Î, êàæäûé, êòî çàðèôìîâàë Ñ òðóäîì õîòÿ áû ïàðó ñòðî÷åê, Óæåëè ñòîèò ñâîé îâàë Ïîðòðåòó áóäîùíîñòè ïðî÷èòü? Òàì è áåç íàñ îâàëîâ ïîëê. È â ðàìàõ, è íåîáðàìëåííûõ. Êòî â öåëîå ëèöî, êòî âïîë... È ïðèçíàííûõ, è ïîñðàìëåííûõ. Âåäü ìóçà íå äàåò âçàéìû Çà ñëîâîáëóäèÿ çàâàëû... Åñòü ïîîâàëüíåå, ÷åì ìû, È ïîòàëàíòëèâåé îâàëû. Ñ÷òèòàòü êòî ñêëüêî ñëÎãîâ

Potyczki Rycerzy

Potyczki Rycerzy Morgan Rice Kr?gu Czarnoksi??nika #16 KR?G CZARNOKSI??NIKA ma wszystko, czego potrzeba ksi??ce, by odnie?? natychmiastowy sukces: intrygi, kontrintrygi, tajemnic?, walecznych rycerzy i rozwijaj?ce si? zwi?zki, a w?r?d nich z?amane serca, oszustwa i zdrady. To ?wietna rozrywka na wiele godzin, kt?ra przem?wi do ka?dej grupy wiekowej. Wszyscy fani fantasy powinni znale?? dla niej miejsce w swojej biblioteczce. – Books and Movies Reviews, Roberto Mattos (Wypowied? na temat Wyprawy Bohater?w) ?wietne rozrywkowe fantasy. – Kirkus Reviews (Wypowied? na temat Wyprawy Bohater?w) To pocz?tek czego?, co warte b?dzie odnotowania. – San Francisco Book Review (Wypowied? na temat Wyprawy Bohater?w) POTYCZKI RYCERZY jest szesnast? cz??ci? bestselerowego cyklu powie?ci KR?G CZARNOKSI??NIKA, kt?ry rozpoczyna WYPRAWA BOHATER?W – ksi?ga pierwsza dost?pna bezp?atnie, posiadaj?ca ponad pi??set pi?ciogwiazdkowych komentarzy na stronie Amazon. W POTYCZKACH RYCERZY Thorgrin i jego bracia pod??aj? przez morze ?ladem Guwayne’a na Wysp? ?wiat?a. Kiedy jednak dop?ywaj? na miejsce, zastaj? spustoszenie i konaj?cego Ragona. Na wszystko jest ju? by? mo?e za p??no. Darius zostaje sprowadzony do stolicy Imperium, na najwi?ksz? aren? w jej dziejach. Pobiera nauki u tajemniczego cz?owieka zdecydowanego stworzy? z niego wojownika i pom?c mu przetrwa? to, co nieprawdopodobne. Sto?eczna arena nie przypomina jednak niczego, co widzia? dotychczas. Pot??ni przeciwnicy mog? te? okaza? si? dla niego nie do pokonania. Kr?l i kr?lowa Grani prosz? Gwendolyn o przys?ug? i wci?gaj? j? w zawi?e rodzinne sprawy i ?ycie na kr?lewskim dworze. Podejmuje si? misji wydobycia na ?wiat?o dzienne tajemnic, kt?re mog? wp?yn?? na przysz?o?? ca?ej Grani i ocali? Thorgrina oraz Guwayne’a; Gwen dr??y nazbyt g??boko i jej odkrycia wywo?uj? w niej wstrz?s. Wi?? mi?dzy Erekiem i Alistair pog??bia si? wraz z ich podr??? w g?r? rzeki. P?yn? ku sercu Imperium zdecydowani znale?? Volusi? i ocali? Gwendolyn – tymczasem Godfrey i jego czereda siej? spustoszenie wewn?trz Volusii, kierowani ??dz? zemsty za swoich przyjaci??. Volusia za? przekonuje si? na w?asnej sk?rze, z czym wi??e si? w?adanie Imperium – gdy niestabilne miasto zostaje ze wszech stron obl??one przez wroga. Natchnione fantasy… To tylko pocz?tek doskona?ej serii ksi??ek fantasy dla m?odzie?y. – Midwest Book Review (Wypowied? na temat Wyprawy Bohater?w) Przyjemne do czytania… ca?y czas chcesz si? dowiedzie? co b?dzie dalej, wi?c ksi??k? trudno od?o?y? na bok – FantasyOnline. net (Wypowied? na temat Wyprawy Bohater?w) Pe?ne akcji… Pisarstwo Riece jest rzetelne i bardzo intryguj?ce. – Publishers Weekly (Wypowied? na temat Wyprawy Bohater?w) Morgan Rice POTYCZKI RYCERZY (KSI?GA 16 KR?GU CZARNOKSI??NIKA) POTYCZKI RYCERZY (KSI?GA 16 KR?GU CZARNOKSI??NIKA) Morgan Rice PRZEK?AD MICHA? G?USZAK O autorce Morgan Rice plasuje si? na samym szczycie listy USA Today najpopularniejszych autor?w powie?ci dla m?odzie?y. Morgan jest autork? bestsellerowego cyklu fantasy KR?G CZARNOKSI??NIKA, z?o?onego z siedemnastu ksi??ek; bestsellerowej serii WAMPIRZE DZIENNIKI, z?o?onej, do tej pory, z jedenastu ksi??ek; bestsellerowego cyklu thriller?w post-apokaliptycznych THE SURVIVAL TRILOGY, z?o?onego, do tej pory, z dw?ch ksi??ek; oraz najnowszej serii fantasy KR?LOWIE I CZARNOKSI??NICY, sk?adaj?cej si? z dw?ch cz??ci (kolejne w trakcie pisania). Powie?ci Morgan dost?pne s? w wersjach audio i drukowanej, w ponad 25 j?zykach. Morgan czeka na wiadomo?? od Ciebie. Odwied? jej stron? internetow? www.morganricebooks.com (http://www.morganricebooks.com/) i do??cz do listy mailingowej, a otrzymasz bezp?atn? ksi??k?, darmowe prezenty, darmow? aplikacj? do pobrania i dost?p do najnowszych informacji. Do??cz do nas na Facebooku i Twitterze i pozosta? z nami w kontakcie! Wybrane komentarze do ksi??ek Morgan Rice „KR?G CZARNOKSI??NIKA ma wszystko, czego potrzeba ksi??ce, by odnie?? natychmiastowy sukces: intrygi, kontrintrygi, tajemnic?, walecznych rycerzy i rozwijaj?ce si? zwi?zki, a w?r?d nich z?amane serca, oszustwa i zdrady. To ?wietna rozrywka na wiele godzin, kt?ra przem?wi do ka?dej grupy wiekowej. Wszyscy fani fantasy powinni znale?? dla niej miejsce w swojej biblioteczce.” – Books and Movie Reviews, Roberto Mattos “Zajmuj?ce epickie fantasy.” – Kirkus Reviews „Pocz?tki czego? niezwyk?ego.” – San Francisco Book Review „Powie?? pe?na akcji… Styl Rice jest r?wny, a pocz?tek serii intryguje.” – Publishers Weekly „Porywaj?ce fantasy… Zapowiada si? obiecuj?ca epicka seria dla m?odzie?y.” – Midwest Book Review Ksi??ki autorstwa Morgan Rice RZ?DY MIECZA MARSZ PRZETRWANIA (CZ??? 1) O KORONIE I CHWALE NIEWOLNICA, WOJOWNICZKA, KR?LOWA (CZ??? 1) Z?OCZY?CA, WI??NIARKA, KR?LEWNA (CZ??? 2) RYCERZ, DZIEDZIC, KSI??? (CZ??? 3) KR?LOWIE I CZARNOKSI??NICY POWR?T SMOK?W (CZ??? #1) POWR?T WALECZNYCH (CZ??? #2) POT?GA HONORU (CZ??? #3) KU?NIA M?STWA (CZ??? #4) KR?LESTWO CIENI (CZ??? #5) NOC ?MIA?K?W (CZ??? #6) KR?GU CZARNOKSI??NIKA WYPRAWA BOHATER?W (CZ??? 1) MARSZ W?ADC?W (CZ??? 2) LOS SMOK?W (CZ??? 3) ZEW HONORU (CZ??? 4) BLASK CHWA?Y (CZ??? 5) SZAR?A WALECZNYCH (CZ??? 6) RYTUA? MIECZY (CZ??? 7) OFIARA BRONI (CZ??? 8) NIEBIE ZAKL?? (CZ??? 9) MORZE TARCZ (CZ??? 10) ?ELAZNE RZ?DY (CZ??? 11) KRAINA OGNIA (CZ??? 12) RZ?DY KR?LOWYCH (CZ??? 13) PRZYSI?GA BRACI (CZ??? 14) SEN ?MIERTELNIK?W  (CZ??? 15) POTYCZKI RECERZY (CZ??? 16) ?MIERTELNA BITWA (CZ??? 17) TRYLOGIA O PRZETRWANIU ARENA JEDEN: ?OWCY NIEWOLNIK?W (CZ??? 1) ARENA DWA (CZ??? 2) WAMPIRY, UPAD?A PRZED ?WITEM (CZ??? 1) WAMPIRZE DZIENNIKI PRZEMIENIONA (CZ??? 1) KOCHANY (CZ??? 2) ZDRADZONA (CZ??? 3) PRZEZNACZONA (CZ??? 4) PO??DANA (CZ??? 5 ZAR?CZONA (CZ??? 6) ZA?LUBIONA (CZ??? 7) ODNALEZIONA (CZ??? 8) WSKRZESZONA (CZ??? 9) UPRAGNIONA (CZ??? 10) NAZNACZONA (CZ??? 11) OP?TANA (CZ??? 12) Copyright © Morgan Rice, 2014 Wszelkie prawa zastrze?one. Za wyj?tkiem wyj?tk?w okre?lonych w ustawie U.S. Copyright Act z 1976 roku, ?adna cz??? tej publikacji nie mo?e by? powielana, dystrybuowana ani zmieniana (w ?adnej formie ani w ?adnym znaczeniu) ani przechowywana w bazach danych, czy systemach wyszukiwania tre?ci bez uprzedniej zgody autorki. Niniejszy ebook przeznaczony jest wy??cznie do osobistego u?ytku. Nie mo?e on by? odsprzedawany, ani oddawany innym ludziom. Je?li chcesz podzieli? si? t? ksi??k? z inn? osob?, prosimy, o zam?wienie dodatkowej kopii dla ka?dego odbiorcy. Je?li czytasz t? ksi??k?, a nie zosta?a ona przez ciebie zam?wiona, albo nie zosta?a zam?wiona do wy??cznego u?ycia przez ciebie, prosimy o jej zwr?cenie i zam?wienie w?asnej kopii. Dzi?kujemy za uszanowanie ci??kiej pracy autorki. Niniejsze dzie?o opisuje histori? fikcyjn?, imiona, bohaterowie, firmy, organizacje, miejsca, uroczysto?ci i wydarzenia r?wnie? stanowi? wytw?r wyobra?ni autorki i s? fikcyjne. Wszelkie podobie?stwa do rzeczywistych os?b, ?yj?cych lub martwych, s? przypadkowe. Ilustracja u?yta na ok?adce Copyright Razumovskaya Marina Nikolaevna, zosta?a wykorzystana na licencji Shutterstock.com ROZDZIA? PIERWSZY Thorgrin sta? na dziobie smuk?ego okr?tu, przytrzymuj?c si? relingu. Wiatr zwiewa? mu w?osy do ty?u. Wpatrywa? si? w horyzont z coraz wi?kszym niepokojem. Przej?ty od pirat?w okr?t sun?? po morskich wodach szybko, na ile tylko pozwala? na to wiatr. Elden, O’Connor, Matus, Reece, Indra oraz Selese sprawowali piecz? nad ?aglami podczas gdy Angel sta?a u boku Thorgrina, kt?ry, cho? n?kany niecierpliwo?ci?, wiedzia?, ?e szybciej nie pop?yn?. Mimo to, si?? woli stara? si? sprawi?, by tak si? sta?o. Po tak d?ugim czasie by? wreszcie pewien, ?e Guwayne znajduje si? tu? przed nim, ledwie za horyzontem, na Wyspie ?wiat?a. Z r?wnie wielkim przekonaniem wyczuwa? te? i to, ?e Guwayne’owi co? zagra?a. Nie potrafi? poj??, jak to mo?liwe. Wszak, kiedy ostatni raz go widzia?, Guwayne przebywa? ca?y i zdr?w na Wyspie ?wiat?a, pod opiek? Ragona, czarnoksi??nika r?wnie pot??nego, co jego w?asny brat. Argon by? najznakomitszym w?r?d znanych Thorgrinowi czarnoksi??nik?w – ochrania? poniek?d ca?y Kr?g – Thor nie m?g? poj??, z jakiej przyczyny Guwayne’owi mia?aby sta? si? jakakolwiek krzywda, kiedy strze?e go Ragon. O ile nie istnia?a jaka? moc, o kt?rej Thor nigdy jeszcze nie s?ysza?, pot??na moc mrocznego czarnoksi??nika, kt?ra dor?wnywa?a nawet tej, kt?r? w?ada? Ragon. Czy mog?a istnie? jaka? sfera ?ycia, jaka? mroczna si?a, z?owrogi czarnoksi??nik, o kt?rych nie by?o mu wiadomo? Jednakowo?, z jakiego powodu zwr?ci?y si? one przeciw jego synowi? Wr?ci? my?lami do owego dnia, kiedy w po?piechu porzuca? Wysp? ?wiat?a pod wp?ywem sennego zakl?cia, ow?adni?ty my?l?, by jak najszybciej opu?ci? to miejsce, wraz ze wschodem s?o?ca. Spogl?daj?c na tamte wydarzenia z perspektywy czasu, zrozumia?, ?e zosta? przechytrzony przez jak?? mroczn? moc, kt?ra odci?gn??a go od syna. Tylko dzi?ki Lycoples, kt?ra wci?? kr??y?a nad jego okr?tem, wydaj?c krzyki, znikaj?c za horyzontem raz po raz, podj?? si? drogi powrotnej na wysp?. W ko?cu ruszy? w odpowiednim kierunku. Dotar?o do niego, ?e przez ten ca?y czas mia? przed sob? wszelkie znaki. Dlaczego je zignorowa?? I przede wszystkim, jaka to mroczna moc wodzi?a go na manowce? Przypomnia? sobie cen?, jak? przysz?o mu zap?aci?: uwolnione z piekie? demony, rzucon? na niego przez mrocznego w?adc? kl?tw?. Wiedzia?, ?e przyjdzie mu zmierzy? si? z konsekwencjami tej kl?twy, ?e czekaj? go nowe pr?by, i, ?e to jest w?a?nie jedna z nich. Zastanawia? si?, jakie jeszcze sprawdziany przyjdzie mu zda?? Czy kiedykolwiek odzyska syna? – Nie zamartwiaj si? – dobieg? go s?odki g?os. Thor odwr?ci? si?, spu?ci? wzrok i ujrza? szarpi?c? go za koszul? Angel. – Wszystko b?dzie dobrze – doda?a z u?miechem. Thor u?miechn?? si? do niej i po?o?y? jej d?o? na g?owie. Jej obecno?? jak zwykle doda?a mu otuchy. Pokocha? Angel jak w?asn? c?rk?, c?rk?, kt?rej nigdy nie mia?. Czerpa? pociech? z jej towarzystwa. – A je?li nie – doda?a z u?miechem – ju? ja o to zadbam! Dumnie wznios?a sw?j niewielki ?uk, kt?ry wyciosa? dla niej O’Connor, i pokaza?a Thorowi, ?e potrafi naci?gn?? ci?ciw?. Thor u?miechn?? si? rozbawiony, gdy unios?a ?uk do piersi, dr??c? d?oni? umie?ci?a w nim niewielk?, drewnian? strza?? i naci?gn??a sznurek. Zwolni?a chwyt i strza?a pomkn??a, drgaj?c w powietrzu, za pok?ad, wprost do oceanu. – Zabi?am jak?? ryb?? – spyta?a podnieconym g?osem, po czym podbieg?a do burty i wyjrza?a rado?nie na zewn?trz. Thor spojrza? w d??, w spienion? morsk? kipiel. Nie by? tego taki pewien, jednak u?miechn?? si? mimo to. – Jestem pewien, ?e tak – powiedzia? uspokajaj?co. – Mo?e nawet rekina. Us?ysza? odleg?y pisk i nagle pocz?? rozgl?da? si? bacznie. Znieruchomia? ca?kowicie, z d?oni? na r?koje?ci miecza. Wpatrywa? si? przed siebie, przeczesuj?c wzrokiem horyzont. Zalegaj?ce tam ci??kie, szare chmury z wolna przerzedzi?y si? i Thor ujrza? widok, kt?ry zmrozi? mu serce: w oddali widnia?y smugi czarnego dymu unosz?ce si? pod samo niebo. Kiedy odp?yn??y kolejne chmury, Thor dostrzeg?, i? ?w dym unosi? si? nad odleg?? wysp? – nie tak? zwyczajn?, lecz wysp? ze stromymi klifami i rozleg?ym p?askowy?em na ich szczycie. Wysp?, kt?rej nie m?g? pomyli? z ?adn? inn?. Wysp? ?wiat?a. Thor odczu? b?l w piersi na widok nieba pociemnia?ego od z?owrogich, przypominaj?cych gargulce stworze?. Kr??y?y nad tym, co pozosta?o z wyspy, niczym s?py, przekrzykuj?c si? i wype?niaj?c powietrze piskiem. Stanowi?y jedn?, wielk? armi?, pod kt?r?, poni?ej, widnia?a wyspa – ca?a ogarni?ta po?og?. Ani jeden jej zak?tek nie osta? si? bez szwanku. – SZYBCIEJ! – krzykn?? Thor, wrzeszcz?c na wiatr, wiedz?c, ?e to daremny trud. Nigdy w ?yciu nie czu? si? taki bezradny. Lecz nie m?g? nic wi?cej uczyni?. Obserwowa? p?omienie, dym, odlatuj?ce potwory, s?ysza? krzyk unosz?cej si? wy?ej Lycoples i wiedzia?, ?e jest ju? za p??no. Nikt nie m?g? tego przetrwa?. Ktokolwiek, kto przebywa? na tej wyspie – czy to Ragon, Guwayne, czy w og?le kto? inny – z pewno?ci?, bez cienia w?tpliwo?ci, by? ju? martwy. – NIE! – wrzasn?? Thorgrin, przeklinaj?c niebiosa. Oceaniczna piana ch?osta?a mu twarz, kiedy przybywa?, zbyt p??no, na wysp? ?mierci. ROZDZIA? DRUGI Gwendolyn sta?a w osamotnieniu, z powrotem w Kr?gu, w zamku swej matki. Rozgl?da?a si? wok?? po otoczeniu i wtem dotar?o do niej, ?e co? jest nie ca?kiem w porz?dku. Zamek by? opuszczony, pozbawiony mebli, odarty z dobytku, bez okien, przepi?knych witra?y, kt?re kiedy? je zdobi?y. Pozosta?y jedynie ?lady w kamiennej posadzce opromienione ?wiat?em zachodz?cego s?o?ca. W powietrzu unosi? si? kurz, a ca?e to miejsce sprawia?o wra?enie, jakby od tysi?cy lat nie by?o zamieszkane. Wyjrza?a przez okno i zobaczy?a krajobraz Kr?gu ? ziemie, kt?re kiedy? zna?a i pokocha?a ca?ym sercem, a kt?re obecnie le?a?y od?ogiem ja?owe, wynaturzone, groteskowe. Jakby na ?wiecie nie pozosta?o ju? nic dobrego. – C?rko moja – dobieg? j? g?os. Gwendolyn obr?ci?a si? i ujrza?a matk?. By?a zdumiona. Kobieta spogl?da?a na ni?. Jej twarz, poci?g?a i blada, ledwie przypomina?a jej matk?, t?, kt?r? kiedy? zna?a i zapami?ta?a. Przypomina?a matk? z ?o?a ?mierci, matk?, kt?ra wygl?da?a, jakby by?a nadto wiekowa, jak na jedno ?ycie. Gwen poczu?a ucisk w gardle. Poj??a, i? mimo wszystkiego, co mi?dzy nimi zasz?o, t?skni?a za ni? ogromnie. Nie wiedzia?a, czy to za ni? tak t?skni?a, czy te? tylko za sw? rodzin?, czym? znajomym, za Kr?giem. Czego by nie odda?a za mo?liwo?? bycia z powrotem w domu, miejscu dobrze jej znanym. – Matko – odpar?a, nie mog?c uwierzy? w widok, kt?ry mia?a przed sob?. Wyci?gn??a do niej r?ce, lecz w tej samej chwili, nagle, znalaz?a si? gdzie indziej. Sta?a na wyspie, na skraju urwiska, osmalonej ziemi, kt?ra w?a?nie zosta?a obr?cona w popi??. W powietrzu unosi? si? ci??ki sw?d dymu i siarki, kt?ry wypala? jej nozdrza. Zwr?ci?a si? twarz? ku wyspie. Kiedy wiatr rozwia? k??by popio?u, rozejrza?a si? wok?? i dostrzeg?a ???eczko, zrobione ze z?ota, osmalone, jedyny przedmiot, kt?ry osta? si? w krajobrazie ?aru i popio?u. T?uk?o jej si? serce w piersi, kiedy podesz?a bli?ej, zal?kniona, pragn?c zobaczy?, czy jej syn jest w ?rodku, czy nic mu nie dolega. W jakiej? mierze upaja?a j? my?l, i? si?gnie, chwyci i przyci?nie dzieci? do piersi, nigdy ju? go nie wypu?ci. Z drugiej strony obawia?a si?, ?e mo?e go tam nie by? – albo gorzej, ?e mo?e by? martwe. Pobieg?a przed siebie, nachyli?a si? i zajrza?a do ???bka. Serce jej p?k?o, kiedy przekona?a si?, ?e jest pusty. – GUWAYNE! – zawo?a?a, cierpi?c katusze. Us?ysza?a krzyk, wysoko w powietrzu, kt?ry zgra? si? z jej w?asnym. Podnios?a wzrok i ujrza?a zast?py czarnych stworze? przypominaj?cych gargulce. Odlatywa?y w?a?nie. Serce jest stan??o, kiedy w szponach ostatniego z nich zauwa?y?a dzieci?. Zwisa?o bezw?adnie i p?aka?o. Odlatywa?o w mroczne niebo, niesione przez armi? ciemno?ci. – NIE! – wrzasn??a Gwen, Obudzi?a si? z krzykiem. Usiad?a na ?o?u, wypatruj?c wsz?dzie Guwayne’a, wyci?gaj?c ramiona, by go ocali?, przygarn?? do piersi. Lecz nigdzie go nie by?o. Siedzia?a na ???ku i oddycha?a ci??ko, staraj?c si? poj??, gdzie si? znajduje. Przygaszone ?wiat?o brzasku przenika?o przez okiennice i dopiero po kilku chwilach dotar?o do niej, gdzie jest: w Grani. W kr?lewskim zamku. Poczu?a co? na d?oni. Spu?ci?a wzrok i zobaczy?a Krohna, kt?ry poliza? jej d?o?, po czym z?o?y? g?ow? na jej kolanie. Usiad?a na skraju ?o?a, westchn??a g??boko i pog?aska?a go po g?owie. Z wolna orientowa?a si? w otoczeniu, wci?? odczuwaj?c skutki strasznego snu. Guwayne, pomy?la?a. Jej sen wydawa? si? taki prawdziwy. By? czym? wi?cej ni? snem, by?a tego pewna – by? wizj?. Guwayne, gdziekolwiek by?, znalaz? si? w tarapatach. Zosta? uprowadzony przez jakie? ciemne moce. Przeczuwa?a to. Wsta?a wstrz??ni?ta bez reszty. Jeszcze nigdy wcze?niej nie czu?a tak pal?cej potrzeby odszukania syna, odszukania m??a. Nade wszystko pragn??a go ujrze? i wzi?? w ramiona. Wiedzia?a jednak, ?e nie jest jej to teraz pisane. Star?a ?zy, owin??a si? jedwabnym szlafrokiem i szybko bosymi stopami przesz?a przez pomieszczenie po kamiennych, ch?odnych p?ytach posadzki ku strzelistemu oknu. Odepchn??a witra? i wpu?ci?a do ?rodka stonowane ?wiat?o ?witu. Pierwsze s?o?ce wstawa?o w?a?nie, zalewaj?c okolic? szkar?atn? po?wiat?. Widok zapiera? dech w piersiach. Gwen rozejrza?a si?, ch?on?c pejza? Grani, nieskazitelnej stolicy tej krainy oraz otaczaj?cych j? bezkresnych p?l, rozleg?ych pag?rk?w i bujnych winnic, wszelkiej obfito?ci, jakiej nigdy w ?yciu w jednym miejscu nie widzia?a. Dalej za? po?yskiwa? b??kit jeziora – za kt?rym widnia?y szczyty Grani, otaczaj?ce krain? idealnym kr?giem gin?cym w oparach mg?y. To wszystko wygl?da?o tak, jakby nigdy ?aden kataklizm nie m?g? zniszczy? tej krainy. Przyszed? jej na my?l Thorgrin, potem Guwayne, obaj gdzie? poza tymi szczytami. Gdzie byli? Czy kiedykolwiek zobaczy ich ponownie? Podesz?a do rezerwuaru, spryska?a twarz wod?, po czym szybko na?o?y?a odzienie. Wiedzia?a doskonale, ?e nie znajdzie Thorgrina ani Guwayne’a, siedz?c tu, na miejscu, i ow?adn??a j? przemo?na potrzeba dzia?ania. Je?li ktokolwiek by? w stanie jej w tym dopom?c, by? mo?e kr?l by? t? osob?. Musia? zna? jaki? spos?b. Gwen przypomnia?a sobie ich wsp?ln? rozmow?, kiedy przechadzali si? po grani, obserwuj?c wyjazd Kendricka. Przypomnia?a sobie tajemnic?, kt?r? jej powierzy?. O tym, ?e umiera. ?e Gra? umiera. Mog?a pozna? wiele innych tajemnic – lecz przerwano im. Doradcy kr?la w oka mgnieniu zaj?li jego uwag? jak?? niecierpi?c? zw?oki spraw?, ale kiedy odchodzi?, z?o?y? obietnic?, ?e powie jej wi?cej – i poprosi o przys?ug?. Czego m?g? od niej oczekiwa?? zastanawia?a si?. O jak? przys?ug? mu chodzi?o? Kr?l poprosi? o spotkanie w sali tronowej, o brzasku, i Gwen pospiesznie ubra?a si?, wiedz?c, ?e ju? jest sp??niona. By?a wci?? otumaniona po ?nie. Biegn?c przez komnat?, poczu?a g??d. Przypomina?o o sobie ?aknienie, kt?re wzbudzi?o w niej Wielkie Pustkowie. Zerkn??a w bok, na pozostawione dla niej na stoliku specja?y – r??norakie pieczywo, owoce i desery – chwyci?a szybko co nieco i zjad?a po drodze. Pochwyci?a wi?cej, ni? by?o jej trzeba. Schyli?a si? i nakarmi?a po?ow? zdobyczy Krohna, kt?ry zamrucza?, wyrwa? jej pokarm z d?oni i ochoczo przy??czy? si? do uczty. By?a bardzo wdzi?czna za to jedzenie, schronienie, t? ca?? szczodro?? – za to, ?e pod niekt?rymi wzgl?dami czu?a si?, jakby znowu by?a w Kr?lewskim Dworze, na zamku, w kt?rym dorasta?a. Kiedy wysz?a z komnaty, stra?e stan??y na baczno??, otwieraj?c przed ni? ci??kie, d?bowe drzwi. Przesz?a obok nich zamaszystym krokiem i ruszy?a s?abo o?wietlonym, kamiennym zamkowym korytarzem, roz?wietlonym nieco przez dogasaj?ce po nocy pochodnie. Dotar?a na kraniec korytarza i wspi??a si? po kr?tych kamiennych schodach, z towarzysz?cym jej nieod??cznie Krohnem. Dotar?a na wy?sz? kondygnacj?, gdzie, jak ju? doskonale wiedzia?a, mie?ci?a si? sala tronowa. Powoli oswaja?a si? z zamkiem. Pomkn??a przez kolejn? sal? i ju? mia?a przej?? ?ukowatym otworem w kamiennym murze, kiedy k?tem oka dostrzeg?a jaki? ruch. Wzdrygn??a si? na widok czaj?cej si? w cieniu postaci. – Gwendolyn – powiedzia? ?agodnym, zbyt wytwornym g?osem, wychylaj?c si? z cienia z pe?nym samozadowolenia u?miechem na twarzy. Zbita z tropu Gwendolyn zamruga?a powiekami. Dopiero po chwili przypomnia?a sobie, kim jest. Tak wielu ludziom zosta?a ostatnimi czasy przedstawiona, ?e wszystko zaciera?o si? jej w pami?ci. Lecz tej jednej twarzy nie mog?a zapomnie?. By? to kr?lewski syn, ten drugi bli?niak, ten z w?osami, kt?ry opowiedzia? si? przeciw niej. – Jeste? synem kr?la – powiedzia?a na g?os. – Trzecim co do starsze?stwa. Wyszczerzy? z?by w chytrym u?mieszku, kt?ry w og?le nie przypad? jej do gustu, po czym zrobi? kolejny krok w jej kierunku. – Tak naprawd? drugim – poprawi? j?. – Jeste?my bli?ni?tami, jednak ja pierwszy pojawi?em si? na ?wiecie. Gwen przyjrza?a si? mu bacznie, kiedy ten podszed? o kolejny krok. Zauwa?y?a, ?e jest nienagannie odziany i ogolony, na jego g?owie pi?trzy si? koafiura i pachnie perfumami i wonnymi olejkami. Obnosi? si? z zadowolon? z siebie min? i zalatywa? wr?cz arogancj? i wysokim mniemaniem o sobie. – Nie chc?, by my?lano o mnie, jak o bli?niaku – kontynuowa?. ? Jestem panem samego siebie. Me imi? Mardig. Tylko przez zrz?dzenie losu zosta?em zrodzony bli?ni?ciem, na co akurat wp?ywu nie mia?em. Taka ot dola koronowanych g??w, mo?na by rzec – konkludowa? filozoficznie. Gwen nie przypad?o do gustu jego towarzystwo. Wci?? odczuwa?a niech?? z powodu jego zachowania ubieg?ego wieczoru. Poczu?a, jak stoj?cy u jej boku Krohn napr??y? cia?o i otar? si? o jej nog? zje?on? na karku sier?ci?. Sama poczu?a zniecierpliwienie, pragn?c jak najszybciej dowiedzie? si?, czego od niej chce. – Zawsze skrywasz si? w cieniu korytarzy? – spyta?a. Mardig u?miechn?? si? z wy?szo?ci? i podszed? jeszcze bli?ej, nieco za blisko w jej mniemaniu. – Wszak to m?j zamek – odpar? zaborczo. – Jestem znany z tego, i? przechadzam si? po nim do?? cz?sto. – Tw?j zamek? – spyta?a. – A nie twojego ojca? Spochmurnia? na twarzy. – Wszystko w swoim czasie – odpar? tajemniczo i zrobi? kolejny krok. Gwendolyn cofn??a si? odruchowo, wiedziona niech?ci? do jego blisko?ci. Krohn zacz?? gro?nie pomrukiwa?. Mardig spojrza? w d?? na niego lekcewa??co. – Wiesz, ?e zwierz?ta nie sypiaj? na naszym zamku? – odrzek?. Gwen zmarszczy?a brwi z irytacji. – Tw?j ojciec nie czyni? z tego powodu wyrzut?w. – M?j ojciec nie egzekwuje prawa – odpar?. – To moja rola. Kr?lewskie stra?e r?wnie? s? pod moj? komend?. Kolejny raz zmarszczy?a brwi, r?wnie zdenerwowana. – Czy to z tego powodu zatrzyma?e? mnie tutaj? – spyta?a z rozdra?nieniem w g?osie. – By wyegzekwowa? zakaz przebywania zwierz?t? Spojrza? na ni? krzywo. Prawdopodobnie dotar?o do niego, ?e napotka? godnego siebie przeciwnika. Spojrza? na ni?, utkwi? wzrok w jej oczach, niejako oceniaj?c j? po wygl?dzie. – W ca?ej Grani nie masz niewiasty, kt?ra nie wzdycha?aby do mnie – powiedzia?. – Pomimo to, w twych oczach nie dostrzegam nami?tno?ci, Gwen zagapi?a si? na niego, zdj?ta zgroz?, kiedy dotar?o do niej, o co w tym wszystkim chodzi. – Nami?tno?ci? – powt?rzy?a z za?enowaniem. – A z jakiego powodu? Jestem zam??na, a mi?o?? mego ?ycia wkr?tce stanie z powrotem u mego boku. Mardig roze?mia? si? na g?os. – Czy?by? – spyta?. – Z tego, co s?ysza?em, dawno ju? jest martwy. Lub te? tak dawno zagin??, ?e ju? do ciebie nie wr?ci. Gwendolyn spojrza?a na niego spode ?ba. Jej gniew wzmaga? si? z ka?d? chwil?. – Nawet je?li nie powr?ci – powiedzia?a – nigdy nie wybior? innego. A ju? z pewno?ci? nie ciebie. Spochmurnia? na twarzy. Odwr?ci?a si? z zamiarem odej?cia, jednak przytrzyma? j? za r?k?. Krohn warkn??. – Nie mam w zwyczaju prosi? o to, czego chc? – powiedzia?. – Po prostu to bior?. Jeste? w obcym kr?lestwie, na ?asce obcego gospodarza. Post?pisz m?drze, je?li wy?wiadczysz grzeczno?? swoim zdobywcom. Wszak, gdyby nie nasza go?cinno??, zosta?aby? porzucona na pustkowiu. Istnieje za? wiele niefortunnych okoliczno?ci, kt?re mog? przypadkiem przytrafi? si? go?ciom – nawet u gospodarza pe?nego dobrych ch?ci. Spojrza?a na niego z nachmurzon? min?. Widzia?a ju? w ?yciu zbyt wiele rzeczywistych zagro?e?, by l?ka? si? jego b?ahych przestr?g. – Zdobywcom? – powiedzia?a. – A wi?c to tak nas traktujecie? Jestem woln? kobiet?, jakby? nie zauwa?y?. Mog? odej?? st?d cho?by teraz, je?li tego zechc?. Roze?mia? si?, wydobywaj?c z siebie paskudny d?wi?k. – I dok?d mia?aby? p?j??? Z powrotem na Pustkowie? U?miechn?? si? i pokr?ci? g?ow?. – Mo?e i jeste? wolna, formalnie rzecz bior?c – doda?. – Ale pozw?l, ?e zapytam: je?li ca?y ?wiat jest ci tak wrogi, to gdzie w nim twe miejsce? Krohn warkn?? zjadliwie. Gwen wyczu?a, ?e sposobi si? do skoku. Z oburzeniem strzepn??a d?o? Mardiga z ramienia, si?gn??a w d?? i po?o?y?a swoj? na g?owie Krohna, by go powstrzyma?. I w?wczas, kiedy spojrza?a gniewnie na Mardiga, dozna?a nag?ego ol?nienia. – Rzeknij mi co?, Mardigu – powiedzia?a twardym, zimnym g?osem. – Z jakiego to powodu nie wyruszy?e? ze swymi bra?mi, dlaczego nie walczysz u ich boku na pustyni? Z jakiego to powodu jeste? jedyn? osob?, kt?ra tu pozosta?a? Czy to strach tob? powoduje? U?miechn?? si?, lecz pod przykrywk? ?miechu wyczu?a tch?rzostwo. – Rycersko?? jest dla g?upc?w – odpar?. – Tych, kt?rzy toruj? drog?, by innym z ?atwo?ci? przychodzi?o to, czego pragn?. Rzu? tylko s?owem rycersko??, a daj? si? powodowa? niczym kukie?ki. Mnie samego nie tak ?atwo wykorzysta?. Spojrza?a na niego z obrzydzeniem. – M?j m?? i Srebrni wy?miali by kogo? takiego, jak ty – powiedzia?a. – Nie prze?y?by? dw?ch minut w Kr?gu. Przesun??a wzrok z niego na wyj?cie, kt?re sob? zastawi?. – Masz dwojaki wyb?r – powiedzia?a. – Mo?esz zej?? mi z drogi, lub te? ten oto Krohn po?re ci? na ?niadanie, kt?rego tak bardzo si? domaga. S?dz?, ?e jeste? idealnej postury. Zerkn?? w d?? na Krohna. Zauwa?y?a, jak zadr?a?a mu warga. Przesun?? si? w bok. Lecz ona nie ruszy?a tak od razu. W zamian, podesz?a bli?ej, u?miechaj?c si? szyderczo. Zamierza?a da? mu dobitnie do s?uchu. – Mo?e i dowodzisz swym ma?ym zameczkiem – warkn??a z?owieszczo – lecz nie zapominaj, ?e przemawiasz do kr?lowej. Wolnej kr?lowej. Nigdy nie b?d? s?ucha? twoich polece?, ani nikogo innego, jak d?ugo ?yj?. Sko?czy?am z tym. Co czyni mnie bardzo gro?n? osob? – o wiele bardziej od ciebie. Kr?lewicz spojrza? na ni?, po czym, ku jej zaskoczeniu, u?miechn?? si?. – Podobasz mi si?, kr?lowo Gwendolyn – odrzek?. – O wiele bardziej ni? s?dzi?em. Z sercem t?uk?cym si? w piersi obserwowa?a, jak odwr?ci? si? i odszed?, wpe?zaj?c z powrotem w mrok, znikaj?c w korytarzu. Echo jego krok?w wkr?tce zamar?o, a jej przysz?o do g?owy pytanie: jakie niebezpiecze?stwa czyhaj? na ni? w tym zamku? ROZDZIA? TRZECI Kendrick p?dzi? przez suchy pustynny obszar z Brandtem i Atme u boku. Towarzyszy?o im p?? tuzina Srebrnych, pozosta?o?ci po braterstwie z Kr?gu, jad?c razem jak za dawnych czas?w. Zapuszczaj?c si? coraz dalej i dalej w Wielkie Pustkowie, Kendrick odczuwa? coraz wi?kszy ci??ar nostalgii i smutku; przypomnia?y mu si? najlepsze chwile sp?dzone w Kr?gu, w otoczeniu Srebrnych, towarzyszy broni; wyprawy na bitwy wsp?lnie z tysi?cami m??nych ludzi. Towarzyszyli mu najznakomitsi rycerze, jakich kr?lestwo mia?o do zaoferowania, wojownicy lepsi jeden od drugiego, a wsz?dzie, gdzie zajecha?, odzywa?y si? tr?by i lud gna? mu na powitanie. On i jego ludzie byli mile widziani wsz?dzie, gdzie zawitali i cz?stokro? biesiadowali do p??na w nocy, snuj?c wspomnienia z bitew, opowiadaj?c o m?stwie i waleczno?ci, potyczkach z potworami, kt?re wy?ania?y si? z Kanionu – lub gorzej, z Dziczy. Kendrick zamruga? zakurzonymi oczami, otrz?sn?wszy si? ze swych rozmy?la?. Nie te czasy i nie to miejsce. Rozejrza? si? wok?? i zobaczy? o?miu Srebrnych, a spodziewa? si? ujrze? ca?e tysi?ce. Powoli rzeczywisto?? dotar?a do jego ?wiadomo?ci. U?wiadomi? sobie, ?e ta ?semka stanowi wszystko, co pozosta?o i poj??, jak wiele uleg?o zmianie. Czy owe dni chwa?y kiedykolwiek powr?c?? Jego poj?cie o tym, co kszta?tuje prawdziwego wojownika, zmieni?o si? w przeci?gu ostatnich lat. Obecnie odnosi? wra?enie, ?e prawdziwego wojownika cechuj? nie umiej?tno?ci, czy honor, a wytrwa?o??. Umiej?tno?? parcia do przodu. ?ycie zaskakuje ci?, pi?trz?c na twej drodze wszelakie przeszkody, nieszcz??cia, tragedie i straty ? a przede wszystkim tak liczne zmiany; straci? wi?cej przyjaci?? ni? m?g?by zliczy?, a kr?la, kt?remu po?wi?ci? ca?e swe ?ycie, nie by?o ju? nawet w?r?d ?ywych. Jego ojczyzna znikn??a. Mimo to on wci?? par? przed siebie, nawet w?wczas, gdy nie widzia? ?adnego sensu i powodu ku temu. Szuka? go, dobrze o tym wiedzia?. I to w?a?nie ta zdolno?? uporczywego parcia dalej, by? mo?e ze wszech miar, kreowa?a wojownika, sprawia?a, ?e cz?owiek wytrzymuje pr?b? czasu, kiedy tak wiele os?b odpada. W?a?nie to odr??nia?o prawdziwego wojownika od przygodnego wiarusa. – PRZED NAMI ?CIANA PIASKU! – dobieg? go czyj? krzyk. By? to obcy mu g?os, do kt?rego wci?? jeszcze musia? si? przyzwyczai?. Obejrza? si? i zobaczy? Koldo’ego, najstarszego syna kr?la. Jego czarna sk?ra wyr??nia?a si? na tle reszty oddzia?u, kt?ry prowadzi? z Grani. W kr?tkim czasie, kiedy to mia? z nim do czynienia, zd??y? nabra? do niego szacunku. Obserwowa?, jak dowodzi lud?mi i jak oni traktuj? go z podziwem. By? rycerzem, przy kt?rym Kendrick jecha? z poczuciem dumy. Koldo wskaza? na horyzont. Kendrick ujrza? to, co Koldo mu pokazywa? – a w zasadzie us?ysza? to najpierw, zanim zobaczy?. By? to przenikliwy gwizd, niczym odg?os huraganu. Kendrickowi natychmiast przypomnia?a si? przeprawa przez Pustkowie, jak taszczyli go p??przytomnego przez piaszczyste odludzie. Wspomnia? rozszala?y piaskowy ?ywio?, k??bi?cy si? niczym tornado, kt?re nigdy nie ustawa?o, wznosz?c si? pod niebo zbit? mas?. Wygl?da?a na nieprzepuszczaln?, niczym prawdziwy mur, kt?ry pomaga? przes?oni? Gra? przed reszt? Imperium. Kiedy gwizd wzm?g? si? jeszcze bardziej, Kendrick wzdrygn?? si? na my?l o ponownym przej?ciu. – CHUSTY! – rozkaza? kto?. Kendrick ujrza? Ludviga, starszego z kr?lewskich bli?niak?w, kt?ry rozprostowa? d?ugi, pleciony bia?y kawa?ek materia?u i owin?? sobie twarz. Po kolei, jeden za drugim, pozostali ?o?nierze wzi?li z niego przyk?ad i r?wnie? zas?onili twarze. Do Kendricka podjecha? m??czyzna, kt?ry przedstawi? mu si? wcze?niej jako Naten. Kendrick przypomnia? sobie, ?e ju? w?wczas niemal natychmiast poczu? do niego niech??. Buntowa? si? przeciw w?adzy powierzonej Kendrickowi przez kr?la i nie okazywa? mu szacunku. Naten u?miechn?? si? do niego i jego ludzi z wy?szo?ci?. – S?dzisz, ?e dowodzisz t? misj? – powiedzia? – bo przydzieli? ci j? kr?l. Mimo to, nawet nie wiesz, jak os?oni? swych ludzi przed ?cian? Piasku. Kendrick spojrza? gniewnie na m??czyzn? i dostrzeg? w jego oczach niczym niesprowokowan? nienawi??. Najpierw przysz?o mu na my?l, ?e rycerz po prostu poczu? si? zagro?ony – lecz teraz poj??, ?e jest to cz?owiek, kt?ry uwielbia nienawidzi?. – Dajcie mu chusty! – wrzasn?? Koldo do Natena ze zniecierpliwieniem w g?osie. Po d?u?szej chwili, kiedy przeszkoda znalaz?a si? jeszcze bli?ej, Naten wreszcie si?gn?? w d?? i rzuci? Kendrickowi sakw? z chustami, uderzaj?c go bezpardonowo w pier?. – Rozdaj je swym ludziom – powiedzia? – albo dajcie si? posieka?. Wasz wyb?r, mi wszystko jedno. Naten odjecha?, skr?caj?c ku swoim, a Kendrick napr?dce rozda? chusty, podje?d?aj?c do ka?dego ze swych rycerzy i wr?czaj?c im po jednej. Potem owin?? sobie twarz i g?ow?, podobnie jak pozostali rycerze z Kr?gu, a? poczu? si? bezpieczny i wci?? m?g? oddycha?. Ledwie cokolwiek widzia?. ?wiat rozmy? si?, sta? si? niewyra?ny. Kendrick spi?? si?, kiedy podjechali bli?ej i d?wi?k wiruj?cego piasku sta? si? og?uszaj?cy. Pozosta?o jeszcze pi??dziesi?t jard?w, a ju? powietrze wype?nia? odg?os siek?cego o zbroj? piasku. Chwil? p??niej poczu? go. Zanurzy? si? w ?cianie Piasku. Odni?s? wra?enie, jakby pogr??y? si? w kipieli oceanu piasku. Ha?as by? tak wielki, ?e ledwie s?ysza? swe wal?ce jak oszala?e serce. Piasek ogarn?? ka?d? cz?stk? jego cia?a, wciska? si? na si??, chc?c rozerwa? go na strz?py. Wiruj?cy piach by? tak g?sty, ?e nie dostrzega? nawet Brandta i Atme, kt?rzy jechali kilka st?p obok niego. – NIE ZATRZYMYWA? SI?! – zawo?a? do swych ludzi, zastanawiaj?c si?, czy kt?rykolwiek w og?le go s?ysza?, dodaj?c otuchy tyle sobie, co im. Konie r?a?y jak oszala?e, zwolni?y i zacz??y dziwnie reagowa?. Kendrick spu?ci? wzrok i zauwa?y?, ?e piach wdziera si? w ich ?lepia. Pogoni? rumaka obcasami, modl?c si?, by ten nie zatrzyma? si? tu i teraz. Napiera? i brn?? coraz dalej i dalej, my?l?c, ?e nigdy nie b?dzie temu ko?ca – a? wtem, wreszcie, z wdzi?czno?ci?, wynurzy? si?, wypad? po drugiej stronie wraz ze swymi lud?mi. Znale?li si? z powrotem na Wielkim Pustkowiu, gdzie powita?o ich czyste niebo i pustka.. Oddalaj?c si? od ?ciany Piasku poczu?, ?e stopniowo zel?a? jej nap?r i z powrotem nasta? spok?j. Kendrick zauwa?y? za?, ?e ludzie z Grani przygl?daj? si? mu i jego ludziom ze zdziwieniem. – My?la?e?, ?e nie damy rady? – spyta? Natena, kt?ry gapi? si? na niego z niedowierzaniem. Naten wzruszy? ramionami. – I tak mnie to nie obchodzi – powiedzia? i odjecha? ze swymi lud?mi. Kendrick wymieni? spojrzenia z Brandtem i Atme. Ich my?li znowu skupi?y si? na ludziach z Grani. Kendrick przeczuwa?, ?e czeka ich d?uga i ci??ka droga do zdobycia ich zaufania. Byli przecie? obcymi im lud?mi, tymi, kt?rzy pozostawili ten ?lad i sprawili im przez to k?opot. – Tam, dalej! ? wrzasn?? Koldo. Kendrick podni?s? wzrok i zobaczy? na pustyni szlak pozostawiony przez siebie i pozosta?ych ludzi z Kr?gu. Ujrza? ?lady swych st?p ?wietnie zachowane w piasku, prowadz?ce dalej ku horyzontowi. Koldo zatrzyma? si? przy nich i zamilk?. Pozostali uczynili podobnie. S?ycha? by?o jedynie ci??kie oddechy rumak?w. Wszyscy przygl?dali si? bacznie ?ladom. – Spodziewa?bym si?, ?e pustynia zatrze je za nami – powiedzia? zdumiony Kendrick. Naten skwitowa? to szyderczym u?mieszkiem. – Ta pustynia nie zaciera niczego. Nie pada tu—i wszystko zapami?tuje. Odciski waszych st?p mog?yby doprowadzi? ich wprost do nas—i przyczyni? si? do upadku Grani. – Przesta? na niego naciska? – powiedzia? z?owrogo Koldo do Natena, surowym, pe?nym autorytetu g?osem. Wszyscy odwr?cili si? i zauwa?yli, ?e podjecha? bli?ej. Kendricka ogarn??a wdzi?czno??. – A czemu? to? – odpar? Naten. – To ci ludzie zgotowali nam te k?opoty. M?g?bym teraz bezpiecznie siedzie? w Grani. – Czy? tak dalej – powiedzia? Koldo – a od razu ode?l? ci? do domu. Zostaniesz odsuni?ty od tej misji i osobi?cie wyja?nisz kr?lowi, dlaczego wyznaczonego przez niego dow?dc? nie mia?e? w poszanowaniu. Spokornia?y wreszcie Naten spu?ci? wzrok i odjecha? na drugi koniec oddzia?u. Koldo obejrza? si? na Kendricka, skin?? g?ow? z szacunkiem, jak przysta?o mi?dzy dwoma dow?dcami. – Prosz? o wybaczenie niesubordynacji mych ludzi – powiedzia?. – Jak zapewne wiesz, dow?dca nie zawsze mo?e odpowiada? za wszystkich podkomendnych. Kendrick przytakn?? z szacunkiem, obdarzaj?c Koldo nieodczuwanym dot?d podziwem. – Zatem to s? ?lady twoich ludzi? – spyta? Koldo, spogl?daj?c w d??. Kendrick skin?? g?ow?. – Najwyra?niej. Koldo westchn??, wykr?ci? i pojecha? za ?ladami. – Pod??ymy do ich kresu – powiedzia?. – Kiedy dojedziemy na koniec, wr?cimy po nich i zatrzemy. Kendrick spojrza? na niego zaintrygowany. – Nie pozostawimy w ten spos?b nowych ?lad?w, tym razem za naszym oddzia?em? Koldo wskaza? co? gestem i Kendrick pod??y? za jego spojrzeniem. Zauwa?y? przytroczone do zad?w wierzchowc?w liczne przyrz?dy, wygl?dem przypominaj?ce grabie. – Zamiatarki – wyja?ni? Ludvig, podje?d?aj?c do Koldo. – Zatr? za nami ?lady podczas powrotnej jazdy. Koldo u?miechn?? si?. – To oto czyni?o Gra? niewidzialn? dla naszych wrog?w przez ca?e stulecia. Kendrick by? pe?en podziwu dla pomys?owych urz?dze?. Rozleg? si? okrzyk i wszyscy pognali kuksa?cami swe rumaki wzd?u? szlaku, galopuj?c przez pustyni? z powrotem na Pustkowie, w stron? horyzontu nico?ci. Wbrew sobie, Kendrick obejrza? si? do ty?u, zerkn?? ostatni raz na Piaskow? ?cian? i z jakiego? powodu ogarn??o go przeczucie, ?e ju? nigdy tu nie wr?c?. ROZDZIA? CZWARTY Erec sta? na dziobie swego okr?tu razem z Alistair i Stromem. Patrzy? na zw??aj?c? si? coraz bardziej rzek? z obaw?. Tu? za nim pod??a?a jego niewielka flotylla, to, co pozosta?o z wyprawy, kt?ra wyruszy?a z Wysp Po?udniowych. Meandrowali teraz w g?r? bezkresnej rzeki, zapuszczaj?c si? coraz g??biej na terytorium Imperium. W niekt?rych miejscach rzeka by?a szeroka jak ocean, jej brzegi znika?y z pola widzenia i woda stawa?a si? niemal prze?roczysta; obecnie jednak Erec zauwa?y?, ?e na horyzoncie zw??a si?, tworz?c ciasny przesmyk, szeroki by? mo?e na dwadzie?cia jard?w, a jej wody m?tniej?. Wytrawny ?o?nierz w Ereku mia? si? na baczno?ci. Nie przepada? za zamkni?tymi przestrzeniami, zw?aszcza kiedy dowodzi? lud?mi, a zw??aj?ca si? rzeka nara?a?a jego flotyll? na atak z zasadzki i dobrze o tym wiedzia?. Zerkn?? przez rami? za siebie i nie dostrzeg? ?adnych oznak licznej floty Imperium, kt?rej wymkn?li si? na morzu; nie oznacza?o to jednak, ?e jej tam gdzie? nie ma. Wiedzia?, ?e nie zaniechaj? po?cigu dop?ki go nie znajd?. Z d?o?mi na biodrach odwr?ci? si? i zmru?y? oczy, wpatruj?c si? w opustosza?e brzegi Imperium. Rozci?ga?y si? w niesko?czono?? po?aciami suchego piachu i twardej ska?y, pozbawione wszelakich drzew, jakichkolwiek oznak cywilizacji. Przeczesa? wzrokiem brzegi rzeki i z poczuciem wielkiej ulgi stwierdzi?, ?e przynajmniej nie wida? ?adnych fort?w, czy zast?p?w Imperium rozlokowanych wzd?u? rzeki. Pragn?? jak najszybciej przeprawi? sw? flotyll? w g?r? rzeki, dotrze? do Volusii, odszuka? Gwendolyn i pozosta?ych, wyzwoli? ich i wynie?? si? st?d czym pr?dzej. Zamierza? zabra? ich z powrotem przez morze na Wyspy Po?udniowe, gdzie m?g?by podj?? si? ich ochrony. Nie chcia?, by cokolwiek po drodze zak??ci?o przebieg wydarze?. Jednak?e, z drugiej strony, ta z?owieszcza cisza i opustosza?y krajobraz r?wnie? przysparza?y mu zmartwienia: zastanawia? si?, czy aby Imperium nie czyha gdzie? tam, czekaj?c, a? wpadn? w jego zasadzk?. Wiedzia? r?wnie?, ?e istnieje wi?ksze zagro?enie ni? ewentualny atak ze strony wroga, a by?a nim ?mier? g?odowa. Brak strawy stawa? si? coraz wi?kszym powodem jego troski. Przemierzali ziemie, kt?re nade wszystko przypomina?y pustynne pustkowia, a ich zapasy niemal si? wyczerpa?y. Stoj?c na pok?adzie, Erec czu?, jak burczy mu w brzuchu. Nazbyt d?ugo ju? ogranicza? dzienne racje sobie i pozosta?ym do jednego posi?ku. Wiedzia? dobrze, ?e b?d? mie? o wiele wi?ksze k?opoty, je?eli wkr?tce nie trafi im si? w okolicy jakie? trofeum. Czy ta rzeka nigdy si? nie sko?czy? ? przysz?o mu na my?l. A co b?dzie, jak nigdy nie znajd? Volusii? Co gorsza: co zrobi, je?eli nie b?dzie ju? tam Gwendolyn i pozosta?ych? Je?eli b?d? martwi? – Jeszcze jedna! – zawo?a? Strom. Erec odwr?ci? si? i ujrza? jednego ze swych ludzi, kt?ry w?a?nie poderwa? w?dk? z jaskrawo???t? ryb? i rzuci? j? na pok?ad. Marynarz przystan?? na ciskaj?cej si? na boki rybie, natomiast pozostali otoczyli go i spojrzeli na zdobycz. Pokr?ci? g?ow? z rozczarowan? min?: dwie g?owy. By?a to kolejna z truj?cych ryb, kt?re zdawa?y si? obfitowa? w wodach tej rzeki. – Rzeka jest przekl?ta – powiedzia? jeden z jego ludzi, zarzucaj?c w?dk? jeszcze raz. Erec wr?ci? do relingu i przyjrza? si? im zawiedziony. Wyczu? czyj?? obecno?? i odwr?ci? si?. Zauwa?y?, i? podszed? do niego Strom. – A je?li ta rzeka nie zaprowadzi nas do Volusii? – spyta?. Erec dostrzeg? na jego twarzy niepok?j, kt?ry sam podziela?. – Gdzie? nas doprowadzi – odpar? Erec. – Wiedzie nas na p??noc. Je?li nie do Volusii, to zejdziemy na l?d i na piechot? wywalczymy sobie drog?. – Porzucimy zatem nasze okr?ty? W jaki spos?b p??niej st?d umkniemy? Jak wr?cimy na Wyspy Po?udniowe? Erec pokr?ci? g?ow? powoli i westchn??. – Mo?e nie wr?cimy – odpowiedzia? szczerze. – Ka?da wyprawa w imi? honoru niesie ze sob? zagro?enie. Czy powstrzyma?o ci? to kiedy?, albo mnie? Strom zwr?ci? si? w jego kierunku i u?miechn??. – Po to w?a?nie ?yjemy – odrzek?. Erec skwitowa? to u?miechem, po czym odwr?ci? si? do Alistair, kt?ra podesz?a do niego z drugiej strony. Przytrzyma?a si? relingu i wyjrza?a na rzek?, kt?ra z ka?d? chwil? stawa?a si? coraz w??sza. Patrzy?a szklistym, nieobecnym wzrokiem. Erec wyczu?, i? tkwi pogr??ona w swoim ?wiecie. Zauwa?y?, ?e zasz?a w niej jeszcze jedna zmiana—lecz nie by? pewien, co to takiego, jakby mia?a przed nim jak?? tajemnic?. Pragn?? ze wszech miar zapyta? j?, lecz nie chcia? by? w?cibski. Rozbrzmia? ch?r rog?w i zaskoczony tym Erec obejrza? si?. Serce ?cisn??o mu si? na widok tego, co przed nim zamajaczy?o. – SZYBKO NADCI?GA! – rykn?? marynarz z gniazda osadzonego wysoko na maszcie. Wskazywa? kierunek jak op?tany. – FLOTA IMPERIUM! Erec przebieg? po pok?adzie z powrotem na ruf?. Strom ruszy? tu? za nim, mijaj?c po drodze swych ludzi, kt?rzy ju? sposobili si? do bitwy, dobywaj?c mieczy, przygotowuj?c ?uki i nastawiaj?c si? psychicznie na to, co ich czeka. Erec dotar? na ruf?, chwyci? reling i wyjrza? w dal. Zobaczy?, ?e to prawda: zza zakr?tu, ledwie kilkaset jard?w dalej, wy?ania? si? rz?d imperialnych okr?t?w, po?yskuj?c czarno z?otymi ?aglami. – Musieli znale?? nasz ?lad – powiedzia? stoj?cy obok Strom. Erek pokr?ci? g?ow?. – P?yn?li za nami przez ten ca?y czas – powiedzia?, zdaj?c sobie jednocze?nie z tego spraw?. – Czekali tylko, ?eby si? nam pokaza?. – Czekali na co? – spyta? Strom. Erec odwr?ci? si? i rzuci? okiem przez rami?, w g?r? rzeki. – Na to – powiedzia?. Strom odwr?ci? si? i przyjrza? uwa?nie zw??aj?cemu si? przesmykowi. – Czekali, a? znajdziemy si? w najw??ej cz??ci rzeki – powiedzia? Erec. – Czekali, a? b?dziemy zmuszeni przep?yn?? w jednym rz?dzie i zapu?cimy si? zbyt daleko, by zawr?ci?. Maj? nas dok?adnie tam, gdzie chc?. Erec spojrza? na flot? i poczu?, jak niesamowicie wyostrzy?a si? mu perspektywa, jak zwykle z reszt?, kiedy dowodzi? lud?mi i znalaz? si? w krytycznej sytuacji. Poczu?, jak zadzia?a? jeszcze jeden zmys? i jak zwykle w takich okoliczno?ciach, nagle do g?owy przysz?a mu pewna my?l. Zwr?ci? si? do brata. – Obsad? ten okr?t przy nas – rozkaza?. – Zajmij pozycj? na kra?cu naszej flotylli. Niech wszyscy zejd? z niego – niech wsi?d? na p?yn?cy obok. Rozumiesz? Niech wszyscy go opuszcz?. Potem sam go opu??, jako ostatni. Strom spojrza? na niego z konsternacj?. – Kiedy b?dzie pusty? – powt?rzy? niczym echo. – Nie pojmuj?. – Zamierzam go zniszczy?. – Zniszczy?? – spyta? os?upia?y Strom. Erec przytakn?? skini?ciem g?owy. – W najw??szym punkcie, tam, gdzie brzegi rzeki niemal stykaj? si? ze sob?, przewr?cisz statek na bok i porzucisz go. Okr?t zaklinuje si? i stworzy tam?, kt?rej nam trzeba, Nikt nie b?dzie w stanie za nami pod??y?. A teraz ju? id?! – hukn?? Erec. Strom ruszy? z miejsca wykona? rozkazy brata. Trzeba mu to przyzna? – zrobi? to pomimo tego, czy zgadza? si? z nimi, czy te? nie. Erec ustawi? okr?ty wzd?u? burty i Strom przeskoczy? z jednego relingu na drugi. Kiedy wyl?dowa? na pok?adzie, zacz?? wrzaskiem wydawa? rozkazy i ca?a za?oga skoczy?a na nogi, a potem, jeden ?o?nierz po drugim, przeskoczyli na okr?t Ereka. Erec zauwa?y? z niepokojem, jak obydwa statki odsuwaj? si? od siebie. – Chwyta? za liny! – zawo?a? do swych ludzi. – U?yjcie hak?w—nie pozw?lcie mu odp?yn??! Wykonali jego rozkaz. Podbiegli do burty z bosakami w d?oniach i cisn?li je w powietrze. Haki zaczepi?y o p?yn?cy obok okr?t i ludzie Ereka poci?gn?li za nie ze wszystkich si?, powstrzymuj?c odsuwanie si? statk?w. Przyspieszyli te? w ten spos?b ca?? operacj?. Tuziny pozosta?ych ludzi przeskoczy?y przez relingi, zabieraj?c ze sob? w po?piechu bro? i opuszczaj?c statek. Strom wrzasn?? rozkaz ponownie, upewniaj?c si?, czy wszyscy opu?cili okr?t i pop?dzaj?c ich do chwili, kiedy na pok?adzie nie by?o ju? nikogo. Strom zauwa?y? przygl?daj?cego si? mu z aprobat? Ereka. – A co z zapasami? – hukn?? Strom, przekrzykuj?c og?lny zgie?k. – I dodatkow? broni?? Erek pokr?ci? g?ow?. – Zostaw – odkrzykn??. – Zajmij ostatni? pozycj? i zniszcz statek. Erec odwr?ci? si? i pobieg? na dzi?b, prowadz?c sw? flotyll?, kt?ra ustawi?a si? za nim, kiedy wp?yn?li w zw??enie. – JEDEN ZA DRUGIM! Okr?ty pop?yn??y za nim wprost ku najw??szemu odcinkowi rzeki. Erec przep?yn?? przez przesmyk z ca?? flotyll?, po czym zerkn?? za siebie i zauwa?y? szybko nadci?gaj?ce okr?ty Imperium. Znajdowa?y si? zaledwie sto jard?w dalej. Widzia?, jak licz?ce setki ludzi oddzia?y Imperium ustawiaj? si? na dziobach i przygotowuj? strza?y, zapalaj?c ich groty. Wiedzia?, ?e s? ju? prawie w zasi?gu; nie pozosta?o wiele czasu. – TERAZ! ? wrzasn?? do Stroma, kiedy jego okr?t, ostatni z ca?ej flotylli, wp?yn?? w przew??enie. Strom, obserwuj?cy go i czekaj?cy na znak, uni?s? miecz i przeci?? po?ow? lin przytrzymuj?cych statek przy okr?cie Ereka i, jednocze?nie, przeskoczy? na okr?t brata. Rozci?? je akurat w chwili, kiedy okr?t wp?yn?? w przew??enie, skutkiem czego jednostka natychmiast zmieni?a kierunek, pozbawiona sterowania. – OBR?CI? GO! – rozkaza? Erec. Wszyscy chwycili za liny trzymaj?ce drug? stron? burty i poci?gn?li z ca?ych si?, walcz?c do chwili a? okr?t, skrzypi?c na znak protestu, obr?ci? si? z wolna w poprzek rzecznego nurtu. Wartki pr?d poni?s? kad?ub ze sob? i osadzi? na kamienistym dnie, wcisn?? mi?dzy oba brzegi. Drewniane poszycie odezwa?o si? j?kiem i zacz??o p?ka?. – CI?GNIJCIE MOCNIEJ! – wrzasn?? Erec. Szarpali coraz mocniej i mocniej. Erec sam podbieg? i do??czy? do nich. Wszyscy razem ci?gn?li co si?, j?cz?c z wysi?ku. Powoli statek zacz?? przewraca? si? na bok, trzymany na uwi?zi, i coraz bardziej klinowa? si? w skalnym u?cisku. Kiedy znieruchomia?, ca?kiem zablokowany, Erec odetchn?? z zadowoleniem. – ODCI?? LINY! – wrzasn??, wiedz?c, ?e nie zosta?o mu wiele czasu, jako ?e i jego statek zacz?? poddawa? si? pod naporem wody. Ludzie Ereka odci?li pozosta?e liny, uwalniaj?c w?asny okr?t—rych?o w czas. Porzucony okr?t zacz?? p?ka?, przechyla? si?, szczelnie blokuj?c swymi szcz?tkami rzek?—a po chwili niebo przykry?a czer?. Na flotyll? Ereka polecia?a salwa gorej?cych imperialnych strza?. Erec zdo?a? wyprowadzi? ludzi na bezpieczn? odleg?o?? w sam? por?: strza?y wyl?dowa?y na wraku, w odleg?o?ci dwudziestu st?p od okr?tu Ereka i jedynie zapr?szy?y ogie?, czego skutkiem by?a kolejna przeszkoda na drodze mi?dzy nimi a Imperium. Rzeka sta?a si? teraz nie?eglowna. – Postawi? wszystkie ?agle! – wrzasn?? Erec. Flotylla ruszy?a na pe?nej pr?dko?ci i, korzystaj?c z pomy?lnego wiatru, oddali?a si? od blokady, p?yn?c coraz dalej na p??noc, unikaj?c zagro?enia w postaci imperialnych strza?. W powietrze wznios?a si? kolejna salwa, jednak wszystkie wyl?dowa?y w wodzie z g?o?nym sykiem i pluskiem. P?yn?li dalej. Erec sta? na dziobie i obserwowa? otoczenie. Obejrza? si? na flot? Imperium i z wielkim zadowoleniem stwierdzi?, ?e zatrzyma?a si? przed p?on?cym okr?tem. Jeden ze statk?w Imperium podp?yn?? nieustraszenie i spr?bowa? go staranowa?—lecz jedyn? rzecz?, kt?r? przez to osi?gn??, by?o zapr?szenie ognia u siebie; setki ?o?nierzy Imperium wyda?o okrzyk, kiedy poch?oni?ci p?omieniami zacz?li wyskakiwa? za burt? do wody – a ich p?on?cy okr?t tylko powi?kszy? dzie?o zniszczenia. Widz?c to, Erec doszed? do wniosku, ?e Imperium nie b?dzie w stanie przedrze? si? przez nie przez nast?pne kilka dni. Czyja? silna d?o? ?cisn??a mu rami?. Obejrza? si? i zobaczy? Stroma, kt?ry sta? przy nim i u?miecha? si?. – Jedna z twoich bardziej natchnionych strategii – powiedzia?. Erec u?miechn?? si? w odpowiedzi. – No, nie?le – odpar?. Erec odwr?ci? si? i spojrza? w g?r? rzeki. Jej bieg obfitowa? niezliczonymi zakolami, kt?re jako? nie napawa?y go otuch?. Wygrali t? bitw?—lecz kto wie, jakie jeszcze czekaj? ich przeszkody? ROZDZIA? PI?TY Volusia, odziana w z?ote szaty, sta?a wysoko na podium, spogl?daj?c w d??, na setk? z?otych schod?w, kt?re wznios?a na swoj? cze??. Wyci?gn?wszy ramiona, napawa?a si? chwil?. Jak daleko okiem si?gn??, ulice stolicy wype?nia?y liczne t?umy gawiedzi, obywateli Imperium, jej ?o?nierze, jej nowi wyznawcy. Wszyscy sk?adali jej niskie pok?ony, bili czo?em o ziemi? przy ?wietle wczesnego brzasku. Skandowali na jej cze??, wznosz?c monotonny, delikatny ?piew, uczestnicz?c w porannym ceremoniale, kt?ry sama powo?a?a do ?ycia, a kt?ry egzekwowali jej ministrowie i dow?dcy, pozostawiaj?c wyb?r: oddaj cze?? lub gotuj si? na ?mier?. Wiedzia?a, ?e wielbi? j?, gdy? s? do tego zmuszeni – wkr?tce jednak mieli to czyni?, gdy? nie b?d? widzie? ?wiata poza ni?. – Volusia, Volusia, Volusia – skandowali. – Bogini s?o?ca i bogini gwiazd. Matko ocean?w i zwiastunie s?o?ca. Volusia rozejrza?a si? z podziwem po swym nowym mie?cie. Wsz?dzie widnia?y jej z?ote pos?gi, kt?re wzniesiono na jej rozkaz. Ka?dy zak?tek stolicy posiada? jeden taki pos?g ? b?yszcz?cy z?otem. Wsz?dzie, gdziekolwiek zwr?ci? wzrok, czy tego kto? chcia?, czy nie, wida? by?o jej podobizn?, do kt?rej nale?a?o wznosi? mod?y. Nareszcie by?a w pe?ni usatysfakcjonowana. Nareszcie by?a bogini?, jak? by?o jej pisane zosta?. Powietrze wype?ni?y ?piewne mod?y, jak r?wnie? wo? kadzide? palonych na ka?dym o?tarzu ku jej czci. Na ulice wylegli m??czy?ni, kobiety i dzieci, staj?c rami? przy ramieniu i pochylaj?c si? w pok?onie. Ona za? czu?a, ?e na to zas?uguje. Przebycie tej ca?ej drogi, by tu dotrze? nie nale?a?o do lekkich czy przyjemnych, a jednak przysz?a do stolicy na w?asnych nogach, zdo?a?a przej?? j? i zniszczy? imperialne wojska, kt?re stawi?y jej op?r. Teraz, w ko?cu, stolica nale?a?a do niej. Imperium nale?a?o do niej. Jej doradcy byli oczywi?cie innego zdania, jednak Volusii nie obchodzi?o, co s?dz?. By?a niezwyci??ona. Doskonale zdawa?a sobie z tego spraw?. By?a gdzie? pomi?dzy niebem a ziemi? i ?adna si?a z tego ?wiata nie by?a w stanie jej unicestwi?. Nie tyle kuli?a si? ze strachu – co wiedzia?a, ?e to dopiero pocz?tek. Pragn??a wi?kszej w?adzy. Mimo tego, co ju? osi?gn??a. Zamierza?a odwiedzi? ka?dy r?g i kolec Imperium i rozgnie?? na miazg? ka?dego, kto si? jej sprzeciwi, kto nie uzna jej w?adzy absolutnej. Zgromadzi wi?ksz? armi?, liczniejsz? i pot??niejsz?, a? wszystkie zak?tki Imperium podporz?dkuj? si? jej woli. By?a gotowa rozpocz?? nowy dzie?. Powoli zesz?a z podwy?szenia, stawiaj?c kroki na ka?dym ze z?otych stopni po kolei. Wyci?gn??a d?onie i kiedy wszyscy rzucili si? w jej stron?, dotkn??a ich r?k, t?um?w wyznawc?w, kt?rzy przyj?li j?, jak swoj?, jak ?yj?c? po?r?d nich bogini?. Niekt?rzy z nich upadli z p?aczem na twarze, a jeszcze inni utworzyli ze swych cia? ?ywy most, pragn?c, by po nich przesz?a. Uczyni?a to, krocz?c po ich mi?kkich plecach. Wreszcie mia?a swe stado. Teraz przysz?a pora wyruszy? na wojn?. * Sta?a wysoko na blankach otaczaj?cych stolic? Imperium i spogl?da?a na pustynne niebo z silnym prze?wiadczeniem o spe?niaj?cym si? przeznaczeniu. Widzia?a jedynie bezg?owe zw?oki, ludzi, kt?rych zabi?a – i niebo pe?ne s?p?w, kt?re opada?y na ziemi? raz po raz i rozszarpywa?y cia?a poleg?ych. Za murami miasta powiewa? lekki wiatr, dzi?ki czemu poczu?a dojmuj?cy od?r gnij?cych ju? cia?. U?miechn??a si? szeroko na my?l o jatce. Ludzie ci ?mieli przeciwstawi? si? jej – i zap?acili za to cen?. – Bogini, czy nie powinni?my pogrzeba? zmar?ych? – dobieg? j? czyj? g?os. Obejrza?a si? i zobaczy?a Rory’ego, dow?dc? si? zbrojnych, cz?owieka wysokiego i barczystego, o wyrazistym podbr?dku i zdumiewaj?co zachwycaj?cym wygl?dzie. Wybra?a go, wynios?a ponad pozosta?ych genera??w, poniewa? by? mi?y dla oka ? a nawet bardziej, jako ?e by? b?yskotliwym dow?dc? i pragn?? wygra? za wszelk? cen? – dok?adnie tak jak ona. – Nie – odpar?a, nie patrz?c na niego. – Chc?, by gnili pod s?o?cem, by zwierzyna ob?era?a si? ich cia?ami. Chc?, by wszyscy wiedzieli, jaki los czeka tych, kt?rzy sprzeciwi? si? bogini Volusii. M??czyzna ogarn?? wzrokiem widok poni?ej i wzdrygn?? si? z obrzydzenia. – Wedle ?yczenia, bogini – odpar?. Volusia przeczesa?a wzrokiem horyzont. W tej samej chwili do??czy? do niej Koolian, jej czarnoksi??nik w czarnym kapturze i pelerynie, z b?yszcz?cymi zielonymi oczyma i twarz? pooran? brodawkami, stw?r, kt?ry dopom?g? jej przeprowadzi? zamach na ?ycie jej matki – i jeden z nielicznych cz?onk?w jej ?wity, kt?remu nadal ufa?a. On r?wnie? przyjrza? si? linii horyzontu. – Wiesz, ?e s? tam, niedaleko – wspomnia?. – ?e przyjd? po ciebie. Wyczuwam ich nawet w tej chwili. Zignorowa?a go i spojrza?a wprost przed siebie. – Ja r?wnie? – powiedzia?a wreszcie, – Rycerze Si?demki s? bardzo pot??ni, ma bogini – powiedzia? Koolian. – Podr??uj? z zast?pem czarnoksi??nik?w—z armi?, kt?rej nawet ty nie zdo?asz pokona?. – Nie zapomnij te? o ludziach Romulusa – doda? Rory. – Szerz? si? pog?oski, ?e znajduje si? niedaleko naszych brzeg?w, ?e powr?ci? z Kr?gu wraz ze sw? milionow? armi?. Volusia patrzy?a przed siebie przez d?u?sz? chwil?, kiedy to nasta?a pe?na napi?cia cisza. Jedynie wiatr zak??ca? j? wyciem. Wreszcie, Rory stwierdzi?: – Wiesz, ?e nie zdo?amy utrzyma? tego miejsca. Pozostanie tutaj oznacza ?mier? nas wszystkich. Bogini, co rozka?esz? Mamy umyka? ze stolicy? Podda? si?? Volusia odwr?ci?a si? w ko?cu do niego i u?miechn??a. – B?dziemy ucztowa? – powiedzia?a. – Ucztowa?? ? spyta? zszokowany. – Owszem, ucztowa? – powiedzia?a. – Do samego ko?ca. Umocni? miejskie bramy i otworzy? wielk? aren?. Og?aszam studniowe uczty i zabawy. Mo?e czeka nas ?mier? – konkludowa?a rado?nie – lecz odejdziemy z u?miechem. ROZDZIA? SZ?STY Godfrey p?dzi? ulicami Volusii wraz z Ario, Merekiem, Akorthem i Fultonem, pragn?c jak najszybciej dotrze? do bram miasta, zanim b?dzie za p??no. Wci?? rozpiera?a go rado?? z powodu sabota?u, kt?rego dopu?cili si? na arenie, zdo?awszy otru? s?onia, znale?? Draya i wypu?ci? go na pole walki akurat w?wczas, gdy Darius potrzebowa? go najbardziej. Dzi?ki jego pomocy, jak r?wnie? tej Finiance, Silis, Darius zwyci??y?; ocali? ?ycie przyjaciela, przez co zmy? z siebie w niewielkiej cz??ci win? za zwabienie druha w pu?apk? na ulicach Volusii. Rol? Godfreya by?o oczywi?cie czyni? swoje w cieniu, w czym by? najlepszy. Darius natomiast nie sta?by si? zwyci?zc?, gdyby nie jego m?stwo i mistrzowska walka. Jednakowo?, Godfrey mia? w tym sw?j niewielki udzia?. Teraz jednak wszystko sz?o w z?? stron?; Godfrey spodziewa? si?, ?e po walce b?dzie m?g? spotka? Dariusa przy bramie wyj?ciowej z areny i zdo?a go oswobodzi?. Nie przewidzia?, ?e Darius zostanie wyprowadzony tylnym wyj?ciem i pod eskort? opu?ci miasto. Po tym, jak wygra?, imperialne t?umy zacz??y skandowa? jego imi? i nadzorcy Imperium poczuli si? zagro?eni jego nieoczekiwan? s?aw?. Stworzyli bohatera. Postanowili wyprowadzi? go z miasta i jak najszybciej przetransportowa? na aren? w stolicy, zanim wybuchnie rewolta. Godfrey bieg? z innymi, pragn?c ich dogoni?, dotrze? do Dariusa zanim opu?ci miasto i b?dzie za p??no. Droga do stolicy Imperium by?a d?uga, pe?na trud?w, wiod?a przez Pustkowie i strzeg?y jej zbrojne oddzia?y; je?li opu?ci miasto, nie b?d? mu w stanie pom?c w ?aden spos?b. Musia? go ocali?. W innym razie wszelki jego trud okaza?by si? daremny. Mkn?? ulicami, dysz?c ci??ko. Merek i Alto pomagali Akorthowi i Fultonowi, kt?rzy r?wnie? ledwie zipali, goni?c za swymi wielkimi brzuchami. – Nie zatrzymuj si?! – Merek zach?ca? Fultona, kt?ry uwiesza? si? mu na ramieniu. Ario po prostu zdzieli? Akortha ?okciem w plecy, wydobywaj?c z niego j?k i pop?dzaj?c, kiedy zacz?? zwalnia?. Godfrey czu?, jak pot leje mu si? z czo?a. Przekl?? sam siebie, po raz wt?ry, za wypicie tak wielu kwart piwa. Przyszed? mu jednak na my?l Darius i zmusi? swe obola?e nogi, by nie przesta?y przebiera?, p?dzi? jedn? ulic? za drug?, a? wreszcie wynurzyli si? wszyscy z d?ugiego, kamiennego, zwie?czonego ?ukiem przej?cia wprost na miejski plac. W?wczas to dostrzegli w oddali, po drugiej stronie placu, jakie? sto jard?w dalej, miejsk? bram?. By?a imponuj?ca. Pi??a si? na pi??dziesi?t st?p w g?r?. Godfrey obrzuci? j? wzrokiem i serce mu stan??o. Kraty by?y wci?? szeroko otwarte. – NIE! – zawo?a? odruchowo. Spanikowa? na widok powozu Dariusa. Zaprz??ony do rumak?w, strze?ony przez imperialnych ?o?nierzy i opasany ?elaznymi kratami ? niczym klatka na ko?ach – wyje?d?a? w?a?nie przez otwart? bram?. Godfrey przyspieszy?, pobieg? szybciej ni?by m?g? o to siebie podejrzewa?, potykaj?c si? co rusz o w?asne nogi. – Nie zd??ymy – powiedzia? Merek, przemawiaj?c g?osem rozs?dku i po?o?y? mu d?o? na ramieniu. Godfrey strz?sn?? j? z siebie i pobieg? dalej. Wiedzia?, ?e sprawa jest beznadziejna – pow?z znajdowa? si? zbyt daleko, by? zbyt dobrze strze?ony i okratowany – a mimo to bieg? dalej, a? w ko?cu nie wytrzyma?. Zatrzyma? si? na ?rodku placu. Merek po?o?y? mu d?o? na ramieniu i przytrzyma? w miejscu. Pochyli? si? i westchn?? g??boko, sk?adaj?c d?onie na kolana. – Nie mo?emy go pu?ci?! – wrzasn?? Godfrey. Ario podszed? do niego i pokr?ci? g?ow?. – Ju? odjecha? – powiedzia?. – Ocal siebie. Czeka nas jeszcze niejedna walka. – Odzyskamy go w inny spos?b – doda? Merek. – Jak!? – rozpaczliwie b?aga? Godfrey. ?aden z nich nie zna? odpowiedzi. Stali i patrzyli, jak ?elazne wrota zamykaj? si? za Dariusem z hukiem, jakby to jego dusza odchodzi?a na zatracenie. Brama zas?oni?a pow?z Dariusa, kt?ry odjecha? daleko na pustyni?, powi?kszaj?c odleg?o?? od Volusii. Wzbijane przez wierzchowce k??by kurzu ros?y coraz wy?ej, a? wkr?tce ca?kowicie przes?oni?y ich widok. Serce p?k?o Godfreyowi na my?l, ?e zawi?d? ostatni? osob?, jaka pozosta?a z ca?ej armii oraz straci? jedyn? nadziej? na odkupienie. Cisz? przerwa?o szale?cze ujadanie jakiego? psa. Godfrey spu?ci? wzrok i dostrzeg? nadbiegaj?cego miejsk? alejk? Draya. Szczeka? i warcza? jak op?tany, p?dz?c przez dziedziniec w ?lad za swym panem. On r?wnie? rozpaczliwie pragn?? uratowa? Dariusa, a kiedy dotar? do wielkich ?elaznych wr?t bramy, skoczy? w powietrze, rzuci? si? na nie i pocz?? gry?? je bezowocnie. Godfrey by? przera?ony, kiedy ?o?nierze stoj?cy na stra?y przy bramie zauwa?yli Draya i dali sobie sygna?. Jeden doby? miecza i zbli?y? si? do psa, najwyra?niej gotuj?c si?, by go zar?n??. Godfrey nie wiedzia?, co go ow?adn??o, ale co? nagle w nim p?k?o. Mia? ju? tego po prostu do??, zbyt wiele niegodziwo?ci musia? jak dot?d znie??. Nie by? w stanie ocali? Dariusa, ale przynajmniej musia? uratowa? jego ukochanego czworonoga. Us?ysza? sw?j w?asny okrzyk, po czym poczu?, jak biegnie przed siebie, jakby nie by? sob?. Niczym w nierzeczywistym ?nie, doby? kr?tki miecz i natar? na niczego niespodziewaj?cego si? wartownika. Kiedy m??czyzna odwr?ci? si?, zobaczy?, jak Godfrey wbija mu ostrze w serce. Ogromny ?o?nierz Imperium spojrza? na niego z niedowierzaniem, szeroko otwartymi oczyma, stoj?c w miejscu jak sparali?owany. Potem pad? na ziemi? martwy. Godfrey us?ysza? krzyki i zauwa?y? pozosta?ych dw?ch wartownik?w, kt?rzy run?li w jego kierunku. Wznie?li przeciw niemu sw?j gro?ny or??. Wiedzia?, ?e nie mo?e r?wna? si? z nimi. Umrze tu, przy tej bramie, ale przynajmniej zginie ze szlachetnych pobudek. Powietrze przeszy?o przera?liwe warczenie. Godfrey dostrzeg? k?tem oka, jak Dray odwr?ci? si?, run?? przed siebie i skoczy? na g?ruj?cego nad Godfreyem stra?nika. Zatopi? mu k?y w gardle i przygwo?dzi? do ziemi, k?saj?c m??czyzn? dop?ki ten nie znieruchomia?. W tej samej chwili Merek i Ario rzucili si? ze swymi kr?tkimi mieczami na drugiego stra?nika, kt?ry podszed? Godfreya od ty?u. Zak?uli go, zanim zd??y? wyko?czy? Godfreya. Zastygli w milczeniu. Godfrey rozejrza? si? wok??. By? zaszokowany masakr?, jakiej w?a?nie si? dopu?ci?, zaszokowany faktem, i? zdoby? si? na takie m?stwo. Dray podbieg? do niego i poliza? go po d?oni. – Nie s?dzi?em, ?e sta? ci? na co? takiego – rzek? Merek z podziwem. Godfrey sta? jedynie, zdumiony bez reszty. – Sam nie pojmuj? do ko?ca, co uczyni?em – powiedzia? powa?nym tonem, pami?taj?c wszystko jak przez mg??. Nie zamierza? podejmowa? dzia?ania – po prostu to zrobi?. Czy to te? czyni go m??nym? pomy?la?. Akorth i Fulton rozgl?dali si? na boki z przera?onymi minami, wypatruj?c jakichkolwiek oznak imperialnych ?o?nierzy. – Musimy st?d smyka?! – wrzasn?? Akorth. – Natychmiast! Godfrey poczu?, jak chwytaj? go d?onie i unosz? w dal. Odwr?ci? si? i pobieg? z innymi. Dray pod??y? w ?lad za nimi. Pozostawili bram? za sob? i ruszyli z powrotem do Volusii. I sam B?g raczy? wiedzie?, co zgotowa? mia? im los. ROZDZIA? SI?DMY Darius siedzia? wsparty o ?elazne kraty, w kajdanach spinaj?cych mu nadgarstki i stopy d?ugim, ci??kim ?a?cuchem. Jego cia?o pokrywa?y rany i st?uczenia. Czu? si? jakby wa?y? milion funt?w. Wyjrza? mi?dzy kraty na pustynny niebosk?on, kt?ry podskakiwa? co rusz wraz z powozem pokonuj?cym wyboist? drog?. Odczuwa? bolesn? samotno??. Przemierzali bezkresne, ja?owe tereny, nic tylko pustkowie jak okiem si?gn??. Wygl?da?o to tak, jakby ?wiat dopad? kres. Pow?z by? przes?oni?ty, jednak?e przez kraty s?czy?o si? s?oneczne ?wiat?o i Darius czu?, jak uci??liwy pustynny ?ar t??a? falami. Wyciska? z niego poty, mimo, i? Darius siedzia? w cieniu, przysparzaj?c mu jedynie wi?kszej niewygody. Dariusowi by?o jednak wszystko jedno. Ca?e cia?o pali?o go ?ywym ogniem. Od st?p po g?ow? pokryte by?o guzami. Nie by? w stanie porusza? ko?czynami wycie?czonymi po niesko?czenie d?ugich dniach walki na arenie. Nie mog?c zasn??, zamkn?? oczy i spr?bowa? przegoni? wspomnienia, jednak za ka?dym razem widzia? umieraj?cych przy nim przyjaci??, Desmonda, Raja, Luzi’ego i Kaza. Ka?dy zgin?? tragiczn? ?mierci?, wszyscy ponie?li ?mier? tylko po to, by on prze?y?. By? zwyci?zc?, osi?gn?? to, co niemo?liwe –a jednak tak niewiele to teraz dla niego znaczy?o. Wiedzia?, ?e ?mier? nadchodzi; wszak w nagrod? mia? zosta? przetransportowany do stolicy Imperium, zapewni? widowisko na jeszcze wi?kszej arenie, dostarczy? rozrywki jeszcze gorszemu wrogowi. Nagrod? za wszystko, za niezwyk?e akty m?stwa, by?a ?mier?. Wola? umrze? od razu, tu na miejscu, zamiast ponownie przechodzi? przez to jeszcze raz. Ale nawet to nie zale?a?o od niego; by? zakuty w kajdany, bezradny. Jak d?ugo jeszcze musia? znosi? te tortury? Czy b?dzie zmuszony patrze? jak wszystko, co mu drogie na tym ?wiecie umiera zanim sam odejdzie? Zamkn?? oczy ponownie, staraj?c si? rozpaczliwie wymaza? wspomnienia z pami?ci i w?a?nie w?wczas nawiedzi?o go jedno z wczesnego dzieci?stwa. Bawi? si? przed chat? dziadka, w ziemi, dzier??c drzewce. Uderza? nim w drzewo, raz i drugi, a? dziadek wyrwa? mu je z r?k. – Nie baw si? patykami – zruga? go. – Chcesz przyci?gn?? uwag? Imperium? Chcesz, by mieli ci? za wojownika? Dziadek z?ama? drzewce o kolano, a Darius obruszy? si? z oburzeniem. Ten patyk by? dla niego czym? znacznie wi?cej: by? jego wszechmocn? lask?, jedynym or??em w jego posiadaniu. Ta laska by?a dla niego wszystkim. Tak, chc?, by mieli mnie za wojownika. Chc?, by traktowali mnie tylko w ten spos?b, pomy?la?. Kiedy jednak dziadek odwr?ci? si? i ruszy? ?wawo w swoj? stron?, Darius by? zbyt przestraszony, by wym?wi? te s?owa na g?os. Podni?s? z?amany kij i przytrzyma? jego cz??ci w d?oniach. Po policzku sp?yn??y mu ?zy. Pewnego dnia, przyrzek? sobie, zem?ci si? za wszystko – takie ?ycie, jego wiosk?, sytuacj?, Imperium, wszystko to, czego nie m?g? kontrolowa?. Zmia?d?y ich wszystkich. I zyska s?aw? jako nie kto inny, tylko wojownik. * Kiedy obudzi? si?, nie mia? poj?cia, ile min??o czasu, lecz zauwa?y? natychmiast, ?e jaskrawe poranne s?o?ce pustyni przeobrazi?o si? w przy?mion?, pomara?czow? po?wiat? popo?udnia, chyl?c si? ju? ku zachodowi. Powietrze znacznie och?odzi?o si?, a jego zasklepione rany nie u?atwia?y mu ruch?w, nie by? w stanie chocia?by zmieni? pozycji w niewygodnym powozie. Konie przepycha?y si? bezustannie na skalistym pod?o?u pustyni, wstrz?saj?c klatk? i przysparzaj?c Dariusowi wra?enia, ?e wali ustawicznie g?ow? o metal, kt?ry rozrywa mu czaszk?. Przetar? oczy, ?cieraj?c zaschni?ty brud z powiek, zastanawiaj?c si?, jak daleko mo?e znajdowa? si? stolica. Czu?, jakby ju? w tej chwili dotar? na kraniec ?wiata. Zamruga? powiekami kilkakrotnie, po czym rozejrza? si?, spodziewaj?c jak zwykle ujrze? pusty horyzont, pustyni? pustkowia. Tym razem jednak zosta? zaskoczony zgo?a innym widokiem. Po raz pierwszy usiad? wyprostowany. Pow?z zwolni?, przycich? te? nieco og?uszaj?cy t?tent koni. Drogi sta?y si? mniej wyboiste. Kiedy tak przygl?da? si? bacznie krajobrazowi, zobaczy? co?, czego ju? nigdy nie mia? zapomnie?: oto wyrasta?y z piask?w pustyni, niczym tw?r zaginionej cywilizacji, masywne mury miasta, pn?ce si? bodaj pod niebiosa i rozci?gaj?ce si? w dal jak okiem si?gn??. Na ich tle odznacza?y si? ogromne, l?ni?ce z?ote wrota. Wzd?u? mur?w na blankach wart? pe?nili ustawieni w rz?dach ?o?nierze Imperium. Darius natychmiast zrozumia?, ?e dojechali: dotarli do stolicy. Dobiegaj?cy od drogi odg?os zmieni? si?, sta? si? przyt?umiony, jakby drewniany. Darius spu?ci? wzrok i zobaczy?, ?e przeje?d?aj? po ?ukowatym, zwodzonym mo?cie. Min?li setki kolejnych ?o?nierzy pe?ni?cych wart? na mo?cie, kt?rzy na ich widok stawali na baczno??. Pod niebo wzbi? si? pot??ny j?k. Darius spojrza? przed siebie i zauwa?y?, jak z?ote wrota, nieprawdopodobnie wysokie, otwieraj? si? szeroko, jakby gotowe wzi?? go w obj?cia. Za nimi za? zamigota?o najwspanialsze miasto, jakie kiedykolwiek widzia?. Wiedzia?, bez krzty w?tpliwo?ci, ?e jest to miejsce, z kt?rego nie ma ucieczki. Niejako na potwierdzenie tej my?li, us?ysza? nagle odleg?y grzmot, d?wi?k, kt?ry natychmiast rozpozna?: by? to ryk dobiegaj?cy z areny, nowej areny, ludzi ?akn?cych krwi oraz miejsca, kt?re zapewne mia?o sta? si? miejscem jego ostatecznego spoczynku. Nie obawia? si? tego: modli? si? jedynie, by poleg?, stoj?c o w?asnych si?ach, z mieczem w d?oni, w jeszcze jednym, ostatnim akcie m?stwa. ROZDZIA? ?SMY Thorgrin poci?gn?? dr??cymi d?o?mi z?ot? lin? jeszcze jeden, ostatni raz, i z Angel na plecach oraz potem zalewaj?cym mu twarz, w ko?cu wdrapa? si? na urwisko. Upad? kolanami na ziemi?, ?api?c oddech ?apczywie. Odwr?ci? si? i ujrza?, setki st?p poni?ej, u do?u stromego klifu, za?amuj?ce si? oceaniczne fale. Na pla?y za? widnia? ich statek. Wygl?da? na taki male?ki. Thor by? zdumiony tym, jak wysoko si? wspi??. Wsz?dzie wok?? us?ysza? liczne j?ki i ujrza? Reece’a i Selese, Eldena oraz Indr?, O’Connora i Matusa, kt?rzy w?a?nie ko?czyli wspinaczk?, wdrapuj?c si? na Wysp? ?wiat?a. Thorgrin zerwa? si? na nogi, nie trac?c ani chwili. Ruszy? w g??b wyspy z ?omocz?cym sercem, rozgl?daj?c si? za Guwaynem. Kiedy jednak zobaczy?, w jakim stanie znajduje si? to miejsce, przerazi? si? na my?l, co jeszcze mo?e tam zasta?. – GUWAYNE! – krzykn??, wznosz?c d?onie do ust, i pobieg? przez tl?ce si? jeszcze wzg?rza. Jego g?os odbi? si? echem od rozleg?ych pag?rk?w i wr?ci? do niego, jakby chcia? z niego zadrwi?. Po czym zaleg?a cisza. Nic, tylko cisza. Hen, wysoko, rozleg? si? pojedynczy pisk. Thor podni?s? wzrok i zauwa?y? wci?? ko?uj?c? nad nimi Lycoples. Wyda?a z siebie kolejny krzyk, zanurkowa?a w d?? i odlecia?a w kierunku ?rodka wyspy. Thor wyczu? natychmiast, ?e wiedzie go do syna. Zerwa? si? do biegu i pogna? wraz z innymi przez zw?glone pustkowie, przeczesuj?c ca?? okolic? wzrokiem. – GUWAYNE! – krzykn?? ponownie. – RAGON! Widz?c spustoszenie i zw?glone szcz?tki krajobrazu, nabiera? oraz wi?kszego przekonania, ?e nic nie by?o w stanie przetrwa?. Owe rozleg?e wzg?rza, kiedy? pokryte bujn? traw? i drzewami by?y teraz zaledwie zeszpeconym obliczem ziemi. Thor zastanawia? si?, jakie to stworzenia, nie licz?c smok?w, by?y w stanie dokona? takich spustosze? – a co wa?niejsze, kto nimi kierowa?, kto je tu przys?a?, i z jakiego powodu. Dlaczego jego syn by? a? tak wa?ny, ?e kto? wys?a? po niego ca?? armi?? Thor spojrza? na horyzont, maj?c nadziej? ujrze? jaki? ich ?lad, lecz serce ?cisn??o mu si? z ?alu. Niczego tam nie by?o. Poza dogorywaj?cymi p?omieniami na stokach wzg?rz. Pragn?? wierzy?, ?e Guwayne w jaki? spos?b przetrwa? to wszystko. Lecz nie m?g? poj??, jak to by?o mo?liwe. Je?eli tak pot??ny czarnoksi??nik, jak Ragon nie zdo?a? powstrzyma? jakichkolwiek si?, kt?re tu przyby?y, to jak mia?by uratowa? jego syna? Po raz pierwszy od chwili, kiedy wyruszy? na t? misj?, Thor zacz?? traci? nadziej?. Biegli i biegli, to wspinaj?c si?, to zbiegaj?c z kolejnych wzg?rz, a kiedy wdrapali si? na wyj?tkowo wysoki pag?rek, nagle O’Connor, kt?ry prowadzi? ca?? grup?, wskaza? co? podekscytowany. – Tam! – zawo?a?. O’Connor wskaza? palcem na szcz?tki wiekowego drzewa, osmalonego i z s?katymi konarami. Kiedy Thor przyjrza? si? mu bli?ej, zauwa?y? le??ce pod nim bez ruchu cia?o. Thor wyczu? natychmiast, ?e to Ragon. A po Guwaynie nie by?o ?ladu. Zdj?ty l?kiem Thor run?? przed siebie i kiedy dotar? do niego, upad? na kolana u jego boku, przeczesuj?c wzrokiem okolic? w poszukiwaniu Guwayne’a. ?ywi? nadziej?, ?e mo?e znajdzie go gdzie? zapl?tanego w szaty Ragona, gdzie? niedaleko, mo?e w jakiej? rozpadlinie. Jednak?e serce mu ?cisn??o si?, kiedy poj??, ?e nigdzie go nie ma. Thor wyci?gn?? d?onie do Ragona i obr?ci? go. Jego szaty by?y osmalone i czarne. Thor modli? si?, by jeszcze ?y? – a kiedy go odwr?ci?, poczu? ?ut nadziei, gdy? Ragon zatrzepota? przez chwil? rz?sami. Thor chwyci? go za ramiona. By?y wci?? gor?ce od po?ogi. Thor odchyli? jego kaptur i ze zgroz? spojrza? na jego osmalon? i oszpecon? przez p?omienie twarz. Ragon pocz?? kas?a? i sapa?, wyra?nie walcz?c o ?ycie. Jego widok by? dla Thora druzgoc?cy ? ten pi?kny m??czyzna, kt?ry okaza? im tyle dobra, sprowadzony do takiego stanu za to, i? stan?? w obronie swej wyspy, broni? Guwayne’a. Thor mimowolnie poczu? si? odpowiedzialny za to wszystko. – Ragonie – powiedzia?, a g?os uwi?z? mu w gardle. – Wybacz mi. – To ja ciebie b?agam o przebaczenie – powiedzia? Ragon zachryp?ym g?osem, niemal nie b?d?c w stanie wydusi? z siebie s??w. Zani?s? si? kaszlem i po d?ugiej chwili przem?wi? ponownie. – Guwayne… ? zacz??, po czym zamilk?. Serce Thora t?uk?o si? w piersi nieskore, by us?ysze? kolejne s?owa. Obawia? si?, ?e za chwil? dowie si? najgorszego. Jak?e m?g?by potem ponownie stan?? przed Gwendolyn? – M?w – za??da? Thor, ?ciskaj?c mu ramiona. – Czy ch?opiec ?yje? Ragon zasapa? si?, staraj?c si? z?apa? oddech. Thor skin?? na O’Connora i ten poda? mu buk?ak z wod?. Thor wla? p?yn Ragonowi do ust i ten wypi? go, kas?aj?c co chwila. W ko?cu Ragon pokr?ci? g?ow?. – Gorzej – powiedzia? g?osem nieco bardziej donios?ym od szeptu. – ?mier? by?aby dla niego wybawieniem. Ragon umilk?, a Thor niemal zatrz?s? si? ze zniecierpliwienia, pragn?c, by m??czyzna m?wi? dalej. – Zabrali go st?d – powiedzia? wreszcie. – Wyrwali z moich ramion. Wszyscy, przybyli tu wszyscy, tylko po niego. Serce Thora ?cisn??o si? z ?alu na my?l, ?e jego drogie dzieci? zosta?o porwane przez z?owrogie stworzenia. – Ale kto? – spyta? Thor. – Kto za tym stoi? Kto jest pot??niejszy od ciebie, kto zdo?a? to uczyni?? S?dzi?em, ?e twa moc, podobnie jak Argona, jest nie do pokonania, ?adne stworzenie na tym ?wiecie nie mo?e ci dor?wna?. Ragon przytakn??. – ?adne stworzenie z tego ?wiata, owszem – powiedzia?. – Lecz te nie przyby?y z tego ?wiata. I nie z piekie?. Z o wiele gorszego i mroczniejszego miejsca: Krainy Krwi. – Krainy Krwi? – spyta? zdumiony Thorgrin. – Dotar?em do piek?a i wr?ci?em z niego – doda?. – Jakie miejsce mo?e by? mroczniejsze? Ragon pokr?ci? g?ow?. – Kraina Krwi to co? znacznie wi?cej ni? jakie? miejsce. To ca?y kraj. Z?o wcielone, pot??niejsze od wszystkiego, co mo?na sobie wyobrazi?. To w?o?ci Krwawego Pana, kt?re w ostatnich pokoleniach zyska?y jedynie na mrocznej pot?dze. Miedzy kr?lestwami toczy si? wojna. Pradawna bitwa mi?dzy z?em i ?wiat?em. Obie strony rywalizuj? o w?adz?. A Guwayne, obawiam si?, stanowi klucz: ktokolwiek go posi?dzie, wygra, zdob?dzie w?adz? nad ?wiatem. Po wieki. Tego w?a?nie Argon ci nie powiedzia?. Czego nie m?g? ci jak dot?d powiedzie?. Nie by?e? gotowy. Na to w?a?nie ci? szkoli?: wojn? pot??niejsz? ni? wszystkie dot?d ci znane. Thor spojrza? na niego z rozdziawionymi ustami, staraj?c si? to poj??. – Nie rozumiem – powiedzia?. – Nie zabrali Guwayne’a, by go zabi?? Pokr?ci? g?ow?. – Znacznie gorzej. Zabrali go, traktuj?c jak w?asne dziecko, kt?re odchowaj? na demona. Jest im potrzebny, by wype?ni?o si? proroctwo, by mogli zniweczy? wszystko, co dobre na ?wiecie. Nogi ugi??y si? pod Thorem na te wie?ci, kiedy tak usilnie stara? si? wszystko poj??. – Zatem b?d? musia? go odzyska? – powiedzia? z zimn? determinacj?, kt?ra przenikn??a ca?e jego cia?o. Zw?aszcza kiedy us?ysza? krzyk Lycoples unosz?cej si? hen wysoko nad nimi, r?wnie spragnionej zemsty, co on. Ragon wyci?gn?? d?o? i chwyci? nadgarstek Thora z zadziwiaj?c? si?? jak na umieraj?cego cz?owieka. Zajrza? w oczy Thora z pasj?, kt?ra go wystraszy?a. – Nie mo?esz – powiedzia? stanowczo. – W Krainie Krwi nie prze?yje ?aden cz?owiek. Cena za wej?cie tam jest zbyt wysoka. Nawet z twymi wszystkimi mocami, zwa? na me s?owa: z pewno?ci? zginiesz, je?li tam pod??ysz. Wy wszyscy umrzecie. Nie jeste? jeszcze wystarczaj?co pot??ny. Musisz jeszcze potrenowa?. Musisz najpierw rozwin?? swe moce. To szale?stwo i?? tam teraz. Nie odzyskasz syna i wszyscy zostaniecie unicestwieni. Jednak?e determinacja w sercu Thora jedynie si? wzmog?a. – Stawi?em czo?a najmroczniejszej i najwi?kszej z pot?g tego ?wiata – powiedzia? Thorgrin. – Wliczaj?c w to w?asnego ojca. Nigdy nie ust?pi?em z powodu l?ku. Zmierz? si? z tym mrocznym w?adc?, bez wzgl?du na jego moce; wkrocz? do tej Krainy Krwi, bez wzgl?du na cen?. To m?j syn. Odzyskam go – lub zgin?, pr?buj?c tego dokona?. Ragon pokr?ci? g?ow?, kas?aj?c bezustannie. – Nie jeste? gotowy – powiedzia? nikn?cym g?osem. – Niegotowy… Potrzebna ci… moc… Potrzebny… kr?g – powiedzia?, po czym zani?s? si? od kaszlu, brocz?c krwi?. Thor spojrza? na niego, rozpaczliwie pragn?c dowiedzie? si?, co Ragon ma na my?li, zanim rozstanie si? z ?yciem. – Jaki kr?g? – spyta?. – Nasza ojczyzna? Nast?pi?a d?uga chwila ciszy. Jedynym s?yszalnym d?wi?kiem, kt?ry ni?s? si? w powietrzu, by? ?wiszcz?cy oddech Ragona. Koniec ko?c?w, otworzy? oczy, tylko odrobin?. – ?wi?ty… kr?g. Thor chwyci? ramiona Ragona, zach?caj?c go do d?u?szej wypowiedzi, lecz nagle poczu?, jak jego cia?o zesztywnia?o mu w r?kach. Jego oczy znieruchomia?y, wyda? z siebie ohydny okrzyk ?mierci, a chwil? p??niej przesta? oddycha?. Zastyg? w idealnym bezruchu. Martwy. Thor poczu?, jak zalewa go fala b?lu. – NIE! – Odrzuci? g?ow? w ty? i zawy? pod niebiosa. Pogr??y? si? we ?zach rozpaczy, wyci?gn?? d?onie i obj?? Ragona, tego wielkodusznego cz?owieka, kt?ry odda? ?ycie, by strzec jego syna. Przyt?oczy?y go smutek i wyrzuty sumienia – powoli, acz miarowo wezbra?o w nim nowe postanowienie. Spojrza? na niebo. Wiedzia?, co musi uczyni?. – LYCOPLES! – krzykn?? udr?czonym g?osem ojca, przez kt?ry przemawia?a desperacja, w?ciek?o??, ?wiadomo??, ?e nie zosta?o mu ju? nic do stracenia. Lycoples us?ysza?a jego wo?anie: wrzasn??a, hen, wysoko pod niebem. Jej furia dor?wnywa?a gniewowi Thora. Pocz??a opada?, zataczaj?c coraz ni?sze kr?gi, a? wyl?dowa?a kilka st?p od niego. Nie wahaj?c si? ani chwili, podbieg? do niej, skoczy? na jej grzbiet i przytrzyma? mocno za szyj?. Ponowne znalezienie si? na grzbiecie smoka podzia?a?o na niego pobudzaj?co. – Zaczekaj! – wrzasn?? O’Connor, rzuciwszy si? w jego stron? wraz z pozosta?ymi. – Dok?d to? Thor spojrza? im w oczy. – Do Krainy Krwi – odpar?, b?d?c pewnym swego jak nigdy dot?d. – Uratuj? mego syna. Cena nie gra roli. – Zostaniesz unicestwiony – powiedzia? z powa?n? min? Reece, podchodz?c do niego zatroskany. – Zatem polegn? z honorem – odpar? Thor. Thor zerkn?? na niebo, spojrza? na horyzont, gdzie urywa? si? ?lad za gargulcami ? i poj??, dok?d musi si? uda?. – W takim razie nie p?jdziesz tam sam – zawo?a? Reece. – Pop?yniemy twoim ?ladem na okr?cie i spotkamy si? na miejscu. Thorgrin skin?? g?ow?, ?cisn?? Lycoples i nagle poczu? owo dobrze znane sobie wra?enie, kiedy oboje unie?li si? w powietrze. – Thorgrinie, nie! – odezwa? si? czyj? udr?czony g?os. Wiedzia?, ?e g?os nale?y do Angel i poczu? wyrzuty sumienia, ?e j? opuszcza. Lecz nie m?g? ogl?da? si? za siebie. Jego syn znajdowa? si? przed nim – i czy czeka?a go ?mier?, czy nie, zamierza? go znale?? – i pozabija? jego wrog?w. ROZDZIA? DZIEWI?TY Kilkoro s?ug otworzy?o wysokie, ?ukiem sklepione drzwi i Gwendolyn, wraz z Krohnem u boku, wesz?a do sali tronowej kr?la. Widok, kt?ry zasta?a na miejscu, wywar? na niej wra?enie. W odleg?ym kra?cu komnaty, na tronie zasiada? kr?l, sam w tym przepastnym miejscu, od kt?rego mur?w odbi?o si? echo zamkni?tych drzwi. Zbli?y?a si? do niego, id?c po brukowanej posadzce i mijaj?c snopy s?onecznego ?wiat?a, kt?re s?czy?o si? do ?rodka przez rz?dy witra?y roz?wietlaj?cych ca?e pomieszczenie scenami walk pradawnych rycerzy. Miejsce to by?o r?wnie przera?aj?ce, co pogodne, inspiruj?ce i nawiedzone przez duchy kr?lewskich przodk?w. Wyczuwa?a ich niemal namacaln? obecno?? w powietrzu, kt?ra na zbyt wiele sposob?w przypomina?a jej Kr?lewski Dw?r. Ogarn?? j? nagle smutek i serce ?cisn??o si? jej z wielkiej t?sknoty za ojcem. Kr?l MacGil siedzia? wynio?le, z policzkiem podpartym na pi??ci, najwyra?niej poch?oni?ty jak?? my?l? oraz, z czego Gwendolyn zda?a sobie spraw?, obarczony trudami sprawowania w?adzy. Spojrza? na ni? wzrokiem samotnego cz?owieka uwi?zionego tu, w tym miejscu, cz?owieka, kt?ry d?wiga na barkach ci??ar kr?lestwa. Rozumia?a to uczucie a? nazbyt dobrze. – Ach, Gwendolyn – powiedzia?, rozpromieniwszy si? na jej widok. Spodziewa?a si?, ?e pozostanie na tronie, lecz on natychmiast zerwa? si? na nogi i zbieg? po stopniach z ko?ci s?oniowej. Powita? j? z pogodnym u?miechem na twarzy, pe?en pokory, bezpretensjonalny – w odr??nieniu od innych w?adc?w. Gwendolyn odebra?a jego pokor? z wielk? ulg?, zw?aszcza po spotkaniu z jego synem, z powodu kt?rego wci?? czu?a si? wstrz??ni?ta, na tyle na ile by?o ono z?owieszcze. Zastanawia?a si?, czy powiedzie? o tym kr?lowi; zdecydowa?a, ?e na razie powstrzyma si? i poczeka na rozw?j wydarze?. Nie chcia?a wyj?? na niewdzi?czn?, czy te? rozpoczyna? spotkanie negatywnym akcentem. – Nic innego nie zaprz?ta?o mi g?owy od naszej wczorajszej rozmowy – powiedzia?, podszed? bli?ej i obj?? j? serdecznie. Stoj?cy obok Krohn zamrucza? i tr?ci? r?k? kr?la, kt?ry spojrza? w d?? na niego i u?miechn?? si?. – A to kto? – spyta? rado?nie. – Krohn – odpar?a. Ul?y?o jej, i? kr?l r?wnie? jego obdarzy? sympati?. – M?j lampart – a dok?adniej – mego m??a. Cho? przypuszczam, ?e nale?y ju? r?wnie do mnie, co do niego. Odetchn??a z ulg?, gdy kr?l ukl?kn??, obj?? g?ow? Krohna d?o?mi, podrapa? za uszami i poca?owa?, nie okazuj?c strachu. Krohn zrewan?owa? si? mu, li??c go po twarzy. – Wspania?e zwierz? – powiedzia?. – Mi?a odmiana po?r?d naszych zwyczajnych ps?w. Gwen spojrza?a na niego. By?a zaskoczona jego uprzejmo?ci?, gdy nagle przypomnia?a sobie s?owa Mardiga. – Zatem pozwalacie zwierz?tom takim jak Krohn biega? po zamku? – spyta?a. Kr?l odrzuci? g?ow? do ty?u i roze?mia? si? tubalnie. – Oczywi?cie – odrzek?. – A dlaczeg??by nie? Czy?by kto? powiedzia? ci co innego? Gwen zacz??a rozwa?a?, czy powiedzie? mu o swym spotkaniu i zdecydowa?a, ?e wstrzyma si? jeszcze; nie chcia?a by? postrzegana jako skar?ypyta i musia?a dowiedzie? si? wi?cej o tych ludziach, tej rodzinie, zanim wyci?gnie jakie? wnioski, czy te? pochopnie wpakuje si? w sam ?rodek rodzinnej tragedii. Pomy?la?a, ?e najlepiej b?dzie przemilcze? to na razie. – Chcia?e? mnie widzie?, m?j kr?lu? – powiedzia?a zamiast tego. Mina na jego twarzy natychmiast spowa?nia?a. – Owszem – powiedzia?. – Przerwano nam wczoraj nasz? rozmow?, a wiele zosta?o jeszcze do przedyskutowania. Odwr?ci? si? i da? znak ruchem d?oni, by posz?a za nim. Ruszyli razem przez przepastn? komnat? w milczeniu, wybijaj?c krokami rytmiczne echo. Gwen podnios?a wzrok i przyjrza?a si? wysokiemu, strzelistemu stropowi, herbom na murach, trofeom, zbroi, or??owi… Podziwia?a porz?dek panuj?cy w tym miejscu; jak du?o chwa?y czerpali ci rycerze z bitwy. Sala ta przypomina?a jej miejsce, kt?re mog?aby odnale?? w Kr?gu. Pokonali komnat?, a kiedy dotarli na jej skraj, min?li kolejne dwuskrzyd?owe drzwi z grubego na stop?, wiekowego d?bu, g?adkiego od wielu lat u?ywania i wyszli na olbrzymi taras przylegaj?cy bezpo?rednio do tronowej sali. By? szeroki na dobre pi??dziesi?t st?p i r?wnie g??boki, a otacza?a go marmurowa balustrada. Wysz?a za kr?lem, nad sam? kraw?d? i, opar?szy d?onie o g?adki marmur, wyjrza?a na zewn?trz. Poni?ej rozpo?ciera?o si? nieskazitelne miasto Grani. Lini? horyzontu wyznacza?y kanciaste, ?upkowe dachy wiekowych budowli o przer??nym kszta?cie, wybudowanych jedna blisko drugiej. Miasto mia?o niejednorodny charakter, najwyra?niej ewoluowa?o na prze?omie wiek?w, sta?o si? przytulne, kameralne i nosi?o ?lady obecno?ci wielu pokole?. Wraz ze swymi szpicami i iglicami wygl?da?o jak miasto z bajki, zw?aszcza na tle b??kitnej tafli wody l?ni?cej w s?onecznym ?wietle – i jeszcze dalej, g?ruj?cych szczyt?w grani, pn?cych si? wysoko woko?o w postaci ogromnego kr?gu, niczym wielka przeszkoda na drodze ku ?wiatu. W przekonaniu Gwen, miejscu temu nie mog?o przytrafi? si? nic z?ego, zwa?ywszy na to, jak dobrze by?o ukryte przed zewn?trznym ?wiatem. Kr?l westchn??. – Trudno wyobrazi? sobie, ?e to miejsce umiera – powiedzia?—i dotar?o do niej, ?e podziela? te same my?li. – Trudno wyobrazi? sobie – doda?, ?e ja umieram. Gwen zwr?ci?a si? ku niemu i zauwa?y?a, ?e jego jasnoniebieskie oczy wyra?a?y cierpienie, by?y przepe?nione smutkiem. Ow?adn??a j? nag?a troska. – Co ci dolega, panie? – spyta?a. – Z pewno?ci?, co by to nie by?o, uzdrowiciele potrafi? to uleczy?? Powoli pokr?ci? g?ow?. – By?em ju? u wszystkich uzdrowicieli – odrzek?. – Najlepszych w ca?ym kr?lestwie, oczywi?cie. Nie maj? na to leku. Jest jak rak tocz?cy ca?e moje cia?o. Westchn?? i spojrza? na horyzont, a Gwen poczu?a przyt?aczaj?cy ci??ar smutku. Dlaczego to zawsze dobrych ludzi n?ka?y wszelakie tragedie – podczas gdy ci ?li w jaki? spos?b potrafili je omija?? – Nie mam wsp??czucia dla siebie – doda? kr?l. – Pogodzi?em si? z losem. Niepokoi mnie co innego – moja spu?cizna. Moje dzieci. Me kr?lestwo. Tylko to liczy si? teraz dla mnie. Nie mog? planowa? w?asnej przysz?o?ci, lecz przynajmniej mog? nakre?li? ich. Zwr?ci? si? ku niej. – I z tego powodu ciebie wezwa?em. Serce p?ka?o Gwen z ?alu. Wiedzia?a, ?e zrobi wszystko, aby mu pom?c. – Cho? bardzo tego pragn? – odpar?a – nie wiem, w czym mog?abym by? ci pomocna. Masz do swej dyspozycji ca?e kr?lestwo. Co takiego mog? ci zaoferowa?, czego inni nie s? w stanie? Westchn??. – Mamy te same cele – powiedzia?. – Pragniesz ujrze? pora?k? Imperium – ja r?wnie?. Pragniesz bezpiecznej i spokojnej przystani dla swej rodziny, dla swego ludu, w przysz?o?ci, z dala od macek Imperium – ja r?wnie?. Naturalnie, mamy tu pok?j, teraz, za os?on? Grani. Lecz to nie jest prawdziwy pok?j. Wolni ludzie mog? pod??a?, dok?d dusza zapragnie – my nie mo?emy. Nie ?yjemy jak ludzie wolni, skoro ukrywamy si? przez ca?y czas. I na tym polega istotna r??nica. Westchn??. – Naturalnie, ?yjemy w niedoskona?ym ?wiecie, a mo?liwe, ?e w?a?nie to jest najlepsze, co ma nam do zaoferowania. Cho? s?dz?, ?e nie. Zamilk? na d?ug? chwil?, Gwen zastanawia?a si? do czego zmierza. – ?yjemy w ci?g?ym strachu, zar?wno ja, jak i m?j ojciec przede mn? – wreszcie podj?? temat – strachu, i? zostaniemy odkryci, ?e Imperium znajdzie nas tutaj, w Grani, ?e przyb?d? tu jego zast?py i przynios? wojn? pod nasze progi. Wojownicy nie powinni ?y? w obawie. Istnieje wyra?na r??nica mi?dzy staniem na stra?y zamku, a obaw? przed swobodnym jego opuszczeniem. Wielki wojownik umacnia bramy i broni zamku – lecz jeszcze wi?kszy otwiera je szeroko i nieustraszenie stawia czo?a ka?demu, kto w nie zapuka. Odwr?ci? si? ku niej, a ona zauwa?y?a w jego oczach kr?lewsk? determinacj?. Wyczu?a emanuj?c? od niego si?? – i w tej samej chwili poj??a, dlaczego jest kr?lem. – Lepiej zgin??, staj?c twarz? w twarz z wrogiem, odwa?nie, ni? czeka? na niego bezpiecznie, a? podejdzie pod nasze bramy. Gwen zdumia?a si?. – Pragniesz zatem – powiedzia?a – zaatakowa? Imperium? Spojrza? na ni?, a ona wci?? nie potrafi?a poj?? wyrazu jego twarzy, zrozumie?, jakie my?li k??bi? si? w jego g?owie. – Owszem – odrzek?. – Lecz to stanowisko nie cieszy si? popularno?ci?. R?wnie? moi przodkowie nie spotkali si? ze zrozumieniem, z kt?rego to powodu nigdy tego nie uczynili. Zrozum, bezpiecze?stwo i szczodro?? w swoisty spos?b zmi?kczaj? lud, sprawiaj?, ?e nie jest skory zrezygnowa? z tego, co ju? posiada. Gdybym wypowiedzia? wojn?, stan??oby za mn? wielu wspania?ych rycerzy – ale te? liczne rzesze nieprzychylnych obywateli. A by? mo?e, dosz?oby do rewolucji. Gwen rozejrza?a si?. Spojrza?a spod przymru?onych powiek na szczyty Grani majacz?ce na horyzoncie, okiem kr?lowej, wytrawnego stratega, kt?rym si? sta?a. – Wygl?da na to, ?e atak Imperium graniczy z niemo?liwym – odrzek?a – nawet gdyby w jaki? spos?b was znalaz?o. Jak mia?oby wspi?? si? na te ?ciany? Czy przekroczy? jezioro? Z?o?y? d?onie na biodrach, spojrza? w dal i razem z ni? przeczesa? horyzont wzrokiem. – Z pewno?ci? mieliby?my przewag? – odpar?. – Za ka?dego naszego cz?owieka zdo?aliby?my ubi? z setk? wroga. Problem w tym, ?e maj? ca?e miliony w zapasie – my jedynie tysi?ce. Koniec ko?c?w, wygraj?. – Czy po?wi?ciliby miliony dla niewielkiego skrawka Imperium? – spyta?a, znaj?c odpowied? jeszcze zanim zada?a pytanie. Wszak by?a naocznym ?wiadkiem tego, jak du?o Imperium wyrzek?o si?, by zaatakowa? Kr?g. – S? bezlito?ni w podbojach – powiedzia?. – Po?wi?c? wszystko. Taka ju? ich natura. Nigdy nie poprzestan?. Tego jestem pewien. – Zatem, jak mog? pomoc ci, panie? – spyta?a. Westchn??. Milcza? przez d?u?sz? chwil?, spogl?daj?c na lini? horyzontu. – Chc?, by? pomog?a mi ocali? Gra? – powiedzia? w ko?cu, patrz?c na ni? z wielk? powag? wyzieraj?c? mu z oczu. – Ale w jaki spos?b? –spyta?a skonsternowana. – Nasze przepowiednie g?osz? przybycie kogo? z zewn?trz – powiedzia?. – Kobiety. Z innego kr?lestwa, po?o?onego za morzem. Wieszcz?, i? ocali Gra?, poprowadzi nasz lud przez pustyni?. Nie wiedzia?em, co oznaczaj?, a? do teraz. Wierz?, ?e ty jeste? t? kobiet?. S?owa kr?la przyprawi?y j? o dreszcze; jej serce wci?? krwawi?o z powodu wygnania, na jakie skazano jej lud, tego, i? Kr?g popad? w ruin?, ale te? z t?sknoty za Thorem i Guwaynem. Nie mog?a znie?? my?li, i? mia?aby ponie?? jarzmo kolejnego przyw?dztwa. – Gra? umiera – kontynuowa?, podczas gdy ona sta?a w milczeniu. – Ka?dego dnia ?r?d?o naszych w?d usycha coraz bardziej. Kiedy ?ycie mych dzieci dobiegnie ko?ca, wod? zast?pi susza i zniknie ?r?d?o naszego po?ywienia. Musz? my?le? o przysz?o?ci, czego moi ojcowie nie czynili. Podj?cie dzia?a? nie jest ju? tylko kwesti? wyboru—to konieczno??. – Ale jakich dzia?a?? – spyta?a. Westchn??, spogl?daj?c na horyzont. – Istnieje spos?b na uratowanie Grani – powiedzia?. – Powiadaj?, ?e napisano o nim w staro?ytnych ksi?gach, tych, kt?rych strzeg? Poszukiwacze ?wiat?a. Spojrza?a na niego zdumiona. – Poszukiwacze ?wiat?a? – spyta?a. – Moje kr?lestwo r?wnie? toczy rak – wyja?ni?. – O ile wszystko z ulicy wygl?da idealnie, daleko mu do tego. W?r?d ludu wyrasta pn?cze, latoro?l w postaci nowego wierzenia. Religii. Kultu. Poszukiwaczy ?wiat?a. Jej wyznawc?w przybywa z ka?dym dniem. Rozros?a si? i jest ju? obecna w ka?dym zak?tku stolicy. Si?gn??a nawet do serca mojej rodziny. Mo?esz to poj??? Rodziny kr?la? Stara?a si? to wszystko zrozumie?, lecz nie mog?a nad??y? za jego opowie?ci?. – Eldof. Tak ma na imi? ich przyw?dca, cz?owiek, jak ka?dy z nas, kt?ry wierzy, ?e jest bogiem. G?osi sw? fa?szyw? religi? swoim fa?szywym prorokom i wyznawcom, a oni uczyni? wszystko, co im m?wi. Wielu moich poddanych jest obecnie bardziej sk?onnych wykona? jego polecenia ni? moje. Spojrza? na ni?, z trosk? wyryt? wieloma zmarszczkami na twarzy. – Znajduj? si? w niebezpiecze?stwie – doda?. – My wszyscy. I to nie tylko z powodu tego, co czai si? za Grani?. Tak wiele pyta? kot?owa?o si? w g?owie Gwen, jednak nie chcia?a wyj?? na w?cibsk?; zamiast tego da?a mu czas, by wszystko przemy?la? i poprosi? j? o to, co zamierza?. – Pono? owe staro?ytne ksi?gi znajduj? si? g??boko w podziemiach jego klasztoru – doda? w ko?cu po d?ugiej chwili milczenia, podczas kt?rej pociera? d?oni? brod?, wpatruj?c si? w posadzk?, jakby pogr??y? si? we wspomnieniach. – Przetrz?sn??em je ju? wielokrotnie ? lecz wszystko daremnie. Oczywi?cie, mog? wcale nie istnie? – lecz ufam, i? to nieprawda. I wierz?, ?e zawieraj? odpowied?. Zwr?ci? si? do niej. – Musisz wej?? do klasztoru – powiedzia?. – Zaprzyja?nij si? z Eldofem. Znajd? ksi?gi. Odkryj dla mnie tajemnic?, kt?ra pomo?e ocali? m?j lud. Gwen stara?a si? usilnie poj?? to, o co j? prosi?. W g?owie zakr?ci?o si? jej od tych nowin. – A wi?c chcesz, bym spotka?a si? z Eldofem? – spyta?a. – Przyw?dc? kultu? – Nie, nie z nim – odpar? kr?l. – Z jego naczelnym kap?anem. Moim synem. Kristofem. Gwen popatrzy?a na niego ze zdumieniem. – Twoim synem? – spyta?a. Kr?l przytakn?? skinieniem g?owy, a w jego oczach pojawi?y si? ?zy. – Przyznaj? to ze wstydem – odrzek?. – Utraci?em syna po wieki. Lecz by? mo?e pos?ucha ciebie, kogo? z zewn?trz. B?agam. To ojcowskie ?yczenie. I to dla dobra ca?ej Grani. Cho? poczu?a si? przyt?oczona, jakby w?a?nie zosta?a wepchni?ta w polityczn? i rodzinn? intryg?, Gwen wci?? by?a natchniona poczuciem konieczno?ci wykonania misji. – Uczyni? wszystko, co w mej mocy, by ci pom?c – powiedzia?a z powag?. Na jego twarzy pojawi? si? wyraz ulgi. – Czy to wszystko, czego ode mnie oczekujesz? – spyta?a. – Wydaje si? to prostym zadaniem. Êîíåö îçíàêîìèòåëüíîãî ôðàãìåíòà. Òåêñò ïðåäîñòàâëåí ÎÎÎ «ËèòÐåñ». Ïðî÷èòàéòå ýòó êíèãó öåëèêîì, êóïèâ ïîëíóþ ëåãàëüíóþ âåðñèþ (https://www.litres.ru/pages/biblio_book/?art=43696327&lfrom=688855901) íà ËèòÐåñ. Áåçîïàñíî îïëàòèòü êíèãó ìîæíî áàíêîâñêîé êàðòîé Visa, MasterCard, Maestro, ñî ñ÷åòà ìîáèëüíîãî òåëåôîíà, ñ ïëàòåæíîãî òåðìèíàëà, â ñàëîíå ÌÒÑ èëè Ñâÿçíîé, ÷åðåç PayPal, WebMoney, ßíäåêñ.Äåíüãè, QIWI Êîøåëåê, áîíóñíûìè êàðòàìè èëè äðóãèì óäîáíûì Âàì ñïîñîáîì.
Íàø ëèòåðàòóðíûé æóðíàë Ëó÷øåå ìåñòî äëÿ ðàçìåùåíèÿ ñâîèõ ïðîèçâåäåíèé ìîëîäûìè àâòîðàìè, ïîýòàìè; äëÿ ðåàëèçàöèè ñâîèõ òâîð÷åñêèõ èäåé è äëÿ òîãî, ÷òîáû âàøè ïðîèçâåäåíèÿ ñòàëè ïîïóëÿðíûìè è ÷èòàåìûìè. Åñëè âû, íåèçâåñòíûé ñîâðåìåííûé ïîýò èëè çàèíòåðåñîâàííûé ÷èòàòåëü - Âàñ æä¸ò íàø ëèòåðàòóðíûé æóðíàë.