Êàê ÷àñòî ÿ âèæó êàðòèíêó òàêóþ Âîî÷èþ, èëè îíà òîëüêî ñíèòñÿ: Äâå äåâî÷êè-ãåéøè î ÷¸ì-òî òîëêóþò, Çàáûâ, ÷òî äàâíî èì ïîðà ðàñõîäèòüñÿ. Íà óëèöå ò¸ìíîé âñå äâåðè çàêðûòû. Ëåíèâîå ïëàìÿ â ôîíàðèêå ñîííîì… À äåâî÷êè-ãåéøè êàê áóäòî çàáûòû Äâóìÿ îãîíüêàìè â ïðîñòðàíñòâå áåçäîííîì. Íó ÷òî âàì íå ñïèòñÿ, ïðåêðàñíûå ãåéøè? Âåäü äàæå ñâåð÷êè íåóìîë÷íû

Arena Jeden

Arena Jeden Morgan Rice Trylogii o Przetrwaniu #1 W opowie?ci skupionej wok?? dw?ch odwa?nych nastolatk?w zdecydowanych przeciwstawi? si? wszelkim przeciwno?ciom losu, aby odzyska? swych bliskich, rozbrzmiewaj? echa IGRZYSK ?MIERCI. Jednak?e, prawdziwa si?a opowie?ci tkwi nie tyle w opisie scenerii i wydarze?, co w sposobie, w jaki bohaterowie uzewn?trzniaj? swe uczucia, prze?ywaj? i kieruj? swoim ?yciem – i to tutaj ARENA JEDEN zaczyna odbiega? od tego, co przewidywalne i przechodzi w bardziej fascynuj?ce sfery tego, co wiarygodne i pot??ne.. ARENA JEDEN kreuje wiarygodny, pasjonuj?cy ?wiat i jest zalecana.. tym, kt?rzy lubi? antyutopijne powie?ci, silne postacie kobiece oraz opowie?ci o niezwyk?ej odwadze. Midwest Book ReviewD. Donovan, eBook ReviewerBestseller Nr 1 na rynku! Nowy Jork. Rok dwa tysi?ce sto dwudziesty. Ameryka zosta?a zdziesi?tkowana, starta z powierzchni ziemi w skutek drugiej wojny domowej. W tym post- apokaliptycznym ?wiecie prze?y?o naprawd? niewielu. Wi?kszo?? z tych, kt?rzy rzeczywi?cie ocaleli, s? cz?onkami bestialskich gang?w, s?p?w ?yj?cych w wielkich miastach. Patroluj? okoliczne tereny w poszukiwaniu niewolnik?w, nowych ofiar, kt?re zwo?? do miast na swe ulubione ?miertelne rozgrywki: na Aren? Jeden. Pole ?mierci, na kt?rym przeciwnicy zmuszani s? do walki na ?mier? i ?ycie i to w najbardziej barbarzy?ski spos?b. Obowi?zuje tam tyko jedna zasada: nikt nie uchodzi stamt?d z ?yciem. Nigdy. G??boko na pustkowiu, wysoko w g?rach Catskill, siedemnastoletniej Brooke Moore udaje si? prze?y? i ukrywa? wraz z Bree, jej m?odsz? siostr?. Starannie unikaj? gang?w ?owc?w niewolnik?w patroluj?cych okoliczne tereny. Lecz pewnego dnia, Brooke nie zachowuje dotychczasowej ostro?no?ci i Bree zostaje przez nich schwytana. ?owcy zabieraj? j? ze sob? do miasta, co mo?e sko?czy? si? tylko jej ?mierci?. Brooke, c?rka oficera Piechoty Morskiej, wychowana na tward? i zahartowan? osob?, tak?, kt?ra nigdy nie cofa si? przed walk?. Kiedy porywaj? jej siostr?, Brooke mobilizuje si?, wykorzystuj?c wszystko, co ma pod r?k?, by ?ciga? ?owc?w i odzyska? siostr?. Po drodze napotyka Bena, siedemnastolatka, kt?ry ocala? podobnie jak ona, a kt?rego brata r?wnie? porwano. Razem tworz? zesp??, kt?remu przy?wieca misja ratowania rodze?stwa. To, co dalej nast?puje, mo?na okre?li? jako post- apokaliptyczny, pe?en wartkiej akcji thriller, w kt?rym obydwoje ruszaj? za ?owcami, bior?c udzia? w najniebezpieczniejszym po?cigu swego ?ycia, pod??aj?c za nimi do samego serca Nowego Jorku. Po drodze, aby prze?y?, b?d? musieli dokona? najtrudniejszych wybor?w i po?wi?ce?, na jakie ich sta?, napotykaj?c przeciwno?ci, kt?rych ?adne nigdy by si? nie spodziewa?o – ??cznie z nieoczekiwanym uczuciem, kt?re zaczyna si? mi?dzy nimi rodzi?. Czy uratuj? swoje rodze?stwo? Czy uda im si? powr?ci? do dom?w? I czy b?d? musieli ponownie walczy? na arenie?Zaw?adn??a moj? uwag? od samego pocz?tku i do ko?ca to si? nie zmieni?o.. To historia o zadziwiaj?cej przygodzie, wartkiej i pe?nej akcji od samego pocz?tku. Nie ma tu miejsca na nud?. Paranormal Romance Guild (komentarz dotycz?cy Przemienionej) – Musz?, przyzna?, ?e przed AREN? JEDEN nigdy nie przeczyta?em nic post-apokaliptycznego. Nigdy nie my?la?em, ?e b?dzie to co?, co by mi si? spodoba?o.. C??, by?em bardzo mile zaskoczony tym, jak wci?gn??a mnie ta ksi??ka. ARENA JEDEN jest jedn? z tych powie?ci, kt?re czyta si? do p??nej nocy, a? do ko?ca, bo nie mo?na si? od niej oderwa?. Nie jest tajemnic?, ?e uwielbiam silne bohaterki.. Brooke by?a twarda, silna, nieugi?ta, i cho? w ksi??ce jest miejsce na romans, Brooke nie podporz?dkowa?a mu swoich priorytet?w. Gor?co polecam AREN? JEDEN. Dallas ExaminerARENA JEDEN stanowi pierwsz? cz??? Trylogii o Przetrwaniu, i liczy osiemdziesi?t pi?? tysi?cy s??w. ARENA DWA, cz??? druga cyklu, jest ju? r?wnie? dost?pna. Morgan Rice Arena Jeden Ksi?ga 1 Trylogii o Przetrwaniu PRZEK?AD: MICHA? G?USZAK O autorce Powie?ci Morgan Rice zajmuj? pierwsze miejsce na li?cie najlepiej sprzedaj?cych si? ksi??ek w rankingu USA Today. Jest autork? bestselerowej serii fantasy KR?G CZARNOKSI??NIKA, obejmuj?cej siedemna?cie cz??ci; bestselerowej serii WAMPIRZE DZIENNIKI, obejmuj?cej jedena?cie cz??ci (kolejne w przygotowaniu); bestselerowego cyklu TRYLOGIA O PRZETRWANIU, post-apokaliptycznego thrillera obejmuj?cego dwie cz??ci (kolejna w przygotowaniu); oraz najnowszej serii fantasy KR?LOWIE I CZARNOKSI??NICY, sk?adaj?cej si? z sze?ciu cz??ci. Powie?ci Morgan dost?pne s? w wersjach audio i drukowanej, w ponad dwudziestu pi?ciu j?zykach. Pisarka ch?tnie czyta wszelkie wiadomo?ci od was. Zach?camy zatem do kontaktu z ni? za po?rednictwem strony www.morganricebooks.com (http://www.morganricebooks.com/), gdzie mo?na dopisa? sw?j adres do listy mailingowej, otrzyma? bezp?atn? ksi??k? i darmowe materia?y reklamowe, pobra? bezp?atn? aplikacj?, otrzyma? najnowsze, niedost?pne gdzie indziej informacje, po??czy? si? poprzez Facebook i Twitter i po prostu pozosta? w kontakcie. Wybrane komentarze tw?rczo?ci Morgan Rice – W opowie?ci skupionej wok?? dw?ch odwa?nych nastolatk?w zdecydowanych przeciwstawi? si? wszelkim przeciwno?ciom losu, aby odzyska? swych bliskich, rozbrzmiewaj? echa IGRZYSK ?MIERCI. Jednak?e, prawdziwa si?a opowie?ci tkwi nie tyle w opisie scenerii i wydarze?, co w sposobie, w jaki bohaterowie uzewn?trzniaj? swe uczucia, prze?ywaj? i kieruj? swoim ?yciem – i to tutaj ARENA JEDEN zaczyna odbiega? od tego, co przewidywalne i przechodzi w bardziej fascynuj?ce sfery tego, co wiarygodne i pot??ne… ARENA JEDEN kreuje wiarygodny, pasjonuj?cy ?wiat i jest zalecana… tym, kt?rzy lubi? antyutopijne powie?ci, silne postacie kobiece, oraz opowie?ci o niezwyk?ej odwadze. –– Midwest Book Review D. Donovan, eBook Reviewer – Musz? przyzna?, ?e przed AREN? JEDEN nigdy nie przeczyta?em nic post-apokaliptycznego. Nigdy nie my?la?em, ?e b?dzie to co?, co by mi si? spodoba?o.... C??, by?em bardzo mile zaskoczony tym, jak wci?gaj?ca by?a ta ksi??ka. ARENA JEDEN jest jedn? z tych powie?ci, kt?re czyta si? do p??nej nocy, a? do ko?ca, bo nie mo?na si? od niej oderwa?. Nie jest tajemnic?, ?e uwielbiam silne bohaterki… Brooke by?a twarda, silna, nieugi?ta, i cho? w ksi??ce jest miejsce na romans, Brooke nie uzale?ni?a od niego swoich priorytet?w. Gor?co polecam AREN? JEDEN. –– Dallas Examiner Powie?ci Morgan Rice KORON I CHWA?A NIEWOLNIK, WOJOWNIK, KR?LOWA (CZ??? 1) KR?LOWIE I CZARNOKSI??NICY POWR?T SMOK?W (CZ??? 1) POWR?T WALECZNYCH (CZ??? 2) POT?GA HONORU (CZ??? 3) KU?NIA M?STWA (CZ??? 4) KR?LESTWO CIENI (CZ??? 5) NOC ?MA?K?W (CZ??? 6) KR?G CZARNOKSI??NIKA WYPRAWA BOHATER?W (CZ??? 1) MARSZ W?ADC?W (CZ??? 2) LOS SMOK?W (CZ??? 3) ZEW HONORU (CZ??? 4) BLASK CHWA?Y (CZ??? 5) SZAR?A WALECZNYCH (CZ??? 6) RYTUA? MIECZY (CZ??? 7) OFIARA BRONI (CZ??? 8) NIEBO ZAKL?? (CZ??? 9) MORZE TARCZ (CZ??? 10) ?ELAZNE RZ?DY (CZ??? 11) KRAINA OGNIA (CZ??? 12) RZ?DY KR?LOWYCH (CZ??? 13) PRZYSI?GA BRACI (CZ??? 14) SEN ?MIERTELNIK?W  (CZ??? 15) POTYCZKI RYCERZY (CZ??? 16) ?MIERTELNA BITWA (CZ??? 17) THE SURVIVAL TRILOGY ARENA ONE: SLAVERUNNERS (CZ??? 1) ARENA TWO (CZ??? 2) THE VAMPIRE JOURNALS PRZEMIENIONA (CZ??? 1) KOCHANY (CZ??? 2) ZDRADZONA (CZ??? 3) PRZEZNACZONA (CZ??? 4) PO??DANA (CZ??? 5 ZAR?CZONA (CZ??? 6) ZA?LUBIONA (CZ??? 7) ODNALEZIONA (CZ??? 8) WSKRZESZONA (CZ??? 9) UPRAGNIONA (CZ??? 10) NAZNACZONA (CZ??? 11) Pos?uchaj TRYLOGII O PRZETRWANIU w formacie audio! Copyright © 2012 Morgan Rice Wszelkie prawa zastrze?one. Poza wyj?tkami dopuszczonymi na mocy ameryka?skiej ustawy o prawie autorskim z 1976 roku, ?adna cz??? tej publikacji nie mo?e by? powielana, rozpowszechniana, ani przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek spos?b, ani przechowywana w bazie danych lub systemie wyszukiwania informacji bez wcze?niejszej zgody autora. Niniejsza publikacja elektroniczna zosta?a dopuszczona do wykorzystania wy??cznie na u?ytek w?asny. Nie podlega odsprzeda?y ani nie mo?e stanowi? przedmiotu darowizny, w kt?rym to przypadku nale?y zakupi? osobny egzemplarz dla ka?dej kolejnej osoby. Je?li publikacja zosta?a zakupiona na u?ytek osoby trzeciej, nale?y zwr?ci? j? i zakupi? w?asn? kopi?. Dzi?kujemy za okazanie szacunku dla ci??kiej pracy autorki publikacji. Niniejsza praca jest dzie?em fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia s? wytworem wyobra?ni autorki. Wszelkie podobie?stwo do os?b prawdziwych jest ca?kowicie przypadkowe i niezamierzone. – Gdybym by? umar? godzin? Przed tym wypadkiem, zamkn??bym by? pi?kny Okres ?ywota. Nie ma od tej pory Nic szanownego na tym ?wiecie:     – Shakespeare, Makbet CZ??? I JEDEN Wi?kszo?? dni bywa bardziej zno?na. Dzi? jednak wiatr siecze bez przerwy, zmiataj?c grudy ?niegu z zasypanej so?niny wprost na moj? twarz, kiedy tak wspinam si? po g?rskiej ?cianie. Moje stopy, wci?ni?te w o jeden numer za ma?e pionierki, znikaj? w wysokim na sze?? cali ?niegu. Ze?lizguj? si? i walcz? o to, by odzyska? r?wnowag?. Wiatr wieje w porywach. Jest tak zimny, ?e braknie mi tchu. Mam wra?enie, ?e zag??biam si? w ?yw?, ?nie?n? kul?. Bree m?wi, ?e jest grudzie?. Lubi odlicza? dni do Gwiazdki, zdrapuj?c codziennie liczby na starym kalendarzu, kt?ry gdzie? znalaz?a. Robi to z takim entuzjazmem. Nie potrafi? przem?c si? i powiedzie? jej, ?e do grudnia jeszcze daleko. Nie powiem jej, ?e kalendarz ma ju? trzy lata, ani te?, ?e nigdy nie zdob?dziemy nowego, poniewa? przestali je produkowa? w dniu, kiedy sko?czy? si? ?wiat. Nie pozbawi? jej marze?. Od tego w?a?nie s? starsze siostry. Bree i tak uparcie tkwi przy swych przekonaniach, od zawsze wierzy, ?e ?nieg oznacza grudzie?, a nawet gdybym jej powiedzia?a, w?tpi?, czy zmieni?aby zdanie. Takie ju? s? dziesi?ciolatki. Bree wci?? nie chce zauwa?y?, ?e zima przychodzi tu wcze?nie. Jeste?my wysoko w g?rach Catskill, gdzie czas p?ynie inaczej, gdzie pory roku maj? inne granice. Tutaj, trzy godziny na p??noc od czego?, co kiedy? by?o Nowym Jorkiem, li?cie opadaj? pod koniec sierpnia i le??, rozsiane po ca?ych g?rskich pasmach, jak daleko okiem si?gn??. Nasz kalendarz by? kiedy? aktualny. Kiedy si? tu pojawili?my trzy lata temu, pami?tam, jak zobaczy?am pierwszy ?nieg i dotkn??am go z niedowierzaniem. Nie mog?am uwierzy?, ?e kalendarz wskazuje dopiero pa?dziernik. Pomy?la?am, ?e tak wczesny ?nieg jest jakim? wybrykiem natury. Ale wkr?tce przekona?am si?, ?e nie. Te g?ry s? po prostu na tyle wysokie, ?e zima rozk?ada jesie? na ?opatki. Gdyby Bree odwr?ci?a kalendarz, zauwa?y?aby rok, stary rok napisany tandetnym stylem: dwa tysi?ce sto siedemnasty. Wyra?nie wskazuj?cy przestarza?? o trzy lata dat?. Powtarzam sobie, ?e najzwyczajniej jest zbyt podekscytowana, by uwa?niej to sprawdzi?. Tak? mam przynajmniej nadziej?. Ostatnio jednak zaczynam podejrzewa?, ?e naprawd? o tym wie, ale postanowi?a zatraci? si? w swoich fantazjach. Nie dziwi? si? jej. Oczywi?cie od lat nie mieli?my aktualnego kalendarza. Ani kom?rki, komputera, telewizji, radia, internetu, czy te? jakiegokolwiek wytworu techniki – nie wspominaj?c ju? o elektryczno?ci, czy bie??cej wodzie. A mimo to, w jaki? spos?b zdo?a?y?my przetrwa?, my obie, ju? trzy lata. Pora letnia jest zno?na i tylko w nieliczne dni przymieramy g?odem. Przynajmniej mo?emy wtedy ?owi? ryby, a g?rskie potoki zdaj? si? zawsze obfitowa? w ?ososia. S? te? jagody, a nawet kilka sad?w, w kt?rych jab?onie i grusze wci?? rodz? owoce, mimo up?ywu tylu lat. Raz na jaki? czas udaje si? nam nawet z?apa? kr?lika. Lecz zimy s? nie do zniesienia. Wszystko jest zamarzni?te lub martwe i ka?dego roku mam wra?enie, ?e nie przetrwamy. A ta zima jest najgorsza ze wszystkich dotychczasowych. Powtarzam sobie, ?e wszystko minie; wiele dni min??o jednak od ostatniego porz?dnego posi?ku, a jest to dopiero pocz?tek zimy. G??d os?abi? nas obie i do tego Bree si? rozchorowa?a. Nie wr??y to nic dobrego. Brn?c przez ?nieg po tych samych pechowych ?ladach, kt?re zostawi?am tu poprzedniego dnia, poszukuj?c czego? do jedzenia, zaczynam odnosi? wra?enie, ?e nasze szcz??cie si? sko?czy?o. Tylko my?l o tym, ?e Bree le?y i czeka w domu, ponagla mnie, by i?? dalej. Przestaj? u?ala? si? nad sob? i zamiast tego skupiam si? na wizerunku jej twarzy w moich my?lach. Wiem, ?e nie mog? znale?? lekarstwa, ale mam nadziej?, ?e to tylko tymczasowa gor?czka, i ?e dobry posi?ek i troch? ciep?a wystarcz?, by dosz?a do siebie. Tak naprawd? to potrzebuje ogniska. Ale ju? go nie rozpalam; nie mog? ryzykowa?, ?e kto? zobaczy dym, poczuje zapach, ?e ?ci?gn? tu jakich? ?owc?w niewolnik?w. Ale dzi? wiecz?r zrobi? jej niespodziank? i tylko na chwil? zaryzykuj?. Ognisko jest dla niej ca?ym ?wiatem. Podniesie j? na duchu. I ? je?li tylko uda mi si? znale?? na dok?adk? co? do jedzenia – cho?by takiego niewielkiego kr?lika – to poprawi jej si? ca?kowicie. I to nie tylko pod wzgl?dem fizycznym. Zauwa?y?am, ?e zacz??a ostatnio traci? nadziej? – widz? to w jej oczach – a musi by? silna. Nie b?d? siedzia?a i patrzy?a, jak odchodzi, tak jak mama. Czuj?, jak kolejny podmuch wiatru ch?osta moj? twarz. Tym razem trwa to tak d?ugo, jest tak przejmuj?ce, ?e musz? pochyli? g?ow? i czeka?, a? minie. Wiatr wyje w moich uszach i zrobi?abym wszystko za prawdziw? zimow? kurtk?. Mam na sobie jedynie znoszon? bluz? z kapturem, kt?r? znalaz?am przy drodze lata temu. S?dz?, ?e nale?a?a do jakiego? ch?opaka, ale to dobrze, poniewa? r?kawy s? wystarczaj?co d?ugie, by zakry? d?onie i niemal zawin?? si? wok?? nich jak r?kawiczki. Mierz?c pi?? st?p i sze?? cali, nie jestem taka niska, a wi?c do kogokolwiek nale?a?a, musia? by? wysoki. Czasami zastanawiam si?, czy w og?le by go obesz?o, ?e nosz? jego rzeczy. Ale w?wczas u?wiadamiam sobie, ?e prawdopodobnie ju? nie ?yje. Tak jak wszyscy. Moje spodnie r?wnie? nie wygl?daj? najlepiej: nadal nosz? t? sam? par? d?ins?w, kt?r?, jak zauwa?am z za?enowaniem, mia?am na sobie, kiedy ucieka?y?my z miasta lata temu. Je?li w og?le czego? ?a?uj?, to tego, ?e opu?ci?am je w takim po?piechu. Chyba wydawa?o mi si?, ?e tutaj znajd? jakie? ubranie, ?e mo?e jaki? odzie?owy b?dzie tu otwarty, lub chocia? punkt Armii Zbawienia. Post?pi?am g?upio: oczywi?cie wszystkie sklepy odzie?owe ju? dawno zosta?y spl?drowane. Jakby w przeci?gu jednej nocy ?wiat z dostatku wpad? w niedob?r. Zdo?a?am znale?? kilka sztuk odzie?y pozostawionej w r??nych szufladach w domu nale??cym do mojego taty. Da?am je Bree. By?am szcz??liwa, ?e cho? troch? z tego, jego termo-aktywna bielizna i skarpetki, zapewnia?o jej ciep?o. Wiatr w ko?cu ustaje. Podnosz? g?ow? i pospiesznie brn? dalej, zanim zn?w zawieje, forsuj?c si? w podw?jnym tempie do chwili, kiedy docieram na p?askowy?. Docieram na szczyt, ci??ko oddychaj?c. Moje nogi p?on?. Rozgl?dam si? powoli. Rosn? tu nieliczne drzewa, a w oddali widnieje niewielkie g?rskie jezioro. Jest zamarzni?te, jak wszystkie inne. Od jego powierzchni bije s?o?ce z tak? si??, ?e musz? zmru?y? oczy. Natychmiast spogl?dam na maj? w?dk?, kt?r? zostawi?am tu poprzedniego dnia, zatkni?t? mi?dzy dwoma g?azami. Wystaje nad jeziorem, a z jej ko?ca zwisa d?ugi sznurek biegn?cy wprost do niewielkiego przer?bla. Je?li jest wygi?ta, oznacza to, ?e razem z Bree zjemy dzisiaj obiad. Je?li nie – b?d? wiedzia?a, ?e nie zadzia?a?o – znowu. Biegn? w?r?d k?py drzew, po ?niegu i przypatruj? si? dok?adniej. Jest prosta. A jak?e. Przepe?nia mnie smutek. Rozwa?am wyj?cie na l?d, by u?y? niewielkiego toporka i wyr?ba? przer?bel w innym miejscu. Ale wiem ju?, ?e du?ej r??nicy to nie sprawi. Problem tkwi nie w jej umiejscowieniu – a w tym jeziorze. Ziemia jest zbyt zmarzni?ta, by m?c wykopa? z niej robaki, a nawet nie wiem, gdzie ich szuka?. Nie jestem urodzonym my?liwym, ani te? traperem. Gdybym wiedzia?a, ?e sko?cz? tutaj, po?wi?ci?abym ca?e swoje dzieci?stwo na kursy przetrwania i nauk? technik survivalowych. Tymczasem teraz okazuje si?, ?e jestem beznadziejna niemal we wszystkim, co robi?. Nie potrafi? zak?ada? pu?apek, a na moje w?dki rzadko ?api? si? jakie? ryby. Jak przysta?o na c?rk? ?o?nierza Piechoty Morskiej, jedyn? rzecz?, w kt?rej jestem dobra jest umiej?tno?? walki – ale ona nie przynosi tu ?adnego po?ytku. Mo?e i nie radz? sobie zupe?nie w kr?lestwie zwierz?t, za to potrafi? rozprawi? si? z tymi dwuno?nymi. Od najm?odszych lat, czy mi si? to podoba?o, czy nie, tata nalega?, ?ebym by?a jego c?rk? ? c?rk? ?o?nierza Piechoty Morskiej, abym by?a z tego dumna. Pragn?? r?wnie?, abym by?a mu synem, kt?rego nigdy nie posiada?. Zapisa? mnie na boks, zapasy, mieszane sztuki walki… nie by?o ko?ca lekcjom o tym, jak u?ywa? no?a, jak strzela? z broni, jak znale?? punkty uciskowe, jak walczy? nieczysto. Najwa?niejsze by?o jednak to, i? nalega?, bym by?a twarda, nigdy nie okazywa?a strachu i nigdy nie p?aka?a. Jak na ironi?, nigdy nie mia?am szansy skorzysta? cho? z jednej z rzeczy, kt?rych mnie nauczy?, a tu, w g?rach, mniej przydatne nie mo?e to ju? by?; nie ma nikogo w zasi?gu wzroku. To, co naprawd? musz? wiedzie?, to w jaki spos?b znajdowa? jedzenie – a nie jak kogo? kopa?. I je?li kiedykolwiek rzeczywi?cie napotkam kogokolwiek, nie mam zamiaru z nim walczy?, ale raczej prosi? o pomoc. Zastanawiam si? mocno i przypominam sobie, ?e gdzie? tu le?y jeszcze jedno jezioro, mniejsze; widzia?am je ju? kiedy?, kt?rego? lata, kiedy jeszcze by?am ?mia?a i zapuszcza?am si? wy?ej w g?ry. Droga prowadzi stromo w g?r? przez ?wier? mili. Nie pr?bowa?am tam wej?? od tamtej pory. Podnosz? wzrok i wzdycham. S?o?ce schodzi ju? z niebosk?onu w ponurym, zimowym zachodzie sk?panym w odcieniach czerwieni, a ja jestem ju? s?aba, zm?czona i zmarzni?ta. Samo zej?cie z g?ry pozbawi mnie wi?kszo?ci si?, kt?re mi jeszcze zosta?y. Wspinaczka jest ostatni? rzecz?, kt?rej teraz pragn?. Ale cichy g?os wewn?trz pogania mnie, bym wspina?a si? dalej. Im wi?cej czasu sp?dzam obecnie w samotno?ci, tym silniejszy staje si? g?os taty w mojej g?owie. Opieram si? mu i chc? go zablokowa?, ale z jakiego? powodu nie mog?. Przesta? lamentowa? i przyj dalej, Moore! Tata zawsze lubi? wo?a? do mnie po nazwisku. Moore. Wkurza?o mnie to, ale on nic sobie z tego nie robi?. Je?li teraz zawr?c?, Bree nic dzi? nie zje. To jezioro powy?ej to najlepszy pomys?, jaki przychodzi mi do g?owy, nasze jedyne, mo?liwe ?r?d?o po?ywienia. Chc? te?, aby Bree mia?a dzi? ognisko, a ca?e drewno, kt?re tu le?y, jest przesi?kni?te wilgoci?. Tam powy?ej, gdzie wieje silniejszy wiatr, mo?e znajd? drewno wystarczaj?co suche na rozpa?k?. Spogl?dam jeszcze raz w g?r? i postanawiam, ?e spr?buj? tam dotrze?. Zwieszam g?ow? i zaczynam wspinaczk?, zabieraj?c ze sob? w?dk?. Ka?dy krok przynosi b?l, milion ostrych igie?ek pulsuj?cych w udach, a mro?ne powietrze przeszywa mi p?uca. Zrywa si? wiatr i ?nieg smaga mi twarz, niczym papier ?cierny. Gdzie? w g?rze odzywa si? krakanie ptaka, niby mnie przedrze?niaj?ce. Kiedy czuj?, ?e nie dam rady postawi? kolejnego kroku, akurat docieram do nast?pnego p?askowy?u. Ten, po?o?ony tak wysoko, r??ni si? od wszystkich pozosta?ych: poro?ni?ty g?sto sosnami, utrudnia dostrze?enie czegokolwiek w odleg?o?ci ponad dziesi?ciu st?p. Niebo zas?aniaj? ogromne korony drzew, a ?nieg upstrzony jest zielonymi ig?ami. Ogromne pnie drzew daj? r?wnie? os?on? przed wiatrem. Mam wra?enie, ?e wesz?am do niewielkiego, ale w?asnego kr?lestwa, ukrytego przed reszt? ?wiata. Zatrzymuj? si? i obracam, ch?on?c widoki: s? zdumiewaj?ce. Zawsze s?dzi?am, ?e mamy wspania?y widok z domu taty, po?o?onego w po?owie drogi na szczyt, ale tu, na g?rze, jest zjawiskowy. Wsz?dzie wznosz? si? g?rskie szczyty, a za nimi, w oddali, dostrzegam nawet rzek? Hudson, iskrz?c? si? w s?o?cu. Widz? r?wnie? kr?te drogi, kt?re przecinaj? stoki g?ry w zadziwiaj?cy spos?b, ca?kiem nietkni?te. Prawdopodobnie dlatego, ?e tak ma?o ludzi tu si? w og?le zapuszcza. Nigdy tak naprawd? nie widzia?am tu samochodu, czy jakiego? innego pojazdu. Mimo le??cego wsz?dzie ?niegu, same drogi s? czyste; strome, kr?te trakty p?awi? si? w s?o?cu, idealnie spe?niaj?c rol? odp?yw?w i, co zadziwiaj?ce, wi?kszo?? ?niegu rzeczywi?cie ju? stopnia?a. Nagle odczuwam niepok?j. Wol?, kiedy drogi pokrywa ?nieg i l?d, kiedy s? nieprzejezdne, poniewa? jedynymi lud?mi, kt?rzy dysponuj? obecnie samochodami i paliwem s? ?owcy niewolnik?w – bezlito?ni ?owcy nagr?d, kt?rzy zajmuj? si? dostarczaniem zasob?w dla Areny Jeden. Patroluj? wszystkie okolice, szukaj?c ocala?ych, kt?rych porywaj? i sprowadzaj? na aren? w roli niewolnik?w. Zgodnie z tym, co s?ysza?am, s? tam zmuszani do walki na ?mier? i ?ycie ku uciesze widowni. Razem z Bree mia?y?my szcz??cie. Nie widzia?y?my ?adnych ?owc?w, od kiedy tu przyby?y?my lata temu – ale s?dz?, i? tylko dlatego, ?e ?yjemy wysoko w g?rach, w tak odleg?ym miejscu. Tylko raz s?ysza?am piskliwy j?k silnika jakiego? ?owcy, hen w oddali, po drugiej stronie rzeki. Wiem, ?e s? tam gdzie? w dole i patroluj?. I nie ryzykuj? – upewniam si?, by?my nie zwraca?y na siebie uwagi, z rzadka rozpalaj?c ogie?, chyba, ?e musimy. Mam te? zawsze oko na Bree. Najcz??ciej zabieram j? ze sob? na polowanie – dzi? r?wnie? bym to zrobi?a, gdyby nie by?a taka chora. Odwracam si? plecami do p?askowy?u i kieruj? wzrok na mniejsze jezioro. Solidnie zamarzni?te, b?yszcz?c w popo?udniowym ?wietle, spoczywa tam niczym utracony klejnot, skrywaj?c si? za zagajnikiem. Podchodz? bli?ej, stawiaj?c kilka niepewnych krok?w na lodzie, aby upewni? si?, czy nie p?knie. Kiedy ju? czuj?, ?e jest solidny, robi? kolejne kroki. Znajduj? odpowiednie miejsce, wyci?gam zza pasa niewielki toporek i mocno r?bi? l?d kilka razy. Pojawia si? p?kni?cie. Wyjmuj? n??, kl?kam na kolanie i uderzam mocno w sam ?rodek szczeliny. Czubkiem no?a wyd?ubuj? niewielki otw?r, wystarczaj?co jednak du?y, by wydoby? przez niego ryb?. Pospiesznie wracam na brzeg, potykaj?c si? i ?lizgaj?c, po czym mocuj? w?dk? mi?dzy dwiema ga??ziami, rozwijam sznurek, biegn? z powrotem i wrzucam koniec do przer?bla. Potrz?sam nim kilkukrotnie z nadziej?, ?e odblask metalowego haczyka przyci?gnie jakie? stworzenia ?yj?ce pod lodow? tafl?. Nie mog? jednak oprze? si? wra?eniu, ?e jest to daremny trud, ani podejrzeniu, i? wszystko, co kiedykolwiek ?y?o w tych g?rskich jeziorach, ju? dawno wymar?o. Tu, na g?rze, jest nawet jeszcze zimniej. Nie mog? tak po prostu sta?, wpatruj?c si? w ?y?k?. Musz? si? porusza?. Odwracam si? i schodz? z jeziora. Ta przes?dna cz??? mojego ja podpowiada mi, ?e mo?e z?api? ryb?, je?li nie b?d? tam sta? i si? gapi?. Chodz? wok?? drzew, zataczaj?c niewielkie kr?gi, rozcieraj?c r?ce i staraj?c si? utrzyma? ciep?o. Na niewiele to si? zdaje. I wtedy przypominam sobie o suchym drewnie. Spuszczam wzrok i szukam rozpa?ki, ale na pr??no. Ziemi? pokrywa ?nieg. Spogl?dam w g?r? na drzewa i widz?, ?e ich pnie i ga??zie w wi?kszo?ci r?wnie? przykrywa ?nieg. Jednak w oddali dostrzegam kilka smaganych wiatrem drzew pozbawionych ?nie?nej otuliny. Przedzieram si? do nich i sprawdzam kor?, przesuwaj?c d?o? po jej powierzchni. Z ulg? stwierdzam, ?e niekt?re ga??zie s? ju? wyschni?te. Wyci?gam toporek i odr?buj? jedn? z tych wi?kszych. Potrzebuj? jedynie nar?cza drewna, a ta ogromna ga??? nada si? idealnie. ?api? j?, kiedy odpada, nie daj?c jej uderzy? w ?nieg. Potem opieram j? o pie? i przecinam dok?adnie w po?owie. Robi? to raz po raz do chwili, kiedy uzyskuj? niewielki stos drewna, wystarczaj?co du?y, by zmie?ci? go w swoich r?kach. K?ad? go obok, z dala od mokrego ?niegu poni?ej. Rozgl?dam si? wok??, sprawdzaj?c pozosta?e pnie, a kiedy przygl?dam si? bli?ej, co? sprawia, ?e przystaj?. Podchodz? do jednego drzewa, przypatruj?c si? z uwag?, i u?wiadamiam sobie, ?e jego kora r??ni si? od pozosta?ych. Podnosz? wzrok i uzmys?awiam sobie, ?e to nie jest sosna; to klon. Jestem zdumiona obecno?ci? klonu na tej wysoko?ci, a jeszcze bardziej, kiedy widz? go tutaj. W gruncie rzeczy, klon jest prawdopodobnie jedynym drzewem w przyrodzie, kt?re rzeczywi?cie potrafi? rozpozna?. Wspomnienia powracaj? falami, mi na przek?r. Kiedy?, kiedy by?am m?odsza, tata wbi? sobie do g?owy, ?e we?mie mnie na wycieczk? przyrodnicz?. Sam B?g raczy wiedzie? dlaczego, ale zabra? mnie ze sob?, by nacina? klony. Najpierw jechali?my godzinami do jakiego? zapomnianego przez Boga i ludzi zak?tka kraju, ja z metalowym wiadrem, a tata z dziobem. Potem sp?dzili?my kolejne godziny na wa??saniu si? po lasach z przewodnikiem w poszukiwaniu idealnych klon?w. Pami?tam wyraz rozczarowania na jego twarzy, kiedy naci?? pierwsze drzewo i przezroczysty p?yn sp?yn?? do naszego wiadra. Spodziewa? si? syropu. Nasz przewodnik za?mia? si? z niego i powiedzia?, ?e klon nie produkuje syropu, tylko sok. Sok zamienia si? w syrop podczas gotowania. Jak twierdzi?, proces ten zabiera kilka godzin. Z oko?o osiemdziesi?ciu galon?w soku powstaje zaledwie kwarta syropu. Tata spojrza? na wype?nione sokiem wiadro i ca?y poczerwienia?, jakby kto w?a?nie wcisn?? mu niez?y kit. Nie spotka?am dot?d nikogo r?wnie dumnego. Je?li w og?le istnia?o co?, czego nienawidzi? bardziej ni? czu? si? g?upio, to by?o to wy?miewanie si? z niego. Kiedy tamten m??czyzna roze?mia? si? na g?os, tata rzuci? w niego wiadrem, niemal w niego trafiaj?c, po czym chwyci? moj? d?o? i pospiesznie odmaszerowa?. Nigdy wi?cej nie zabra? mnie na ?ono natury. Nie przej??am si? tym jednak – w sumie podoba?a mi si? ta wycieczka, pomimo tego, ?e przez ca?? powrotn? drog? w?cieka? si? w milczeniu. Zdo?a?am zebra? niewielk? ilo?? soku, zanim zabra? mnie stamt?d i pami?tam, ?e popija?am w tajemnicy w drodze do domu, gdy nie widzia?. By? cudowny. Smakowa?, niczym pos?odzona woda. Stoj?c tu teraz przed tym drzewem, rozpoznaj? klon jak w?asnego bli?niaka. Ten gatunek, znajduj?cy si? tak wysoko w g?rach, wygl?da niepozornie, wr?cz mizernie. By?abym zaskoczona, gdyby zawiera? w sobie jakikolwiek sok. Ale nie mam nic do stracenia. Wydobywam n?? i wbijam go w drzewo, raz po raz w to samo miejsce. Potem zag??biami ostrze w otworze coraz dalej, obracaj?c je i wyginaj?c. Naprawd? nie oczekuj? jakiego? efektu. Jestem zszokowana, kiedy wycieka na zewn?trz kropla soku. Jestem jeszcze bardziej zdumiona, kiedy kropla zamienia si? w niewielk?, s?cz?c? si? stru?k?. Wyci?gam palec, dotykam jej i podnosz?, k?ad?c na j?zyk. Czuj? krzepi?cy cukier i natychmiast rozpoznaj? ten smak. Dok?adnie taki sam, jaki pami?tam. Nie wierz?. Sok zaczyna p?yn?? szybciej i trac? wi?kszo??, gdy? sp?ywa po korze. Rozgl?dam si? rozpaczliwie w poszukiwaniu czegokolwiek, w co mog?abym go zebra?, jakiego? wiaderka – ale oczywi?cie nie ma tu niczego takiego. I wtedy przypominam sobie: m?j termos. Wyci?gam plastikowy termos zza pasa i odwracam go do g?ry nogami, opr??niaj?c go z wody. Mog? j? znale?? gdziekolwiek, zw?aszcza kiedy jest tu tyle ?niegu wko?o – a ten sok jest zbyt cenny. Przytrzymuj? termos przy drzewie, ?a?uj?c, ?e nie posiada odpowiedniego wlotu. Przyciskam plastik do kory najbli?ej jak tylko mo?na i udaje mi si? zebra? wi?kszo?? soku. P?ynie wolniej ni? bym tego chcia?a, ale w kilka minut udaje mi si? nape?ni? termos do po?owy. Strumie? soku ustaje. Czekam kilka sekund, zastanawiaj?c si?, czy sok pocieknie jeszcze raz, ale na pr??no. Rozgl?dam si? i dostrzegam kolejny klon, oko?o dziesi?? st?p dalej. Podbiegam szybko, podnosz? n?? podekscytowana i tym razem wbijam go mocno, widz?c ju? oczami wyobra?ni, jak nape?niam termos do korka i wyraz zdumienia na twarzy Bree, kiedy go smakuje. Mo?e i nie jest po?ywny, ale z pewno?ci? j? rozweseli. Tym razem jednak, kiedy m?j n?? wbija si? w pie?, rozlega si? ostry odg?os roz?upywania, kt?rego si? nie spodziewa?am, a zaraz potem skrzypienie drzewa. Podnosz? wzrok i widz?, jak ca?e drzewo zaczyna si? przechyla? i u?wiadamiam sobie, zbyt p??no, ?e zmarzni?te i okryte lodow? pow?ok?, od dawna jest martwe. Uderzenie mojego no?a wystarczy?o, by je powali?. Chwil? p??niej ca?e drzewo, d?ugie przynajmniej na dwadzie?cia st?p, przewraca si? na ziemi?. Wzbija pot??ny ob?ok ?niegu i sosnowych igie?. Kucam ca?a podenerwowana, i? mog?am zdradzi? tym swoj? obecno??. Jestem w?ciek?a na siebie. To by?o nieostro?ne. G?upie. Powinnam najpierw porz?dnie przyjrze? si? temu drzewu. Jednak po kilku minutach moje serce uspokaja si? i u?wiadamiam sobie, ?e nie ma tu nikogo. Z powrotem zaczynam racjonalnie my?le?, zdaj? sobie spraw?, ?e drzewa same z siebie wci?? przewracaj? si? w ka?dym lesie i, ?e upadek tego niekoniecznie musia? wyda? obecno?? cz?owieka. Kiedy spogl?dam na miejsce, w kt?rym kiedy? sta?o to drzewo, u?wiadamiam sobie co? z op??nion? reakcj?. Patrz? z niedowierzaniem. Oto w oddali, schowana za k?p? drzew, wbudowana bezpo?rednio w g?rskie zbocze, stoi niewielka kamienna chata. Jest male?ka, zbudowana na planie idealnego kwadratu, ma oko?o pi?tnastu st?p szeroko?ci i g??boko?ci oraz dwana?cie st?p wysoko?ci, a jej mury zbudowane zosta?y z dawnych blok?w skalnych. Na dachu wznosi si? niewielki komin, a w ?cianach osadzono niewielkie okna. Drewniane drzwi wej?ciowe w kszta?cie ?uku stoj? otworem, nieco uchylone. Ma?a chata jest na tyle dobrze zakamuflowana, tak idealnie zlewa si? z otoczeniem, ?e nawet spogl?daj?c wprost na ni?, ledwie potrafi? odr??ni? j? od t?a. Jej dach i ?ciany pokrywa ?nieg, a widoczne skalne fragmenty idealnie wkomponowuj? si? w krajobraz. Chata wygl?da staro, jakby zbudowano j? setki lat temu. Nie mog? poj??, co ona tu robi, kto mia?by j? zbudowa?, ani w jakim celu. By? mo?e mieszka? tu dozorca parku. A mo?e by? to dom jakiego? samotnika. Lub te? survivalowego maniaka. Sprawia wra?enie, jakby od lat nikt w niej nie przebywa?. Uwa?nie lustruj? le?n? ?ci??k? w poszukiwaniu jakich? ?lad?w, odcisk?w zwierz?t. Ale nie zauwa?am niczego. Wracam pami?ci? do chwili, kiedy zacz?? pada? ?nieg, kilka dni temu, i w my?lach wykonuj? obliczenia. Nikt nie wchodzi?, ani nie wychodzi? stamt?d od przynajmniej trzech dni. Serce zaczyna mi mocniej bi? na my?l o tym, co mog? znale?? w ?rodku. Jedzenie, ubranie, lekarstwa, bro?, materia?y – wszystko b?dzie darem niebios. Ostro?nie pokonuj? polan?, zerkaj?c co chwila ponad ramieniem, by upewni? si?, ?e nikt mnie nie obserwuje. Poruszam si? szybko, pozostawiaj?c za sob? wielkie, rzucaj?ce si? w oczy ?lady w ?niegu. Kiedy docieram do drzwi, odwracam si? i sprawdzam jeszcze raz, po czym stoj? tak i czekam przez kilka sekund, nas?uchuj?c. Nie s?ysz? ?adnego d?wi?ku poza odg?osem wiatru i pobliskiego strumienia, kt?ry przep?ywa zaledwie kilka st?p od wej?cia do domu. Wyci?gam d?o? i uderzam mocno trzonkiem toporka w drzwi, wywo?uj?c g?o?ny, nios?cy si? echem ha?as, daj?c w ten spos?b ostatnie ostrze?enie jakimkolwiek zwierz?tom, kt?re mog? skrywa? si? wewn?trz domostwa. Nie otrzymuj? ?adnej odpowiedzi. Szybko otwieram drzwi, odpychaj?c ?nieg i wchodz? do ?rodka. Jest ciemno. Wn?trze roz?wietlaj? jedynie ostatnie promienie s?o?ca wpadaj?ce tu przez niewielkie okna i dopiero po chwil m?j wzrok przyzwyczaja si? do panuj?cego mroku. Czekam, stoj?c oparta plecami o drzwi, w gotowo?ci na wypadek gdyby jakie? zwierz? u?ywa?o chaty, jako swego schronienia. Ale po kilku kolejnych minutach m?j wzrok przystosowuje si? w pe?ni do s?abego ?wiat?a i stwierdzam, ?e jestem najwyra?niej sama. Pierwsz? rzecz?, na kt?r? zwracam uwag? w tym niewielkim domu, jest panuj?ce tu ciep?o. Jest tak mo?e dlatego, i? wn?trze jest niewielkie, ma niski sufit i zosta?o wyciosane bezpo?rednio w g?rskim zboczu; a mo?e dlatego, ?e jest os?oni?te przed wiatrem. Mimo, ?e okna s? szeroko otwarte, wystawiaj?c wn?trze na ?ask? ?ywio??w oraz ?e drzwi s? wci?? uchylone, musi tu by? przynajmniej o pi?tna?cie stopni cieplej – znacznie cieplej ni? kiedykolwiek w domu taty, nawet przy pal?cym si? ogniu. Jednak?e, na co nale?a?oby najpierw zwr?ci? uwag?, domek taty zosta? zbudowany jak najtaniej, ze ?cianami grubo?ci kartki papieru, winylowym deskowaniem, i po?o?ony na zboczu wzg?rza, kt?re zwykle zdaje si? le?e? bezpo?rednio na drodze wiatru. To miejsce r??ni si? jednak ca?kowicie. Kamienne ?ciany s? grube i solidnie zbudowane. Czuj?, ?e jest tu przytulnie i bezpiecznie. Mog? sobie tylko wyobrazi?, jak ciep?o mog?oby tu by?, gdybym zamkn??a drzwi, zabi?a okna deskami i rozpali?a ogie? w kominku – kt?ry zdaje si? by? w dobrym stanie. Wn?trze sk?ada si? z jednego wielkiego pokoju. Spogl?dam spod przymru?onych powiek, przeczesuj?c wzrokiem pod?og? w poszukiwaniu czegokolwiek, jakiejkolwiek rzeczy, kt?r? mog?abym zabra? ze sob?. O dziwo, miejsce to wygl?da, jakby od czasu wojny nikt tu nie zagl?da?. Co drugi dom, kt?re ju? widzia?am, mia? powybijane okna, wsz?dzie le?a? gruz, i najwyra?niej ogo?ocono je ze wszystkiego u?ytecznego, w??cznie z instalacj? elektryczn?. Ten jednak nie. Jest nieskazitelny, czysty i wysprz?tany, jakby jego w?a?ciciel kt?rego? dnia wsta? z ???ka i wyszed?. Zastanawiam si?, czy nie by?o to aby jeszcze, zanim wojna si? zacz??a. S?dz?c po paj?czynach na suficie i niewiarygodnym wr?cz po?o?eniu, ?wietnym ukryciu za drzewami, zgaduj?, ?e w?a?nie tak by?o. I ?e nie by?o tu nikogo od wielu lat. Dostrzegam zarys jakiego? przedmiotu na tle odleg?ej ?ciany i podchodz? do niego z wyci?gni?tymi przed sob? r?koma, brn?c po omacku. Kiedy moje d?onie dotykaj? go, u?wiadamiam sobie, ?e to komoda. Przesuwam palce po jej g?adkiej, drewnianej powierzchni i czuj? pokrywaj?cy j? kurz. Przesuwam palce po niewielkich ga?kach ? uchwytach szuflad. Delikatnie poci?gam, otwieraj?c ka?d? po kolei. Jest zbyt ciemno, by widzie? cokolwiek, wi?c si?gam d?oni? do ka?dej i przeczesuj? wn?trze. Pierwsza nic nie zawiera. Druga r?wnie?. Otwieram je wszystkie szybko z coraz s?absz? nadziej? – kiedy nagle, przy pi?tej szufladzie, przystaj?. Wyczuwam co? w jej ko?cu, z ty?u. Wyjmuj? to powoli. Podnosz? do ?wiat?a i najpierw nie rozpoznaj?, ale potem czuj? charakterystyczn?, aluminiow? foli? i zdaj? sobie spraw?, co to: tabliczka czekolady. Kto? odgryz? ju? kilka kawa?k?w, ale reszta wci?? owini?ta jest w oryginaln? foli? i dobrze zachowana. Odwijam niewielki kawa?ek, podsuwam pod nos i w?cham. Nie mog? w to uwierzy?: prawdziwa czekolada. Nie jedli?my jej od wojny. Jej zapach wywo?uje ostre b?le g?odowe i tylko dzi?ki ca?ej sile woli powstrzymuj? si? przed rozerwaniem opakowania i po?arciem jej w ca?o?ci. Zmuszam si?, by pozosta? siln?, ostro?nie owijam czekolad? z powrotem w foli? i chowam do kieszeni. Poczekam, a? b?d? z Bree, by si? ni? uraczy?. U?miecham si?, wyobra?aj?c sobie wyraz jej twarzy, kiedy we?mie pierwszy k?s. Bezcenne. Szybko przetrz?sam pozosta?e szuflady z now? nadziej?, ?e znajd? jakie? skarby. Ale wszystkie okazuj? si? puste. Odwracam si? i przemierzam pok?j wzd?u? i wszerz, przy ?cianach i we wszystkich czterech k?tach, szukaj?c dos?ownie czegokolwiek. Ale pomieszczenie jest puste. Nagle wchodz? na co? mi?kkiego. Schylam si? i to podnosz? do ?wiat?a. Jestem zdumiona: pluszowy mi?. Jest ju? podniszczony i brakuje mu jednego oka, ale mimo to, Bree uwielbia misie i t?skni za tym, kt?rego zostawi?a w domu. B?dzie zachwycona na widok tego. Wygl?da na to, ?e dzi? jest jej szcz??liwy dzie?. Wciskam misia za pas i kiedy si? podnosz?, czuj?, jak moja d?o? przesuwa si? po czym? mi?kkim na pod?odze. Chwytam to i podnosz?, i z przyjemno?ci? stwierdzam, ?e to szalik. Jest czarny i zakurzony. Dlatego nie dostrzeg?am go w mroku. Kiedy przyk?adam go do szyi i torsu, od razu czuj? ciep?o. Wywieszam go na zewn?trz przez okno i mocno potrz?sam, otrzepuj?c z ca?ego kurzu. Ogl?dam go w ?wietle: jest d?ugi i gruby – i nie ma nawet jednej dziury. ?ywe z?oto. Od razu owijam nim szyj? i wciskam pod koszul?, czuj?c natychmiastowe ciep?o. Kicham. S?o?ce w?a?nie zachodzi, a poniewa? zdaje si?, ?e znalaz?am tu wszystko, co by?o do znalezienia, wychodz?. Kiedy zwracam si? ku drzwiom, nagle uderzam w co? twardego, metalowego, palcem u nogi. Zatrzymuj? si? i kl?kam, szukaj?c tego dotykiem z my?l?, i? jest to bro?. Niestety. Jest to okr?g?y, metalowy uchwyt przymocowany do drewnianej pod?ogi. Co? jak ko?atka. Lub klamka. Ci?gn? to w lewo i prawo. Nic. Pr?buj? przekr?ci?. Nic. W?wczas ryzykuj?, staj? obok i ci?gn? mocno w g?r?. Podnosi si? klapa w pod?odze, wzbijaj?c ob?ok kurzu. Zagl?dam do ?rodka i dostrzegam wn?k?, wysok? na jakie? cztery stopy, o ziemistym pod?o?u. Serce przyspiesza na my?l o wszystkich mo?liwo?ciach. Gdyby?my tu mieszka?y i wpad?y w jakie? tarapaty, mog?abym ukry? tutaj Bree. Ta niewielka chata zyskuje jeszcze wi?cej na warto?ci w moich oczach. I to nie tylko ze wzgl?du na skrytk?. Kiedy spogl?dam w d??, zauwa?am co? b?yszcz?cego. Odpycham ci??k? klap? do ty?u i szybko schodz? po drabince. Panuje tu ca?kowity mrok. Wyci?gam r?ce przed siebie i b??dz? po omacku. Robi? krok i co? wyczuwam. Szk?o. Do ?ciany przymocowane s? p??ki, na kt?rych poustawiano szklane s?oiki. Przetwory. Zdejmuj? jeden i podnosz? do ?wiat?a. Zawarto?? jest czerwona i mi?kka. Wygl?da na d?em. Szybko odkr?cam blaszane wieko i podsuwam pod nos, w?chaj?c. Gryz?cy zapach malin uderza mnie niczym grom z jasnego nieba. Wtykam palec do ?rodka, nabieram troch? i niepewnie k?ad? na j?zyk. Nie wierz?: d?em malinowy. I smakuje jakby zosta? wczoraj usma?ony. Szybko zakr?cam pokrywk?, wciskam d?em do kieszeni i pospiesznie wracam do p??ek. Wyci?gam r?k? i wyczuwam ca?e tuziny ukrytych w mroku s?oik?w. Chwytam najbli?szy i wracam do ?wiat?a. Podnosz? do g?ry. Wygl?da na pikle. Nie mog? wyj?? z podziwu. To miejsce to kopalnia z?ota. Chcia?abym zabra? ze sob? wszystko, ale d?onie mi zamarzaj?. Nie mam jak tego ze sob? ponie??, a na zewn?trz zapada noc. Odk?adam wi?c s??j z piklami z powrotem tam, gdzie go znalaz?am, wdrapuj? si? po drabinie i zamkn?wszy porz?dnie klap? za sob?, id? do drzwi. ?a?uj?, ?e nie mam k??dki; boj? si? zostawi? to wszystko tam na dole bez jakiegokolwiek zabezpieczenia. Ale w?wczas przypominam sobie, ?e nikt nie zagl?da? tu od wielu lat – i ?e prawdopodobnie sama nie zauwa?y?abym go, gdyby tamto drzewo si? nie przewr?ci?o. Wychodz?c na zewn?trz, zamykam za sob? drzwi, czuj?c, ?e powinnam strzec tego miejsca, czuj?c, jakby to ju? by? nasz dom. Z pe?nymi kieszeniami wracam pospiesznie nad jezioro – ale nagle zamieram, wyczuwszy jaki? ruch i us?yszawszy ha?as. Na pocz?tku martwi? si?, ?e kto? za mn? przyszed?; ale kiedy odwracam si? powoli, widz? co? innego. Stoi przede mn?, jakie? dziesi?? st?p dalej, jele? i przygl?da mi si?. To pierwszy jele?, jakiego widz? od lat. Jego ogromne, czarne oczy wpatruj? si? w moje, po czym jele? odwraca si? i rzuca do ucieczki. Brak mi s??w. Sp?dzi?am ca?e miesi?ce na poszukiwaniu jelenia, maj?c nadziej?, ?e podejd? na tyle blisko, by cisn?? w niego no?em. Ale nigdy na ?adnego nie trafi?am, nigdzie. Mo?e nie polowa?am wystarczaj?co wysoko. Mo?e ?yj? tu na g?rze ca?y czas. Postanawiam tu wr?ci?, z samego rana, i czeka? ca?y dzie?, je?li b?dzie trzeba. Je?li pojawi? si? tu raz, mo?e wr?ci tu jeszcze. Nast?pnym razem, kiedy go zobacz?, zabij? go. Wystarczy?by nam na wiele tygodni. Kiedy wracam pospiesznie nad jezioro, od?ywa we mnie nadzieja. Podchodz? do w?dki, sprawdzam j? i serce zaczyna bi? ?wawiej. Jest w po?owie wygi?ta. Dr??c z podekscytowania, gnam po lodzie, ?lizgaj?c si? co chwil?. Chwytam ?y?k?, kt?ra wykr?ca si? gwa?townie, i modl? si?, by wytrzyma?a. Si?gam ni?ej i ci?gn? zdecydowanie. Czuj? si??, z jak? opiera si? du?a ryba i w milczeniu modl? si?, by ?y?ka nie p?k?a, by haczyk si? nie z?ama?. Szarpi? jeszcze jeden, ostatni raz i ryba wyskakuje z przer?bla. Okazuje si?, ?e to ogromny ?oso? rozmiarem r?wny mojej r?ce. L?duje na lodzie i rzuca si? na wszystkie strony, ?lizgaj?c si? po powierzchni. Podbiegam i wyci?gam d?o?, by go z?apa?, ale wy?lizguje si? i z powrotem pada na l?d. Moje d?onie s? zbyt ?liskie, by go z?apa?, wi?c opuszczam r?kawy, pochylam si? i ?api? go, tym razem bardziej zdecydowanie. Rzuca si? i wykr?ca w moich d?oniach przez dobre trzydzie?ci sekund, po czym, w ko?cu, zwisa bez?adnie, martwy. Jestem zdumiona. To moja pierwsza zdobycz od wielu miesi?cy. Jestem uszcz??liwiona. ?lizgaj?c si? po lodzie, k?ad? j? na brzeg i przykrywam ?niegiem. Boj? si?, ?e w jaki? spos?b wr?ci do ?ycia i wskoczy z powrotem do jeziora. Zdejmuj? w?dk? z ?y?k? i trzymam je w jednej d?oni, a drug? chwytam ryb?. Czuj? s?oik z d?emem w jednej kieszeni i termos z sokiem w drugiej, razem z wci?ni?t? obok tabliczk? czekolady, oraz pluszowego misia przy talii. Bree b?dzie cieszy? si? dzi? obfito?ci? dar?w. Zosta?a jeszcze tyko jedna rzecz do zabrania. Podchodz? do sterty suchego drewna opieram w?dk? o rami? i woln? d?oni? podnosz? tyle szczap, ile unios?. Kilka upuszczam. Nie mog? zabra? tylu, ile bym chcia?a, ale nie narzekam. Zawsze mog? wr?ci? tu rano po reszt?. Maj?c pe?ne d?onie, r?ce i kieszenie, ze?lizguj? si? po stromym g?rskim zboczu przy ostatnich promieniach s?o?ca, uwa?aj?c, aby nie upu?ci? niczego z moich skarb?w. Brn?c dalej, mimowolnie wracam my?lami do chaty. Jest idealna, a moje serce bije mocniej, kiedy przychodz? mi do g?owy wszelkie perspektywy. Dok?adnie tego nam trzeba. Domek taty stoi zbyt na widoku, zbudowany tu? przy g??wnej drodze. Martwi? si? tym ju? od wielu miesi?cy. Jeste?my tam zbyt nara?one na niebezpiecze?stwo. Wystarczy?by jeden, przypadkowo przeje?d?aj?cy t?dy ?owca niewolnik?w i mia?yby?my k?opoty. Dawno ju? chcia?am si? przeprowadzi?, ale nie mia?am poj?cia dok?d. Nie ma tu ju? innych dom?w. Ta niewielka chata, po?o?ona tak wysoko, tak daleko od drogi – i dos?ownie wbudowana w g?r? – jest tak bardzo zakamuflowana, jakby zosta?a wybudowana specjalnie dla nas. Nikt nigdy nie by?by w stanie nas tam znale??. A nawet je?li, nie mogliby dotrze? w pobli?e nas jakimkolwiek pojazdem. Musieliby wspina? si? na piechot?, a maj?c tak dobry widok z chaty, dostrzeg?abym ich z oddali ca?ej mili. Dom wyposa?ony jest r?wnie? we w?asne ?r?d?o ?wie?ej wody, strumyk, kt?ry przep?ywa tu? pod drzwiami wej?ciowymi. Nie musia?abym zostawia? Bree samej za ka?dym razem, kiedy id? si? wyk?pa? lub wypra? nasze ubrania. I nie musia?abym nosi? wiader z wod? z odleg?ego jeziora, kiedy przygotowuj? posi?ek. Nie wspominaj?c ju? o tym, ?e dzi?ki rozleg?ym koronom drzew, by?yby?my wystarczaj?co ukryte, by rozpala? ogie? w kominku ka?dego wieczoru. By?oby nam bezpieczniej i cieplej. By?yby?my w miejscu obfituj?cym w ryby i dzik? zwierzyn? – i wyposa?onym w piwnic? pe?n? jedzenia. Jestem ju? zdecydowana. Zamierzam przeprowadzi? si? tu jutro razem z Bree. Czuj?, jakby zdj?to mi wielki ci??ar z ramion. Czuj? si? jak nowo narodzona. Po raz pierwszy od niepami?tnego czasu nie czuj? dokuczliwego g?odu, nie czuj? zimna przeszywaj?cego cia?o. Nawet wiatr zdaje si? wia? w plecy, kiedy schodz? ni?ej, pomagaj?c mi niejako. Wiem, ?e wszystko nareszcie odwr?ci?o si? na nasz? korzy??. Po raz pierwszy, od kiedy si?gam pami?ci? wiem, ?e teraz nam si? uda. Teraz przetrwamy. DWA Kiedy w ko?cu docieram do domu taty, jest ju? zmierzch, temperatura szybko spada, ?nieg twardnieje, zaczyna skrzypie? pod stopami. Wychodz? z lasu i widz? przed sob? nasz dom usadowiony tak bardzo na widoku, przy drodze. Odczuwam ulg? widz?c, ?e wszystko wygl?da spokojnie, dok?adnie tak samo, jak zostawi?am. Natychmiast sprawdzam ?nieg w poszukiwaniu jakich? ludzkich ?lad?w – czy te? zwierz?cych – gdziekolwiek i nie znajduj? ?adnych. Wewn?trz nie pal? si? ?adne ?wiat?a, ale to normalne. Zaniepokoi?abym si?, gdyby by?o inaczej. Nie mamy pr?du i ?wiat?o oznacza?oby, ?e Bree zapali?a ?wiece – a beze mnie nie zrobi?aby tego. Zatrzymuj? si? i nas?uchuj? przez kilka sekund, ale panuje spok?j. ?adnych odg?os?w walki, ?adnego wo?ania o pomoc, ani okrzyk?w powodowanych chorob?. Oddycham z ulg?. Zawsze obawiam si?, ?e wr?c? i znajd? szeroko otwarte drzwi, rozbite okna, ?lady wiod?ce do domu i ?e Bree zosta?a uprowadzona. Ju? kilka razy ?ni? mi si? ten koszmar. W?wczas zawsze budz? si? oblana potem i id? do drugiego pokoju upewni? si?, ?e Bree tam jest. I zawsze jest, ca?a i zdrowa, a ja gani? sam? siebie. Wiem, ?e powinnam przesta? martwi? si? po tych wszystkich latach. Ale z jakiego? powodu nie mog? otrz?sn?? si? z tego: za ka?dym razem, kiedy musz? zostawi? Bree sam?, odczuwam to jak n?? wbity w serce. Wci?? maj?c si? na baczno?ci, zwracaj?c uwag? na wszystko doko?a, lustruj? nasz dom w przygasaj?cym ?wietle dnia. Szczerze, ten dom od samego pocz?tku nie by? mi?ym miejscem. Jako cz??? typowego, g?rskiego rancza, dom przypomina prostok?tne pud?o bez jakiegokolwiek stylu, ozdobione tanim, winylowym deskowaniem wygl?daj?cym staro od pierwszego dnia, a w tej chwili po prostu zbutwia?ym. Okna s? niewielkie, rzadko porozmieszczane i zrobione z taniego plastiku. Budynek wygl?da jak wyj?ty z kempingu. Mierz?c oko?o pi?tna?cie st?p szeroko?ci i trzydzie?ci st?p g??boko?ci, dom powinien tak naprawd? by? jednopokojowy, ale ktokolwiek go zbudowa?, w swej m?dro?ci zaplanowa? tu dwie niewielkie sypialnie i jeszcze mniejszy salon. Pami?tam, jak odwiedza?am go b?d?c dzieckiem, przed wojn?, kiedy ?wiat by? jeszcze normalny. Tata, kiedy by? w domu, przywozi? nas tu na weekendy, by odetchn?? od miasta. Nie chcia?am by? niewdzi?czna i zawsze przybiera?am przed nim dobr? min?, ale w skryto?ci ducha nigdy nie podoba?o mi si? tutaj. Miejsce to zawsze sprawia?o wra?enie ciemnego i ciasnego i zalatywa?o st?chlizn?. Jako dziecko, pami?tam, nie mog?am doczeka? si?, a? sko?czy si? weekend, by uciec st?d jak najdalej. Pami?tam, ?e po cichu przyrzeka?am sobie, i? nigdy tu nie wr?c?, kiedy b?d? starsza. Teraz, jak na ironi?, jestem wdzi?czna, ze mamy ten dom. Ocali? mi ?ycie – i Bree r?wnie?. Kiedy wybuch?a wojna, musia?y?my ucieka? z miasta i nie mia?y?my wyboru. Gdyby nie to miejsce. Nie wiem, gdzie by?my si? podzia?y. A gdyby nie to, ?e to miejsce by?o tak odleg?e i wysoko po?o?one, prawdopodobnie dawno ju? zosta?yby?my schwytane przez ?owc?w niewolnik?w. Zdumiewaj?ce, jak b?d?c dzieckiem mo?na nienawidzi? r??nych rzeczy, kt?re doceniasz dopiero w wieku doros?ym. C??, prawie doros?ym. W ka?dym razie, maj?c siedemna?cie lat, uwa?am, ?e jestem ju? doros?a. Prawdopodobnie postarza?am si? bardziej ni? wi?kszo?? z nich w tych ostatnich latach. Gdyby ten dom nie zosta? zbudowany tu? przy drodze, na widoku, gdyby by? cho? troch? mniejszy, lepiej os?oni?ty, po?o?ony g??biej w lesie, s?dz?, ?e nie martwi?abym si? a? tak bardzo. Oczywi?cie, i tak musia?yby?my przywykn?? do ?cian grubo?ci papieru, dziurawego dachu i okien przepuszczaj?cych wiatr. Nigdy nie by?by to ciep?y, czy te? wygodny dom. Ale przynajmniej by?by bezpieczny. Teraz, za ka?dym razem, kiedy na niego patrz?, kiedy obejmuj? wzrokiem rozci?gaj?cy si? za nim widok, nie potrafi? powstrzyma? si? od my?li, ?e to ?atwy cel. Moje stopy skrzypi? na ?niegu, kiedy podchodz? do winylowych drzwi, a ze ?rodka dochodzi szczekanie. Sasha robi to, czego j? nauczy?am: strze?e Bree. Jestem jej taka wdzi?czna. Czuwa nad Bree uwa?nie, szczeka, gdy us?yszy najmniejszy d?wi?k; dzi?ki niej mog? spokojnie zostawi? Bree i polowa?. Chocia? jednocze?nie jej szczekanie czasami mnie martwi. Boj? si?, ?e nas wyda: jakby nie by?o, szczekaj?cy pies zazwyczaj wi??e si? z obecno?ci? ludzi. I w?a?nie tego d?wi?ku nas?uchiwa?by ka?dy ?owca niewolnik?w. Pospiesznie wchodz? do domu i j? uciszam. Zamykam za sob? drzwi, ?ongluj?c szczapami w d?oni, i wchodz? do ciemnego pokoju. Sasha milknie i machaj?c ogonem, skacze wok?? mnie. Nasz labrador o czekoladowym ubarwieniu ma sze?? lat i jest najbardziej oddanym psem, jakiego mog?abym sobie wymarzy? – i najlepszym towarzyszem. Gdyby nie ona, my?l?, ?e Bree ju? dawno popad?aby w depresj?. Ja pewnie te?. Sasha li?e moj? twarz, skoml?c, wydaj?c si? bardziej podekscytowan? ni? zazwyczaj; obw?chuje moja tali?, kieszenie, wyczuwaj?c natychmiast, ?e tym razem przynios?am do domu co? wyjatkowego. Odk?adam szczapy na pod?og?, by j? pog?aska? i kiedy to robi?, czuj? jej ?ebra. Jest zbyt wychudzona. Kolejny raz ogarniaj? mnie wyrzuty sumienia. Chocia? z drugiej strony, Bree i ja r?wnie? jeste?my chude. Zawsze dzielimy si? z ni? ka?dym naszym posi?kiem, tak, ?e we tr?jk? stanowimy dru?yn? r?wnych sobie. A mimo to ?a?uj?, ?e nie mog? da? jej wi?cej. Przystawia nos do ryby i w tym momencie ryba wy?lizguje si? z mojej d?oni i spada na ziemi?. Sasha rzuca si? na ni? natychmiast i pr?buje z?apa? pazurami, przesuwaj?c po pod?odze. Skacze na ni? znowu, tym razem staraj?c si? j? ugry??. Ale smak surowej ryby musi nie przypa?? jej do gustu, wi?c wypuszcza j? z pyska. Zamiast tego bawi si? ni?, skacz?c na ni? raz po raz, kiedy ta ca?y czas ?lizga si? po pod?odze. – Przesta?, Sasha! – m?wi? po cichu, nie chc?c obudzi? Bree. Boj? si? te?, ?e je?li pobawi si? ni? zbyt d?ugo, to rozerwie j? i zmarnuje warto?ciowe mi?so. Sasha pos?usznie uspokaja si?. Widz? jednak, jak bardzo jest podekscytowana i pragn? da? jej ju? cokolwiek. Si?gam do kieszeni, odkr?cam blaszan? zakr?tk? s?oika, nabieram palcem troch? malinowego d?emu i wystawiam jej pod nos. W u?amku sekundy zaczyna liza? m?j palec i po trzech machni?ciach j?zykiem ca?a porcja d?emu znika. Oblizuje usta i wpatruje si? we mnie szeroko otartymi ?lepiami, chc?c wi?cej. G?aszcz? j? po ?bie, ca?uj? j?, potem wstaj? na nogi. Zastanawiam si? teraz, czy post?pi?am dobrze daj?c jej troch?, czy te? okrutnie, daj?c jej tak niewiele. Dom ginie w ciemno?ciach, jak zwykle noc?, a ja id? dalej, potykaj?c si? co chwil?. Rzadko rozpalam ogie?. Cho? potrzebujemy ciep?a, nie chc? zwraca? niczyjej uwagi. Ale tej nocy jest inaczej. Bree musi doj?? do siebie, zar?wno fizycznie, jak i emocjonalnie, i wiem, ?e ogie? za?atwi spraw?. Jestem te? bardziej sk?onna zignorowa? ryzyko, zwa?ywszy na to, ?e jutro wyprowadzimy si? st?d. Przechodz? przez pok?j do kredensu i wyjmuj? zapalniczk? i ?wiec?. Jedn? z najlepszych rzeczy, jakie te miejsce mia?o do zaoferowania, by? ogromny zapas ?wiec, jeden z nielicznych, cho? wspania?ych ubocznych efekt?w tego, i? m?j tata by? w piechocie morskiej i mia? bzika na punkcie sztuki przetrwania. Kiedy przyje?d?ali?my tu jako dzieci, ka?da burza oznacza?a brak pr?du, tak wi?c gromadzi? zapasy ?wiec zdecydowany wyj?? naprzeciw ?ywio?om. Pami?tam, ?e wy?miewa?am si? z niego z tego powodu, przezywa?am go chomikiem, kiedy odkry?am szaf? pe?n? ?wiec. Teraz, kiedy zosta?o mi ju? niewiele, ?a?uj?, ?e nie zachomikowa? ich wi?cej. Utrzymuj? nasz? jedyn? zapalniczk? na chodzie dzi?ki temu, ?e u?ywam jej z rzadka i raz na kilka tygodni spuszczam niewielk? ilo?? benzyny z motocykla taty. Ka?dego dnia dzi?kuj? za niego Bogu. Jestem te? wdzi?czna, ?e tata nape?ni? bak, kiedy ostatni raz go u?ywa?: to jedyna rzecz, kt?ra pozwala mi my?le?, ?e wci?? mamy jak?? przewag?, ze posiadamy co? naprawd? warto?ciowego, jaki? spos?b na prze?ycie, je?li wszystko diabli wezm?. Tata przetrzymywa? motocykl w niewielkim, przydomowym gara?u, ale kiedy pierwszy raz tu przyjechali?my po wojnie, pierwsze, co zrobi?am, to wyprowadzi?am go stamt?d i wtoczy?am na wzg?rze, do lasu, chowaj?c go pod g?st? pl?tanin? krzak?w, ga??zi i ciernistych krzew?w, ?eby nikt nigdy go nie znalaz?. Pomy?la?am wtedy, ?e je?li kiedykolwiek kto? znajdzie nasz dom, pierwsz? rzecz?, kt?r? zrobi?, b?dzie sprawdzenie gara?u. Dzi?kuj? te? Bogu, ?e tata nauczy? mnie jak na nim je?dzi?, kiedy by?am m?odsza, pomimo protest?w mamy. Nauka by?a trudniejsza ni? w przypadku wi?kszo?ci motocykli ze wzgl?du na do??czon? przyczep?. Wracam wspomnieniami do chwili, kiedy mia?am dwana?cie lat i przera?ona uczy?am si? je?dzi?, podczas gdy tata siedzia? w przyczepie, wywrzaskuj?c polecenia za ka?dym razem, kiedy gas? mi silnik. Uczy?am si? je?dzi? po tych stromych, bezlitosnych g?rskich drogach i pami?tam, ?e mia?am wra?enie, jakby?my mieli za chwil? umrze?. Pami?tam, jak patrzy?am na przepa?? za kraw?dzi? i p?aka?am, b?agaj?c tat?, by poprowadzi?. Ale on odmawia?. Siedzia? tam uparcie przez ponad godzin? do momentu, kiedy w ko?cu przesta?am p?aka? i pr?bowa?am powt?rnie. I jako? nauczy?am si? je?dzi?. Tak, kr?tko m?wi?c, przedstawia?o si? moje wychowanie. Nie tkn??am motoru od dnia, w kt?rym go ukry?am i nawet nie ryzykuj?, by tam i?? i popatrze?, z wyj?tkiem chwil, kiedy musz? spu?ci? benzyn? – a nawet to robi? w nocy. Tak sobie my?l?, ?e je?li kiedy? wpadniemy w tarapaty i b?dziemy musia?y szybko opu?ci? to miejsce, wsadz? Bree i Sash? do przyczepy i razem bezpiecznie st?d odjedziemy. Jednak tak naprawd? nie wiem, dok?d mia?yby?my pojecha?. Z tego, co widzia?am i s?ysza?am, reszta ?wiata zamieni?a si? w pustyni? roj?c? si? od kryminalist?w, gang?w i nielicznych ocala?ych. Garstka tych bardziej agresywnych, kt?rzy zdo?ali prze?y?, skupi?a si? w miastach, porywaj?c i wp?dzaj?c w niewol? ka?dego, kogo znajd?, dla w?asnych korzy?ci, b?d? te? by obsadzi? rozgrywki na ?mier? toczone na arenach. Przypuszczam, ?e razem z Bree nale?ymy do tych nielicznych, kt?rzy przetrwali i ?yj? na wolno?ci, na w?asn? r?k?, poza murami miast. Do tej garstki, kt?ra nie umar?a jeszcze z g?odu. Zapalam ?wiec?. Sasha pod??a za mn? przez ciemny dom. Zak?adam, ?e Bree ?pi i to mnie martwi: normalnie nie ?pi tak du?o. Zatrzymuj? si? przed jej drzwiami i zastanawiam, czy j? obudzi?. Kiedy tak stoj?, podnosz? wzrok i z zaskoczeniem dostrzegam swoje odbicie w niewielkim lustrze. Wygl?dam na o wiele starsz?, za ka?dym zreszt? razem, kiedy si? widz?. Moja twarz, szczup?a i ko?cista, jest zarumieniona od zimna. Moje jasnobr?zowe w?osy opadaj? na ramiona, op?ywaj?c wok?? twarzy, a stalowoszare oczy wpatruj? si? we mnie jakby nale?a?y do kogo?, kogo nie mog? rozpozna?. Spogl?daj? hardo, wnikliwie. Tata zawsze twierdzi?, ?e to oczy wilka. Mama m?wi?a, ?e s? pi?kne. Nie by?am pewna, komu wierzy?. Szybko odwracam wzrok, nie chc?c patrze? na siebie. Wyci?gam r?k? i obracam lustro, aby to ju? nigdy si? nie powt?rzy?o. Powoli otwieram drzwi do pokoju Bree. W tej samej sekundzie do ?rodka wpada Sasha, k?adzie si? przy Bree, ?eb opiera na jej klatce piersiowej i li?e j? po twarzy. Nigdy nie przestaje mnie zadziwia? to, w jak bliskich s? relacjach – czasami odnosz? wra?enie, ?e Bree ??czy bardziej za?y?a wi?? z Sash?, ni? ze mn?. Bree powoli otwiera oczy i mru?y powieki w mroku. – Brooke? – pyta. – To ja – m?wi? cicho. – Wr?ci?am. Siada na ???ku i u?miecha si?, a jej oczy b?yszcz? z podekscytowania. Le?y na tanim materacu na pod?odze. Zrzuca z siebie cienki koc i pr?buje wsta?, b?d?c nadal w pi?amie. Porusza si? wolniej ni? zazwyczaj. Pochylam si? i ?ciskam j?. – Mam dla ciebie niespodziank? – m?wi?, ledwie zdolna powstrzyma? swoje emocje. Podnosi wzrok i patrzy szeroko otwartymi oczyma, po czym zamyka je i wystawia d?onie, czekaj?c. Jest taka ufna, pe?na wiary, a? mnie zadziwia. Zastanawiam si?, co da? jej najpierw, po czym decyduj? si? na czekolad?. Si?gam do kieszeni, wyci?gam tabliczk? i powoli k?ad? jej na d?oni. Otwiera oczy i spogl?da, mru??c oczy w s?abym ?wietle, niepewna, co to jest. Przybli?am ?wiec? do czekolady. – Co to? – pyta. – Czekolada – odpowiadam. Podnosi wzrok, jakby s?dzi?a, ?e robi? jej psikusa. – Powa?nie – m?wi?. – Ale sk?d j? masz? – pyta, nie mog?c tego poj??. Spogl?da w d?? z min?, jakby w?a?nie na jej d?oni wyl?dowa?a asteroida. Nie dziwi? si?: nie ma ju? ?adnych sklep?w, ?adnych ludzi w pobli?u, ani ?adnego miejsca w odleg?o?ci stu mil, w kt?rym mog?abym znale?? co? takiego. U?miecham si? do niej. – Dosta?am j? od ?wi?tego Miko?aja, dla ciebie. Taki wcze?niejszy prezent z okazji Bo?ego Narodzenia. Marszczy brwi – A tak naprawd?? – nalega. Nabieram g??boko powietrza, u?wiadamiaj?c sobie, ?e nadesz?a chwila, by powiedzie? jej o naszym nowym domu, o tym, ?e jutro st?d odchodzimy. Staram si? wymy?li?, jak najlepiej przekaza? jej te wie?ci. Mam nadziej?, ?e b?dzie r?wnie podekscytowana, co ja – ale z dzie?mi nigdy niewiadomo. Martwi? si? te?, ?e mo?e by? przywi?zana do tego miejsca i nie zechce go opu?ci?. – Bree, mam wspania?? nowin? – m?wi?, nachylaj?c si? i chwytaj?c jej ramiona. – Odkry?am dzi? zdumiewaj?ce miejsce, wysoko w g?rach. To niewielka, kamienna chata, kt?ra idealnie nadaje si? dla nas. Jest przytulna, ciep?a i bezpieczna, i ma przepi?kny kominek, w kt?rym co wiecz?r mo?emy rozpala? ogie?. A najlepsze jest to, ?e jest tam mn?stwo r??norakiego jedzenia. Jak ta czekolada. Bree spogl?da z powrotem na czekolad?, przypatruje si? jej bacznie, a jej oczy otwieraj? si? dwukrotnie szerzej, kiedy w ko?cu uzmys?awia sobie, ?e jest prawdziwa. Ostro?nie odwija opakowanie i w?cha j?. Zamyka oczy i u?miecha si?, po czym nachyla si?, by ugry?? kawa?ek. – ale nagle zatrzymuje si?. Spogl?da na mnie z trosk?. – A ty? – pyta. – Mamy tylko jedn?? Taka ju? jest Bree, zawsze taktowna, nawet w?wczas, kiedy przymiera g?odem. – Ty pierwsza – m?wi?. – W porz?dku. Odwija opakowanie i odgryza wielki kawa?ek. Jej twarz, wychudzona z g?odu, rozp?ywa si? w zachwycie. – Jedz powoli – ostrzegam j?. – Nie chcesz przecie?, by rozbola? ci? brzuch. Prze?uwa wolniej, delektuj?c si? ka?dym gryzem. Od?amuje wielki kawa?ek i k?adzie go na mojej d?oni. – Twoja kolej – m?wi. Powoli wk?adam do ust i odgryzam niewielk? cz???, pozwalaj?c, by spocz??a na czubku j?zyka. Zaczynam ssa?, potem powoli prze?uwam, upajaj?c si? ka?d? chwil?. Smak i zapach czekolady wype?niaj? moje zmys?y. Ca?kiem prawdopodobne, i? jest to najlepsza rzecz, jak? kiedykolwiek jad?am. Sasha skomle, przepychaj?c nos w pobli?e czekolady i Bree od?amuje kawa? i podaje jej. Sasha wyrywa go z jej palc?w i po?yka w ca?o?ci. Bree ?mieje si?, jak zwykle zachwycona reakcj? Sashy. Potem, okazuj?c imponuj?c? pow?ci?gliwo??, zawija pozosta?? cz??? czekolady, po?ow?, si?ga wysoko i rozs?dnie odk?ada j? na garderob?, poza zasi?giem Sashy. Wygl?da wci?? s?abo, ale widz?, ?e wraca jej dobry nastr?j. – Co to? – pyta, wskazuj?c na moja tali?. Przez chwil? nie rozumiem, o czym m?wi, potem spuszczam wzrok i zauwa?am misia. W ca?ym tym rozemocjonowaniu prawie o nim zapomnia?am. Si?gam po niego i podaj? Bree. – Znalaz?am go w naszym nowym domu – m?wi?. – Jest dla ciebie. Oczy Bree otwieraj? si? szeroko z emocji. Chwyta misia, przytula do siebie i zaczyna ko?ysa?. – Jest cudowny! – wykrzykuje z b?yszcz?cymi oczyma. – Kiedy si? przeprowadzimy? Nie mog? si? doczeka?! Ul?y?o mi. Zanim mam czas zareagowa?, Sasha nachyla si? i przywiera nosem do misia Bree, obw?chuj?c go; Bree pociera nim jej pysk ?artobliwie, a Sasha chwyta go z?bami i wybiega z pokoju. – Hej! – krzyczy Bree, wybuchaj?c histerycznym ?miechem i zaczyna j? goni?. Obie wbiegaj? do salonu pogr??one w za?artej rywalizacji o misia. Nie jestem pewna, komu sprawia to wi?ksz? przyjemno??. Id? w ich ?lady, os?aniaj?c p?omie? ?wiecy d?oni?, by nie zgas?a i podchodz? z ni? do sterty z rozpa?k?. Ustawiam kilka mniejszych ga??zek w kominku, potem dorzucam gar?? suchych li?ci z koszyka stoj?cego nieopodal. Dobrze, ?e nazbiera?am ich jesieni?, by mie? czym rozpala? w kominku. Dzia?aj? jak za dotkni?ciem czarodziejskiej r??d?ki. Umieszczam je pod ga??zkami, zapalam i wkr?tce pierwsze p?omienie li?? drewno. Dok?adam coraz wi?cej li?ci, a? w ko?cu ogie? obejmuje ca?e ga??zie. Zdmuchuj? ?wiec?, zachowuj?c j? na inn? okazj?. – B?dziemy mie? ognisko? – krzyczy podekscytowana Bree. – Tak – odpowiadam. – Dzi? mamy ?wi?to. To nasza ostatnia noc tutaj. – Jejku! – krzyczy Bree, skacz?c raz po raz i Sasha do??cza do niej, szczekaj?c z przej?ciem. Bree podbiega do drewna, chwyta troch? i pomaga mi u?o?y? w kominku. Dok?adamy ostro?nie, by zapewni? dost?p powietrza, a Bree dmucha na ogie?, podsycaj?c p?omienie. Kiedy podpa?ka zajmuje si? ogniem, nak?adam na ni? grubsz? szczap?. Uk?adam stert? z wi?kszych szczap, a? w ko?cu ogie? huczy, a? mi?o. Po chwili ca?y pok?j zalewa ?wiat?o i zaczynam czu? promieniuj?ce od ognia ciep?o. Stajemy przy nim. Wyci?gam i rozcieram d?onie, pozwalaj?c, by ciep?o przenika?o moje palce. Powoli odzyskuj? w nich czucie. Zaczynam stopniowo odtaja? po ca?odniowym pobycie na dworze i na powr?t dochodzi? do siebie. – Co to? – pyta Bree, wskazuj?c na pod?og?. ? Wygl?da, jak ryba! Podbiega, chwyta j? i podnosi, a ryba wy?lizguje si? natychmiast z jej d?oni. Bree wybucha ?miechem. Sasha, nie trac?c ani sekundy, skacze na ryb? czterema ?apami i ta wystrzeliwuje spod niej, ?lizgaj?c si? po pod?odze. – Gdzie j? z?apa?a?? – wykrzykuje Bree. Podnosz? ryb? zanim Sasha zd??y wyrz?dzi? wi?cej szk?d, otwieram drzwi i wyrzucam j? na zewn?trz, w ?nieg, gdzie przechowa si? lepiej w bezpiecznym miejscu, po czym zamykam drzwi. – To moja druga niespodzianka – m?wi?. – Zjemy dzisiaj obiad! Bree podbiega do mnie i ?ciska mnie mocno. Sasha szczeka, jakby wszystko rozumia?a. Odwzajemniam u?cisk Bree. – Mam jeszcze dwie niespodzianki – oznajmiam z u?miechem. – S? na deser. Chcesz poczeka?, a? zjemy obiad, czy wolisz teraz? – Teraz! – krzyczy ca?a podekscytowana. U?miecham si? r?wnie rozemocjonowana. Przynajmniej wytrzyma dzi?ki temu do obiadu. Si?gam do kieszeni i wyjmuj? s??j z d?emem. Bree spogl?da na niego ze ?mieszn? min?, najwyra?niej niepewna, co to. Odkr?cam pokrywk? i podsuwam jej s?oik pod nos. – Zamknij oczy – m?wi?. Zamyka. – A teraz pow?chaj. Wdycha powietrze g??boko i jej twarz rozja?nia u?miech. Otwiera oczy. – Pachnie jak maliny! – wykrzykuje. – To d?em. No, dalej. Spr?buj. Bree si?ga do ?rodka dwoma palcami, nabiera du?? porcj? i podaje Sashy, kt?ra podbiega i bez wahania po?yka wszystko na raz. Bree wybucha histerycznym ?miechem, a ja zakr?cam pokrywk? i k?ad? s?oik wysoko na kominku, z dala od Sashy. – Czy to te? jest z naszego nowego domu? – pyta. Kiwam g?ow?, czuj?c ulg?, kiedy s?ysz?, ?e Bree ju? traktuje chat? jak nasz nowy dom. – Zosta?a jeszcze jedna niespodzianka – m?wi?. – Ale t? zostawi? na obiad. Wyjmuj? zza pasa termos i k?ad? na kominek, poza zasi?giem jej wzroku, tak, aby nie widzia?a, co to. Widz?, jak wykr?ca szyj?, ale ukrywam go dobrze. – Zaufaj mi – m?wi?. – To dobre. * Nie chc?, ?eby dom zalatywa? ryb? i postanawiam stawi? czo?o zimnicy i przygotowa? ?ososia poza domem. Chwytam n?? i zabieram si? do pracy, opieraj?c ryb? o pniak i kl?kaj?c tu? obok w ?niegu. Nie wiem tak naprawd?, co robi?, ale wiem wystarczaj?co, by zdawa? sobie spraw?, ?e g?owa i ogon s? niejadalne. Zaczynam wi?c od odci?cia tych cz??ci. Potem przychodzi mi do g?owy, ?e p?etw r?wnie? nie zjemy, wi?c te r?wnie? odr?buj? – ani te? ?usek, wi?c usuwam je, staraj?c si? robi? to jak najlepiej. P??niej przychodzi mi na my?l, ?e aby j? zje??, nale?y j? otworzy?, zatem przecinam to, co pozosta?o idealnie na p??. Pojawia si? t?usty, r??owy ?rodek pe?en niewielkich o?ci. Nie wiem, co innego mog?abym jeszcze zrobi?, wi?c zak?adam, ?e ryba jest gotowa do ugotowania. Przed powrotem do domu odczuwam potrzeb? umycia r?k. Si?gam po prostu w d??, nabieram ?nieg w d?onie i czyszcz? r?ce, dzi?kuj?c Bogu za ?nieg – zazwyczaj musz? i?? do najbli?szego strumyka, poniewa? nie mamy bie??cej wody. Podnosz? si? i przed powrotem do domu zatrzymuj? na chwil?, by rzuci? okiem na otoczenie. Najpierw nas?uchuj?, jak zwykle, staraj?c si? wy?owi? jaki? d?wi?k, oznak? niebezpiecze?stwa. Po kilku sekundach u?wiadamiam sobie, ?e panuj?cy spok?j nie m?g?by ju? by? bardziej niezm?cony. W ko?cu, z wolna, rozlu?niam si?, g??boko wdycham powietrze, czuj? p?atki ?niegu na swoich policzkach, napawam si? idealn? cisz? i uzmys?awiam sobie, jak niesko?czenie pi?kny jest otaczaj?cy mnie ?wiat. Strzeliste sosny nikn? w bieli, purpurowe niebo zsy?a bezustanny ?nieg i wszystko wydaje si? idealne, jak w bajce. Ogie? w kominku roz?arza okna po?wiat? i z miejsca, w kt?rym stoj?, nasz dom wygl?da, jak najprzytulniejsze miejsce na ziemi. Wracam do domu z ryb? i zamykam za sob? drzwi. Mi?o jest wej?? gdzie?, gdzie jest o wiele cieplej, gdzie ?agodne ?wiat?o rzucane przez ogie? odbija si? od wszystkiego wok??. Bree dobrze dba o ogie?, jak zwykle zreszt?, dorzucaj?c szczapy po mistrzowsku i w tej chwili ogie? huczy i si?ga jeszcze wy?ej. Przygotowuje nakrycia do posi?ku na pod?odze, zaraz przy kominku, zabrawszy no?e i widelce z kuchni. Sasha siedzi przy niej, uwa?nie obserwuj?c ka?dy jej ruch. Podchodz? z ryb? do ognia. Nie wiem tak naprawd?, jak j? sporz?dzi?, wi?c my?l? sobie, ?e potrzymam j? nad ogniem przez chwil?, by si? podpiek?a, obr?c? kilka razy i mam nadziej?, ?e to wystarczy. Bree czyta mi w my?lach: natychmiast idzie do kuchni i wraca z ostrym no?em i dwoma d?ugimi szpikulcami. Nadziewa obie cz??ci ryby, po czym bierze swoj? porcj? i trzyma nad p?omieniem. Id? w jej ?lady. Domatorski instynkt Bree zawsze przewy?sza? moje zdolno?ci. Jestem jej wdzi?czna za pomoc. Zawsze stanowi?y?my zgrany zesp??. Obie stoimy tak, wpatruj?c si? w p?omienie, jak sparali?owane, trzymaj?c swoje kawa?ki ryby nad ogniem do chwili, a? r?ce zaczynaj? nam ci??y?. Pok?j wype?nia si? zapachem ryby i po oko?o dziesi?ciu minutach g??d skr?ca mi kiszki i zaczynam si? niecierpliwi? z tego powodu. Decyduj?, ?e moja jest ju? gotowa; przecie? ludzie czasami te? jedz? surow? ryb?, zatem nie mo?e by? a? tak z?a. Bree zdaje si? zgadza? ze mn?, wi?c k?adziemy swoje porcje na talerze, siadamy na pod?odze tu? obok siebie, opieraj?c si? plecami o kanap? i k?ad?c stopy przy ogniu. – Ostro?nie – ostrzegam j?. – W ?rodku nadal jest pe?no o?ci. Wyci?gam je i Bree robi to samo. Kiedy ju? pozbywam si? ich wystarczaj?co du?o, bior? kawa?ek r??owego rybiego mi?sa, gor?cego w dotyku, i wk?adam do ust, przygotowuj?c si? na najgorsze. W zasadzie smakuje przyzwoicie. Przyda?aby si? s?l albo jakiego? rodzaju przyprawy, ale przynajmniej smakuje na ugotowane i ?wie?e. Czuj?, jak niezb?dne do ?ycia bia?ko wnika w moje cia?o. Bree r?wnie? po?era swoj? cz??? i natychmiast dostrzegam wyraz ulgi na jej twarzy. Sasha siedzi przy niej, wlepiaj?c w ni? ?lepia, oblizuj?c wargi. Bree wybiera du?y kawa?ek, ostro?nie usuwa o?ci i podaje go Sashy. Ta prze?uwa go dok?adnie i po?yka, po czym oblizuje mordk? i ponownie wpatruje si? w Bree, chc?c wi?cej. – Sasha, masz – m?wi?. Podbiega do mnie. Bior? skrawek ryby, usuwam o?ci i karmi? j?; Sasha po?yka ryb? w u?amku sekundy. Zanim si? spostrzegam, mojej ryby – jak i Bree ? ju? nie ma. Ze zdumieniem stwierdzam, ?e wci?? burczy mi w brzuchu. ?a?uj? od razu, ?e nie z?owi?am wi?cej. Mimo wszystko, nie mieli?my bardziej sowitego posi?ku od tygodni, wi?c si?? woli zmuszam si?, by by? zadowolon? z tego, co mamy. Wtedy przypominam sobie o soku. Zrywam si? na nogi, zdejmuje termos i podaj? go Bree. – ?mia?o – u?miecham si? – pierwszy ?yk nale?y do ciebie. – Co to? – pyta, odkr?caj?c go i podstawiaj?c pod nos. – W og?le nie pachnie. – To sok z klonu – wyja?niam. – Smakuje jak pos?odzona woda. Tylko lepiej. Ostro?nie wypija ?yczek, po czym spogl?da na mnie z oczami szeroko otwartymi z zachwytu. – To jest pyszne! – wykrzykuje. Wypija kilka kolejnych du?ych ?yk?w, po czym przystaje i wr?cza mi. Nie potrafi? oprze? si? i r?wnie? bior? kilka du?ych ?yk?w. Czuj? krzepi?cy wp?yw cukru. Nachylam si? i ostro?nie wlewam troch? do miski Sashy. Wych?eptuje wszystko do ostatniej kropli i wydaje si?, ?e jej r?wnie? smakuje. Mimo to wci?? padam z g?odu. W rzadkim przyp?ywie s?abo?ci przychodzi mi na my?l s?oik d?emu i my?l? sobie, czemu nie? Przecie?, jak mniemam, jest tego o wiele wi?cej w chacie na g?rskim szczycie – a je?li ta noc nie jest odpowiednia, by ?wi?towa?, to kiedy indziej? Zdejmuj? s??j, odkr?cam pokrywk?, wk?adam palec i nabieram wielk? porcj?. K?ad? j? na j?zyk i pozwalam, by jak najd?u?ej rozpuszcza? si? w ustach, zanim w ko?cu j? po?ykam. Smakuje bosko. Podaj? Bree s??j z reszt? d?emu, wci?? wype?nionym do po?owy. – No, ?mia?o – m?wi? – dojedz do ko?ca. W naszym nowym domu jest tego wi?cej. Bree otwiera oczy szeroko i si?ga po s??j. – Jeste? pewna? – pyta. – Nie powinni?my zachowa? go na p??niej? Potrz?sam g?ow?. – Czas pozwoli? sobie na przyjemno?ci. Nie potrzebuje wi?cej zach?ty. W kilka chwil wyjada wszystko, zostawiaj?c jedynie ostatni? porcj? dla Sashy. Le?ymy oparte o kanap?, ze stopami przy kominku, i nareszcie czuj?, jak moje cia?o si? rozlu?nia. Po rybie, soku i d?emie nareszcie czuj?, ?e z wolna wracaj? mi si?y. Ogl?dam si? na Bree, kt?ra ju? przysypia z ?bem Sashy na kolanach i cho? wci?? wygl?da na chor?, po raz pierwszy od jakiego? czasu dostrzegam w jej oczach nadziej?. – Kocham ci?, Brooke – m?wi cicho. – Ja ciebie te? – odpowiadam. Lecz kiedy ogl?dam si? na ni?, Bree ?pi ju? w najlepsze. * Bree le?y na kanapie naprzeciw kominka, ja natomiast siedz? w fotelu obok niej. To taki nasz zwyczaj, do kt?rego przez te wszystkie miesi?ce nawyk?y?my. Ka?dego wieczoru przed p?j?ciem spa?, Bree zwija si? w k??bek, zbyt przera?ona, by zasn?? sama w swoim pokoju. Dotrzymuj? jej towarzystwa do chwili, kiedy zasypia i potem zanosz? j? do ???ka. Najcz??ciej nie mamy ognia, ale i tak tu siedzimy. Bree zawsze ?ni? si? koszmary. Kiedy? tak nie by?o. Pami?tam, jak jeszcze przed wojn? ?atwo zasypia?a. W gruncie rzeczy, nawet dra?ni?am si? z ni? z tego powodu, przezywa?am „zasypialska Bree”, gdy? zasypia?a w samochodzie, na kanapie, czytaj?c ksi??k? na fotelu – dos?ownie wsz?dzie. Teraz jednak w ?adnej mierze nie przypomina jej z tamtych czas?w; teraz przesiaduje godzinami i je?li ?pi, to bardzo niespokojnie. W nocy cz?sto s?ysz?, jak poj?kuje lub krzyczy za cienkimi ?cianami. Kt?? m?g?by j? wini?? B?d?c ?wiadkiem tego ca?ego horroru, dziw, ?e nie popad?a w zupe?ny ob??d. Ja sama nie przesypiam zbyt wielu nocy. Jedyn? rzecz?, kt?ra pomaga jej zasn??, jest czytanie. Na szcz??cie, kiedy ucieka?y?my, Bree wykaza?a si? przytomno?ci? umys?u i chwyci?a swoj? ulubion? ksi??k?, Drzewo dar?w. Czytam j? jej ka?dego wieczoru. Znam ju? j? na pami?? i kiedy jestem zm?czona, po prostu zamykam oczy i recytuj? z pami?ci. Na szcz??cie, nie jest obszerna. Odchylam si? w fotelu i, sama b?d?c ?pi?ca, przewracam zniszczon? ok?adk? i zaczynam czyta?. Sasha le?y na kanapie przy Bree z podniesionymi uszami. Czasami zastanawiam si?, czy ona r?wnie? nie s?ucha. „Pewnego razu by?o sobie drzewo, kt?re kocha?o ma?ego ch?opczyka. Ch?opczyk przychodzi? do drzewa codziennie i z jego li?ci splata? sobie wie?ce na g?ow?, udaj?c le?nego kr?la.” Spogl?dam na Bree i widz?, ?e ?pi ju? mocno. Czuj? ulg?. Mo?e to przez ogie?, a mo?e przez posi?ek. W?a?nie snu potrzeba jej teraz jak najwi?cej, by wydobrze?. Zdejmuj? sw?j nowy szal owini?ty ciasno wok?? szyi, i delikatnie przykrywam nim ramiona Bree. W ko?cu jej niewielkie cia?ko przestaje si? trz???. Dok?adam ostatni? szczap? do ognia, siadam w fotelu i odwracam g?ow?, wpatruj?c si? w p?omienie. Obserwuj?, jak powoli zamieraj? i ?a?uj?, ?e nie przynios?am wi?cej drewna. Ale i tak jest dobrze. W ten spos?b b?dzie bardziej bezpiecznie. Szczapa trzaska i p?ka, a ja rozsiadam si? i czuj? zrelaksowana, jak nigdy od wielu lat. Czasami, kiedy Bree ju? za?nie, bior? moj? ksi??k? i czytam. Widz? j? teraz tam na p??ce: W?adc? Much. To jedyna ksi??ka, jaka mi pozosta?a. Jest tak zniszczona od u?ywania, ?e wygl?da, jakby mia?a ze sto lat. Dziwne to uczucie, kiedy ma si? jedn?, jedyn? ksi??k? na ca?ym ?wiecie. Sprawia, ?e uzmys?awiam sobie, jak wiele rzeczy uwa?amy za co? oczywistego; ?e usycham z t?sknoty za czasem, kiedy jeszcze istnia?y biblioteki. Dzi? wiecz?r jestem jednak zbyt podekscytowana, by czyta?. W g?owie k??bi? si? nieustannie my?li o jutrze, o naszym nowym ?yciu wysoko na g?rze. Wci?? wertuj? w my?lach wszystko to, co b?d? musia?a przetransportowa? st?d do chaty i jak to zrobi?. Najpierw nasze podstawowe rzeczy – sprz?t, zapa?ki, to, co zosta?o z zapasu ?wiec, koce i materace. Poza tym, co tu du?o m?wi?, ?adna z nas nie ma zbyt du?o odzie?y, a poza ksi??kami nie posiadamy nic naprawd? osobistego. Ten dom by? go?y ju? w chwili, kiedy tu przyby?y?my, wi?c nie ma tu ?adnych pami?tek. Chcia?abym przenie?? kanap? i fotel, cho? do tego b?dzie mi potrzebna pomoc Bree. B?d? musia?a z tym poczeka?, a? Bree poczuje si? lepiej. B?dziemy musia?y zrobi? to etapami, zabieraj?c najpierw najpotrzebniejsze rzeczy i zostawiaj?c meble na sam koniec. Ale w porz?dku; tak d?ugo, jak b?dziemy tam w g?rze bezpieczne. To liczy si? najbardziej. Zaczynam rozmy?la? o wszystkich sposobach, jak uczyni? t? chat? jeszcze bardziej bezpieczn?. Z pewno?ci? b?d? musia?a zastanowi? si? nad jakimi? okiennicami, by zamkn?? okna, kiedy zajdzie taka potrzeba. Rozgl?dam si? po naszym domu w poszukiwaniu czegokolwiek, co mog?abym wykorzysta?. By okiennice dzia?a?y sprawnie, potrzebne b?d? zawiasy. Dostrzegam je przy drzwiach do salonu. By? mo?e dam rad? je wymontowa?. A w mi?dzyczasie, mo?e u?yj? te? drewnianych drzwi, przepi?owuj?c je na kawa?ki. Im wi?cej si? rozgl?dam, tym bardziej zdaj? sobie spraw?, jak wiele rzeczy mog? ze sob? zabra?. Przypominam sobie, ?e tata pozostawi? w gara?u skrzyni? z narz?dziami, a w niej pi??, m?otek, ?rubokr?t, a nawet pude?ko gwo?dzi. To jedna z najcenniejszych rzeczy, jak? posiadamy i odnotowuj? sobie w pami?ci, aby zabra? je na pierwszym miejscu. Oczywi?cie, po motocyklu. On dominuje w moich planach: kiedy go przetransportowa? i jak. Nie mog? znie?? my?li o pozostawieniu go tutaj, nawet przez jedn? minut?. Tak wi?c zabior? go ze sob? w trakcie naszej pierwszej wspinaczki. Nie mog? ryzykowa? odpalenia silnika. To przyci?gn??oby zbyt du?o uwagi – a poza tym, zbocze g?ry jest za strome, by wjecha? na nie motorem. B?d? musia?a go prowadzi?, wprost pod g?r?. Ju? czuj?, jakie to b?dzie wyczerpuj?ce, zw?aszcza ze wzgl?du na ?nieg. Ale nie widz? innego sposobu. Gdyby Bree nie by?a chora, mog?aby mi pom?c, lecz w jej obecnym stanie nie mo?e nic d?wiga? – podejrzewam, ?e b?d? musia?a nawet i j? przenie??. Zdaj? sobie spraw?, ?e nie mamy wyboru i musimy czeka? do jutrzejszego wieczoru, by wyruszy? pod os?on? mroku. Mo?e po prostu wpadam w paranoj? – szanse na to, ?e kto? nas zobaczy, s? nik?e, ale mimo to, lepiej zachowa? ostro?no??. Zw?aszcza, ?e s? tu inni ocalali. Wiem o tym. Jestem tego pewna. Pami?tam pierwszy dzie?, kiedy tu przyjecha?y?my. Obie by?y?my przera?one, samotne i wyczerpane. Tej pierwszej nocy obie posz?y?my g?odne spa?. Zastanawia?am si? wtedy, jak w og?le mamy przetrwa?. Czy pope?ni?y?my b??d, opuszczaj?c Manhattan, porzucaj?c mam? i wszystko, co zna?y?my? A potem, w nasz pierwszy poranek, obudzi?am si?, otworzy?am drzwi i dozna?am szoku, zobaczywszy le??ce przede mn? truch?o jelenia. Najpierw by?am przera?ona. Wzi??am je za gro?b?, ostrze?enie, przypuszczaj?c, ?e kto? kaza? nam w ten spos?b odej??, ?e nie by?y?my tu mile widziane. Ale kiedy dosz?am do siebie, zorientowa?am si?, ?e wcale nie chodzi?o o to: by? to podarunek. Kto?, jaki? inny ocala?y, musia? nas obserwowa?. Musia? zauwa?y?, jak rozpaczliwie wygl?da?y?my i w akcie mi?osierdzia podarowa? nam sw? zdobycz, nasz pierwszy posi?ek, wystarczaj?co du?o mi?sa, by prze?y? kilka tygodni. Nie potrafi? wyobrazi? sobie, ile to musia?o kosztowa? tego kogo?. Pami?tam, jak wysz?am na zewn?trz, rozejrza?am si? dooko?a, w d?? i w g?r? na zbocze, wypatruj?c mi?dzy drzewami, oczekuj?c, ?e nagle kto? wyskoczy spomi?dzy nich i mi pomacha. Ale nigdy si? to nie sta?o. Widzia?am jedynie drzewa i mimo, ?e czeka?am kilka minut, s?ysza?am jedynie cisz?. Ale wiedzia?am, tak po prostu, ?e kto? mnie obserwuje. Wiedzia?am, ?e s? tu inni ludzie, staraj?cy si? przetrwa? tak samo, jak i my. Od tamtej chwili czu?am co? w rodzaju dumy, czu?am, ?e stanowimy cz??? milcz?cej spo?eczno?ci odseparowanych, ocala?ych os?b, trzymaj?cych si? na uboczu, niekomunikuj?cych si? ze sob? ze strachu, ?e nas kto? zobaczy, obawiaj?c si? wystawi? na widok jakiego? ?owcy niewolnik?w. Przypuszczam, ?e w?a?nie dzi?ki temu prze?yli tak d?ugo: nie zostawiaj?c niczego przypadkowi, Na pocz?tku nie rozumia?am tego. Teraz jednak doceniam to. I cho? od tamtej pory nigdy nikogo nie widuj?, to nie czuj? si? tu sama. Dzi?ki temu jestem te? bardziej czujna; pozostali ocaleli, je?li jeszcze ?yj?, z pewno?ci? przymieraj? g?odem i s? r?wnie zdesperowani, jak my. Zw?aszcza, kiedy nadchodz? zimowe miesi?ce. Kto wie, czy g??d, czy konieczno?? utrzymania rodziny nie zmusi?a ich do przekroczenia granicy, za kt?r? tylko rozpacz t?umaczy ich czyny, czy ich hojny czyn nie zosta? zast?piony instynktem przetrwania w najczystszej postaci. Wiem, ?e my?l o przymieraniu g?odem Bree, Sashy i mnie czasami doprowadza?a do rozpaczy. Nie zostawi? zatem niczego przypadkowi. Przeprowadzimy si? noc?. Co i tak idealnie si? sk?ada. Ca?y ranek zejdzie mi na wspinaczce z powrotem do chaty i zwiadzie ca?ego otoczenia, by upewni? si? ostatecznie, ?e nikogo tam ostatnio nie by?o. Musz? te? wr?ci? w to miejsce, gdzie widzia?am jelenia i zaczeka?, a? zn?w si? pojawi. Wiem, ?e to trudne przedsi?wzi?cie, ale je?li go znajd? i zabij?, to b?d? mia?a czym nas wykarmi? przez wiele tygodni. Pierwszego jelenia, kt?rego zes?a? nam los, zmarnowa?am, gdy? nie wiedzia?am, jak obedrze? go ze sk?ry, po?wiartowa?, ani jak go przechowa?. Narobi?am ba?aganu i zdo?a?am wycisn?? z niego tylko jeden posi?ek zanim ca?y zew?ok zd??y? zgni?. By?o to okropne marnotrawstwo jedzenia i postanowi?am, ?e ju? nigdy do tego nie dopuszcz?. Tym razem, zw?aszcza ze wzgl?du na ?nieg, znajd? spos?b, by zakonserwowa? mi?so. Si?gam do kieszeni i wyci?gam n??, kt?ry dosta?am od taty zanim odszed?; pocieram wys?u?ony trzonek z wygrawerowanymi inicja?ami, przyozdobionymi symbolem Piechoty Morskiej, jak to mam w zwyczaju robi? ka?dej nocy od momentu, kiedy tu przyby?y?my. Powtarzam sobie, ?e tata wci?? ?yje. Pomimo up?ywu tylu lat, mimo, i? wiem, ?e szanse na powt?rne zobaczenie go s? niemal r?wne zeru, nie potrafi? przesta? o tym my?le?. Ka?dej nocy ?a?uj?, ?e tata odszed?, ?e w og?le zg?osi? si? dobrowolnie na wojn?. Po pierwsze, by?a zwyczajnie idiotyczna. Nigdy tak naprawd? nie rozumia?am, w jaki spos?b si? zacz??a. Tata wyja?nia? mi to kilka razy, a mimo to wci?? do mnie nie dociera?o. By? mo?e powodem tego by? m?j wiek. Mo?e nie by?am wystarczaj?co dojrza?a, by zrozumie?, jak bezsensowne rzeczy ludzie potrafi? robi? sobie nawzajem. Z tego, jak t?umaczy? to tata wynika?o, ?e by?a to druga ameryka?ska wojna domowa – tym razem jednak nie pomi?dzy P??noc? i Po?udniem, ale mi?dzy partiami politycznymi. Mi?dzy Demokratami i Republikanami. Twierdzi?, ?e ju? od d?u?szego czasu zapowiada?o si? na ni?. Przez ostatnie sto lat Ameryka dryfowa?a w stron? krainy dw?ch narod?w: ludzi popieraj?cych skrajn? prawic? i tych trzymaj?cych stron? skrajnej lewicy. Z biegiem czasu, ich stanowiska sta?y si? tak zatwardzia?e, ?e powsta? nar?d dw?ch opozycyjnych ideologii. Tata powiedzia?, ?e ludzie lewicy, Demokraci, chcieli, by krajem kierowa? coraz liczniejszy rz?d, ten, kt?ry podni?s? podatki do siedemdziesi?ciu procent i m?g? ingerowa? w ka?dy aspekt ludzkiego ?ycia. Powiedzia? te?, ?e ci z prawicy, Republikanie, chcieli ustawicznie zmniejsza? liczebno?? rz?du i znie?? podatki jako takie, da? ludziom wolny wyb?r i pozwoli? im radzi? sobie na w?asn? r?k?. Twierdzi?, ?e z czasem te dwie ideologie zamiast osi?gn?? jaki? kompromis, coraz bardziej oddala?y si? od siebie, popadaj?c w jeszcze wi?ksz? skrajno?? – a? do chwili, kiedy osi?gn??y stan, w kt?rym nie potrafi?y podziela? stanowiska odno?nie niczego. Twierdzi?, ?e sytuacj? pogorszy? dodatkowo fakt, i? Ameryk? zamieszkiwa?o zbyt wielu ludzi i politykom trudno by?o dotrze? do ?wiadomo?ci og??u. Politykierzy obu partii zacz?li uzmys?awia? sobie, ?e zaj?cie skrajnego stanowiska jest jedynym sposobem na zwr?cenie na siebie uwagi spo?ecze?stwa – dzi?ki czemu mogli realizowa? w?asne ambicje. W rezultacie, prominentni dzia?acze obu partii stali si? tymi najbardziej skrajnymi, pr?buj?cymi prze?cign?? si? nawzajem, zajmuj?cymi stanowiska, w istnienie kt?rych sami tak naprawd? nie wierzyli, a w kt?rych prezentowanie zostali zap?dzeni przez og??. Oczywi?cie, kiedy dochodzi?o do debaty, potrafili jedynie ?ciera? si? ze sob? – i robili to, u?ywaj?c coraz ostrzejszych s??w. Na pocz?tku by?y to wyzwiska i osobiste animozje. Lecz z up?ywem czasu s?owna wojna nasila?a si? coraz bardziej. Pewnego dnia przekroczy?a lini?, zza kt?rej nie by?o ju? powrotu. Pewnego dnia, oko?o dziesi?? lat temu, nadszed? brzemienny w skutki moment, kt?ry przechyli? szal?, kiedy jeden przyw?dca polityczny pogrozi? drugiemu s?owem: secesja. Je?li Demokraci spr?buj? podnie?? podatki cho? o jeden cent, jego partia wyst?pi z unii i ka?da wioska, ka?de miasto, ka?dy stan rozpadnie si? na dwie cz??ci. Ale nie pod wzgl?dem terytorialnym, a ideologicznym. Jego wyczucie czasu nie mog?o by? gorsze: w tamtym czasie kraj do?wiadcza? gospodarczej zapa?ci rodz?cej wielu malkontent?w, ludzi maj?cych do?? utraty pracy, kt?rzy przysporzyli mu jedynie wi?kszego poparcia. Media uwielbia?y jego wska?niki popularno?ci i ofiarowywa?y mu coraz wi?cej czasu na antenie. Jego popularno?? wkr?tce wzros?a. Ostatecznie, wobec braku kogokolwiek, kto m?g?by go powstrzyma?, wobec braku ch?ci Demokrat?w do zawarcia porozumienia, wykorzystuj?c rozp?d propagandy, jego pomys? utrwali? si? w ?wiadomo?ci decydent?w. Jego partia zaproponowa?a w?asn? flag?, a nawet w?asn? walut? swojej cz??ci kraju. By? to pierwszy z punkt?w zwrotnych. Gdyby kto? wtedy po prostu wyst?pi? przed szereg i go powstrzyma?, mo?e nie dosz?oby do tego wszystkiego. Ale nikt tego nie zrobi?. Wi?c polityk posun?? si? jeszcze dalej. Rozzuchwalony zaproponowa?, aby nowo powsta?y zwi?zek posiada? w?asne oddzia?y policji, w?asne s?downictwo, policj? stanow? – i w?asne si?y zbrojne. To by? drugi punkt zwrotny. Gdyby wywodz?cy si? z Demokrat?w prezydent wykaza? si? w?wczas przyw?dcz? charyzm?, mo?e powstrzyma?by to wszystko w tamtym momencie. Ale on tylko pogorszy? spraw?, podejmuj?c z?e decyzje, jedna po drugiej. Zamiast postara? si? za?agodzi? sytuacj?, odpowiedzie? na podstawowe potrzeby, kt?re doprowadzi?y do tak du?ego niezadowolenia, postanowi? st?umi? to, co nazwa? „buntem”, zajmuj?c twarde stanowisko: i oskar?y? w?adze Republikan?w o podburzanie spo?ecze?stwa. Og?osi? stan wyj?tkowy i w ?rodku nocy wszystkich wtr?cono do aresztu. To tylko doprowadzi?o do eskalacji konfliktu i mobilizacji ca?ej partii. Postawi?o te? na nogi po?ow? wojska. Mi?dzyludzkie podzia?y zacz??y krystalizowa? si? w ka?dym domu, ka?dym mie?cie, wszystkich koszarach; na ulicach powoli narasta?o napi?cie. S?siedzi zaczynali nienawidzi? siebie nawzajem. Nawet rodziny nie unikn??y podzia?u. Pewnej nocy, dow?dcy armii sprzyjaj?cy Republikanom wykonali tajne rozkazy i przeprowadzili zamach stanu, uwalniaj?c ich z wi?zienia. Nast?pi? impas. Pierwszy brzemienny w skutki strza? pad? na stopniach Kapitolu. M?ody ?o?nierz s?dzi?, i? widzi, jak jaki? oficer si?ga po bro? i strzeli? pierwszy. Kiedy ju? poleg? pierwszy ?o?nierz, nie by?o odwrotu. Przekroczono ostateczn? granic?. Amerykanin zabi? Amerykanina. W nast?pstwie wymiany ognia zgin??y tuziny oficer?w. W?adze Republikan?w przetransportowano natychmiast w tajne miejsce. I w?a?nie wtedy dosz?o do podzia??w. Roz?am dotkn?? ca?e wojsko. Jego los podzieli? rz?d. P??niej wszystkie miasta, wsie, hrabstwa i stany. Nazwano to Pierwsz? Fal?. W pierwszych kilku dniach sztab kryzysowy i rz?dowe frakcje stara?y si? rozpaczliwie przywr?ci? pok?j. Ale na niewiele si? to zda?o i by?o ju? za p??no. Nic nie by?o w stanie powstrzyma? nadci?gaj?cej nawa?nicy. Sprawy przej??a w swoje r?ce grupa genera??w preferuj?cych rozwi?zanie militarne, pragn?cych chwa?y, laur?w pierwsze?stwa na wojnie, chc?cych wykorzysta? element szybko?ci i zaskoczenia. Doszli do przekonania, ?e natychmiastowe zduszenie opozycji jest jedynym sposobem, by wszystko zako?czy?. Rozpocz??a si? wojna. Na Ameryka?skiej ziemi rozgorza?y bitwy. Pittsburgh zosta? nowym Gettysburgiem, kiedy jego dwie?cie tysi?cy mieszka?c?w straci?o ?ycie w przeci?gu jednego tygodnia. Czo?gi wyjecha?y naprzeciw czo?gom. Samoloty przeciwko samolotom. Z ka?dym nast?pnym dniem, ka?dym tygodniem przemoc szerzy?a si? coraz bardziej. Powstawa?y sztuczne granice, oddzia?y policyjne i wojskowe stan??y po obu ich stronach i w ka?dym stanie dochodzi?o do walki. Walczy? ka?dy z ka?dym, wsz?dzie w ca?ym kraju, przyjaciel z przyjacielem, brat z bratem. Dosz?o nawet do tego, ?e nikt ju? nie wiedzia?, o co walczy. Ca?y kraj broczy? krwi? i nikt nie potrafi? tego powstrzyma?. By?a to tak zwana Druga Fala. Do tej chwili jednak, cho? pop?yn??o du?o krwi, by?a to wci?? wojna prowadzona metodami konwencjonalnymi. Lecz potem nadesz?a Trzecia Fala, najgorsza ze wszystkich. Pe?ni?cy swe obowi?zki z ukrytego bunkra prezydent, w akcie rozpaczy podj?? decyzj?, maj?c? na celu zd?awienie tego, co wci?? uparcie nazywa? „buntem”. Wezwa? swych najlepszych oficer?w, kt?rzy doradzili mu, aby skorzysta? z najsilniejszego atutu i raz na zawsze po?o?y? kres buntowi: kierowanych pocisk?w z ?adunkiem atomowym. Prezydent wyrazi? zgod?. Nast?pnego dnia zrzucono atomowe ?adunki wybuchowe na strategiczne bastiony Republikan?w w ca?ych Stanach. W miejscach takich jak Nevada, Texas i Mississippi ?ycie straci?y setki tysi?cy ludzi. Nazajutrz zgin??y miliony nast?pnych. Republikanie odpowiedzieli na ten atak. Wykorzystali w?asne zaplecze, w urz?dzonej zasadzce przej?li NORAD i wystrzelili w?asne pociski w bastiony Demokrat?w. Stany Maine i New Hampshire w wi?kszo?ci strawi? ogie?. W przeci?gu nast?pnych dziesi?ciu dni niemal wszystkie stany, i ich miasta jedno po drugim, uleg?y zag?adzie. Przez kraj przetacza?y si? fale spustoszenia. Ci, kt?rzy nie zgin?li w bezpo?rednim natarciu, wkr?tce umarli z powodu toksycznego powietrza i zatrutej wody. Po miesi?cu nie by?o ju? nawet z kim walczy?. Ulice i domy opustosza?y w miar?, jak wyci?gano z nich ludzi, by walczyli przeciwko by?ym s?siadom. Tata nie czeka? jednak na powo?anie – i dlatego go nienawidz?. Opu?ci? nas du?o wcze?niej zanim to si? zacz??o. Przez dwadzie?cia lat by? oficerem Piechoty Morskiej i dostrzeg?, co si? ?wi?ci du?o wcze?niej ni? inni. Za ka?dym razem, kiedy ogl?da? wiadomo?ci, kiedy widzia? dw?ch wydzieraj?cych si? na siebie w nieprzyzwoity spos?b polityk?w, podwy?szaj?cych co chwila stawk?, kr?ci? g?ow? i m?wi? – Wierzcie mi. To tylko doprowadzi do wojny. I mia? racj?. Jak na ironi?, tata odby? ju? swoj? s?u?b? i przeszed? na emerytur? ca?e lata wcze?niej, zanim to si? sta?o, ale kiedy pad? pierwszy strza?, tamtego dnia, zaci?gn?? si? z powrotem. Zanim jeszcze ktokolwiek wspomnia? o wojnie. By? prawdopodobnie pierwszym cz?owiekiem, kt?ry zg?osi? si? na ochotnika na wojn?, kt?ra nawet jeszcze nie wybuch?a. I z tego powodu jestem wci?? na niego w?ciek?a. Dlaczego musia? to zrobi?? Dlaczego po prostu nie pozwoli?, by wszyscy woko?o pozabijali si? nawzajem? Dlaczego nie zosta? w domu by nas chroni?? Dlaczego troszczy? si? bardziej o sw?j kraj, ni? o swoj? rodzin?? Wci?? pami?tam jak ?ywo ten dzie?, kiedy odszed?. Wr?ci?am ze szko?y i zanim zd??y?am otworzy? drzwi, us?ysza?am dochodz?ce z wewn?trz krzyki. Zebra?am si? w sobie. Nienawidzi?am, kiedy mama z tat? k??cili si? ze sob?, a robili to wydawa?oby si? bezustannie, wi?c pomy?la?am, ze to kolejna ich sprzeczka. Otworzy?am drzwi i od razu zorientowa?am si?, ?e co? jest inaczej. ?e co? jest naprawd? bardzo, bardzo nie tak. Tata sta? ubrany w mundur, co nie mia?o ?adnego sensu. Nie nosi? go od lat. Dlaczego mia?by go teraz za?o?y?? – Nie jeste? m??czyzn?! – krzycza?a na niego mama. – Jeste? tch?rzem! Kt?ry porzuca swoj? rodzin?! I po co? Aby i?? zabija? niewinnych ludzi? Twarz taty poczerwienia?a jak zwykle, kiedy si? denerwowa?. – Nie wiesz, o czym m?wisz! – odkrzykn??. – Spe?niam sw?j obywatelski obowi?zek. Robi? to, co s?uszne. – S?uszne? Dla kogo? – odwarkn??a. – Nawet nie wiesz, o co walczysz. I to dla garstki zidiocia?ych polityk?w? – Wiem doskonale, o co walcz?: by utrzyma? nar?d w jedno?ci. – C??, wybacz mi, Mister Ameryka! – wrzasn??a do niego. – Mo?esz to sobie t?umaczy?, jak chcesz, ale prawda jest taka, ?e odchodzisz, gdy? nie mo?esz mnie ?cierpie?. Poniewa? nigdy nie potrafi?e? zadba? o rodzin?. Poniewa? jeste? zbyt g?upi, aby zrobi? co? ze swoim ?yciem po wojsku. I kiedy tylko pojawia si? okazja, zrywasz si? na nogi i uciekasz… Tata powstrzyma? j?, wymierzaj?c jej mocny policzek. Wci?? s?ysz? ten d?wi?k w mojej g?owie. By?am zdumiona; nigdy nie widzia?am, ?eby cho? raz dotkn?? j? palcem. Poczu?am, jak mnie zatka?o, jakbym to ja zosta?a uderzona. Wpatrywa?am si? w niego i niemal nie mog?am go pozna?. Czy to naprawd? by? m?j ojciec? By?am tak bardzo zaszokowana, ze upu?ci?am ksi??k?, a ta wyl?dowa?a na pod?odze z g?uchym odg?osem. Odwr?cili si? oboje i spojrzeli na mnie. By?o mi wstyd. Odwr?ci?am si?, pop?dzi?am korytarzem do mojego pokoju i zatrzasn??am drzwi. Nie wiedzia?am, jak zareagowa? na to wszystko. Musia?am po prostu od nich uciec. Chwil? p??niej rozleg?o si? ciche pukanie do drzwi. – Brooke, to ja – powiedzia? ?agodnym, pe?nym skruchy g?osem tata. – Przykro mi, ?e musia?a? to ogl?da?. Wpu?? mnie, prosz?. – Odejd?! – wrzasn??am. Nasta?a d?uga chwila ciszy. Lecz on wci?? sta? przy drzwiach. – Brooke, musz? ju? i??. Chcia?bym zobaczy? ci? po raz ostatni, zanim odejd?. Prosz?, wyjd? i po?egnaj si? ze mn?. Zacz??am p?aka?. – Odejd?! – odburkn??am. By?am taka wstrz??ni?ta, tak na niego w?ciek?a za to, ?e uderzy? mam?, a nawet jeszcze bardziej za to, ?e nas opuszcza?. G??boko w sercu obawia?am si? r?wnie?, ?e ju? nigdy nie wr?ci. – Id?, Brooke – powiedzia?. – Nie musisz otwiera? drzwi. Chc? jednak, ?eby? wiedzia?a, ?e bardzo ci? kocham. I ?e zawsze b?d? z tob?. Pami?taj, Brooke, jeste? t? twardsz?. Zajmij si? rodzin?. Licz? na ciebie. Dbaj o nich. A potem us?ysza?am kroki ojca, jak odchodzi?, jak cich?y coraz bardziej i bardziej. Chwil? p??niej us?ysza?am, jak drzwi wej?ciowe otworzy?y si? i potem zamkn??y. I potem nic. Kilka minut – trwaj?cych zdawa?oby si? kilka dni – p??niej powoli otworzy?am drzwi. Natychmiast to wyczu?am. Ju? go nie by?o. I zacz??am ?a?owa?; chcia?am m?c po?egna? si? z nim. Poniewa? przeczuwa?am, g??boko w sercu, ?e ju? nigdy nie wr?ci. Mama siedzia?a przy kuchennym stole z twarz? skryt? w d?oniach i cicho p?aka?a. Wiedzia?am, ?e tego dnia wszystko uleg?o zmianie ju? na zawsze, ?e ju? nigdy nie mia?o by? tak samo – ?e ona ju? nigdy nie b?dzie taka sama. I ?e ja r?wnie? nie. I mia?am racj?. Kiedy tu teraz siedz?, wpatruj?c si? w przygasaj?cy ?ar ognia, powieki ci??? mi ze zm?czenia, zdaj? sobie spraw?, ?e od tamtego dnia nic ju? nigdy nie by?o takie samo. * Stoj? w naszym starym mieszkaniu na Manhattanie. Nie wiem, co tu robi?, ani jak tu trafi?am. Nic nie ma sensu, gdy? mieszkanie ani troch? nie przypomina tego z moich wspomnie?. Jest ca?kiem pozbawione mebli, jakby?my nigdy tam nie mieszkali. Jestem sama. Nagle odzywa si? pukanie do drzwi i do ?rodka wchodzi tata ubrany w mundur i z walizk? w d?oni. W jego oczach widz? puste spojrzenie, jakby w?a?nie wr?ci? z piek?a. – Tatusiu! – pr?buj? krzykn??. Ale z mych ust nie wydobywaj? si? s?owa. Spogl?dam w d?? i zauwa?am, i? jestem przyklejona do pod?ogi i ukryta za ?cian?, i ?e mnie nie widzi. Cho? staram si? bardzo uwolni?, podbiec do niego, zawo?a? go, nie mog?. Jestem zmuszona bezradnie patrze?, jak wchodzi do pustego mieszkania i rozgl?da si? woko?o. – Brooke? – wo?a. – Jeste? tu? Jest kto? w domu? Pr?buj? odpowiedzie?, ale m?j g?os zn?w zamiera. Tata przeszukuje kolejne pokoje. – M?wi?em, ?e wr?c? – oznajmia. – Dlaczego nikt na mnie nie czeka?? Potem wybucha p?aczem. Serce mi p?ka. Staram si? ze wszystkich si? zawo?a? go, ale bez wzgl?du na moje wysi?ki, nie mog? wydusi? z siebie ?adnego d?wi?ku. W ko?cu tata odwraca si? i wychodzi z mieszkania, delikatnie zamykaj?c za sob? drzwi. Szcz?k klamki odbija si? echem w pustym pomieszczeniu. – TATO! – krzycz?, odzyskawszy wreszcie g?os. Ale jest ju? za p??no. Wiem, ?e odszed? ju? na zawsze, ?e w jakiej? mierze ponosz? za to win?. Przymykam powieki i nast?pne, co wiem, to, ?e znajduj? si? z powrotem w g?rach, w domku taty, siedz?c w jego ulubionym fotelu przy kominku. Tata siedzi na kanapie, nachylaj?c si? do przodu, z nisko zwieszon? g?ow?, bawi?c si? swym wojskowym no?em. Z przera?eniem stwierdzam, ?e po?owa jego twarzy stopi?a si? a? do samej ko?ci. W zasadzie to widz? po?ow? jego czaszki. Podnosi na mnie wzrok. Zaczynam si? l?ka?. – Nie mo?esz ukrywa? si? tu wiecznie, Brooke – m?wi miarowym tonem. – My?lisz, ?e jeste? tu bezpieczna. Ale oni przyjd? po ciebie. Zabierz Bree i ukryjcie si?. Wstaje na nogi, podchodzi do mnie, chwyta za ramiona i potrz?sa, spogl?daj?c intensywnym wzrokiem. – S?YSZA?A?, ?O?NIERZU!? – krzyczy. Znika i w tym samym momencie wszystkie drzwi i okna otwieraj? si? naraz z hukiem w wielkiej kakofonii rozbijanego szk?a. Do domu wpada tuzin ?owc?w niewolnik?w z broni? w d?oni. S? ubrani, od st?p do g??w, w specjalne, czarne mundury, nosz? czarne maski na twarzy i zagl?daj? w ka?dy k?t. Jeden z nich porywa Bree z kanapy i wrzeszcz?c? na ca?y g?os gdzie? wynosi, podczas gdy drugi podbiega do mnie, wbija mi palce w rami? i mierzy broni? w twarz. Strzela. Budz? si? z krzykiem, ca?kiem zdezorientowana. Czuj? palce zaci?ni?te na ramieniu. Mam m?tlik w g?owie, nie wiedz?c, co jest snem, a co jaw?. Jestem gotowa zaatakowa?. Ogl?dam si? i widz?, ?e to Bree. Stoi tam i potrz?sa moj? r?k?. Wci?? siedz? w fotelu taty, tylko ?e teraz pok?j tonie w s?onecznym ?wietle. Bree zanosi si? histerycznym szlochem. Mrugam powiekami i podnosz? si? w fotelu, staraj?c si? zorientowa? w sytuacji. Czy to wszystko by?o tylko snem? Sprawia?o wra?enie takiego rzeczywistego. –Mia?am straszny sen! – ?ka Bree, wci?? ?ciskaj?c moje rami?. Ogl?dam si? za siebie i widz?, ?e ogie? zgas? ju? wiele godzin temu. Widz? jaskrawe s?oneczne ?wiat?o i u?wiadamiam sobie, ?e musi ju? by? p??ny ranek. Nie mog? uwierzy?, ?e zasn??am w fotelu – nigdy wcze?niej nie przytrafi?o mi si? to. Potrz?sam g?ow?, staraj?c si? pozby? resztek snu. Ten sen wydawa? si? taki prawdziwy; a? dziw, ?e jednak to si? nie sta?o. ?ni?am ju? wcze?niej o tacie, wiele razy, ale nigdy a? tak bezpo?rednio. Ci??ko mi poj??, ?e nie ma go tu teraz ze mn? w pokoju, i rozgl?dam si? zn?w wok?? tak tylko, aby si? upewni?. Bree szarpie mnie za r?k?, wci?? nieukojona. Nigdy nie widzia?am jej w takim stanie. Kl?kam i bior? j? w ramiona. Przywiera do mnie. – ?ni?o mi si?, ?e przyszli jacy? ?li ludzie i mnie zabrali! I nie by?o ci? tu, by mnie uratowa?! P?acze na moim ramieniu. – Nie odchod?! – b?aga histerycznym g?osem. – Prosz?, nie id?. Nie zostawiaj mnie! – Nigdzie nie id? – m?wi?, przyciskaj?c j? mocniej. – Ciii… ju? w porz?dku… Nie ma si? czym martwi?. Wszystko w porz?dku. Jednak g??boko w sercu nie mog? oprze? si? uczuciu, ?e nic nie jest w porz?dku. Wprost przeciwnie. M?j sen naprawd? wzbudza niepok?j, a to, ?e Bree mia?a r?wnie z?y sen – i to o tym samym – nie daje mi wielkiej pociechy. Nie wierz? zbytnio w jakie? omamy, jednak nie potrafi? przesta? my?le?, czy to, aby nie jest znak. Ale nie s?ysz? ?adnego d?wi?ku, ?adnego ha?asu, a gdyby pojawi? si? tu kto? w obr?bie mili, z pewno?ci? wiedzia?abym o tym. Podnosz? podbr?dek Bree i wycieram jej ?zy. – We? g??boki oddech – m?wi?. Bree pos?usznie nabiera powoli powietrza. Zmuszam si?, by si? u?miechn??. – Widzisz – m?wi?. – Jestem tu z tob?. Nic z?ego si? nie dzieje. To by? tylko z?y sen. W porz?dku? Powoli Bree przytakuje skinieniem g?owy – Jeste? po prostu przem?czona – m?wi?. – I masz gor?czk?. St?d te z?e sny. Wszystko b?dzie dobrze. Kiedy tak kl?cz? i obejmuj? Bree, dochodzi do mnie, ?e powinnam zabra? si? do pracy, wej?? na g?r?, przeszuka? nasz nowy dom i znale?? jedzenie. ?o??dek podchodzi mi do gard?a, kiedy rozwa?am przekazanie tych wie?ci Bree, obawiaj?c si? jej reakcji. Nie mog?am trafi? na gorszy moment. Jak mia?abym jej teraz powiedzie?, ?e musz? j? tu zostawi?? Cho?by tylko na godzin?, czy dwie? W?a?ciwie sama chc? tu zosta?, czuwa? nad ni? przez ca?y dzie?; ale wiem te?, ?e musz? i?? i im wcze?niej przez to przejd?, tym szybciej b?dziemy bezpieczne. Nie mog? tak po prostu siedzie? ca?y dzie? i nic nie robi?, czekaj?c a? zapadnie zmrok. Nie mog? ryzykowa? zmiany planu i przenie?? nas za dnia tylko z powodu naszych g?upich sn?w. Odsuwam Bree od siebie, odgarniaj?c jej w?osy z twarzy i u?miechaj?c si? do niej jak najmilej potrafi?. Przybieram najpowa?niejszy, najbardziej doros?y ton g?osu. – Bree, musisz mnie wys?ucha? – m?wi? do niej. – Musz? teraz wyj??, tylko na ma?? chwil?… – NIE! – zawodzi. – WIEDZIA?AM! Jest tak, jak w moim ?nie! Zostawisz mnie! I nigdy nie wr?cisz! Trzymam mocno jej ramiona, pr?buj?c doda? jej otuchy. – Wcale tak nie jest – m?wi? zdecydowanym g?osem. – Musz? wyj?? tylko na godzin? lub dwie. Musz? upewni? si?, ?e nasz nowy dom jest bezpieczny, aby?my mog?y przeprowadzi? si? do niego tej nocy. I musz? zapolowa?. Prosz?, Bree. Zrozum. Zabra?abym ci? ze sob?, ale jeste? jeszcze zbyt chora i musisz wypoczywa?. Wr?c? za kilka godzin. Obiecuj?. A potem, w nocy, razem tam wejdziemy. A wiesz, co w tym jest najlepsze? Powoli podnosi na mnie wzrok, wci?? p?acz?c, i w ko?cu potrz?sa g?ow?. – Pocz?wszy od tej nocy, b?dziemy tam razem, ca?e i zdrowe, i ka?dego wieczoru b?dziemy rozpala? ogie? i je?? wszystko, czego zapragniesz. Mog? tam polowa?, ?owi? i robi? wszystko, co trzeba wprost przed chat?. Nigdy ju? nie b?d? musia?a ci? zostawi?. – Sasha te? mo?e i??? – pyta przez ?zy. – Sasha r?wnie? – m?wi?. – Obiecuj?. Prosz?, uwierz mi. Wr?c? po ciebie. Nigdy ci? nie opuszcz?. – Obiecujesz? – pyta. Zdobywam si? na najwy?sz? powag? i spogl?dam na ni? ?miertelnie powa?nym wzrokiem. – Obiecuj? – odpowiadam. Bree powoli przestaje p?aka? i w ko?cu przytakuje skini?ciem g?owy, wygl?daj?c na zadowolon?. Z p?kaj?cym sercem nachylam si? i sk?adam poca?unek na jej czole, po czym wstaj?, przechodz? przez pok?j i wychodz? drzwiami. Wiem, ?e gdybym zosta?a jeszcze sekund? d?u?ej, nigdy ju? nie zdoby?abym si? na decyzj?, by wyj??. I kiedy drzwi zamykaj? si? za mn? d?wi?cznie, nie mog? otrz?sn?? si? ze strasznego przeczucia, ?e ju? nigdy wi?cej nie zobacz? swojej siostry. TRZY Wspinam si? stromo pod g?r? w jaskrawym, s?onecznym ?wietle, odbijaj?cym si? intensywnie od ?niegu. ?wiat okry? si? biel?. S?o?ce ?wieci tak ostro, ?e ledwie cokolwiek dostrzegam. Odda?abym wszystko za okulary przeciws?oneczne lub czapk? baseballow?. Dzi? jest na szcz??cie bezwietrznie, cieplej ni? wczoraj, i kiedy si? wspinam, wsz?dzie wok?? s?ysz? topniej?cy ?nieg, s?cz?cy si? niewielkimi stru?kami w d?? zbocza i opadaj?cy wielkimi grudami z ga??zi sosen. ?nieg jest r?wnie? bardziej mi?kki i ?atwiej jest po nim st?pa?. Sprawdzam ponad ramieniem, przeczesuj?c wzrokiem rozpostart? przede mn? w dole dolin? i widz?, ?e w porannym s?o?cu drogi s? zn?w cz??ciowo widoczne. To mnie martwi, ale potem besztam sam? siebie ze z?o?ci, ?e pozwalam, by rozprasza?y mnie jakie? omamy. Powinnam by? twardsza, Bardziej racjonalna, tak jak tata. Mam podniesiony kaptur, lecz kiedy schylam g?ow? przed wiatrem, kt?ry wieje coraz silniej, im wy?ej si? znajduj?, ?a?uj?, ?e nie wzi??am ze sob? nowego szalika. Zaciskam d?onie w ku?ak i rozcieram je, ?a?uj?c, ?e nie mam r?wnie? r?kawiczek. Podwajam tempo. Jestem zdecydowana dotrze? tam szybko, zrobi? zwiad w chacie, poszuka? jelenia i wr?ci? szybko do Bree. Mo?e uda mi si? r?wnie? zdoby? kilka kolejnych s?oik?w z d?emem; poprawi? nastr?j Bree. Id? po moich wczorajszych ?ladach wci?? widocznych w topniej?cym ?niegu. Tym razem wspinaczka nie jest taka trudna. Po oko?o dwudziestu minutach docieram w miejsce, w kt?rym by?am poprzedniego dnia, okr??aj?c najwy?ej po?o?ony p?askowy?. Jestem pewna, ?e jestem w tym samym miejscu, co wczoraj, ale kiedy szukam wzrokiem chaty, nie mog? jej znale??. Jest tak dobrze schowana, ?e mimo, i? wiem, gdzie patrze?, nie widz? jej. Zaczynam zastanawia? si?, czy jestem we w?a?ciwym miejscu. Id? dalej po swoich ?ladach, a? w ko?cu docieram dok?adnie do punktu, w kt?rym wczoraj sta?am. Wyci?gam szyj? i wreszcie j? dostrzegam. Jestem zdumiona tym, jak dobrze jest ukryta i czuj? jeszcze wi?ksz? ch??, by tu zamieszka?. Stoj? i nas?uchuj?. Poza odg?osem s?cz?cych si? z wolna strumyk?w panuje idealna cisza. Uwa?nie sprawdzam ?nieg, szukaj?c jakichkolwiek ?lad?w poza moimi, kt?re m?g? tu kto? od wczoraj pozostawi?. Nie znajduj? ?adnych. Podchodz? do drzwi, staj? przed domem i obracam si? o trzysta sze??dziesi?t stopni, lustruj?c okoliczne lasy, sprawdzaj?c drzewa, szukaj?c jakichkolwiek anomalii, jakiegokolwiek dowodu na to, ?e by? tu kto? jeszcze. Stoj? przez przynajmniej minut? i nas?uchuj?. Nic. Kompletnie nic. W ko?cu jestem usatysfakcjonowana i czuj? ulg? na my?l, ?e to miejsce naprawd? nale?y do nas i tylko do nas. Poci?gam za ci??kie drzwi przywalone ?niegiem i wn?trze zalewa jasne ?wiat?o. Kiedy schylam g?ow? i wchodz? do ?rodka, czuj? si?, jakbym widzia?a je po raz pierwszy w dziennym ?wietle. Jest tak samo niewielkie i przytulne, jak je zapami?ta?am. Zauwa?am, ?e na pod?odze le?? oryginalne szerokie deski, kt?re wygl?daj?, jakby mia?y ze sto lat. Panuje tu cisza. Niewielkie okna po obu stronach chaty r?wnie? wpuszczaj? ca?kiem poka?n? ilo?? ?wiat?a. Przeczesuj? pok?j wzrokiem w poszukiwaniu czegokolwiek, co mog?am wcze?niej przeoczy? – ale nic nie znajduj?. Spuszczam wzrok i dostrzegam uchwyt od klapy, kl?kam i ci?gn? j? w g?r?. Otwiera si?, wzbijaj?c wiry kurzu unosz?cego si? w rozja?nionym s?o?cem powietrzu. Schodz? po drabinie i tym razem, dzi?ki odbijaj?cemu si? ?wiat?u, mam przed sob? o wiele wyra?niejszy widok ukrytych tu zapas?w. Ca?ych setek s?oik?w. Dostrzegam kilka kolejnych z malinowym d?emem i chwytam dwa, wciskaj?c po jednym do kieszeni. Bree b?dzie wniebowzi?ta. Sasha r?wnie?. Przegl?dam pobie?nie pozosta?e s?oiki i widz?, ?e zawieraj? r??nego rodzaju zaprawy: pikle, pomidory, oliwki, kiszon? kapust?. Znajduj? te? d?emy w kilku r??nych smakach, przynajmniej po tuzinie z ka?dego. Jeszcze wi?cej znajduje si? z ty?u, ale nie mam czasu, by przyjrze? si? im uwa?nie. My?l o Bree ci??y mi przez ca?y ten czas. Wspinam si? po drabinie, zamykam klap? i pospiesznie wychodz? z chaty, zamykaj?c za sob? starannie drzwi. Przystaj? i ponownie lustruj? otoczenie, gotowa zareagowa? na widok kogokolwiek, kto m?g?by mnie teraz obserwowa?. Wci?? ?ywi? obaw?, ?e to wszystko jest zbyt pi?kne, by by?o prawd?. Lecz kolejny raz okazuje si?, ?e nikogo tam nie ma. Mo?e po prostu jestem ostatnio zbyt zestresowana. Ruszam w kierunku miejsca, w kt?rym wczoraj widzia?am jelenia, jakie? trzydzie?ci jard?w dalej. Kiedy tam docieram, wyjmuj? n?? my?liwski taty i trzymam go przy boku. Wiem, ?e szanse na zobaczenie go tam ponownie s? mocno przesadzone, ale mo?e te zwierz? tak samo jak ja ma swoje przyzwyczajenia. Nie ma mowy, ?ebym by?a na tyle szybka, by je dogoni?, czy cho?by skoczy? mu na grzbiet – nie mam te? pistoletu, ani ?adnej prawdziwej broni my?liwskiej. Ale mam jedn? szans? i t? szans? jest n??. Zawsze szczyci?am si? swoj? umiej?tno?ci? trafienia w ?rodek tarczy ustawionej trzydzie?ci jard?w dalej. Rzucanie no?em by?o moj? jedyn? umiej?tno?ci?, dla kt?rej tata zawsze nie m?g? wyj?? z podziwu – by? na tyle pod wra?eniem, ?e nigdy nie pr?bowa? nawet mnie poprawia?, czy doskonali?. Zas?ug? natomiast przypisywa? sobie, twierdz?c, ?e to jemu zawdzi?cza?am m?j talent. W rzeczywisto?ci, nie potrafi? rzuca? no?em cho?by w po?owie tak dobrze jak ja. Kl?kam w miejscu, w kt?rym by?am wczoraj, chowaj?c si? za drzewem, obserwuj?c p?askowy?, trzymaj?c n?? w d?oni i czekaj?c. I modl?c si?. S?ysz? jedynie odg?os szumi?cego wiatru. Powtarzam w my?lach, co zrobi?, je?li zobacz? jelenia: wstan? powoli, wyceluj? i rzuc? n??. Najpierw my?l?, ?e rzuc? w oko, ale potem postanawiam trafi? w gard?o: je?li chybi? o kilka cali, wci?? b?dzie istnie? szansa, ?e trafi? w inn? cz??? cia?a. Je?li moje d?onie nie b?d? zbyt zmarzni?te i wyceluj? dok?adnie, w?wczas, by? mo?e zdo?am je zrani?. Ale wiem, ?e zbyt du?o tych je?li. Mijaj? minuty. Mam wra?enie, ?e min??o dziesi??, dwadzie?cia, trzydzie?ci…. Wiatr zamiera i za chwil? powraca w podmuchach. W tym samym momencie czuj?, jak p?atki ?niegu zdmuchiwane z drzew opadaj? wprost na moj? twarz. Wraz z up?ywaj?cym czasem robi mi si? zimno, coraz bardziej dr?twiej? i zaczynam zastanawia? si?, czy aby to nie jest z?y pomys?. Czuj? jednak kolejne ostre uk?ucie g?odu i wiem, ?e musz? spr?bowa?. Moje cia?o b?dzie potrzebowa?o wszystkich dost?pnych bia?ek, by sprawnie przeprowadzi? przeprowadzk? – zw?aszcza je?li mam wepchn?? na g?r? ten motocykl. Po niemal godzinie czekania czuj?, ?e jestem przemarzni?ta do ko?ci. Zastanawiam si?, czy po prostu nie da? sobie spokoju i nie wr?ci? z powrotem na d??. Mo?e zamiast tego powinnam znowu spr?bowa? co? z?owi?. Postanawiam wsta? i pochodzi? w k??ko, by rozrusza? ko?ci i przywr?ci? zwinno?? palcom; gdybym pr?bowa?a u?y? ich w tej chwili, prawdopodobnie nie zda?yby si? na nic. Kiedy podnosz? si? na nogi, w kolanach i plecach odzywa si? b?l od zesztywnienia. Zaczynam drepta? w ?niegu, stawiaj?c na pocz?tku ma?e kroki. Podnosz? i uginam kolana, wyginam plecy na lewo i prawo. Zatykam n?? z powrotem za pas, potem rozcieram d?onie jedna o drug?, dmuchaj?c na nie, pr?buj?c przywr?ci? w nich czucie. Nagle, nieruchomiej?. W oddali p?ka ga??zka i wyczuwam jaki? ruch. Powoli odwracam si?. Na szczycie wzg?rza, w zasi?gu mojego wzroku, pojawia si? jele?. St?pa powoli, ostro?nie po ?niegu, delikatnie podnosz?c kopyta i je opuszczaj?c. Opuszcza g?ow?, prze?uwa li?cie, po czym robi kolejny krok do przodu. Moje serce bije mocno z podekscytowania. Rzadko odczuwam obecno?? taty, ale dzi? czuj?, ?e w?a?nie jest przy mnie. S?ysz? jego g?os w g?owie: Spokojnie. Oddychaj powoli. Nie pozw?l, by zwietrzy?, ?e tu jeste?. Skup si?. Je?li uda mi si? powali? to zwierz?, b?dziemy mie? jedzenie – prawdziwe – wystarczy dla Bree, Sashy i dla mnie przynajmniej na tydzie?. Potrzebujemy go. Wychodzi na polan? kilka kolejnych krok?w i mog? przyjrze? si? mu lepiej: jest wielki. Stoi jakie? trzydzie?ci jard?w ode mnie. Czu?abym si? znacznie pewniej, gdyby to by?o dziesi?? jard?w, lub nawet dwadzie?cia. Nie wiem, czy zdo?am trafi? z tej odleg?o?ci. Gdyby by?o cieplej i gdyby sta? nieruchomo, wtedy tak, uda?oby mi si?. Ale moje d?onie s? skostnia?e, jele? ca?y czas jest w ruchu, a po drodze jest tak wiele drzew. Po prostu nie wiem. Wiem za to, ?e je?li chybi?, nigdy wi?cej tu nie wr?ci. Czekam i obserwuj? uwa?nie, obawiaj?c si? go sp?oszy?. Przywo?uj? go w my?lach do siebie. Ale jako? nie bardzo ma na to ochot?. Zastanawiam si?, co zrobi?. Mog? run?? na niego, dosta? si? jak najbli?ej i wtedy rzuci? n??. Ale to by?oby g?upie: pokona?abym zaledwie jeden jard i jele? z pewno?ci? rzuci?by si? do ucieczki. Przychodzi mi na my?l, ?e mo?e powinnam podkra?? si? do niego. Ale w?tpi?, czy to zda egzamin. Wystarczy najmniejszy ha?as i jele? czmychnie. Stoj? wi?c, rozwa?aj?c r??ne opcje. Robi? jeden niewielki krok do przodu, ustawiaj?c si? do rzutu w razie, gdyby zasz?a taka potrzeba. I przez ten jeden ma?y krok pope?niam b??d. Pod moj? stop? p?ka ga??zka i jele? natychmiast podnosi g?ow?, i odwraca si? do mnie. Nasze spojrzenia spotykaj? si?. Wiem, ?e mnie widzi i ?e za chwil? ucieknie. Serce mi wali, bo wiem, ?e to moja ostatnia szansa. Wy??czam my?lenie. I wtedy ruszam z miejsca. Si?gam w d??, chwytam n??, robi? du?y wykrok do przodu i, polegaj?c na swych umiej?tno?ciach, odchylam si? i rzucam, celuj?c w gardziel zwierz?cia. Ci??ki, wojskowy n?? taty obraca si? w powietrzu, a ja modl? si?, by nie uderzy? w drzewo. Obserwuj?c jego ruch, odbijaj?ce si? w nim s?o?ce, przekonuj? si?, i? to istne cudo. W tej samej chwili dostrzegam, jak jele? odwraca si? i pr?buje ucieka?. Jest zbyt daleko, bym mog?a zobaczy?, co dok?adnie si? tam dzieje, lecz chwil? p??niej mog? przysi?c, ?e s?ysz? odg?os ostrza wbijaj?cego si? w cia?o. Jele? wystrzela do przodu i nie mog? stwierdzi?, czy jest ranny. Rzucam si? w pogo? za nim. Docieram do miejsca, w kt?rym by? przed chwil? i z zaskoczeniem dostrzegam jasnoczerwon? krew na ?niegu. Serce mi dr?y, pobudzone zach?t?. Biegn? ?ladem krwi coraz dalej, skacz?c przez ska?y i po oko?o pi??dziesi?ciu jardach znajduj? go: oto jest, le?y na boku w ?niegu, wierzgaj?c nogami. Widz? n??, kt?ry utkwi? w jego gardle. Dok?adnie w miejscu, w kt?re celowa?am. Jele? ?yje jeszcze, a ja nie wiem, jak skr?ci? jego m?ki. Czuj?, jak cierpi i sama czuj? si? okropnie. Chc? zada? mu szybk? i bezbolesn? ?mier?, ale nie wiem jak. Kl?kam i wyci?gam n??, potem nachylam si? i jednym szybkim ruchem podcinam mu g??boko gardziel, maj?c nadziej?, ?e to wystarczy. Chwil? p??niej tryska krew, a po oko?o dziesi?ciu kolejnych sekundach nogi jelenia przestaj? w ko?cu wierzga?. Jego powieki r?wnie? przestaj? dr?e? i w ko?cu wiem, ?e nie ?yje. Stoj? nad nim, spogl?daj?c w d??, trzymaj?c n?? w d?oni i czuj? si? przyt?oczona poczuciem winy. Niczym barbarzy?ca, kt?ry zabi? tak pi?kne i bezbronne stworzenie. W tej jednej chwili z trudem przychodzi mi my?le? o tym, jak okropnie potrzebne jest nam to jedzenie, jakie wielkie szcz??cie mia?am, ?e w og?le uda?o mi si? z?apa? jelenia. Mog? jedynie my?le? o tym, ?e jeszcze kilka minut temu oddycha?, ?y? tak jak i ja. A teraz jest martwy. Spogl?dam na niego le??cego idealnie nieruchomo w ?niegu i wbrew sobie czuj? wstyd. I w?a?nie wtedy s?ysz? to pierwszy raz. Na pocz?tku lekcewa?? to, s?dz?c, ?e mi si? co? przes?ysza?o, gdy? po prostu to jest niemo?liwe. Ale po kilku chwilach d?wi?k staje si? nieco g?o?niejszy, bardziej wyra?ny i ju? wiem, ?e jest prawdziwy. Serce zaczyna wali? mi w piersi jak oszala?e, kiedy rozpoznaj? ten d?wi?k. S?ysza?am go tu jak dot?d tylko jeden raz. Zawodzenie silnika. Silnika samochodu. Stoj? oniemia?a, zbyt przera?ona, by si? poruszy?. Silnik warczy coraz g?o?niej, coraz wyra?niej, a ja wiem, ?e mo?e oznacza? tylko jedno. ?owc?w niewolnik?w. Nikt inny nie ?mia?by zapuszcza? si? tak wysoko, ani nie ma powodu, by to robi?. Ruszam sprintem, pozostawiaj?c jelenia za sob?, gnaj?c przez las, mijaj?c chat? i w d?? zbocza. Wci?? zdaje mi si?, ?e biegn? za wolno. My?l? o Bree, kt?ra siedzi tam w domu teraz sama, a odg?os silnika ro?nie coraz bardziej i bardziej. Staram si? przyspieszy?, zbiegaj?c wprost w d?? po o?nie?onym zboczu, potykaj?c si? i czuj?c, jak serce podchodzi mi do gard?a. Biegn? tak szybko, ?e w pewnej chwili upadam twarz? w prz?d, ocieraj?c kolano i ?okie?, pozbawiaj?c si? tchu. Z trudem podnosz? si?, zauwa?aj?c krew na kolanie i r?ce, ale nie dbam o to. Zmuszam si? z powrotem do biegu, potem sprintu. Ze?lizguj?c si? co chwil?, docieram w ko?cu na p?askowy? i st?d widz? ca?? drog? w d?? do naszego domu. Serce skacze mi do gard?a: w ?niegu widniej? wyra?ne ?lady opon prowadz?ce prosto do naszego domu. Drzwi wej?ciowe s? otwarte. A najbardziej z?owieszcz? rzecz? jest to, ?e nie s?ysz? szczekania Sashy. Zbiegam, coraz ni?ej, przygl?daj?c si? w mi?dzyczasie dw?m pojazdom zaparkowanym przed naszym domem: samochodom ?owc?w. Ca?e czarne i zawieszone nisko nad ziemi? wygl?daj? niczym podrasowane steroidami bolidy z pot??nymi oponami i kratami na ka?dym oknie. Ich maski zdobi emblemat Areny Jeden, rozpoznawalny nawet z tej odleg?o?ci – diament z szakalem po ?rodku. Przybyli tu, by zaopatrzy? aren?. Puszczam si? sprintem dalej w d?? po zboczu. Musz? by? l?ejsza. Si?gam do kieszeni, wyci?gam s?oiki z d?emem i rzucam je na ziemi?. S?ysz? za sob? rozbijaj?ce si? szk?o, ale nie przejmuj? si?. Nic innego teraz si? nie liczy. Jestem ledwie sto jard?w od domu, kiedy widz?, jak samochody ruszaj? i odje?d?aj?. Kieruj? si? z powrotem na kr?t?, wiejsk? drog?. Chc? mi si? p?aka?, kiedy u?wiadamiam sobie, co si? sta?o. Trzydzie?ci sekund p??niej docieram do domu i mijam go, kieruj?c si? wprost na drog?, maj?c nadziej?, ?e ich jeszcze z?api?. Wiem, ?e dom jest ju? pusty. Sp??ni?am si?. ?lady po oponach m?wi? same za siebie. Kiedy spogl?dam w d??, dostrzegam je p?? mili dalej, widz? jak przyspieszaj?. Nie ma mowy o tym, ?eby do?cign?? je na piechot?. Biegn? z powrotem do domu, tak na wszelki wypadek, gdyby jakim? cudem Bree uda?o si? ukry?, lub gdyby j? tu zostawili. Wpadam przez otwarte drzwi wej?ciowe i ze zgroz? patrz? na to, co tam zastaj?: wsz?dzie jest krew. Na pod?odze le?y martwy ?owca ubrany w czarny kombinezon, a z jego gard?a p?ynie krew. Obok niego le?y Sasha, na boku, martwa. Z rany, kt?ra wygl?da jakby od kuli, cieknie krew. Jej k?y wci?? tkwi? w gardle ?owcy. Wszystko staje si? oczywiste: Sasha musia?a pr?bowa? ocali? Bree, skacz?c na m??czyzn?, kiedy wszed? do domu i zaciskaj?c mu z?by na gardle. Pozostali musieli j? zastrzeli?. A mimo to, nie pu?ci?a. Przebiegam przez dom, pok?j po pokoju, wykrzykuj?c imi? Bree, s?ysz?c we w?asnym g?osie rozpacz. Nie rozpoznaj? ju? tego g?osu: brzmi, jakby nale?a? do szale?ca. Wszystkie drzwi s? jednak otwarte i nie ma tu nikogo. ?owcy zabrali moj? siostr?. CZTERY Stoj? w salonie taty, b?d?c w szoku. Z jednej strony, zawsze obawia?am si?, ?e ten dzie? nadejdzie; a jednak teraz, kiedy ju? przyszed?, nie potrafi? w to uwierzy?. Przyt?acza mnie poczucie winy. Czy zdradzi? nas ogie? rozpalony w kominku zesz?ej nocy? Widzieli dym? Dlaczego nie mog?am by? bardziej ostro?na? Nienawidz? siebie r?wnie? za to, ?e rano zostawi?am Bree sam? – zw?aszcza, ?e nam obu przy?ni?o si? co? niedobrego. Widz? jej twarz, s?ysz?, jak b?aga, bym nie odchodzi?a. Dlaczego jej nie pos?ucha?am? Nie zaufa?am instynktowi? Wracaj?c do tego my?lami, nie mog? oprze? si? wra?eniu, ?e tata rzeczywi?cie mnie ostrzeg?. Dlaczego nie zwr?ci?am na to uwagi? Nic z tego ju? nie ma znaczenia. Przystaj? tylko na chwil?. W??czy? si? m?j tryb dzia?ania. Za nic w ?wiecie nie odpuszcz?, nie pozwol?, by odesz?a. Biegn? przez dom, nie chc?c straci? cennego czasu, by ruszy? w pogo? za ?owcami i uratowa? Bree. Podbiegam do cia?a ?owcy i ogl?dam je dok?adnie: ma na sobie typowy, czarny wojskowy str?j: czarne buty bojowe, czarny wojskowy mundur i czarn? koszul? z d?ugimi r?kawami pod obcis?? kurtk? typu bomber. Ma te? wci?? na twarzy czarn? mask? z insygniami Areny Jeden – znakiem rozpoznawczym ?owcy – oraz niewielki czarny kask na g?owie. Na niewiele dobrego to si? zda?o: Sasha i tak zdo?a?a zatopi? k?y w jego gardle. Spogl?dam na Sash? i jej widok a? mnie zatyka. Jestem jej taka wdzi?czna, i? stoczy?a t? walk?. Czuj? si? winna, ?e i j? tutaj zostawi?am. Spogl?dam na jej cia?o i przyrzekam sobie, ?e po tym, jak sprowadz? tu Bree, wr?c? i urz?dz? jej w?a?ciwy poch?wek. Szybko pozbawiam cia?o ?owcy warto?ciowych przedmiot?w. Najpierw zdejmuj? pas z broni? i zapinam go ciasno wok?? w?asnej talii. Zawiera kabur? i kr?tk? bro?, kt?r? wyci?gam i szybko sprawdzam: na?adowana i wydaje si? w idealnym stanie. Jest niczym z?oto – i teraz nale?y do mnie. Na pasie znajduje si? te? kilka zapasowych magazynk?w z amunicj?. Êîíåö îçíàêîìèòåëüíîãî ôðàãìåíòà. Òåêñò ïðåäîñòàâëåí ÎÎÎ «ËèòÐåñ». Ïðî÷èòàéòå ýòó êíèãó öåëèêîì, êóïèâ ïîëíóþ ëåãàëüíóþ âåðñèþ (https://www.litres.ru/pages/biblio_book/?art=43696367&lfrom=688855901) íà ËèòÐåñ. Áåçîïàñíî îïëàòèòü êíèãó ìîæíî áàíêîâñêîé êàðòîé Visa, MasterCard, Maestro, ñî ñ÷åòà ìîáèëüíîãî òåëåôîíà, ñ ïëàòåæíîãî òåðìèíàëà, â ñàëîíå ÌÒÑ èëè Ñâÿçíîé, ÷åðåç PayPal, WebMoney, ßíäåêñ.Äåíüãè, QIWI Êîøåëåê, áîíóñíûìè êàðòàìè èëè äðóãèì óäîáíûì Âàì ñïîñîáîì.
Íàø ëèòåðàòóðíûé æóðíàë Ëó÷øåå ìåñòî äëÿ ðàçìåùåíèÿ ñâîèõ ïðîèçâåäåíèé ìîëîäûìè àâòîðàìè, ïîýòàìè; äëÿ ðåàëèçàöèè ñâîèõ òâîð÷åñêèõ èäåé è äëÿ òîãî, ÷òîáû âàøè ïðîèçâåäåíèÿ ñòàëè ïîïóëÿðíûìè è ÷èòàåìûìè. Åñëè âû, íåèçâåñòíûé ñîâðåìåííûé ïîýò èëè çàèíòåðåñîâàííûé ÷èòàòåëü - Âàñ æä¸ò íàø ëèòåðàòóðíûé æóðíàë.