«ß çíàþ, ÷òî òû ïîçâîíèøü, Òû ìó÷àåøü ñåáÿ íàïðàñíî. È óäèâèòåëüíî ïðåêðàñíà Áûëà òà íî÷ü è ýòîò äåíü…» Íà ëèöà íàïîëçàåò òåíü, Êàê õîëîä èç ãëóáîêîé íèøè. À ìûñëè çàëèòû ñâèíöîì, È ðóêè, ÷òî ñæèìàþò äóëî: «Òû âñå âî ìíå ïåðåâåðíóëà.  ðóêàõ – ãîðÿùåå îêíî. Ê ñåáå çîâåò, âëå÷åò îíî, Íî, çäåñü ìîé ìèð è çäåñü ìîé äîì». Ñòó÷èò â âèñêàõ: «Íó, ïîçâîí

Morze Tarcz

Morze Tarcz Morgan Rice Kr?gu Czarnoksi??nika #10 W MORZU TARCZ (Ksi?ga 10 cyklu Kr?g Czarnoksi??nika) po?r?d pot??nych znak?w Gwendolyn wydaje na ?wiat dziecko swoje i Thora. Po narodzinach ich syna ?ycie Gwendolyn i Thora zmienia si? na zawsze, podobnie jak przeznaczenie Kr?gu. Pozbawiony wyboru Thor musi wyruszy? w drog?, by odnale?? sw? matk?, musi opu?ci? ?on? i dziecko i wybra? si? na niebezpieczn? wypraw? z dala od ojczystych ziem, od kt?rej zale?e? b?dzie przysz?o?? Kr?gu. Jednak nim wyruszy w drog?, uczestniczy z Gwendolyn w naj?wietniejszym ?lubie w dziejach MacGil?w, musi pom?c wzmocni? Legion, kontynuuje swe szkolenie z Argonem i dost?puje honoru, o kt?rym zawsze marzy?, gdy zostaje przyj?ty do Srebrnej Gwardii i zostaje rycerzem. Gwendolyn nie mo?e doj?? do siebie po narodzinach syna, wyje?dzie m??a i ?mierci matki. Ca?y Kr?g gromadzi si? na kr?lewskim pogrzebie, na kt?rym sk??cone siostry, Luanda i Gwendolyn, spotykaj? si? w ostatecznej konfrontacji, kt?ra b?dzie mia?a tragiczne nast?pstwa. Ze s?owami Argona rozbrzmiewaj?cymi w jej g?owie, Gwendolyn przeczuwa czyhaj?ce na Kr?g niebezpiecze?stwo i rozwija plany ocalenia swego ludu w przypadku katastrofy. Erec otrzymuje wie?ci o chorobie swego ojca i zostaje wezwany do ojczyzny, na Wyspy Po?udniowe; Alistair towarzyszy mu w podr??y, podczas gdy rozpoczynaj? si? przgotowania do ich ?lubu. Kendrick odszukuje sw? matk?, kt?rej nigdy nie zna?, i jest zaszokowany, gdy dowiaduje si?, kim ona jest. Elden i O’Connor powracaj? do swych rodzinnych osad, lecz zastaj? tam co?, czego si? nie spodziewali, podczas gdy Conven jeszcze bardziej pogr??a si? ?alu i zbli?a ku ciemnej stronie. Steffen nieoczekiwanie odnajduje mi?o??, a Sandara zaskakuje Kendricka, opuszczaj?c Kr?g i wracaj?c do swej ojczyzny w Imperium. Reece wbrew sobie zakochuje si? w swej kuzynce, a gdy dowiaduj? si? o tym synowie Tirusa, obmy?laj? wielk? zdrad?. Matus i Srog usi?uj? utrzyma? porz?dek na Wyspach G?rnych, lecz gdy Selese tu? przed ?lubem dowiaduje si? o romansie, rodz? si? tragiczne w skutkach nieporozumienia i przez rozpalone nami?tno?ci Reece’a nad G?rnymi Wyspami zawisa widmo wojny. Sytuacja po stronie McCloud?w jest r?wnie niestabilna – pok?j wisi na w?osku przez niepewne rz?dy Bronsona i bezwzgl?dne czyny Luandy. Gdy Kr?g znajduje si? na granicy wojny domowej, w Imperium Romulus odkrywa now? form? magii, kt?ra mo?e zniszczy? Tarcz? na dobre. Zawiera pakt z ciemn? stron? i o?mielony moc?, kt?rej nawet Argon nie b?dzie w stanie powstrzyma?, wyrusza w drog? z czym?, co z pewno?ci? mo?e zniszczy? Kr?g. Odznaczaj?ce si? wyszukan? inscenizacj? i charakteryzacj? MORZE TARCZ to epicka opowie?? o przyjacio?ach i kochankach, rywalach i zalotnikach, rycerzach i smokach, intrygach i politycznych machinacjach, o dorastaniu, o z?amanych sercach, oszustwach, ambicji i zdradzie. To opowie?? o honorze i odwadze, losie i przeznaczeniu, o magii. To fantazja wci?gaj?ca nas w ?wiat, kt?rego nigdy nie zapomnimy i kt?ry przem?wi do wszystkich grup wiekowych i p?ci. Morgan Rice Morze Tarcz (Ksi?ga 10 Kr?gu Czarnoksi??nika) PRZEK?AD MONIKA ZAJ?C Morgan Rice Morgan Rice plasuje si? na samym szczycie listy USA Today najpopularniejszych autor?w powie?ci dla m?odzie?y. Morgan jest autork? bestsellerowego cyklu fantasy KR?G CZARNOKSI??NIKA, z?o?onego z siedemnastu ksi??ek; bestsellerowej serii WAMPIRZE DZIENNIKI, z?o?onej, do tej pory, z jedenastu ksi??ek; bestsellerowego cyklu thriller?w post-apokaliptycznych THE SURVIVAL TRILOGY, z?o?onego, do tej pory, z dw?ch ksi??ek; oraz najnowszej serii fantasy KR?LOWIE I CZARNOKSI??NICY, sk?adaj?cej si? z dw?ch cz??ci (kolejne w trakcie pisania). Powie?ci Morgan dost?pne s? w wersjach audio i drukowanej, w ponad 25 j?zykach. Morgan czeka na wiadomo?? od Ciebie. Odwied? jej stron? internetow? www.morganricebooks.com (http://www.morganricebooks.com/) i do??cz do listy mailingowej, a otrzymasz bezp?atn? ksi??k?, darmowe prezenty, darmow? aplikacj? do pobrania i dost?p do najnowszych informacji. Do??cz do nas na Facebooku i Twitterze i pozosta? z nami w kontakcie! Wybrane komentarze do ksi??ek Morgan Rice „Porywaj?ce fantasy, w kt?rego fabu?? wplecione s? elementy tajemnicy i intrygi. „Wyprawa bohater?w” opowiada o narodzinach odwagi oraz zrozumieniu celu ?ycia, kt?re prowadzi do rozwoju, dojrza?o?ci i doskona?o?ci… Dla mi?o?nik?w tre?ciwego fantasy – przygody, bohaterowie, ?rodki wyrazu i akcja sk?adaj? si? na barwny ci?g wydarze?, dobrze ukazuj?cych przemian? Thora z marzycielskiego dzieciaka w m?odzie?ca, kt?ry musi stawi? czo?a nieprawdopodobnym niebezpiecze?stwom, by prze?y?… Zapowiada si? obiecuj?ca epicka seria dla m?odzie?y.”     – Midwest Book Review (D. Donovan, eBook Reviewer) „KR?G CZARNOKSI??NIKA ma wszystko, czego potrzeba ksi??ce, by odnie?? natychmiastowy sukces: intrygi, kontrintrygi, tajemnic?, walecznych rycerzy i rozwijaj?ce si? zwi?zki, a w?r?d nich z?amane serca, oszustwa i zdrady. To ?wietna rozrywka na wiele godzin, kt?ra przem?wi do ka?dej grupy wiekowej. Wszyscy fani fantasy powinni znale?? dla niej miejsce w swojej biblioteczce.”     – Books and Movie Reviews, Roberto Mattos “Zajmuj?ce epickie fantasy Morgan Rice [KR?G CZARNOKSI??NIKA] zawiera klasyczne cechy gatunku – dobrze zbudowan? sceneri?, w du?ej mierze inspirowan? staro?ytn? Szkocj? i jej histori?, oraz ciekawie opisany ?wiat dworskich intryg.”     – Kirkus Reviews „Bardzo podoba mi si?, jak Morgan Rice zbudowa?a posta? Thora i ?wiat, w kt?rym ?yje. Krainy i stwory, kt?re je zamieszkuj?, s? bardzo dobrze opisane… Podoba?a mi si? [fabu?a]. Jest kr?tka i przyjemna… Postaci drugoplanowych jest w sam raz, by si? nie pogubi?. W ksi??ce opisane s? przygody i przera?aj?ce chwile, lecz akcja nie jest zbyt groteskowa. To ksi??ka idealna dla nastoletniego czytelnika… Pocz?tki czego? niezwyk?ego…”     – San Francisco Book Review “W pierwszej cz??ci epickiej serii fantasy Kr?g Czarnoksi??nika (obecnie liczy czterna?cie cz??ci), odznaczaj?cej si? wartk? akcj?, autorka zapoznaje czytelnik?w z czternastoletnim Thorgrinem „Thorem” McLeodem, kt?ry marzy o tym, by do??czy? do Srebrnej Gwardii, rycerskiej elity, kt?ra s?u?y kr?lowi… Styl Rice jest r?wny, a pocz?tek serii intryguje.”     – Publishers Weekly „[WYPRAWA BOHATER?W] to szybka i ?atwa lektura. Zako?czenia rozdzia??w sprawiaj?, ?e musisz przekona? si?, co zdarzy si? dalej i nie chcesz odk?ada? tej ksi??ki. Jest w niej kilka liter?wek, a imiona czasem s? pomylone, lecz to nie odwraca uwagi od opisanych w?tk?w. Zako?czenie ksi??ki sprawi?o, ?e nabra?em ochoty, by natychmiast kupi? kolejn? cz???, co te? zrobi?em. Wszystkich dziewi?? cz??ci Kr?gu Czarnoksi??nika dost?pnych jest w sklepie Kindle, a Wyprawa bohater?w dost?pna jest za darmo na zach?t?! Je?li szukasz szybkiej i ciekawej ksi??ki na wakacje, ta b?dzie w sam raz.”     – FantasyOnline.ne Ksi??ki Morgan Rice KR?LOWIE I CZARNOKSI??NICY POWR?T SMOK?W (CZ??? #1) POWR?T WALECZNYCH (CZ??? #2) POT?GA HONORU (CZ??? #3) KU?NIA M?STWA (CZ??? #4) KR?G CZARNOKSI??NIKA WYPRAWA BOHATER?W (CZ??? 1) MARSZ W?ADC?W (CZ??? 2) LOS SMOK?W (CZ??? 3) ZEW HONORU (CZ??? 4) BLASK CHWA?Y (CZ??? 5) SZAR?A WALECZNYCH (CZ??? 6) RYTUA? MIECZY (CZ??? 7) OFIARA BRONI (CZ??? 8) NIEBO ZAKL?? (CZ??? 9) MORZE TARCZ (CZ??? 10) ?ELAZNE RZ?DY (CZ??? 11) KRAINA OGNIA (CZ??? 12) RZ?DY KR?LOWYCH (CZ??? 13) PRZYSI?GA BRACI (CZ??? 14) SEN ?MIERTELNIK?W  (CZ??? 15) POTYCZKI RYCERZY (CZ??? 16) ?MIERTELNA BITWA (CZ??? 17) THE SURVIVAL TRILOGY ARENA ONE: SLAVERSUNNERS (CZ??? 1) ARENA TWO (CZ??? 2) WAMPIRZYCH DZIENNIK?W PRZEMIENIONA (CZ??? 1) KOCHANY (CZ??? 2) ZDRADZONA (CZ??? 3) PRZEZNACZONA (CZ??? 4) PO??DANA (CZ??? 5 ZAR?CZONA (CZ??? 6) ZA?LUBIONA (CZ??? 7) ODNALEZIONA (CZ??? 8) WSKRZESZONA (CZ??? 9) UPRAGNIONA (CZ??? 10) NAZNACZONA (CZ??? 11) Pos?uchaj ksi??ek z cyklu KR?G CZARNOKSI??NIKA w formie audiobooka! Copyright © Morgan Rice, 2013 Wszelkie prawa zastrze?one. Za wyj?tkiem wyj?tk?w okre?lonych w ustawie U.S. Copyright Act z 1976 roku, ?adna cz??? tej publikacji nie mo?e by? powielana, dystrybuowana  ani zmieniana (w ?adnej formie ani w ?adnym znaczeniu) ani przechowywana w bazach danych, czy systemach wyszukiwania tre?ci bez uprzedniej zgody autorki. Ten ebook przeznaczony jest wy??cznie do osobistego u?ytku. Nie mo?e on by? odsprzedawany, ani oddawany innym ludziom. Je?li chcesz podzieli? si? t? ksi??k? z inn? osob?, prosimy, o zam?wienie dodatkowej kopii dla ka?dego odbiorcy. Je?li czytasz t? ksi??k?, a nie zosta?a ona przez ciebie zam?wiona, albo nie zosta?a zam?wiona do wy??cznego u?ycia przez ciebie, prosimy o jej zwr?cenie i zam?wienie w?asnej kopii. Dzi?kujemy za uszanowanie ci??kiej pracy autorki. Niniejsze dzie?o opisuje histori? fikcyjn?, imiona, bohaterowie, firmy, organizacje, miejsca, uroczysto?ci i wydarzenia r?wnie? stanowi? wytw?r wyobra?ni autorki i s? fikcyjne. Wszelkie podobie?stwa do rzeczywistych os?b, ?yj?cych lub martwych, s? przypadkowe. Ilustracja u?yta na ok?adce Copyright Razzomgame, zosta?a wykorzystana na licencji Shutterstock.com Earl: Gdyby?my mieli Cho? dziesi?? tysi?cy Tych, co bezczynnie w Anglji dzisiaj siedz?! Henry V: Kto tego pragnie? Kuzyn Westmoreland? Nie, m?j kuzynie, je?li mamy zgin??, Do?? nas jest tutaj na strat? ojczyzny; Je?li zwyci??ym, im mniejsza nas liczba Tem wi?ksza cz?stka honoru dla wszystkich.     --William Shakespeare     Henryk V ROZDZIA? PIERWSZY Gwendolyn wrzeszcza?a w niebog?osy, a b?l rozdziera? j? od ?rodka. Le?a?a na plecach w?r?d polnych kwiat?w. Brzuch bola? j? bardziej ni? mog?a to sobie wyobrazi?. Miota?a si? na boki i par?a pr?buj?c wyda? na ?wiat dziecko. Cz??? niej pragn??a, by to wszystko si? sko?czy?o, by mog?a znale?? jakie? bezpieczne miejsce zanim dojdzie do rozwi?zania. Cho? w g??bi serca, Gwen wiedzia?a, ?e dziecko narodzi si? teraz, niezale?nie czy jej si? to podoba czy nie. Bo?e, b?agam, nie teraz – modli?a si?. – Jeszcze tylko kilka godzin. Pozw?l nam jedynie znale?? schronienie. Los zadecydowa? jednak inaczej. Gwendolyn poczu?a ogromny b?l, kt?ry po raz kolejny przeszy? jej cia?o, odchyli?a si? i wrzasn??a, czuj?c jak dziecko obraca si? w niej i jest coraz bli?ej opuszczenia jej cia?a. Wiedzia?a, ?e nie ma sposobu, w jaki mog?aby to powstrzyma?. Zamiast tego, Gwen postanowi?a prze?, pr?bowa?a oddycha? tak, jak uczy?y j? tego akuszerki. Pr?bowa?a pom?c dziecku opu?ci? swe ?ono. Wydawa?o si? jednak, ?e nic nie pomaga. Cierpia?a ogromne katusze. Zn?w usiad?a i rozejrza?a si? wok?? poszukuj?c jakiejkolwiek oznaki, kt?ra mog?aby wskazywa?, ?e w pobli?u znajduj? si? ludzie. – POMOCY! – krzycza?a wprost ze swych trzewi. Nikt nie odpowiedzia?. Gwen by?a w samym ?rodku p?l, z dala od ?ywej duszy. Jej krzyk s?ysza?y jedynie drzewa i wiatr. Zawsze stara?a si? by? silna, musia?a jednak przyzna?, ?e teraz by?a przera?ona. Nie ba?a si? jednak o siebie, ale o swoje dziecko. Co je?li nikt ich nie znajdzie? Nawet je?li samodzielnie uda jej si? powi? niemowl?, w jaki spos?b mieliby opu?ci? to miejsce? Coraz bardziej zaczyna?a si? obawia?, ?e oboje s? skazani na ?mier?. Gwen przypomnia?a sobie Niby?wiat, t? pami?tn? chwil? z Argonem, kiedy go oswobodzi?a, przypomnia?a sobie wyb?r, kt?rego musia?a dokona?. Po?wi?cenie. Ten straszny moment, gdy musia?a wybra? pomi?dzy swoim dzieckiem a m??em. Szlocha?a teraz przypominaj?c sobie decyzj?, kt?rej dokona?a. Dlaczego ?ycie zawsze wymaga po?wi?ce?? Gwendolyn wstrzyma?a oddech, dziecko nagle odwr?ci?o si? w niej. B?l by? tak ogromny, ?e czu?a go w ka?dej cz??ci swego cia?a – od czubka g?owy, po koniuszek ma?ego palca u stopy. Czu?a si? niczym d?b, kt?ry od ?rodka rozdzierany jest na dwoje. Wygi??a si? w ty? i j?kn??a. Patrzy?a w niebo, staraj?c si? wyobrazi? sobie, ?e znajduje si? gdziekolwiek indziej, ale nie tutaj. Stara?a si? zaj?? czym? my?li, przypomnie? sobie co?, dzi?ki czemu poczuje wewn?trzny spok?j. Pomy?la?a o Thorze. Przed oczyma stan??o jej ich pierwsze spotkanie, kiedy chodzili po?r?d tych samych p?l, trzymaj?c si? za r?ce. Krohn skaka?, dotrzymuj?c im towarzystwa. Robi?a wszystko, by te obrazy o?y?y w jej g?owie, pr?bowa?a skupi? si? na szczeg??ach. Nie by?o jej to jednak dane. Otworzy?a oczy – szarpn?? ni? b?l i powr?ci?a do rzeczywisto?ci. Zacz??a si? zastanawia?, w jaki spos?b w og?le si? tu znalaz?a, w tym miejscu, sama – przypomnia? jej si? Aberthol, opowiadaj?cy Gwen o jej umieraj?cej matce. Ruszy?a, aby si? z ni? spotka?. Czy w tej chwili jej matka r?wnie? umiera?a? Nagle Gwen zap?aka?a, poczu?a si?, jakby mia?a zej?? z tego ?wiata. Spojrza?a w d?? i ujrza?a g??wk? dziecka. Odchyli?a si? i wrzasn??a, par?a bez ustanku, by?a ca?a spocona, a jej twarz przybra?a kolor czerwieni. Wreszcie nadesz?o ostatnie parcie, po kt?rym p?acz wzbi? si? w powietrze. P?acz dziecka. Wtem niebo zrobi?o si? ciemne. Gwen spojrza?a w g?r? i z przera?eniem obserwowa?a jak wspania?y s?oneczny dzie?, bez ?adnego ostrze?enia zamienia si? w noc. Obserwowa?a jak oba S?o?ca poddawa?y si? za?mieniu przez dwa Ksi??yce. Ca?kowite za?mienie obu S?o?c. Gwen nie mog?a w to uwierzy? – wiedzia?a, ?e jest to zjawisko, kt?re zdarza si? raz na dziesi?? tysi?cy lat. Z coraz wi?kszym przera?eniem obserwowa?a jak zanurza si? w ciemno?ci. Nagle, niebo wype?ni?o si? b?yskawicami, smugami ?wiat?a spadaj?cymi w d??, a Gwen poczu?a, ?e uderzaj? w ni? ma?e grudki lodu. Nie potrafi?a poj??, co si? dzieje. A? do momentu, w kt?rym zda?a sobie spraw?, ?e to grad. Doskonale wiedzia?a, ?e to wszystko by?o donios?ym znakiem, kt?ry pojawi? si? dok?adnie w chwili narodzin jej dziecka. Spojrza?a na nie i ju? wiedzia?a, ?e ten ma?y ch?opiec jest bardziej pot??ny, ni? mog?aby przypuszcza?. Wiedzia?a, ?e pochodzi on z innego kr?lestwa. Kiedy tylko przyszed? na ?wiat, p?acz?c, Gwen instynktownie schyli?a si? i wzi??a go na r?ce. Przycisn??a go do swych piersi, jeszcze zanim ze?lizgn?? si? na traw? i b?oto. Os?oni?a go przed gradem, okrywaj?c swoimi ramionami. Ma?y zap?aka?, a kiedy to uczyni?, zatrz?s?a si? ziemia. Gwen poczu?a jak dr?y pod ni? grunt. W oddali ujrza?a ska?y, tocz?ce si? po zboczach wzg?rz. Czu?a jak moc tego dziecka przez ni? przenika, jak przenika przez ca?y wszech?wiat. Gwen trzyma?a ma?ego kurczowo, jednak po chwili poczu?a, ?e s?abnie, czu?a, ?e straci?a za du?o krwi. Coraz bardziej kr?ci?o jej si? w g?owie, by?a za s?aba, by si? poruszy?. Ledwie umia?a utrzyma? w?asne dziecko, kt?re nie przestawa?o p?aka? na jej piersi. Ju? prawie nie czu?a n?g. Coraz bardziej wnika?o w ni? prze?wiadczenie, ?e tutaj umrze, na tym polu, z tym male?stwem. Przestawa?o jej zale?e? na niej samej – ale nie potrafi?a znie?? my?li, ?e umrze jej dziecko. – NIE! – wrzasn??a ostatkiem si?. Musia?a wykrzycze? niebiosom sw?j protest. Kiedy Gwen odrzuci?a swoj? g?ow? w ty?, le??c p?asko na ziemi, w odpowiedzi r?wnie? us?ysza?a wrzask. Nie by? to jednak ludzki krzyk. Nale?a? do jednej ze staro?ytnych istot. Gwen zacz??a traci? ?wiadomo??. Spojrza?a w g?r?, cho? jej oczy zacz??y si? zamyka?, i zobaczy?a co?, co wyda?o jej si? niebia?skim objawieniem. By?a to pot??na bestia, kt?ra nurkowa?a po ni? w d??. Wydawa?o jej si?, ?e by?o to stworzenie, kt?re kocha?a. Ralibar. Ostatni? rzecz?, kt?r? Gwen ujrza?a, zanim jej oczy zamkn??y si? na dobre, by? lec?cy w d?? Ralibar. Ralibar ze swoimi ogromnymi, ?wiec?cymi oczami i swoimi staro?ytnymi czerwonymi ?uskami. Otworzy? szpony i wycelowa? dok?adnie tak, aby j? uchwyci?. ROZDZIA? DRUGI Luanda sta?a jak wryta, gapi?c si? w szoku na le??ce obok zw?oki Koovii. Wci?? trzyma?a w r?ce zakrwawiony sztylet, ledwie by?a w stanie uwierzy? w to, co si? w?a?nie sta?o. Wszyscy ucztuj?cy zamilkli, patrz?c na ni? z niedowierzaniem. Nikt nie drgn?? nawet o w?os. Biesiadnicy spogl?dali na martwe cia?o Koovii, kt?re le?a?o u jej stop. Niepokonany Koovia, wielki wojownik kr?lestwa McCloud?w, w swej waleczno?ci ust?puj?cy jedynie samemu Kr?lowi. Napi?cie w sali sta?o si? tak ogromne, ?e mo?na by?o ci?? je siekier?. Jednak w najwi?kszym szoku wci?? pozostawa?a Luanda. Czu?a pieczenie w d?oni. I sztylet, kt?ry ci?gle si? tam znajdowa?. Fala gor?ca przeszy?a jej cia?o. ?wiadomo??, ?e w?a?nie zabi?a tego cz?owieka sprawia?a, ?e czu?a si? szcz??liwa i przera?ona jednocze?nie. Przede wszystkim by?a za? dumna. Dumna, ?e to w?a?nie ona powstrzyma?a tego potwora, zanim zd??y? po?o?y? swe ?apska na jej m??u, czy na pannie m?odej. Dosta? to, na co zas?u?y?. Zreszt? wszyscy Ci McCloudowie to dzikusy. Nagle us?ysza?a krzyk, spojrza?a w g?r? i zobaczy?a jednego z dow?dc?w Koovii – dzieli?o j? od niego zaledwie kilka st?p – postanowi? dzia?a? i z zemst? w oczach ruszy? w jej kierunku. Uni?s? sw?j miecz wysoko, celuj?c prosto w jej pier?. Luanda by?a wci?? zbyt ot?pia?a, aby zareagowa?, a jej przeciwnik przemieszcza? si? bardzo szybko. Przygotowa?a si? na to, co j? czeka. Wiedzia?a ?e ju? za moment poczuje w sercu zimny kawa?ek metalu. By?o jej to jednak oboj?tne. Cokolwiek mia?oby si? sta?, nie mia?o to ju? znaczenia – teraz, kiedy zabi?a tego cz?owieka. Zamkn??a swe oczy czekaj?c na to, a? dosi?gnie j? stal, by?a gotowa na ?mier?. Jak?e si? zdziwi?a, gdy zamiast tego, us?ysza?a brz?k metalu. Otworzy?a oczy i zobaczy?a przed sob? Bronsona, kt?ry uni?s? sw?j miecz i zablokowa? cios rywala. By?a naprawd? zaskoczona. Nie podejrzewa?a, ?e mo?e na niego liczy?, ?e to w?a?nie on, ze swoj? jedyn? sprawn? r?k?, mo?e zablokowa? tak pot??ny cios. Przede wszystkim by?a jednak poruszona tym, jak bardzo mu na niej zale?a?o. Zale?a?o mu tak bardzo, ?e zaryzykowa? dla niej ?ycie. Bronson niezwykle zr?cznie pos?ugiwa? si? swoim jedynym mieczem. Jego umiej?tno?ci i si?a sprawi?y, ?e uda?o mu si? d?gn?? przeciwnika prosto w serce, na miejscu zadaj?c mu ?mier?. Luanda nie umia?a w to uwierzy?. Bronson kolejny raz uratowa? jej ?ycie. Poczu?a w stosunku do niego g??bok? wdzi?czno?? i ?wie?y przyp?yw mi?o?ci. By? mo?e by? silniejszy, ni? dotychczas podejrzewa?a. Krzyki doby?y si? z obu stron sali – McCloudowie i MacGilowie ruszyli na siebie nawzajem, pe?ni ??dzy, aby przekona? si?, kt?ry z rod?w pierwszy padnie martwy. Wszystkie pozory grzeczno?ci, kt?re mia?y miejsce w dniu ?lubu i podczas uczty, znikn??y. Teraz dosz?o do otwartej wojny: wojownik przeciwko wojownikowi. A wszystko podsycane przez alkohol i gniew, przez niegodziwo??, kt?rej dopu?cili si? McCloudowie, pr?buj?c zniewa?y? pann? m?od?. M??czy?ni przeskakiwali nad ci??kimi drewnianymi ?awami, wzajemnie pragn?? swojej ?mierci – d?gaj?c si?, targaj?c za twarze, mocuj?c si? ze sob? nad sto?ami, walcz?c w?r?d strawy i wina. Przestrze? by?a wype?niona lud?mi w tak du?ym stopniu, ?e walcz?cym ledwie starcza?o miejsca na jakiekolwiek manewry. Wszyscy charczeli i d?gali, i krzyczeli, i p?akali – miejsce pogr??y?o si? w zupe?nym, krwawym, chaosie. Luanda pr?bowa?a zebra? si? w sobie. Walka by?a szybka i intensywna, m??czy?ni przepe?nieni ??dz? krwi, byli tak zaj?ci walk?, ?e nikt opr?cz niej nie mia? czasu, aby rozejrze? si? wok?? i zauwa?y? co dzieje si? na obrze?ach sali. Luanda obserwowa?a to wszystko z dalszej perspektywy. By?a jedyn? osob?, kt?ra zauwa?y?a, ?e McCloudowie prze?lizguj? si? w stron? ?cian, powoli rygluj? po kolei drzwi, a nast?pnie wymykaj? si? na zewn?trz. Kiedy Luanda nagle zrozumia?a co si? dzieje, w?osy zje?y?y jej si? na karku. McCloudowie chcieli zamkn?? wszystkich w budynku – i celowo z niego umykali. Luanda widzia?a jak ?api? za ?cienne pochodnie, w panice jeszcze szerzej otworzy?a oczy. Z przera?eniem zrozumia?a, ?e McCloudowie zamierzaj? spali? sal?, wraz ze wszystkimi uwi?zionymi w niej lud?mi – nawet pomimo tego, ?e znajdowali si? w niej ich w?a?ni ziomkowie. Mog?a si? tego domy?la?. McCloudowie s? bezwzgl?dni i zrobi? wszystko, by zwyci??y?. Luanda rozejrza?a si?, obserwuj?c jak wygl?da sytuacja wok?? niej. Uda?o jej si? dostrzec jedne drzwi, kt?re wci?? pozostawa?y niezaryglowane. Odwr?ci?a si?, wypl?ta?a z b?jki i jak najpr?dzej pobieg?a w stron? otwartych drzwi, przepychaj?c si? mi?dzy m??czyznami, kt?rzy stali jej na drodze. Zauwa?y?a, ?e jeden z McCloud?w r?wnie? biegnie do owych drzwi, po?o?onych w najodleglejszej cz??ci sali. Teraz bieg?a szybciej, ledwie starcza?o jej tchu, by?a jednak zdeterminowana, aby go pokona?. McCloud nie widzia? Luandy. Kiedy dotar? do drzwi, chwyci? grub? drewnian? belk? i stara? si? zablokowa? drzwi. Luanda zasz?a go od ty?u, wyci?gn??a sw?j sztylet i ugodzi?a go prosto w plecy. McCloud zawy?, wygi?? si? w ty? i opad? na ziemi?. Kobieta chwyci?a belk?, wyszarpa?a j? z drzwi, a nast?pnie je otworzy?a i wybieg?a na zewn?trz. Tam, przyzwyczajaj?c swe oczy do ciemno?ci, Luanda rozejrza?a si? dooko?a. Dostrzeg?a McCloud?w, kt?rzy ustawiali si? wok?? sali, wszyscy dzier?yli pochodnie i przygotowywali si? do podpalenia budynku. Luand? ogarn??a panika. Nie mog?a pozwoli?, aby to si? sta?o. Odwr?ci?a si?, pobieg?a do sali, odnalaz?a Bronsona i wyszarpa?a go z miejsca bitwy. – McCloudowie! – krzykn??a nagle. – Przygotowuj? si? do spalenia budynku! Pom?? mi! Niech wszyscy wychodz?! NATYCHMIAST! Gdy do Bronsona dotar?y s?owa jego ?ony, z przera?eniem otworzy? oczy i, chwa?a mu za to, bez wahania ruszy? w stron? przyw?dc?w MacGil?w, wydostawa? ich poza bijatyk?, a nast?pnie krzycza? do nich i gestykulowa? wskazuj?c otwarte drzwi. Ci na szcz??cie go zrozumieli i od razu wydali rozkazy swoim ludziom. Luand? bardzo ucieszy?o, ?e MacGilowie wycofuj? si? z walki i biegn? w stron? otwartych drzwi, kt?re uda?o jej si? dla nich zachowa?. Kiedy ci si? organizowali, Luanda z Bronsonem nie marnowali czasu. Pobiegli do jedynego wyj?cia, gdzie kobieta z przera?eniem odkry?a, ?e kolejny cz?owiek McCloud?w dopad? drzwi, podni?s? belk? i pr?buje zablokowa? przej?cie. Nie s?dzi?a jednak, aby i tym razem uda?o jej si? pokona? rygluj?cego. Zareagowa? Bronson. Zamachn?? si? swoim mieczem ponad g?owami innych, pochyli? si? do przodu i rzuci? or??em. Miecz lecia? w powietrzu obracaj?c si? wok?? w?asnej osi, a? ostatecznie utkwi? w plecach McClouda. ?o?nierz krzykn?? i osun?? si? na posadzk?, a Bronson dotar? do drzwi i w momencie otworzy? je na o?cie?. Dziesi?tki MacGil?w przedosta?o si? przez otwart? wn?k?, byli w?r?d nich Luanda i Bronson. Powoli sala opustosza?a ze wszystkich MacGil?w. McCloudowie pozostali za? w ?rodku, stoj?c i zastanawiaj?c si? dlaczego ich przeciwnicy nagle si? wycofuj?. Kiedy ju? wszyscy byli na zewn?trz, Luanda trzasn??a drzwiami, wraz z innymi podnios?a belk? i zaryglowa?a drzwi od zewn?trz, tak, aby ?aden McCloud nie m?g? si? wydosta?. McCloudowie pozostaj?cy na zewn?trz zacz?li orientowa? si? co si? dzieje. Zacz?li porzuca? swoje pochodnie i wyci?ga? miecze, przygotowuj?c si? do ataku. Jednak Bronson wraz z pozosta?ymi nie dali im na to zbyt wiele czasu. Natarli na wojownik?w McCloud?w ze wszystkich stron, d?gaj?c ich i zabijaj?c kiedy ci k?adli swoje pochodnie i szukali broni. Wi?kszo?? McCloud?w wci?? znajdowa?a si? w ?rodku, a tych kilkadziesi?t os?b pozostaj?cych na zewn?trz nie by?o w stanie powstrzyma? p?dz?cych, w?ciek?ych MacGil?w, kt?rzy, prowadzeni ??dz? krwi, bardzo szybko ich pozabijali. Luanda i Bronson stali rami? w rami?, obok nich znajdowali si? MacGilowie. Wszyscy oddychali ci??ko, ciesz?c si?, ?e uda?o im si? prze?y?. Patrzyli z szacunkiem na Luand? – wiedzieli, ?e zawdzi?czaj? jej ?ycie. Kiedy tak stali, us?yszeli walenie pr?buj?cych wydosta? si? McCloud?w. MacGilowie powoli si? odwr?cili i, niepewni tego co maj? czyni?, spojrzeli na Bronsona w oczekiwaniu na rozkazy. – Musisz zdusi? bunt – dosadnie stwierdzi?a Luanda. – Powiniene? potraktowa? ich z t? sam? brutalno?ci?, z jak? oni pr?bowali potraktowa? ciebie. Bronson spojrza? na ni? niepewnie, widzia?a w jego oczach wahanie. – Ich plan nie zadzia?a? – powiedzia?. – S? teraz tam uwi?zieni. S? zak?adnikami. Wsadzili?my ich do aresztu. Luanda pokr?ci?a gwa?townie g?ow?. – NIE! – krzykn??a. – Ci ludzie szukaj? w tobie przyw?dcy. Ta cz??? ?wiata jest brutalna. Nie jeste?my w Kr?lewskim Dworze. Tu kr?luje przemoc. To ona wzbudza szacunek. Ludzie, kt?rzy znajduj? si? w ?rodku nie mog? pozosta? przy ?yciu. Musisz to zrobi?, dla przyk?adu! Bronson zje?y? si? przera?ony. – O czym ty m?wisz? – zapyta?. – Uwa?asz, ?e powinni?my spali? ich ?ywcem? ?e powinni?my okaza? si? takimi samymi rze?nikami, jakimi oni usi?owali by? wzgl?dem nas? Luanda zamkn??a usta. – Je?li nie we?miesz na powa?nie moich s??w, przekonasz si?, ?e kiedy? ci? zamorduj?. MacGilowie stali wok??, obserwuj?c ich k??tni?. Luanda trz?s?a si? z frustracji. Kocha?a Bronsona – koniec ko?c?w, uratowa? jej ?ycie. Jednak w tej chwili nienawidzi?a jego s?abo?ci i tego jak bardzo potrafi? by? naiwny. Mia?a do?? w?adc?w, kt?rzy dokonuj? b??dnych decyzji. Bola?o j?, ?e nie mo?e rz?dzi? sama. Wiedzia?a, ?e by?aby lepszym w?adc? ni? ktokolwiek inny. Wiedzia?a, ?e czasami konieczne jest, aby kobieta rz?dzi?a w m?skim ?wiecie. Luanda, wygnana i marginalizowana przez ca?e swoje ?ycie, wiedzia?a, ?e nie mo?e ju? d?u?ej da? spycha? si? na boczny tor. W ko?cu to dzi?ki niej wszyscy ci m??czy?ni zachowali ?ycie. Co wi?cej, by?a c?rk? kr?la, c?rk? pierworodn? i nikt nie m?g? jej tego zabra?. Bronson wci?? sta? ogl?daj?c si? do ty?u, wahaj?c si?. Luanda widzia?a, ?e nie jest on w stanie podj?? ?adnej akcji. D?u?ej ju? nie mog?a tego znie??. Wrzasn??a we w?ciek?o?ci, ruszy?a do przodu, porwa?a pochodni? jednemu z towarzyszy i, na oczach wszystkich tych m??czyzn, kt?rzy obserwowali j? w podnios?ym milczeniu, ruszy?a do przodu trzymaj?c pochodni? w g?rze, a nast?pnie rzuci?a j? przed siebie. Pochodnia roz?wietli?a noc, lecia?a wysoko w powietrzu obracaj?c si? wok?? w?asnej osi, a? w ko?cu wyl?dowa?a na szczycie krytego strzech? dachu sali zabaw. Luanda z satysfakcj? obserwowa?a jak p?omienie zaczynaj? si? rozprzestrzenia?. Z ust znajduj?cych si? wok?? MacGil?w doby? si? krzyk, a nast?pnie wszyscy pod??yli za jej przyk?adem. Zacz?li chwyta? za pochodnie i nimi rzuca?. Wkr?tce p?omienie ros?y coraz wy?ej, a skwar stawa? si? coraz mocniejszy – osmala? jej twarz i o?wietla? noc. Po chwili wielka po?oga obj??a ca?? sal?. Krzyki McCloud?w uwi?zionych w ?rodku przeszywa?y ciemno??. Podczas gdy Bronson si? wzdryga?, Luanda sta?a tam zimna, twarda, bezlitosna, z r?kami opartymi na biodrach, czerpa?a satysfakcj? z ka?dego wrzasku. Odwr?ci?a si? do Bronsona, kt?ry wci?? sta? z ustami otwartymi ze zdziwienia. – Oto, – powiedzia?a niepokornie – co znaczy panowa?. ROZDZIA? TRZECI Reece szed? obok Stary. Rami? w rami?. Ich r?ce ko?ysa?y si? blisko siebie, od czasu do czasu ocieraj?c si? wzajemnie. Nie trzymali si? za nie. Szli przez nieko?cz?ce si? pola kwiat?w, wysoko po g?rskim pasmie. Tereny te ol?niewa?y kolorami i pi?knym widokiem na Wyspy G?rne. Szli w ciszy. Reecem targa?y sprzeczne emocje. Ledwie wiedzia? co powiedzie?. Wr?ci? my?lami do tej pami?tnej chwili, kiedy wraz ze Star? zamkn?li oczy nad g?rskim jeziorem. Odes?a? w?wczas swoj? ?wit?, chc?c sp?dzi? z ni? na osobno?ci nieco czasu. Towarzysze niech?tnie zostawiali ich samych, szczeg?lnie Matus, kt?ry a? za dobrze zna? ich histori? – jednak Reece nalega?. Stara by?a niczym magnes, kt?ry go do siebie przyci?ga?, Reece nie chcia?, aby ktokolwiek im towarzyszy?. Potrzebowa? czasu, aby odbudowa? ich znajomo??, porozmawia? z ni?, zrozumie? dlaczego patrzy?a na niego z tak? sam? mi?o?ci?, jak? on ?ywi? do niej. Aby zrozumie? czy wszystko to jest prawdziwe i co tak naprawd? si? z nimi dzieje. Podczas tej w?dr?wki, serce Reece’a wali?o jak oszala?e. Nie by? pewien gdzie zacz??, co zrobi? nast?pnie. Rozs?dek podpowiada?, wrzeszcza? wr?cz, aby si? odwr?ci? i ucieka? od Stary tak daleko, jak to tylko mo?liwe. Aby zaci?gn?? si? na najbli?szy statek na kontynent i nigdy wi?cej o niej nie my?la?. Aby powr?ci? do swej przysz?ej ?ony, kt?ra wiernie na niego czeka?a. Przecie? Selese go kocha?a, a on kocha? Selese. Ich ?lub mia? si? odby? lada dzie?. Reece wiedzia?, ?e to by?oby najrozs?dniejsze. ?e to w?a?nie nale?a?o zrobi?. Ale jego rozs?dek by? ow?adni?ty przez emocje, przez pasje, kt?rych nie potrafi? kontrolowa?, kt?re sprawia?y, ?e nie by? w stanie podda? si? swoim racjonalnym przemy?leniom. By?y to si?y, kt?re zmusza?y go do pozostania tutaj, przy Starze. Do w?drowania przez te pola przy jej boku. By?a to nieokie?znana cz??? jego osobowo?ci, ta, kt?rej nigdy nie m?g? zrozumie?, kt?ra nim kierowa?a przez ca?e jego ?ycie. Cz???, kt?ra kaza?a mu ulega? impulsom, kierowa? si? sercem. Nie zawsze skutkowa?o to najlepszymi decyzjami. Ale pot??na si?a pe?na pasji cz?sto ogarnia?a Reece’a, a ten nie zawsze by? w stanie j? kontrolowa?. Kiedy tak szed? obok Stary, zastanawia? si? czy czu?a to samo co on. Podczas marszu, zewn?trzna cz??? jej r?ki otar?a si? o niego i, jak mu si? wydawa?o, zobaczy?, ?e Stara lekko unios?a k?cik ust, delikatnie si? u?miechaj?c. Trudno jednak by?o odszyfrowa? jej intencje – jak zawsze. Pami?ta?, ?e kiedy spotkali si? po raz pierwszy, jako ma?e dzieci, poczu? si? oszo?omiony, niezdolny do ruchu, ca?ymi dniami niezdolny do my?lenia o czymkolwiek innym, ni? ona. By?o co? w jej przezroczystych oczach, co? w jej postawie, dumnej i szlachetnej. Patrzy?a na niego niczym wilk, co by?o zachwycaj?ce. Jako dzieci wiedzieli, ?e zwi?zki pomi?dzy kuzynami s? zabronione. Nigdy ich to jednak nie zniech?ci?o. Co? mi?dzy nimi istnia?o. Co? silnego, zbyt silnego, co? co przyci?ga?o ich do siebie, niezale?nie od tego, co my?la? na ten temat ?wiat. Bawili si? razem, od zawsze byli dla siebie przyjaci??mi, zawsze woleli swoje towarzystwo, ni? towarzystwo kogokolwiek innego spo?r?d swoich kuzyn?w i przyjaci??. Kiedy odwiedzili Wyspy G?rne Reece zauwa?y?, ?e sp?dza z ni? ka?d? chwil? w?dr?wki. Ona odp?aca?a si? tym samym, wyrywaj?c do jego boku, ca?ymi dniami czekaj?c na brzegu, a? nadp?ynie jego ??d?. Pocz?tkowo byli jedynie przyjaci??mi. Lecz kiedy podro?li, pewnej wa?nej nocy pod gwiazdami wszystko si? zmieni?o. Ich przyja?? nie by?a ju? zabroniona, zmieni?a si? w co? mocniejszego, wi?kszego ni? oni oboje, w co? czego ?adne z nich nie potrafi?o odrzuci?. Reece opu?ci? Wyspy marz?c o niej, strapiony do granic mo?liwo?ci, przez wiele miesi?cy niezdolny do snu. Ka?dej nocy w ???ku widzia? jej twarz i marzy?, by ocean i prawo rodowe nie sta?y ju? d?u?ej pomi?dzy nimi. Wiedzia?, ?e Stara czu?a to samo. Dostawa? od niej niezliczone listy, przynoszone mu przez armi? soko??w, listy w kt?rych wyra?a?a swoj? mi?o??. Odpisywa?, jednak nie tak pi?knie i m?drze jak ona. Dzie?, w kt?rym dwa rody MacGil?w musia?y si? rozej??, by? jednym z najgorszych dni w jego ?yciu. By? to dzie?, w kt?rym zmar? najstarszy syn Tirusa, otruty napojem przeznaczonym przez Tirusa dla ojca Reece’a. Tym samym Tirus obrazi? Kr?la. Rozpocz?? si? roz?am. By? to dzie?, w kt?rym serce Reece’a – i Stary – umar?o w ?rodku. Jego ojciec by? wszechpot??ny, podobnie jak ojciec Stary, obojgu im zakazano kontaktowa? si? z kimkolwiek spo?r?d „tych drugich” MacGil?w. Nigdy wi?cej nie odwiedzali ju? tamtych stron, a Reece dr?czy? si? ca?ymi nocami, zastanawiaj?c si?, co musia?by zrobi?, aby ponownie zobaczy? Star?. Marzy? o spotkaniu z ni?. Z jej list?w wiedzia?, ?e ona czu?a to samo. Pewnego dnia jej listy przesta?y przychodzi?. Reece podejrzewa?, ?e by?y w jaki? spos?b przechwytywane, nie m?g? jednak by? tego zupe?nie pewien. Podejrzewa? r?wnie?, ?e wiadomo?ci, kt?re on wysy?a, tak?e do niej nie docieraj?. Z czasem, Reece, nie b?d?c w stanie d?u?ej funkcjonowa?, musia? podj?? bolesn? decyzj? i usun?? ze swego serca my?li o Starze. Musia? oczy?ci? z tych my?li sw?j umys?. W r??nych sytuacjach jej twarz b?dzie jednak stawa?a przed jego oczami, a on nigdy nie przestanie si? zastanawia? co si? z ni? sta?o. Czy ona te? wci?? o nim my?li? Czy mo?e wysz?a za kogo? innego? Spotkanie z ni? przywo?a?o wszystkie te wspomnienia. Reece poj?? jak ?ywe jest to wszystko w jego sercu, czu? si? jakby nigdy jej nie opu?ci?. By?a teraz starsz?, pe?niejsz?, a nawet pi?kniejsz? wersj? samej siebie. Je?li to w og?le mo?liwe. By?a kobiet?. A jej spojrzenie by?o jeszcze bardziej przeszywaj?ce ni? kiedykolwiek wcze?niej. W tym spojrzeniu Reece odnalaz? mi?o??. Poczu?, ?e Stara wci?? ?ywi do niego to samo uczucie, kt?re on czuje do niej. Chcia? my?le? o Selese. By? jej to winny. Jednak im bardziej si? stara?, tym bardziej wydawa?o mu si? to niemo?liwe. Stara i Reece szli razem wzd?u? g?rskiego pasma. Oboje milczeli, nie za bardzo wiedz?c co powiedzie?. Oboje zastanawiali si? gdzie zacz??, aby wype?ni? ca?? t? przestrze?, kt?ra dzieli?a ich przez te wszystkie stracone lata. – S?ysza?am, ?e nied?ugo bierzesz ?lub – Stara ostatecznie przerwa?a milczenie. Reece poczu? uk?ucie w ?o??dku. My?l o po?lubieniu Selese zawsze sprawia?a, ?e czu? mi?o?? i podekscytowanie, ale teraz, kiedy by? ze Star?, poczu? si? zdruzgotany, jakby j? zdradzi?. – Przepraszam – odpowiedzia?. Nie wiedzia? co innego mo?e odrzec. Chcia? powiedzie?: Nie kocham jej. Teraz wiem, ?e to by? b??d. Chc? wszystko zmieni?. Chcia?bym po?lubi? ciebie. Ale on kocha? Selese. Musia? to przed sob? przyzna?. By? to inny rodzaj mi?o?ci, mo?e nie tak intensywny jak mi?o?? do Stary. Reece by? sko?owany. Nie wiedzia?, co tak naprawd? my?li czy czuje. Kt?re uczucie by?o silniejsze? Czy w og?le istnieje co? takiego jak skala mi?o?ci? Je?li kogo? kochasz, czy to nie oznacza, ?e kochasz t? osob? niezale?nie od wszystkiego? W jaki spos?b jedna mi?o?? mog?aby by? silniejsza od innej? – Kochasz j?? – zapyta?a Stara. Reece odetchn?? g??boko, czu? ?e zosta? pochwycony w emocjonalne sid?a, ledwie wiedz?c co odpowiedzie?. Szli tak przez chwil?, Reece zbiera? swoje my?li, a? w ko?cu by? w stanie odpowiedzie?. – Tak, – odrzek? – nie mog? sk?ama?, ?e jest inaczej. Reece zatrzyma? si? i po raz pierwszy chwyci? Star? za r?k?. Ona r?wnie? przystan??a i zwr?ci?a si? w jego stron?. – Ale ciebie r?wnie? kocham – doda?. Widzia?, ?e jej oczy nape?niaj? si? nadziej?. – Czy mo?e mnie kochasz bardziej? – spyta?a delikatne, z nadziej? w g?osie. Reece my?la? ci??ko. – Kocha?em ci? przez ca?e swoje ?ycie – odrzek? w ko?cu. – By?a? obliczem jedynej mi?o?ci, jak? kiedykolwiek zna?em. Jeste? uciele?nieniem tego, co znaczy dla mnie mi?o??. Kocham Selese. Jednak z tob?… jeste? niczym cz??? mnie. Niczym cz??? mnie samego. Niczym co?, bez czego nie mog? istnie?. Stara u?miechn??a si?. Wzi??a go za r?k?, szli dalej obok siebie. Stara zako?ysa?a nimi delikatnie, u?miechaj?c si? przy tym. – Nawet nie wiesz ile nocy sp?dzi?am t?skni?c za tob? – wyzna?a patrz?c w dal. – Moje s?owa rodzi?y si? na tak wielu skrzyd?ach soko??w – jedynie po to, by m?j ojciec m?g? je zniszczy?. Po roz?amie, nie mog?am do ciebie dotrze?. Pr?bowa?am nawet, raz czy dwa, wymkn?? si? na statek p?yn?cy na kontynent – zosta?am jednak schwytana. Reece by? poruszony do g??bi, s?uchaj?c tego wszystkiego. Nie mia? o tym poj?cia. Zawsze zastanawia? si? co Stara czu?a do niego po roz?amie. S?ysz?c to, co m?wi?a, poczu? si? do niej przywi?zany bardziej ni? kiedykolwiek wcze?niej. Teraz mia? pewno??, ?e nie tylko on czu? si? w ten spos?b. Nie czu? ju?, ?e jest tak bardzo szalony. To, czego oboje do?wiadczyli, by?o prawdziwe. – Nigdy nie przesta?em o tobie my?le? – odpowiedzia? Reece. W ko?cu dotarli na sam szczyt g?ry, zatrzymali si? i stali obok siebie, wsp?lnie spogl?daj?c na Wyspy G?rne. Mieli st?d doskona?y widok, na wyspy przytwierdzone do oceanu i unosz?c? si? nad nimi mg??, na rozbijaj?ce si? u do?u fale oraz setki statk?w Gwendolyn, kt?re cumowa?y wzd?u? skalistego wybrze?a. Stali tam w milczeniu przez bardzo d?ugi czas, trzymaj?c si? za r?ce, rozkoszuj?c si? chwil?. Rozkoszuj?c si? byciem razem. Nareszcie. Po wszystkich tych latach, wszystkich ludzkich staraniach i ?yciowych momentach, kt?re usi?owa?y ich rozdzieli?. – Nareszcie jeste?my razem – jednak, co ironiczne, to w?a?nie teraz jeste? najbardziej zobowi?zany. Zbli?a si? dzie? twojego ?lubu. Zdaje si?, ?e zawsze pojawia si? przeznaczenie, kt?re wdziera si? pomi?dzy nas dwoje. – Ale jestem tu teraz – odpowiedzia? Reece. – Mo?e jednak przeznaczenie stara si? przekaza? nam co? innego? Mocno ?cisn??a jego d?o?, a Reece odpowiedzia? tym samym. Kiedy si? rozgl?dali, serce Reece’a ?omota?o jak szalone – nigdy w swoim ?yciu nie czu? si? tak sko?owany. Czy w?a?nie tak mia?o by?? Czy w?a?nie tutaj mia? natkn?? si? na Star?? Czy mia? zobaczy? j? przed swoim ?lubem, po to by uchroni? si? przed pope?nieniem b??du, wychodz?c za kogo? innego? Czy przeznaczenie, po tych wszystkich latach, pr?bowa?o jednak ich po??czy?? Reece nie m?g? oprze? si? wra?eniu, ?e tak w?a?nie by?o. Czu?, ?e wpad? na ni? za spraw? pewnego zrz?dzenia losu. By? mo?e by?a to jego ostatnia szansa, jak? dosta? przed ?lubem. – Co los z??czy?, tego cz?owiek nie rozdzieli – powiedzia?a Stara. Jej s?owa przenikn??y Reece’a. Stara patrzy?a w jego oczy w hipnotyzuj?cy spos?b. – Tak wiele zdarze? w naszym ?yciu mia?o nas trzyma? od siebie z daleka – rzek?a Stara – Nasze rody. Nasze ojczyzny. Ocean. Czas… Teraz nic nie jest w stanie nas rozdzieli?. Tyle lat min??o, a nasza mi?o?? wci?? pozostaje silna. Czy to zbieg okoliczno?ci, ?e spotka?e? mnie w?a?nie teraz, przed swoim ?lubem? Los stara si? nam co? przekaza?. Jeszcze nie jest za p??no. Reece popatrzy? na ni?, a serce chcia?o wyskoczy? mu z piersi. Odwzajemni?a jego spojrzenie. W jej przezroczystych oczach odbija?y si?: niebo i ocean. W tych samych oczach skrywa?a si? ca?a mi?o?? do niego. Czu? si? niepewnie jak nigdy w ?yciu. Czu?, ?e jest niezdolny do racjonalnego my?lenia. – Chyba powinienem odwo?a? ?lub – powiedzia?. – Nie ja b?d? o tym decydowa? – odpowiedzia?a. – Sam powiniene? zajrze? g??boko w swoje serce. – W chwili obecnej – powiedzia? – moje serce podpowiada mi, ?e to ty jeste? moj? jedyn? mi?o?ci?. Jeste? osob?, kt?r? zawsze kocha?em. Spojrza?a na niego ?arliwie. – Nigdy nie kocha?am nikogo innego – powiedzia?a. Reece nie by? w stanie nic na to poradzi?. Nachyli? si?, a ich usta si? spotka?y. Poczu?, ?e ?wiat zatrz?sn?? si? wok?? niego. Kiedy odwzajemni?a jego poca?unek, zrozumia?, ?e mi?o?? ca?kowicie go poch?on??a. Trwali w tym poca?unku tak d?ugo, ?e w ko?cu nie byli w stanie oddycha?. Reece poj??, ?e pomimo tego, ?e wszystko w nim pr?bowa?o si? temu sprzeciwi?, nigdy nie m?g?by po?lubi? kogo? innego ni? Stara. ROZDZIA? CZWARTY Gwendolyn sta?a na z?otym mo?cie. ?ciska?a jego por?cze i patrzy?a w d?? na p?yn?c? wartko rzek?. Kaskady wrza?y ze z?o?ci, wzbijaj?c si? coraz wy?ej. Nawet tutaj mog?a poczu? orze?wiaj?c? mgie?k? potoku. – Gwendolyn, kochana. Odwr?ci?a si? i zobaczy?a Thorgrina stoj?cego daleko na brzegu, oddalonego mo?e o dwadzie?cia st?p, u?miechni?tego, wyci?gaj?cego do niej r?k?. – Chod? do mnie – b?aga?. – Przejd? przez rzek?. Ucieszona, ?e go zobaczy?a, Gwen zacz??a i?? w jego kierunku – wtem inny g?os powstrzyma? j? przed powzi?ciem kolejnych krok?w. – Matko – us?ysza?a delikatny g?os. Obr?ci?a si? i ujrza?a ch?opca na przeciwleg?ym brzegu. Mia? mo?e dziesi?? lat, by? wysoki, dumny. Mia? szerokie ramiona, szlachetny podbr?dek, siln? szcz?k? i b?yszcz?ce, szare oczy. Jak jego ojciec. By? odziany w przepi?kn? b?yszcz?c? zbroj?, wykonan? z materia?u, kt?rego nie potrafi?a rozpozna?. Bro? wisia?a mu u pasa. Nawet st?d mog?a poczu? jego moc. Moc, kt?ra by?a nie do pokonania. – Matko, potrzebuj? ci? – powiedzia?. Ch?opiec wyci?gn?? d?o?, a Gwen uda?a si? w jego kierunku. Zatrzyma?a si?, spogl?da?a to na Thora, to na swego syna – ka?dy z nich wyci?ga? do niej d?o?. By?a zdezorientowana. Nie mia?a poj?cia, w kt?r? stron? p?j??. Kiedy tak sta?a, most nagle si? pod ni? zawali?. Gwendolyn wrzasn??a, czuj?c jak opada w stron? p?yn?cej w dole rzeki. Wpad?a do lodowatej wody, a szalej?ce wody miota?y ni? wte i wewte. Wynurza?a si?, aby za?y? powietrza. Ogl?da?a si? za swoim synem i m??em, kt?rzy stali na przeciwleg?ych brzegach wyci?gaj?c do niej r?ce. Obaj jej potrzebowali. – Thorgrinie! – krzykn??a. A po chwili: – Synu! Gwen, wrzeszcz?c, stara?a si? si?gn?? ich obu – szybko jednak poczu?a, ?e spada w d?? wodospadu. Wrzasn??a kiedy straci?a ich z oczu – spada?a przez setki st?p, wprost na znajduj?ce si? w dole ostre ska?y. Gwendolyn obudzi?a si? krzycz?c. Rozejrza?a si? wok??, pokryta zimnym potem, zdezorientowana, zastanawiaj?c si?, gdzie si? znajduje. Powoli zda?a sobie spraw?, ?e le?y w ???ku, w przy?mionej zamkowej komnacie. Pochodnie migota?y tu? przy ?cianach. Mrugn??a kilka razy, staraj?c si? poj?? co si? w?a?nie sta?o, wci?? oddycha?a z trudem. Powoli zaczyna?a rozumie?, ?e by? to tylko sen. Straszny sen. Kiedy oczy Gwen przywyk?y do ?wiat?a, zauwa?y?a kilkoro opiekun?w znajduj?cych si? w jej pokoju. Rozpozna?a Illepr? oraz Selese, kt?re sta?y po obu jej bokach i robi?y jej zimne ok?ady na r?kach i nogach. Selese delikatnie otar?a jej czo?o. – Ciiii… – uspokaja?a j? Selese. – To by? tylko z?y sen, pani. Gwendolyn poczu?a, ?e kto? ?ciska jej d?o?, rozejrza?a si?, a jej serce ucieszy?o si? na widok Thorgrina. Kl?cza? przy jej boku, trzymaj?c j? za r?k?. Jego oczy rozpromieni?y si? z rado?ci na widok tego, ?e si? obudzi?a. – Kochana, – powiedzia? – nic ci nie jest. Gwendolyn mrugn??a, staraj?c si? doj?? do tego, gdzie si? znajduje, dlaczego jest w ???ku i co robi? tu ci wszyscy ludzie. Po chwili, kiedy spr?bowa?a si? poruszy?, poczu?a ogromny b?l brzucha – wtedy sobie przypomnia?a. – Moje dziecko! – krzykn??a, po czym zastyg?a. – Gdzie on jest? Czy ch?opiec ?yje? Gwen w panice pr?bowa?a odczyta?, co m?wi? znajduj?ce si? wok?? niej twarze. Thor mocno ?cisn?? jej r?k? i u?miechn?? si? szeroko – ju? wiedzia?a, ?e wszystko jest w porz?dku. Ten u?miech uspokaja? j? przez ca?e ?ycie. – Tak, ?yje  – odpowiedzia? Thor. – Dzi?ki bogu. I Ralibarowi. Ralibar w sam? por? przyni?s? was tutaj. – Jest w pe?ni zdr?w – doda?a Selese. Nagle krzyk przeszy? powietrze. Gwendolyn rozejrza?a si? i ujrza?a nadchodz?c? Illepr?, trzymaj?c? w ramionach p?acz?ce zawini?tko. Serce Gwendolyn odetchn??o z ulg?, a jej twarz pokry?a si? ?zami. Zacz??a spazmatycznie p?aka?, szlocha?a na widok ma?ego. Poczu?a tak? ulg?, ?zy rado?ci nap?ywa?y jej do oczu. Dziecko ?y?o. Ona r?wnie?. Jako? uda?o im si? przetrwa? ten straszny koszmar. Nigdy w swoim ?yciu nie by?a bardziej wdzi?czna losowi. Illepra pochyli?a si? i po?o?y?a dziecko na klatce piersiowej Gwen. Gwendolyn usiad?a, popatrzy?a w d??, przygl?daj?c si? dzieci?ciu. Kiedy go dotkn??a, kiedy poczu?a jego ci??ar, jego zapach, kiedy zobaczy?a jak wygl?da, poczu?a si? jak nowo narodzona. Ko?ysa?a go, mocno trzymaj?c go w ramionach. Ca?y czas by? opatulony w tkanin?. Gwen poczu?a przyp?yw mi?o?ci do tego malca, mi?o?ci po??czonej z wdzi?czno?ci?. Ledwie potrafi?a w to uwierzy?  – mia?a dziecko. Kiedy synek znalaz? si? w jej ramionach, przesta? nagle p?aka?. Sta? si? bardzo spokojny, odwr?ci? si?, otworzy? oczy i spojrza? wprost na ni?. Gwen dozna?a wstrz?su, kt?ry przeszed? przez jej cia?o kiedy ich oczy si? spotka?y. Dziecko mia?o oczy Thora – szare i b?yszcz?ce – wdawa?y si? pochodzi? z innego wymiaru. Wgapia?y si? w ni?. Ona za? odwzajemnia?a to spojrzenie. Gwendolyn czu?a jakby zna?a go ju? wcze?niej. Jakby zna?a go od zawsze. W tym momencie Gwen wiedzia?a, ?e ??czy ich silna wi??. Wi?? silniejsza ni? wszystkie, kt?re nawi?za?a dotychczas w ?yciu. Chwyci?a go mocno i przysi?g?a, ?e nigdy go nie opu?ci. P?jdzie za nim w ogie?. – Jest do ciebie podobny, moja pani – powiedzia? Thor, u?miechaj?c si? i spogl?daj?c na ni?. Gwen r?wnie? si? u?miechn??a, p?acz?c, pe?na silnych emocji. Nigdy w swoim ?yciu nie by?a tak szcz??liwa. By?a to jedyna rzecz, kt?rej zawsze pragn??a, by? z Thorgrinem i ich dzieckiem. – Ma twoje oczy – odpowiedzia?a Gwen. – Nie ma jeszcze imienia – zauwa?y? Thor. – Mo?e powinni?my nazwa? go na twoj? cze?? – Gwendolyn zwr?ci?a si? do Thora. Thor stanowczo pokr?ci? g?ow?. – Nie, on jest synem swojej matki. Nosi twoje cechy. Prawdziwy wojownik powinien nosi? w sobie ducha swojej matki i umiej?tno?ci swojego ojca. Obie te rzeczy musz? mu s?u?y?. Odziedziczy po mnie umiej?tno?ci, imi? natomiast powinien mie? po tobie. – Co wi?c proponujesz? – zapyta?a. Thor pomy?la?. – Jego imi? powinno brzmie? podobnie do twojego. Syn Gwendolyn powinien mie? na imi?… Guwayne. Gwen u?miechn??a si?. Od razu spodoba? jej si? d?wi?k tego imienia. – Guwayne – powiedzia?a. – Podoba mi si?. Gwen u?miechn??a si? szeroko i mocno przytuli?a swoje dziecko. – Guwayne – powt?rzy?a patrz?c na ma?ego. Guwayne odwr?ci? si? i ponownie otworzy? oczy. Patrzy? wprost na ni?, mog?aby przysi?c, ?e widzia?a jak si? u?miecha. Wiedzia?a, ?e by? na to za ma?y, ale widzia?a przeb?ysk czego?, co, jak czu?a, mia?o pokaza?, ?e spodoba?o mu si? to imi?. Selese pochyli?a si? by posmarowa? ma?ci? usta Gwen, a nast?pnie da? jej co? do picia, g?sty, ciemny p?yn. Gwen natychmiastowo o?ywi?a si?. Czu?a, ?e powoli dochodzi do siebie. – Jak d?ugo tu jestem? – zapyta?a. – Spa?a? prawie przez dwa dni, moja pani – odrzek?a Illepra. – Od czasu wielkiego za?mienia. Gwen zamkn??a oczy i sobie przypomnia?a. Wszystko natychmiast do niej wr?ci?o. Pami?ta?a za?mienie, grad, trz?sienie ziemi… Nigdy wcze?niej niczego takiego nie widzia?a. – Narodzinom naszego dziecka towarzyszy?y wielkie znaki – rzek? Thor. – By?y widoczne w ca?ym kr?lestwie. Wie?? o jego przyj?ciu na ?wiat dotar?a ju? nawet w najdalsze strony kraju. Kiedy Gwen mocno tuli?a ch?opca, poczu?a wszechogarniaj?ce ciep?o, wiedzia?a, ?e nie jest to zwyczajny ch?opiec. Zastanawia?a si? jakie si?y drzemi? w jego ?y?ach. Spojrza?a na Thora zastanawiaj?c si?, czy ch?opiec r?wnie? jest druidem. – By?e? tu przez ca?y czas? – zapyta?a Thora, kiedy zrozumia?a, ?e ca?y ten czas trwa? przy jej boku. Poczu?a do niego ogromn? wdzi?czno??. – Tak, moja pani. Przyszed?em, jak tylko us?ysza?em. Jedynie ostatni? noc sp?dzi?em przy Jeziorze Smutk?w, modl?c si? o tw?j powr?t do zdrowia. Gwen zn?w zala?a si? ?zami. Nie by?a w stanie kontrolowa? swoich emocji. Nigdy nie by?a tak szcz??liwa; trzymaj?c to dziecko, czu?a si? kompletna. By?o to uczucie, kt?rego w ?yciu si? nie spodziewa?a. Niestety Gwen przypomnia?a sobie t? pami?tn? chwil? w Niby?wiecie, kiedy to zosta?a zmuszona do dokonania wyboru. ?cisn??a Thora za r?k? i jednocze?nie mocno przytuli?a syna. Obaj s? blisko niej, chcia?a, aby zostali z ni? na zawsze. Ale wiedzia?a, ?e jeden z nich b?dzie musia? umrze?. P?aka?a. – Co si? sta?o kochana? – zapyta? w ko?cu Thor. Gwen potrz?sn??a g?ow?, nie mog?c mu o niczym powiedzie?. – Nie martw si? – powiedzia?. – Twoja matka wci?? ?yje. Je?li to jest pow?d, dla kt?rego p?aczesz. Nagle jej si? przypomnia?o. – Jest ci??ko chora – doda? Thor. – Jednak wci?? masz czas, aby j? zobaczy?. Gwen wiedzia?a, ?e musi to uczyni?. – Musz? si? z ni? spotka? – powiedzia?a. – Natychmiast mnie do niej zabierz. – Pani, czy jeste? pewna? – zapyta?a Selese. – W twoim stanie nie powinna? si? rusza?, pani – doda?a Illepra. – Tw?j por?d by? bardzo nietypowy, powinna? odpoczywa?. Masz szcz??cie, ?e ?yjesz. Gwen zdecydowanie potrz?sn??a g?ow?. – Chc? zobaczy? swoj? matk? zanim umrze. Zabierz mnie do niej. Natychmiast. ROZDZIA? PI?TY Godfrey siedzia? w karczmie po?rodku d?ugiego drewnianego sto?u, w ka?dej d?oni trzymaj?c kufel wy?mienitego ale. ?piewa? wraz z pot??n? grup? MacGil?w i McCloud?w co rusz stukaj?c si? z nimi kuflami. Wszyscy ko?ysali si? w prz?d i w ty?, uderzaj?c si? w szklanice, aby podkre?li? ka?d? zwrotk?. Piwo wylewa?o si? na r?ce i sto?y. Godfreyowi by?o to jednak oboj?tne. By? bardzo pijany, podobnie jak ka?dej innej nocy ostatnimi czasy, i czu? si? z tym bardzo dobrze. Po jego bokach siedzieli Akorth i Fulton. Goodfrey rozgl?da? si? wok?? i czu? ogromn? satysfakcj? widz?c, ?e przy sto?ach zasiadaj? dziesi?tki MacGil?w i McCloud?w – wcze?niejsi wrogowie zebrali si? razem podczas zabawy, kt?r? uda?o mu si? zorganizowa?. Zaj??o mu to kilka dni przeczesywania Pog?rza, aby dotrze? do tego miejsca. Na pocz?tku ludzie podchodzili do tego z dystansem, jednak gdy Godfrey wytoczy? kilka beczek ale, gdy pojawi?y si? kobiety, m??czy?ni zacz?li przychodzi?. Zacz??o si? od kilku m??czyzn, ostro?nie spogl?daj?cych w swoim kierunku, zasiadaj?cych po przeciwnych stronach sali. Jednak gdy Godfrey postanowi? o spakowaniu karczmy i przeniesieniu jej na ten szczyt Pog?rza, m??czy?ni rozlu?nili si? i zacz?li ze sob? rozmawia?. Godfrey wiedzia?, ?e nic innego nie ??czy m??czyzn tak, jak strumie? darmowego ale. Tym co sprawi?o, ?e pu?ci?y im hamulce, ?e zacz?li zachowywa? si? jak bracia, by? moment, w kt?rym Godfrey wprowadzi? kobiety. Ch?opak musia? u?y? swoich znajomo?ci po obu stronach Pog?rza, aby opustoszy? wszystkie burdele w okolicy i oczywi?cie szczodrze wynagrodzi? wszystkie obecne panie. Teraz sala by?a nimi wype?niona, siedzia?y g??wnie na kolanach ?o?nierzy, kt?rym bardzo si? to podoba?o. Dobrze op?acone kobiety by?y zadowolone, m??czy?ni byli zadowoleni, wi?c ca?a sala wype?ni?a si? rado?ci? i toastami, M??czy?ni za? przestali skupia? si? na sobie, zamiast tego zajmuj?c si? piciem i kobietami. Noc stawa?a si? coraz ciemniejsza, a Godfrey co chwila pods?uchiwa? rozmowy, z kt?rych m?g? wnioskowa?, ?e MacGilowie i McCloudowie zaczynaj? traktowa? si? przyjacielsko. Zacz?li nawet umawia? si? na wsp?lny patrol. W?a?nie taki rodzaj wi?zi mi?dzy nimi poleci?a mu osi?gn?? jego siostra. Godfrey by? dumny, ?e uda?o mu si? tego dokona?. Podoba? mu si? r?wnie? sam spos?b doj?cia do celu – jego policzki by?y coraz bardziej czerwone od spo?ytego alkoholu. Zauwa?y?, ?e w ale McCloud?w by?o co? innego, piwo po tej stronie Pog?rza by?o mocniejsze i od razu uderza?o do g?owy. Godfrey wiedzia?, ?e istnieje wiele sposob?w na wzmocnienie armii, na zjednoczenie ludzi i na dowodzenie. Polityka by?a jednym z nich, powo?anie jednostki zarz?dzaj?cej – innym, egzekwowanie prawa kolejnym. Jednak ?adna z tych metod nie trafia?a do serc tych ludzi. Godfrey, przy wszystkich swoich wadach, doskonale widzia? jak dotrze? do zwyk?ego cz?owieka. Bo sam by? zwyk?ym cz?owiekiem. Nale?a? wprawdzie do kr?lewskiego rodu, jednak jego serce zawsze solidaryzowa?o si? z masami. Posiada? pewn? m?dro?? os?b urodzonych na ulicy, m?dro??, kt?rej wszyscy ci rycerze w l?ni?cych zbrojach nigdy nie posi?d?. Oni byli ponad tym wszystkim. I Godfrey podziwia? ich za to. Jednak zrozumia?, ?e to w?a?nie on, Godfrey, ma nad nimi przewag? dzi?ki temu, ?e kiedy? by? cz??ci? takiego ?wiata. Da?o mu to inn? perspektyw?, inny spos?b patrzenia na ludzi – a czasami konieczne s? obie perspektywy, aby w pe?ni zrozumie? potrzeby ludu. Koniec ko?c?w, najwi?ksze pomy?ki jakich dopuszczali si? Kr?lowie, zawsze wynika?y z tego, ?e nie pozostawali oni w kontakcie z ludem. – McCloudowie jednak umiej? pi? – powiedzia? Akorth. – Oj, nie zawodz? – doda? Fulton, kiedy dwa kolejne kufle ?lizgiem pojawi?y si? przed nimi. – To piwo jest za mocne – rzek? Akorth, bekaj?c przy tym donio?le. – Jako? nie t?skni? za naszym lokalnym – odpowiedzia? Fulton. Godfrey dosta? kuksa?ca w ?ebra, rozejrza? si? wok?? i zobaczy?, ?e niekt?rzy spo?r?d McCloud?w ko?ysz? si? za mocno, ?miej? za g?o?no i s? naprawd? pijani, podobnie jak rozpieszczane przez nich kobiety. Godfrey zrozumia?, ?e McCloudowie s? zdecydowanie bardziej nieokrzesani ni? MacGilowie. MacGilowie byli szorstcy, ale McCloudowie… by?o w nich co? takiego… co? dzikiego. Kiedy swoim okiem eksperta przeanalizowa? sytuacj? w sali, zobaczy?, ?e McCloudowie ?ciskaj? swoje kobiety nieco za mocno, uderzaj? si? kuflami ze zbyt du?? si??, ?e szturchaj? si? ?okciami w spos?b zbyt gwa?towny. By?o w tych ludziach co?, co sprawia?o, ?e Godfrey czu? si? przy nich nerwowo i to pomimo tych wszystkich dni, kt?re sp?dzi? w ich towarzystwie. Z jakiego? powodu, nie potrafi? ca?kowicie zaufa? tym ludziom. A im wi?cej czasu z nimi sp?dza?, tym lepiej rozumia? dlaczego oba te rody trzymaj? si? od siebie z daleka. Zastanawia? si? czy kiedykolwiek m?g?by zosta? jednym z nich. Pija?stwo osi?gn??o sw?j szczyt. Wok?? kr??y?o dwa razy wi?cej kufli ni? dotychczas. Jednak McCloudowie nie zwalniali tempa, jak w takim momencie zwykli czyni? ?o?nierze. Co wi?cej, zacz?li pi? jeszcze wi?cej, du?o za du?o. Godfrey, wbrew swojej naturze, sta? si? nieco zdenerwowany. – Czy s?dzisz, ?e m??czyzna mo?e wypi? za du?o? – zapyta? Akortha. Akorth za?mia? si? z drwin? w g?osie. – C?? za pruderyjne pytanie! – odpar? bez chwili zastanowienia. – Co ci si? sta?o? – zapyta? Fulton. Jednak Godfrey bacznie obserwowa? jak jeden z McCloud?w, tak pijany, ?e ledwie widzia? na oczy, wpad? na grupk? swoich koleg?w, przewracaj?c ich wszystkich z hukiem. Przez chwil? w sali zapad?a cisza, wszyscy odwr?cili si?, by zobaczy? grupk? le??cych na pod?odze ?o?nierzy. Ci jednak szybko si? podnie?li krzycz?c rado?nie, ?miej?c si? i wiwatuj?c. Godfreyowi ul?y?o, ?e zabawa trwa?a dalej. – Nie s?dzisz, ?e maj? ju? do??? – zapyta? Godfrey, zaczynaj?c si? zastanawia? czy to wszystko nie by?o przypadkiem z?ym pomys?em. Akorth spojrza? na niego z niedowierzaniem. – Do??? – zapyta?. – A co to w og?le znaczy? Godfrey zauwa?y?, ?e sam be?kota?, a jego umys? nie by? tak bystry jakby sobie tego ?yczy?. Pomimo wszystko, ci?gle wydawa?o mu si?, ?e zaczyna si? tu dzia? co? z?ego. ?e co? jest nie tak. Zachowania by?y zbyt intensywne, a biesiadnicy zaczynali traci? nad sob? kontrol?. – Precz z ?apami – nagle kto? wrzasn??. – Ona jest moja! Ton tego g?osu by? z?owrogi i niebezpieczny. Kiedy d?wi?k dotar? do Godfreya, ten si? odwr?ci?. Po drugiej stronie sali ?o?nierz MacGil?w sta? wyprostowany, k??c?c si? z jednym z McCloud?w. McCloud pochwyci? kobiet?, kt?ra siedzia?a na kolanach MacGila, obj?? j? ramieniem wok?? talii i poci?gn?? do siebie. – By?a twoja. Teraz jest moja! Znajd? sobie jak?? inn?! Oblicze MacGila zachmurzy?o si?. ?o?nierz doby? miecza. Charakterystyczny d?wi?k rozni?s? si? po sali, sprawiaj?c, ?e wszystkie g?owy obr?ci?y si? w jego stron?. – Powiedzia?em, ?e jest moja! – krzykn?? MacGil. Jego twarz by?a teraz ca?kiem czerwona, a w?osy zmierzwione i polepione od potu. Ca?a sala patrzy?a na nich przykuta ?miertelnym tonem wypowiedzi. Zabawa usta?a gwa?townie, w karczmie nasta?a cisza, a biesiadnicy bo obu stronach sali zamarli, by obserwowa? rozw?j zdarze?. McCloud, pot??ny, muskularny m??czyzna, skrzywi? si?, chwyci? kobiet? i gwa?townie cisn?? ni? w bok. Polecia?a w t?um, potkn??a si? i upad?a. McClouda z ca?? pewno?ci? nie obchodzi?o co si? z ni? sta?o. Do?? oczywistym by?o, ?e jedyne na co mia? teraz ochot? to b?jka, nie kobieta. R?wnie? doby? miecza, gotowy do walki. – Zap?acisz za ni? ?yciem! – powiedzia?. ?o?nierze z wszystkich stron odsun?li si? w ty?, tworz?c niewielkie pole do walki. Godfrey obserwowa? narastaj?ce napi?cie. Wiedzia?, ?e musi przerwa? t? sytuacj?, zanim zamieni si? ona w otwart? wojn?. Przeskoczy? przez st??, ?lizgaj?c si? po kuflach z piwem, przemkn?? korytarzem i wbieg? w sam ?rodek pola oczyszczonego do walki. Prosto pomi?dzy t? dw?jk?. Wyci?gn?? d?onie, aby ich rozdzieli?. – Panowie! – zawo?a? be?kocz?c nieco. Stara? si? by? skupiony, zmusi? sw?j umys? do trze?wego my?lenia. ?a?owa? jednocze?nie, ?e da? si? upi? tak bardzo. – Wszyscy jeste?my lud?mi! – krzykn??. – Stanowimy wsp?lnot?! Jedn? armi?! Walka jest tu niepotrzebna! Wok?? jest wiele kobiet! ?aden z was zapewne nie chcia? doprowadzi? do tej sytuacji! Godfrey spojrza? na MacGila, kt?ry sta? tam krzywi?c si? i trzymaj?c sw?j miecz. – Je?li przyzna, ?e to jego wina, przyjm? jego przeprosiny – powiedzia? MacGil. McCloud by? nieco sko?owany, po chwili jego wyraz twarzy sta? si? ?agodniejszy, a? ostatecznie u?miechn?? si?. – W takim razie przepraszam! – McCloud wykrzycza?, wyci?gaj?c swoj? lew? r?k?. Godfrey odsun?? si?. MacGil ostro?nie u?cisn?? wyci?gni?t? d?o?. Kiedy m??czy?ni wymieniali u?cisk, McCloud zmia?d?y? r?k? MacGila, szarpn?? go w swoim kierunku, a nast?pnie uni?s? miecz i wbi? go prosto w jego klatk? piersiow?. – Przepraszam, – doda? – ?e nie zabi?em ci? wcze?niej! Szmato MacGil?w! MacGil pad? na ziemi?, bezw?adnie, krew rozla?a si? wok?? niego. By? martwy. Godfrey by? zszokowany. Znajdowa? si? raptem stop? od nich, nie m?g? wprawdzie pom?c, ale w pewien spos?b czu?, ?e to jego wina. Zach?ci? MacGila, aby ten opu?ci? swoj? bro?, to on stara? si? doprowadzi? do rozejmu. Zosta? zdradzony przez tego McClouda, zrobiono z niego g?upca na oczach jego w?asnych ludzi. Godfrey nie my?la? jasno, by? pijany jak bela, jednak co? w nim p?k?o. Jednym szybkim ruchem, schyli? si?, pochwyci? miecz martwego MacGila, podszed? do McClouda i d?gn?? go prosto w serce. McCloud spojrza? w bok, otworzy? szeroko oczy, nast?pnie zsun?? si? na ziemi?, martwy, z mieczem, kt?ry wci?? tkwi? w jego klatce. Godfrey spojrza? w d?? na swoje skrwawione d?onie i nie potrafi? uwierzy? w to, co w?a?nie zrobi?. By? to pierwszy raz kiedy zabi? cz?owieka w?asnymi r?kami. Nigdy nie s?dzi?, ?e jest do tego zdolny. Nie planowa? go zabi?, nawet tego porz?dnie nie przemy?la?. Co? tkwi?o g??boko w nim. Zaw?adn??a nim jaka? cz??? niego samego, cz???, kt?ra zapragn??a zemsty za krzywdy. Sala nagle pogr??y?a si? w chaosie. Ze wszystkich stron da?o si? s?ysze? krzyki, m??czy?ni atakowali si? we w?ciek?o?ci. Przestrze? wype?ni?y odg?osy uderzaj?cych o siebie mieczy. W pewnym momencie Akorth popchn?? Godfreya mocno do przodu, sprawiaj?c, ?e jego g?owa unikn??a spotkania ze zbli?aj?cym si? mieczem. Inny ?o?nierz – Godfrey nie pami?ta? kto to by? i dlaczego to zrobi? – chwyci? go i rzuci? nim wzd?u? sto?u wype?nionego po brzegi piwem. Ostatni? rzecz? jak? zapami?ta? Godfrey by?o to, jak leci wzd?u? drewnianej ?awy, uderzaj?c po kolei w ka?dy kufel ale, a? wreszcie spada na ziemi?, wal?c o ni? g?ow? i jedyne czego pragnie, to by? gdziekolwiek, byle nie tutaj. ROZDZIA? SZ?STY Gwendolyn siedzia?a na w?zku inwalidzkim, trzymaj?c Guwayne’a w ramionach. Oczekiwa?a, a? s?uga otworzy drzwi, a Thor wwiezie j? do komnaty swojej chorej matki. Stra?nicy Kr?lowej pochylili g?owy i odsun?li si? na bok. Gwen przytuli?a dziecko mocniej, kiedy wchodzili do ciemnego pokoju. By?o tu cicho i duszno. Pochodnie migota?y na ka?dej ze ?cian. Wydawa?o si?, ?e w powietrzu czai si? ?mier?. Guwayne, pomy?la?a. Guwayne. Guwayne. Powtarza?a imi? w my?lach, wci?? i na nowo, staraj?c skupi? si? na czym? innym ni? jej umieraj?ca matka. Kiedy o nim my?la?a, czu?a si? du?o lepiej, to imi? sprawia?o, ?e ogarnia?o j? ciep?o. Guwayne. Cudowne dziecko. Kocha?a go bardziej, ni? mog?a to sobie wyobrazi?. Gwen chcia?a, aby jej matka ujrza?a go, zanim umrze. Chcia?a, aby matka by?a z niej dumna. Gwen pragn??a jej b?ogos?awie?stwa. Musia?a to przyzna?. Pomimo ich wyboistej przesz?o?ci, Gwen potrzebowa?a pokoju i porozumienia w ich relacji. Zanim matka umrze. By?a teraz w delikatnym stanie, a ?wiadomo??, ?e przez ostatnie miesi?ce zbli?y?y si? do siebie, sprawia?a, ?e Gwen czu?a si? jeszcze bardziej zrozpaczona. Jej serce ?cisn??o si?, kiedy drzwi si? za ni? zatrzasn??y. Rozejrza?a si? po pokoju i ujrza?a dziesi?tki s?ug stoj?cych w pobli?u matki. Ludzi ze starej gwardii, kt?rych potrafi?a rozpozna?, kt?rzy opiekowali si? tak?e jej ojcem. Komnata by?a nimi wype?niona. Czuwali przy umieraj?cej. Przy boku matki sta?a oczywi?cie Hafold, jej wierna s?u?ka do samego ko?ca. Trzyma?a przy niej stra?, nie pozwalaj?c nikomu zbli?y? si? zbyt blisko, podobnie jak zwyk?a to czyni? przez ca?e swoje ?ycie. Kiedy Thor podjecha? z Gwendolyn blisko matki, c?rka chcia?a wsta?, pochyli? si? nad star? Kr?low? i j? u?ciska?. Jej cia?o wci?? jednak by?o ca?e obola?e – b?d?c w tym stanie, nie potrafi?a tego uczyni?. Zamiast tego wyci?gn??a swoj? d?o? i uj??a matk? za nadgarstek, by? zimny w dotyku. Kiedy to uczyni?a, jej rodzicielka, le??c dotychczas nieprzytomna, powoli otworzy?a jedno oko. Wygl?da?a na zaskoczon? i uradowan? na widok Gwen. Niespiesznie otworzy?a drugie oko, a nast?pnie usta. Chcia?a przem?wi?. Pr?bowa?a wypowiedzie? s?owa, jednak miast tego da?o si? s?ysze? jedynie sapanie. Gwen nie mog?a jej zrozumie?. Matka odchrz?kn??a i skin??a na Hafold. Ta natychmiast si? pochyli?a, przy?o?y?a ucho blisko ust Kr?lowej. – Tak moja pani? – zapyta?a Hafold. – Ode?lij wszystkich. Chc? zosta? sama z moj? c?rk? i Thorgrinem. Hafold spojrza?a przelotnie na Gwen, wydawa? si? by? jej niech?tna, nast?pnie odpowiedzia?a – Jak sobie ?yczysz, pani. Hafold natychmiast zebra?a wszystkich, a nast?pnie wyprowadzi?a ich przez drzwi; po czym wr?ci?a i zaj??a sw? pozycj? u boku Kr?lowej. – Sama – Kr?lowa powt?rzy?a i spojrza?a wymownie na Hafold. Hafold popatrzy?a w d?? zaskoczona, nast?pnie z zazdro?ci? rzuci?a okiem na Gwen i gwa?townie wysz?a z komnaty, stanowczo zamykaj?c za sob? drzwi. Gwen siedzia?a z Thorem, czu?a ulg?, ?e wszyscy sobie poszli. Ci??ki ca?un ?mierci wci?? wisia? w powietrzu. Gwendolyn czu?a go ca?y czas – ju? nied?ugo matki z ni? nie b?dzie. Kr?lowa ?cisn??a d?o? Gwen, a ta odwzajemni?a ten u?cisk. Matka u?miechn??a si?, a ?za sp?yn??a jej po policzku. – Ciesz? si?, ?e ci? widz? – powiedzia?a. Czy raczej wyszepta?a. Jej s?owa by?y ledwie s?yszalne. Gwen czu?a, ?e chce jej si? p?aka?, jak mog?a, stara?a si? by? silna, stara?a si? oszcz?dzi? matce ?ez. Jednak nie potrafi?a si? opanowa?. ?zy nagle same zacz??y p?yn??. – Matko – powiedzia?a. – Przepraszam. Tak bardzo ci? przepraszam. Za wszystko. Gwen czu?a ogromny ?al, ?e w ?yciu nie by?y ze sob? bli?ej. Nigdy nie potrafi?y si? zrozumie?. Ich osobowo?ci zawsze si? ze sob? ?ciera?y, nigdy nie postrzega?y rzeczy w ten sam spos?b. Gwen by?o przykro, ?e ich relacja wygl?da?a w ten spos?b, nawet je?li nie by?a osob?, kt?r? nale?a?o za to wini?. Pragn??a, spogl?daj?c w przesz?o??, aby istnia?o co?, co mog?a powiedzie? b?d? zrobi?, aby sprawy potoczy?y si? inaczej. Jednak te kobiety zawsze by?y po dw?ch r??nych stronach barykady, niezale?nie od sytuacji, o kt?r? chodzi?o. I wydawa?o si?, ?e ?aden wysi?ek, z kt?rejkolwiek ze stron, nie by? w stanie tego zmieni?. By?y po prostu dwiema ca?kowicie r??ni?cymi si? od siebie istotami, kt?re utkn??y w tej samej rodzinie, kt?re utkn??y w relacji matka-c?rka. Gwen nigdy nie by?a c?rk?, kt?rej pragn??a jej matka, a Kr?lowa nigdy nie by?a matk?, jakiej ?yczy?aby sobie Gwen. Gwen zastanawia?a si? dlaczego ?wiat po??czy? je ze sob?. Kr?lowa skin??a g?ow?, a Gwendolyn wiedzia?a, ?e matka j? rozumie. – To ja przepraszam – odpowiedzia?a. – Jeste? wyj?tkow? c?rk?. I wyj?tkow? Kr?low?. Du?o wspanialsz? Kr?low? ni? ja kiedykolwiek by?am. I du?o wspanialszym w?adc?, ni? kiedykolwiek by? tw?j ojciec. By?by z ciebie dumny. Zas?ugujesz na lepsz? matk? ni? ta, kt?r? jestem ja. Gwen otar?a ?zy. – By?a? doskona?? matk?. Matka potrz?sn??a g?ow?. – By?am dobr? Kr?low?. I oddan? ?on?. Ale nie by?am dobr? matk?. A przynajmniej nie dla ciebie. My?l?, ?e widzia?am w tobie zbyt du?o siebie. To mnie przera?a?o. Gwen ?cisn??a jej r?k?. P?aka?a. Pragn??a, aby dano im wi?cej czasu dla siebie, aby ta rozmowa odby?a si? o wiele wcze?niej. Teraz, kiedy by?a Kr?low?, kiedy obie by?y starsze, i kiedy mia?a dziecko, Gwen pragn??a, aby matka by?a przy niej. Chcia?a m?c korzysta? z jej rad. Ironicznie, moment, w kt?rym najbardziej pragn??a jej przy sobie, by? czasem, w kt?rym nie mog?a jej mie?. – Mamo, chcia?abym, aby? pozna?a moje dziecko. Mojego syna. Oto Guwayne. Kr?lowa, zaskoczona, otworzy?a szeroko oczy, unios?a g?ow? nad poduszkami, spojrza?a w d?? i dopiero teraz dostrzeg?a, ?e Gwen trzyma na r?kach Guwayne’a. Kr?lowa westchn??a, podnios?a si? nieco bardziej, a nast?pne wybuch?a p?aczem. – Och Gwendolyn – powiedzia?a. – To najpi?kniejsze dziecko jakie kiedykolwiek widzia?am. Wyci?gn??a r?k? i dotkn??a Guwayne’a, po?o?y?a d?onie na jego czole, a kiedy to uczyni?a, za?ka?a jeszcze mocniej. Nast?pnie odwr?ci?a si? i spojrza?a na Thora. – B?dziesz dobrym ojcem – powiedzia?a. – M?j m?? ci? uwielbia?. Zaczynam rozumie? dlaczego. Myli?am si? co do ciebie. Wybacz mi. Ciesz? si?, ?e jeste? z Gwendolyn. Thor uroczy?cie skin?? g?ow?, wyci?gn?? r?k? i chwyci? Kr?low? za rami?. Ona r?wnie? wyci?gn??a do niego d?o?. – Nie mam czego wybacza? – powiedzia?. Kr?lowa spojrza?a na Gwendolyn, a jej oczy zn?w sta?y si? twarde. Gwen zobaczy?a w nich nag?? zmian?, zobaczy?a, ?e wraca stara Kr?lowa. – Staniesz teraz w obliczu wielu pr?b – powiedzia?a matka. – Ca?y czas stara?am si? je kontrolowa?. Wci?? mam wsz?dzie swoich ludzi. Obawiam si? o ciebie. Gwendolyn poklepa?a j? po d?oni. – Matko, nie martw si? tym teraz. To nie czas na sprawy pa?stwa. Matka pokr?ci?a g?ow?. – Zawsze jest czas na sprawy pa?stwa. A teraz przede wszystkim. Pogrzeby, nie zapominaj, s? sprawami pa?stwa. Nie s? wydarzeniami rodzinnymi, a politycznymi. Kr?lowa kaszla?a przez d?ugi czas, a nast?pnie odetchn??a g??boko. – Nie pozosta?o mi wiele czasu, wi?c s?uchaj uwa?nie – powiedzia?a, a jej g?os stawa? si? coraz s?abszy. – We? sobie moje s?owa do serca. Nawet je?li nie masz ochoty ich us?ysze?. Gwen nachyli?a si? bli?ej i uroczy?cie skin??a g?ow?. – Cokolwiek powiesz matko. – Nie ufaj Tirusowi. Zdradzi ci?. Nie ufaj jego ludziom. Ci MacGilowie nie s? jednymi z nas. ??czy ich z nami jedynie nazwisko. Nie zapominaj o tym. Matka zacz??a sapa?, pr?buj?c z?apa? oddech. – McCloudom r?wnie? nie ufaj. Nie wyobra?aj sobie, ?e b?dziesz ?y? z nimi w pokoju. Matka sapa?a, a Gwen zastanawia?a si? nad jej s?owami, staraj?c si? poj?? ich g??bsze znaczenie. – Dbaj, aby twoja armia by?a silna, a obrona jeszcze silniejsza. Im mocniej zdasz sobie spraw? z tego, ?e pok?j to iluzja, tym d?u?ej uda ci si? go zachowa?. Matka zn?w dysza?a. Przez d?ugi czas. Zamkn??a oczy. Serce Gwen krwawi?o, gdy patrzy?a jak wiele wysi?ku kosztuj? j? te s?owa. Z jednej strony, pomy?la?a Gwen, by? mo?e by?y to tylko s?owa umieraj?cej Kr?lowej, kt?ra zbyt d?ugo czu?a si? znu?ona; z drugiej jednak strony, Gwen nie mog?a oprze? si? wra?eniu, jest w tym wszystkim jaka? m?dro??. M?dro??, kt?rej by? mo?e nie chcia?a przyj??. Jej matka zn?w otworzy?a oczy. – Twoja siostra, Luanda – wyszepta?a. – Chc?, aby by?a na moim pogrzebie. Jest moj? c?rk?. Moj? pierworodn?. Gwendolyn westchn??a, zaskoczona. – Uczyni?a straszne rzeczy, zas?u?y?a na wygnanie. Ale oka? jej ?ask?, tylko raz. Kiedy b?d? wsadza? mnie do ziemi, chc?, aby by?a tutaj. Nie odrzucaj pro?by umieraj?cej matki. Gwendolyn zn?w westchn??a, czu?a si? rozdarta. Chcia?a sprawi? matce przyjemno??. Jednak nie chcia?a pozwoli? Luandzie wr?ci?. Nie po tym co zrobi?a. – Obiecaj mi –  powiedzia?a matka, ?ciskaj?c stanowczo d?o? Gwen. – Obiecaj mi. Ostatecznie Gwendolyn skin??a – nie by?a w stanie jej odm?wi?. – Obiecuj? ci, Matko. Matka westchn??a i skin??a g?ow?. By?a usatysfakcjonowana, osun??a si? z powrotem na poduszk?. – Matko, – powiedzia?a Gwen i odchrz?kn??a – chcia?abym, aby? pob?ogos?awi?a moje dziecko. Matka delikatnie otworzy?a oczy i spojrza?a na ni?, nast?pnie zamkn??a je powoli i potrz?sn??a g?ow?. – To dziecko ma wszelkie b?ogos?awie?stwa jakich noworodek mo?e tylko potrzebowa?. Ma r?wnie? moje, jednak go nie potrzebuje. Zobaczysz c?rko, ?e twoje dziecko b?dzie du?o pot??niejsze ni? ty, Thorgrin czy ktokolwiek inny, kto narodzi? si? wcze?niej, b?d? narodzi si? p??niej. Wszystko to zosta?o przepowiedziane lata temu. Matka dysza?a przez d?ugi czas, a kiedy Gwen wydawa?o si?, ?e sko?czy?a, kiedy Gwen przygotowywa?a si? ju? do wyj?cia, matka otworzy?a oczy po raz ostatni. – Nie zapominaj czego nauczy? ci? ojciec – powiedzia?a, jej g?os by? tak s?aby, ?e ledwie mog?a m?wi?. – Czasem w kr?lestwie najwi?kszy pok?j panuje podczas wojny. ROZDZIA? SI?DMY Steffen galopowa? w d?? zakurzon? drog?, kieruj?c si? na wsch?d od Kr?lewskiego Dworu. Jego podr?? trwa?a ju? kilka dni. Pod??a?y za nim dziesi?tki cz?onk?w Kr?lewskiej Stra?y. Czu? si? zaszczycony, ?e to w?a?nie jemu Kr?lowa powierzy?a t? misj? i by? w pe?ni zdeterminowany, aby nale?ycie j? wype?ni?. Steffen je?dzi? od miasta do miasta z karawan? kr?lewskich powoz?w. Ka?dy z nich wype?niony by? z?otem, srebrem, kr?lewskimi monetami, kukurydz?, pszenic?, r??nymi zapasami i materia?ami budowlanymi wszelkiego rodzaju. Kr?lowa postanowi?a przynie?? pomoc do wszystkich ma?ych wiosek Kr?gu, aby r?wnie? one mog?y si? odbudowa?. To w?a?nie w Steffenie dostrzeg?a odpowiedni? osob?, kt?rej nale?y powierzy? t? misj?. Steffen odwiedzi? ju? wiele wiosek, w imieniu Kr?lowej rozdzieli? wiele wagon?w pe?nych towar?w. Robi? to bardzo dok?adnie, staraj?c si? jak najlepiej rozdysponowa? je pomi?dzy wioski i rodziny, kt?re najbardziej ich potrzebowa?y. By? dumny widz?c rado?? na twarzach ludzi, kiedy rozdawa? im towary i przydziela? pracownik?w, kt?rzy mieli pom?c w odbudowie wiosek znajduj?cych si? w okolicy Kr?lewskiego Dworu. Wioska po wiosce, wszystko w imieniu Gwendolyn. Steffen pomaga? odbudowa? wiar? w pot?g? Kr?lowej, w mo?no?? odbudowy Kr?gu. Po raz pierwszy w ?yciu ludzie nie zwracali uwagi na jego wygl?d, patrzyli na niego z szacunkiem, jak na normalnego cz?owieka. Pokocha? to uczucie. Ludzie r?wnie? mieli poczucie, ?e Kr?lowa o nich nie zapomnia?a, Steffen za? by? szcz??liwy mog?c bra? udzia? w przedsi?wzi?ciu, kt?re sprawia?o, ?e lud jeszcze bardziej kocha? Kr?low? i czu? si? jej oddany. Niczego wi?cej nie pragn??. Los chcia?, ?e, po odwiedzeniu wielu wsi, trasa wyznaczona przez Kr?low? zawiod?a Steffena do jego w?asnej wioski, do miejsca w kt?rym si? wychowa?. Steffen poczu? strach, pewne uk?ucie w ?o??dku, kiedy zobaczy?, ?e jego osada jest nast?pna na li?cie. Chcia? zawr?ci?, zrobi? cokolwiek, aby tylko tego unikn??. Wiedzia? jednak, ?e nie mo?e tego zrobi?. Przysi?g? Gwendolyn, ?e wype?ni jej rozkazy, na szali le?a? wi?c jego honor – musia? spe?ni? sw?j obowi?zek, nawet je?li wi?za?o si? to z powrotem do miejsca, kt?re widywa? w najwi?kszych koszmarach. By?o to miejsce, w kt?rym mieszkali wszyscy ludzie, kt?rych zna? jako dziecko, ludzie, kt?rzy czerpali ogromn? przyjemno?? z dr?czenia go i szydzenia ze sposobu w jaki zosta? ukszta?towany. Ludzie, kt?rzy sprawili, ?e przez ca?e ?ycie odczuwa? wstyd z powodu tego, kim jest. Kiedy stamt?d odszed?, przysi?g? sobie, ?e ju? nigdy tu nie wr?ci, ?e nigdy nie ujrzy ju? swojej rodziny. Teraz, o ironio, przywiod?a go tu jego misja, podczas kt?rej w imieniu Kr?lowej mia? rozda? im wszelkie towary, kt?rych mog? potrzebowa?. Los bywa jednak okrutny. Steffen wjecha? na grzbiet g?ry i pierwszy raz od dawna ujrza? swoj? osad?. W ?o??dku wszystko mu si? przewraca?o. Wystarczy?o, aby tylko zobaczy? to miejsce, a od razu poczu?, ?e jest mniej wart. Zaczyna? kurczy? si? w sobie, czo?ga? w ?rodku w?asnego cia?a, by?o to uczucie, kt?rego szczerze nienawidzi?. A przecie? jeszcze przed chwil? czu? si? tak wspaniale, lepiej ni? kiedykolwiek w swoim ?yciu. Szczeg?lnie teraz, maj?c t? pozycj?, b?d?c w tym otoczeniu. Teraz, kiedy odpowiada? przed sam? Kr?low?. Jednak kiedy zobaczy? to miejsce, wr?ci?y wspomnienia, dotycz?ce tego w jaki spos?b ludzie traktowali go wcze?niej. Nienawidzi? tego uczucia. Czy ci wszyscy ludzie wci?? tu mieszkali? Zastanawia? si?. Czy wci?? byli tak okrutni, jak zazwyczaj. Mia? jedynie nadziej?, ?e nie. Je?li Steffen natrafi tu na swoj? rodzin?, co im powie? Co oni mu powiedz?? Czy b?d? z niego dumni, kiedy zobacz? jaki urz?d piastuje? Osi?gn?? w swoim ?yciu wi?cej ni? ktokolwiek z jego rodziny, ni? ktokolwiek z wioski. By? jednym z najwa?niejszych doradc?w Kr?lowej, by? cz?onkiem ma?ej kr?lewskiej rady. B?d? zdumieni s?ysz?c co uda?o mu si? osi?gn??. Ostatecznie b?d? musieli przyzna?, ?e mylili si? co do niego. ?e wcale nie by? nic nie warty. Steffen mia? nadziej?, ?e mo?e w?a?nie w ten spos?b potocz? si? sprawy. Mo?e wreszcie jego rodzina b?dzie go podziwia?, mo?e zyska w?r?d swych ludzi szacunek. Steffen i jego kr?lewska karawana zatrzymali si? przed bramami tej niewielkiej osady. Steffen nakaza? wszystkim zatrzyma? si?. Odwr?ci? si? przodem do swoich ludzi, do dziesi?tek ?o?nierzy Stra?y Kr?lewskiej, kt?rzy czekali na jego rozkazy. – Poczekacie tutaj na mnie, – krzykn?? – poza murami miasta. Nie chc?, aby moi ludzie was zobaczyli. Chc? stawi? im czo?a w samotno?ci. – Tak jest, Panie Dow?dco – odpowiedzieli. Steffen zsiad? z konia, chc?c pieszo przeby? reszt? drogi do miasta. Nie chcia?, aby jego rodzina zobaczy?a kr?lewskiego konia, czy kr?lewsk? ?wit?. Chcia? zobaczy? jak zareaguj? na jego widok, kiedy zobacz? go takim jaki jest, bez obecnej pozycji czy rangi. ?ci?gn?? nawet kr?lewskie oznaczenia ze swojej nowej odzie?y i pozostawi? je w siodle. Steffen wszed? przez g??wn? bram? do ma?ej, brzydkiej wioski, kt?r? pami?ta?. Mia?a zapach dzikich ps?w, kurcz?t biegaj?cych wolno po ulicach, starych kobiet i przeganiaj?cych je dzieci. Szed? obok rz?d?w chatek, kt?rych kilka zrobionych by?o z kamienia, ale wi?kszo?? – ze s?omy. Ulice by?y w bardzo z?ym stanie, pe?ne dziur i zwierz?cych zw?ok. Nic si? nie zmieni?o. Przez wszystkie te lata, zupe?nie nic si? nie zmieni?o. Steffen ostatecznie dotar? na koniec ulicy, skr?ci? w lewo, a kiedy ujrza? dom swego ojca, przewr?ci?y si? w nim wszystkie wn?trzno?ci. Wygl?da? tak, jak zawsze – ma?y drewniany domek z pochy?ym dachem i krzywymi drzwiami. Z ty?u szopa, w kt?rej kazano spa? Steffenowi. Widok ten sprawi?, ?e natychmiast chcia? j? zburzy?. Steffen podszed? do frontowych drzwi, kt?re by?y otwarte. Stan?? w wej?ciu i zajrza? do ?rodka. Zapar?o mu dech w piersiach. By?a tu ca?a jego rodzina: ojciec, matka, wszystkie jego siostry i bracia. Wszyscy st?oczeni w tej malutkich chatce. W tej kwestii r?wnie? nic si? nie zmieni?o. Zebrali si? przy stole, jak zwykle, walcz?c o och?apy, ?miej?c si? do siebie. Nigdy nie ?miali si? ze Steffenem. Zawsze tylko z niego. Wszyscy wygl?dali starzej, ale poza tym, tak samo. Obserwowa? ich ze zdumieniem. Naprawd? pochodzi? w?a?nie st?d? Matka Steffena zauwa?y?a go jako pierwsza. Odwr?ci?a si?, a kiedy go ujrza?a j?kn??a i upu?ci?a talerz, kt?ry rozbi? si? na pod?odze. Nast?pnie odwr?ci? si? ojciec i wszyscy pozostali. Gapili si?, b?d?c w szoku, ?e zn?w go widz?. Byli wyra?nie niezadowoleni, jak podczas wizyty nieproszonego go?cia. – Wi?c… – powoli powiedzia? ojciec, zagniewany, obchodz?c st?? i zbli?aj?c si? do niego, ocieraj?c serwetk? t?uszcz z d?oni. Jego ruchy mia?y sprawia? wra?enie gro?nych. – Koniec ko?c?w, powr?ci?e?. Steffen pami?ta?, ?e ojciec mia? w zwyczaju skr?ca? t? serwetk?, namacza? j?, a potem go ni? bato?y?. – C?? to si? sta?o? – doda? ojciec,  z ponurym u?miechem na twarzy. – Nie powiod?o si? w wielkim mie?cie? – S?dzi?, ?e jest na nas za dobry. A teraz przybieg? do domu jak pies z podkulonym ogonem! – krzykn?? jeden z jego braci. – Jak pies! – powt?rzy?a jedna z si?str. Steffen kipia? ze z?o?ci, oddycha? ci??ko – zmusi? si? jednak, aby trzyma? j?zyk za z?bami, aby nie zni?a? si? do ich poziomu. Ostatecznie byli to prowincjusze, kt?rzy doznali uszczerbku, na skutek ?ycia w ma?ej wiosce. On natomiast widzia? ?wiat, do?wiadczy? innego ?ycia i powinien zachowa? si? lepiej. Jego rodzina – czyli wszyscy, kt?rzy znajdowali si? w izbie – ?mia?a si? z niego. Jedyn? osob?, kt?ra si? nie ?mia?a i kt?ra patrzy?a si? na niego z szeroko otwartymi oczami, by?a jego matka. Pomy?la?, ?e mo?e ona jako jedyna si? zmieni?a. Pomy?la?, ?e mo?e ucieszy?a si? na jego widok. Ta jednak pokiwa?a jedynie g?ow?. – Och Steffen, – powiedzia?a – nigdy nie powiniene? wraca?. Nie jeste? cz??ci? tej rodziny. Jej s?owa, wypowiedziane tak spokojnie, bez ?adnej z?o?liwo?ci, zabola?y Steffena najbardziej. – Nigdy ni? nie by? – powiedzia? jego ojciec. – Jest zwyk?? kreatur?. Co tu robisz ch?opcze? Przyjecha?e? po wi?cej odpadk?w? Steffen nie odpowiedzia?. Nie mia? daru do przem?wie?, do dowcipnych, b?yskotliwych odpowiedzi, a ju? na pewno nie w tak obci??aj?cych emocjonalnie chwilach jak ta. By? tak zdenerwowany, ?e ledwie potrafi?by skleci? s?owo. By?o tak wiele rzeczy, kt?re chcia? im wszystkim powiedzie?. Jednak s?owa, kt?re mog?yby to wyrazi?, nie pojawia?y si? w gardle. Sta? tam wi?c jedynie, kipi?cy ze z?o?ci, w milczeniu. – Zapomnia?e? j?zyka w g?bie? – zadrwi? jego ojciec. – W takim razie zejd? mi z oczu. Marnujesz m?j czas. Mamy dzi? wielki dzie? i nie pozwol?, aby? go zepsu?. Ojciec usun?? Steffena z drogi i przeszed? obok niego. Wyszed? na zewn?trz, rozejrza? si? w obu kierunkach. Ca?a rodzina czeka?a i obserwowa?a go. Ojciec wszed? z powrotem, chrz?kn?? rozczarowany. – Nie ma ich jeszcze? – matka zapyta?a z nadziej?. Pokr?ci? g?ow?. – Nie mam poj?cia gdzie mog? by? – odpowiedzia? ojciec. Nast?pnie odwr?ci? si? do Steffena, w?ciek?y, czerwony ze z?o?ci. – Wy?a? st?d – warkn??. – Czekamy na bardzo wa?n? osob?, a ty blokujesz wej?cie. Wszystko zepsujesz, tak jak zawsze wszystko potrafi?e? zepsu?. C?? za wyczucie czasu, ?eby pojawia? si? w?a?nie w takim momencie. Dow?dca Kr?lowej, we w?asnej osobie, nadjedzie tu lada chwila, aby rozda? w wiosce jedzenie i zaopatrzenie. To jest nasz moment, chwila, w kt?rej b?dziemy mogli si? do niego zwr?ci?. Sp?jrz na siebie – ojciec u?miechn?? si? szyderczo. – Stoisz w drzwiach i blokujesz wej?cie. Jedno spojrzenie na ciebie i przejedzie obok naszego domu. Pomy?li, ?e to chata dziwade?. Jego bracia i siostry zacz?li pok?ada? si? ze ?miechu. – Chata dziwade?! – powt?rzy? jeden z ch?opak?w. Steffen sta? tam, robi?c si? ca?y czerwony. Odwzajemnia? spojrzenie swojego ojca, kt?ry patrzy? si? na niego skrzywiony. Steffen, zbyt zdenerwowany, by mu odpowiedzie?, powoli odwr?ci? si?, pokiwa? g?ow? i wyszed? z chaty. Poszed? na ulic?, a kiedy ju? si? tam znalaz?, skin?? na swoich ludzi. Nagle pojawi?y si? dziesi?tki l?ni?cych kr?lewskich powoz?w, kt?re wjecha?y do wsi. – Nadje?d?aj?! – krzykn?? ojciec Steffena. Ca?a jego rodzina wybieg?a na zewn?trz, przebiegli obok Steffena i ustawili si? w linii, gapi?c si? na wozy pilnowane przez kr?lewsk? stra?. Ca?a stra? odwr?ci?a si? i spojrza?a w stron? Steffena. – Panie, – powiedzia? jeden z nich – czy mamy rozda? towary, czy powinni?my jecha? dalej? Steffen sta? podpieraj?c si? r?kami na biodrach i wpatrywa? si? w swoj? rodzin?. Ci za?, co do jednego, odwr?cili si? ca?kowicie zadziwieni tym, co us?yszeli. Odwracali si? to w prz?d to w ty?, gapi?c si? to na Steffena to na kr?lewskie stra?e. Byli zaskoczeni, jakby nie potrafili zrozumie? co si? w?a?nie sta?o. Steffen wolnym krokiem podszed? do swojego konia, wspi?? si? na niego i usiad? na czele gwardii w swoim srebrno-z?otym siodle, a nast?pnie spojrza? w d?? na swoj? rodzin?. – M?j Panie? – wykrztusi? jego ojciec. – To jaki? ?art? Ty? Kr?lewskim dow?dc?? Steffen siedzia? tylko i patrz?c na swojego ojca pokiwa? g?ow?. – Tak Ojcze –  odpowiedzia?. – Jestem kr?lewskim dow?dc?. – To niemo?liwe – powiedzia? ojciec. – To niemo?liwe. W jaki spos?b taka kreatura mog?a zosta? wybrana do gwardii Kr?lowej? Wtem, dw?ch gwardzist?w zsiad?o z konia, doby?o swoich mieczy i ruszy?o w stron? ojca Steffena. Trzymali ko?c?wki swojej broni przy jego gardle, naciskaj?c je na tyle mocno, ?e ten z przera?enia otworzy? szeroko oczy. – Kto obra?a cz?owieka Kr?lowej, obra?a sam? Kr?low? – jeden z m??czyzn warkn?? w stron? ojca Steffena. Ojciec, przera?ony, prze?kn?? ?lin?. – Panie, czy powinni?my aresztowa? tego cz?owieka – drugi gwardzista zapyta? Steffena. Steffen spojrza? badawczo na swoj? rodzin?, widzia? szok i niedowierzania na wszystkich tych twarzach. – Steffen! – jego matka ruszy?a do przodu, ?cisn??a jego nogi, b?aga?a. – Prosz?! Nie wtr?caj ojca do aresztu! I prosz? – przeka? nam dary. Potrzebujemy ich! – Jeste? nam to winny! – rzuci? jego ojciec. – Za wszystko, co ci da?em przez ca?e twoje ?ycie. Jeste? nam to winny. – Prosz?! – b?aga?a matka. – Nie mieli?my poj?cia. Nie wiedzieli?my kim si? sta?e?! B?agam, nie krzywd? ojca! Pad?a na kolana i zacz??a p?aka?. Steffen tylko pokr?ci? g?ow?, patrz?c na tych k?amliwych, oszuka?czych ludzi bez honoru. Na ludzi, kt?rzy przez ca?e ?ycie byli dla niego okrutni. Teraz, kiedy zobaczyli, ?e sta? si? kim? wa?nym, oczekiwali czego? od niego. Steffen zrozumia?, ?e nie zas?uguj? nawet na jego odpowied?. Zrozumia? co? jeszcze: przez ca?e ?ycie, umieszcza? swoj? rodzin? na piedestale. Jakby byli wspaniali, perfekcyjni, jakby co? osi?gn?li, jakby byli kim?, kim on chcia? si? sta?. Teraz zrozumia?, ?e jest dok?adnie na odwr?t. To wszystko, ca?e jego dzieci?stwo, by?o wielkim z?udzeniem. To byli ?a?o?ni ludzie. Pomimo swojej postawy, by? ponad nimi wszystkimi. Zrozumia? to po raz pierwszy w swoim ?yciu. Spojrza? w d?? na swojego ojca, na skierowane w jego kierunku miecze i szczerze m?wi?c jaka? jego cz??? chcia?a skrzywdzi? ojca. Ale inna cz??? zrozumia?a, ?e nie zas?uguj? oni nawet na zemst?. Musieliby by? kim?, aby na ni? zas?u?y?. A byli nikim. Odwr?ci? si? do swoich ludzi. – My?l?, ?e ta wioska poradzi sobie sama – powiedzia?. Spi?? konia i w wielkich k??bach dymu, wszyscy wyjechali z osady. Steffen przysi?g? sobie, ?e ju? nigdy tu nie wr?ci. ROZDZIA? ?SMY S?udzy otworzyli stare, d?bowe drzwi. Na zewn?trz szala?a okropna pogoda. Reece by? ca?y mokry od deszczu i wiatru Wysp G?rnych, czym pr?dzej chcia? si? wi?c schroni? w suchym forcie Sroga. Kiedy tylko drzwi zatrzasn??y si? za jego plecami, ucieszy? si?, ?e wreszcie znajduje si? w jakim? suchym miejscu. Strzepn?? wod? ze swoich w?os?w i z twarzy, a gdy spojrza? w g?r?, ujrza? Sorga, kt?ry spieszy? w jego kierunku, aby u?ciska? go na powitanie. Reece odwzajemni? jego u?cisk. Zawsze my?la? ciep?o o tym wspania?ym wojowniku i przyw?dcy, o tym m??czy?nie, kt?ry tak doskonale zarz?dza? Silesi?, kt?ry by? lojalny wobec jego ojca i mo?e nawet bardziej lojalny wobec jego siostry. Widz?c Sroga, z jego sztywn? brod?, szerokimi ramionami i przyjaznym u?miechem, przypomnia? sobie swojego ojca, i ca?? star? gwardi?. Srog odchyli? si? w ty?, a swoj? muskularn? r?k? chwyci? Reece’a za rami?. – Teraz, kiedy jeste? starszy, a? za bardzo przypominasz swojego ojca. – Powiedzia? ciep?o. Reece u?miechn?? si?. – Mam nadziej?, ?e to dobrze. – Oczywi?cie – odpowiedzia? Srog. – To by? wspania?y cz?owiek. Poszed?bym za nim w ogie?. Sorg odwr?ci? si? i poprowadzi? Reece’a wzd?u? korytarza. Wszyscy jego ludzie pod??yli za nimi, towarzysz?c im przez ca?? drog? po forcie. – Jeste? jedn? z os?b, kt?re najch?tniej witam w tym smutnym miejscu – powiedzia? Srog. – Jestem wdzi?czny twojej siostrze, ?e ci? tu przys?a?a. – Wygl?da na to, ?e nie wybra?em najlepszego dnia na odwiedziny – powiedzia? Reece kiedy przeszli obok otwartego okna, deszcz la? zaledwie kilka st?p od nich. Srog u?miechn?? si?. – Tutaj ka?dy dzie? tak wygl?da – odpowiedzia?. –  Zreszt? aura w ka?dej chwili mo?e si? zmieni?. Powiadaj?, ?e na Wyspach G?rnych w ci?gu jednego dnia mo?na do?wiadczy? wszystkich czterech p?r roku – i musz? przyzna?, ?e jest to prawda. Reece spojrza? na zewn?trz, na ma?y, pusty zamkowy dziedziniec. Znajdowa?a si? na nim garstka starych, kamiennych budynk?w, szarych, starodawnych – wygl?da?y jakby wkomponowa?y si? w deszcz. W ich s?siedztwie znajdowa?o si? zaledwie kilka os?b. Ta wyspa wydawa?a si? smutnym, opuszczonym miejscem. – Gdzie si? wszyscy podziali? – zapyta? Reece. Srog westchn??. – Ludzie zamieszkuj?cy Wyspy G?rne pozostaj? w domach. Patrz? g??wnie na siebie. S? rozrzuceni. To miejsce nie jest jak Silesia, czy Kr?lewski Dw?r. Tu ludzie ?yj? na ca?ej wyspie. Nie skupiaj? si? w miastach. S? dziwnymi samotnikami. Uparci i trudni w obyciu, tak jak pogoda. Srog prowadzi? Reece’a w d?? korytarza, kiedy min?li r?g znale?li si? w Wielkiej Sali. W komnacie znajdowa? si? tuzin m??czyzn Sroga, ?o?nierzy odzianych w swoje buty i zbroje. Ponuro siedzieli wok?? sto?u ustawionego blisko ognia. Przy palenisku spa?y psy. Ludzie spo?ywali kawa?y mi?sa, a resztki rzucali zwierz?tom. Spojrzeli na Reece’a i chrz?kn?li. Srog poprowadzi? go?cia w pobli?e ognia. Ten roztar? r?ce nad p?omieniami, szcz??liwy, ?e wreszcie dozna? nieco ciep?a. – Wiem, ?e nie masz zbyt wiele czasu przed odp?yni?ciem twojego statku – powiedzia? Srog. – Chcia?em jednak zapewni? ci cho? troch? ciep?a i suche ubrania. S?u??cy podszed? i poda? Reece’owi zestaw suchych ubra? oraz pancerz. Wszystko dok?adnie w jego rozmiarze. Reece spojrza? zaskoczony na Sroga. By? mu bardzo wdzi?czny. Zdj?? swoje mokre ubranie i zast?pi? je tym, kt?re w?a?nie dosta?. Srog u?miechn?? si?. – Dobrze traktujemy tu swoich ludzi – powiedzia?. – By?em pewny, ?e w tym miejscu, b?dziesz tego potrzebowa?. – Dzi?kuj? – odpowiedzia? Reece, zaledwie w jednej chwili poczu?, ?e jest mu du?o cieplej. – Nigdy nie potrzebowa?em ich bardziej. Obawia? si?, ?e b?dzie musia? wraca? w mokrych ubraniach, by?o wi?c to dok?adnie to, czego potrzebowa?. Srog zacz?? rozprawia? o polityce, by? to d?ugi monolog, a Reece co chwila kiwa? grzecznie g?ow?, udaj?c, ?e s?ucha. W rzeczywisto?ci by? jednak mocno rozkojarzony. Wci?? ow?adni?ty my?lami o Starze – nie potrafi? wyrzuci? jej ze swojej g?owy. Nie m?g? przesta? my?le? o ich spotkaniu. Za ka?dym razem kiedy o niej pomy?la?, czu? w sercu ogromn? ekscytacj?. Nie m?g? te? przesta? my?le?, z przera?eniem, o zadaniu jakie mia? do wykonania na kontynencie. Konieczno?? powiedzenia Selese – i wszystkim innym – ?e ?lub zostanie odwo?any. Nie chcia? jej zrani?. Niestety nie widzia? innego wyj?cia. – Reece?–  powt?rzy? Srog. Reece zamruga? i spojrza? w jego kierunku. – S?uchasz mnie? – zapyta? Srog. – Przepraszam – odpowiedzia? Reece. – O czym to m?wi?e?? – Zapyta?em, czy twoja siostra dosta?a moje depesze. Reece skin?? g?ow?, staraj?c si? skupi?. – Tak – odpowiedzia?. – Jest to pow?d, dla kt?rego mnie tu przys?a?a. Poprosi?a mnie, abym sprawdzi? co u ciebie, chcia?a dowiedzie? si? z pierwszej r?ki, co si? dzieje. Srog westchn??, wpatruj?c si? w p?omienie. – Jestem tu ju? od szcz??ciu miesi?cy – powiedzia? – i mog? ?mia?o powiedzie?, ?e Wyspiarze nie s? tacy jak my. S? MacGilami jedynie z nazwiska. Brakuje im cech twojego ojca. Nie chodzi tylko o to, ?e s? uparci – po prostu nie mo?na im ufa?. Codziennie sabotuj? statki Kr?lowej, szczerze m?wi?c, sabotuj? wszystko, cokolwiek tutaj robimy. Nie chc? nas tutaj. Nie chc? mie? nic wsp?lnego z kontynentem – oczywi?cie opr?cz najechania go. Wydaje mi si?, ?e ?ycie w zgodzie, nie jest po prostu w ich stylu. Srog westchn??. – Tracimy tu tylko czas. Twoja siostra powinna odpu?ci?. Zostawi? ich tu na pastw? losu. Reece skin?? g?ow?, s?ucha?. Pociera? d?onie nad ogniskiem kiedy nagle s?o?ce wy?oni?o si? zza chmur, a ciemno?? i ulewa zamieni?y si? w pi?kny, s?oneczny letni dzie?. W oddali zabrzmia? r?g. – Tw?j statek! – krzykn?? Srog. – Musimy i??. Musisz odp?yn?? zanim pogoda zn?w si? zmieni. Odprowadz? ci?. Srog wyprowadzi? Reece’a z fortu bocznymi drzwiami. Reece by? zdumiony, kiedy porazi?o go jasne s?o?ce. Wydawa?o si?, jakby by? pi?kny, letni dzie?. Reece i Srog szli szybko, obok siebie, za nimi kroczy?o kilku ludzi Sroga. Kamienie chrupa?y pod ich stopami kiedy schodzili kr?tymi szlakami w d?? wzg?rza, kieruj?c si? w stron? oddalonego nieco wybrze?a. Min?li szare g?azy, kamienne wzniesienia i klify obsiane kozami, kt?re wspi??y si? na zbocza i me??y traw?. Gdy zbli?yli si? do brzegu, wsz?dzie wok?? bi?y dzwony, ostrzegaj?ce statki o podnosz?cej si? mgle. – Widz?, z jakimi warunkami musisz si? zmaga? – odezwa? si? w ko?cu Reece. – Widz?, ?e nie jest ?atwo. Uda?o ci si? trzyma? to wszystko w kupie du?o d?u?ej ni? komukolwiek wcze?niej. To pewne. Dobrze sobie tutaj radzisz. Mo?esz by? pewny, ?e przeka?? to Kr?lowej. Srog z wdzi?czno?ci? skin?? g?ow?. – Dzi?kuj?, ?e to m?wisz – powiedzia?, – Dlaczego tutejsi ludzie s? niezadowoleni? – spyta? Reece. – Przecie? s? wolni. Nie wyrz?dzili?my im ?adnej krzywdy – po prawdzie, dostarczyli?my im zapasy i ochron?. Srog pokiwa? g?ow?. – Nie spoczn? dop?ki Tirus nie b?dzie wolny. Uwa?aj?, ?e dop?ki wi?ziony jest ich przyw?dca, dotyka ich osobista potwarz. – Powinni by? szcz??liwi, ?e siedzi w wi?zieniu, a nie zosta? stracony za zdrad?. Srog zn?w pokiwa? g?ow?. – To prawda, jednak ci ludzie tego nie rozumiej?. – A je?li by?my go uwolnili? – spyta? Reece. – Czy to spowodowa?oby pok?j? Srog zaprzeczy?. – W?tpi?. My?l?, ?e to tylko o?mieli?oby ich do tego, aby wyrazi? niezadowolenie z jakiego? innego powodu. – Wi?c co nale?y zrobi?? – zapyta? Reece. Srog westchn??. – Opu?ci? to miejsce – powiedzia?. –  Tak szybko, jak to tylko mo?liwe. Nie podoba mi si? to, co tutaj widz?. Czuj?, ?e bunt wisi w powietrzu. – Przecie? znacznie przewy?szamy ich liczb? m??czyzn i statk?w. Sorg pokr?ci? g?ow?. – To tylko z?udzenie – powiedzia?. – S? doskonale zorganizowani. S? na swojej ziemi. Znaj? milion subtelnych sposob?w na sabota?, kt?rych nie mo?emy przewidzie?. Siedzimy tutaj, niczym w siedlisku w??y. – Nie je?li m?wimy o Matusie – powiedzia? Reece. – To prawda-  odpowiedzia? Srog. – Ale on jest jedynym wyj?tkiem. Jest jeszcze jeden, pomy?la? Reece, Stara. Jednak zatrzyma? t? my?l dla siebie. S?uchaj?c tego wszystkiego, coraz bardziej chcia? uratowa? Star?, zabra? j? st?d tak szybko, jak tylko to mo?liwe. Przysi?g? sobie, ?e to uczyni. Ale najpierw musia? powr?ci? do domu i uporz?dkowa? wszystkie swoje sprawy. Potem b?dzie m?g? po ni? wr?ci?. Kiedy wkroczyli na piasek, Reece spojrza? w g?r? i zobaczy? stoj?cy przed nim statek. Jego ludzie czekali na niego. Zatrzyma? si?, Srog odwr?ci? si? w jego kierunku i ciep?o ?cisn?? go za rami?. – Podziel? si? ca?? t? wiedz? z Gwendolyn – powiedzia? Reece. – Poinformuj? j? o wszystkich twoich obawach. Wiem jednak, ?e jest zdecydowana na utrzymanie tych wysp. Postrzega je jako cz??? wi?kszego planu dla Kr?gu. P?ki co musisz wi?c zachowa? tutaj spok?j. Za wszelk? cen?. Czego potrzebujesz? Wi?cej statk?w? Wi?cej ludzi? Srog zaprzeczy?. – Nie, wszyscy ludzie i wszystkie statki tego ?wiata nie s? w stanie zmieni? Wyspiarzy. Jedyn? rzecz?, kt?ra mo?e to uczyni?, jest kraw?d? miecza. Reece obejrza? si?, przera?ony. – Gwendolyn nigdy nie zabije niewinnych ludzi – odpar?. – Wiem – odrzek? Srog – i w?a?nie dlatego obawiam si?, ?e wielu naszych ludzi zginie. ROZDZIA? DZIEWI?TY Stara sta?a na murach fortecy swojej matki. Kwadratowej, kamiennej fortecy, tak starej jak ta wyspa. By?o to miejsce, w kt?rym mieszka?a, odk?d zmar?a jej matka. Dziewczyna sz?a w?r?d mur?w, szcz??liwa, ?e wreszcie ukaza?o si? s?o?ce. Patrzy?a w stron? horyzontu i, przy wyj?tkowo dobrej widoczno?ci, obserwowa?a jak statek Reece’a odp?ywa coraz dalej. Patrzy?a jak jego okr?t od??cza si? od floty, chcia?a patrze? na niego tak d?ugo jak tylko mog?a. Obserwowa?a wi?c jak statek zbli?a si? do linii horyzontu, ka?da kolejna fala oddala?a go od niej. Mog?aby obserwowa? statek Reece’a przez ca?y dzie?, je?li tylko wiedzia?aby, ?e on tam jest. Nie umia?a znie??, ?e odp?ywa. Czu?a si? jakby cz??? jej serca, cz??? jej samej, opuszcza?a wysp?. W ko?cu, po tych wszystkich latach, na tej samotnej, okropnej, ja?owej wyspie, Stara czu?a, ?e ogarnia j? rado??. Spotkanie z Reecem sprawi?o, ?e na nowo poczu?a, ?e ?yje. Spotkanie to zape?ni?o pustk?, kt?r? Stara mia?a w sobie. Nie zdawa?a sobie nawet sprawy, ?e przez te wszystkie lata owa pustka tak bardzo j? dr?czy?a. Teraz, kiedy wiedzia?a, ?e Reece odwo?a ?lub, kiedy wiedzia?a, ?e do niej wr?ci, ?e zostan? sobie po?lubieni, ?e wreszcie b?d? ze sob? na zawsze, Stara wiedzia?a, ?e wszystko b?dzie dobrze. ?e wszystkie nieszcz??cia, kt?re musia?a znosi? w swoim ?yciu, by?y tego warte. Musia?a jednak przyzna?, ?e pewna ma?a cz??? niej czu?a si? ?le z powodu Selese. Stara nigdy nie chcia?a zrani? niczyich uczu?. Z drugiej strony, wiedzia?a, ?e stawk? jest tutaj jej ?ycie, jej przysz?o??, jej m?? – wiedzia?a r?wnie?, ?e to jedyne uczciwe wyj?cie z tej sytuacji. Koniec ko?c?w to ona, Stara, zna?a Reece’a przez ca?e swoje ?ycie, odk?d byli dzie?mi. To ona by?a Reece’a pierwsz? i jedyn? mi?o?ci?. Ta druga dziewczyna, Selese, ledwie go zna?a i to w dodatku tylko przez chwil?. Na pewno nie zna?a go tak dobrze jak Stara. Nie mog?a go tak dobrze zna?. Selese, t?umaczy?a sobie Stara, zapomni o wszystkim i znajdzie sobie kogo? innego. Stara za?, gdyby mia?a go straci?, nigdy by si? z tym nie pogodzi?a. Reece by? ca?ym jej ?yciem. Jej przeznaczeniem. Byli dla siebie stworzeni, tak by?o od zawsze. Reece najpierw by? jej m??czyzn? i, jak poostrzega?a to Stara, to Selese chcia?a go jej odebra?, a nie na odwr?t. Stara chcia?a tylko zabra? to, co ju? do niej nale?a?o. To, do czego mia?a pe?ne prawo. Niestety, Stara nie potrafi?a post?pi? inaczej, cho? pr?bowa?a. Niezale?nie od tego co racjonalnie wydawa?o jej si? dobre, a co z?e, nie potrafi?a si? temu podporz?dkowa?. Przez ca?e jej ?ycie wszyscy wok?? – a tak?e jej w?asny zdrowy rozs?dek – powtarzali jej, ?e kuzyni nie powinni by? razem. I nawet wtedy, nie mog?a tego s?ucha?. Ca?ym sercem kocha?a i uwielbia?a Reece’a. Od zawsze. I nic co ktokolwiek mia?by powiedzie?, nie by?o w stanie tego zmieni?. Ona musia?a by? z nim. Nie by?o innej mo?liwo?ci. Kiedy Stara sta?a tam, patrz?c w dal, obserwuj?c jak jego statek robi? si? coraz mniejszy i mniejszy, us?ysza?a czyje? kroki. Kto? inny by? na dachu fortecy. Zobaczy?a, ?e to jej brat, Matus, kt?ry szybko pod??a? w jej kierunku. Ucieszy?a si? na jego widok, jak zawsze. Mo?na powiedzie?, ?e Stara i Matus przez ca?e ?ycie byli najlepszymi przyjaci??mi. R??nili si? od reszty swojej rodziny, od reszty Wyspiarzy z Wysp G?rnych. Oboje gardzili swoim rodze?stwem i swoim ojcem. Stara uwa?a?a, ?e oboje z Matusem s? bardziej dystyngowani i szlachetniejsi ni? pozostali. Reszt? rodziny postrzega?a jako osoby zdradliwe i niegodne zaufania. By?o to troch? tak, jakby tworzyli z Matusem ma?? rodzink?, wewn?trz rodziny. Stara i Matus mieszkali na osobnych pi?trach fortecy ich matki, w odosobnieniu od innych, kt?rzy z kolei zamieszkiwali zamek Tirusa. Teraz, kiedy ich ojciec by? w wi?zieniu, ich rodzina by?a podzielona. Jej pozostali bracia, Karus i Falus, winili ich za zaistnia?? sytuacj?. Matusowi zawsze mog?a ufa?, wiedzia?a, ?e we?mie jej stron?. On te? zawsze m?g? na niej polega?. Ci dwoje wiele razy rozmawiali o tym, aby opu?ci? Wyspy G?rne i przenie?? si? na kontynent, do??czy? do tych drugich MacGil?w. A teraz, nareszcie, wydawa?o si?, ?e wszystkie te rozmowy mog? sta? si? rzeczywisto?ci?. Szczeg?lnie po tych wszystkich sabota?owych dzia?aniach, kt?rych Wyspiarze dopu?cili si? na flocie Gwendolyn. Stara nie mog?a znie?? my?li, ?e musi tu d?u?ej mieszka?. – Bracie – Stara powita?a go rado?nie. Jednak oblicze Matusa by?o niespotykanie zachmurzone, od razu spostrzeg?a, ?e co? go niepokoi. – O co chodzi? – zapyta?a. – Co si? sta?o? Spojrza? na ni? i potrz?sn?? g?ow? z dezaprobat?. – My?l?, ?e wiesz co jest nie tak, siostrzyczko – powiedzia?. – Nasz kuzyn. Reece. Co si? mi?dzy wami wydarzy?o? Stara zarumieni?a si? i odwr?ci?a plecami do Matusa, na powr?t patrzy?a w stron? oceanu. Wychyli?a si?, usi?uj?c dostrzec w oddali statek Reece’a. Jednak na pr??no – znikn?? ju? z pola widzenia. Przesz?a przez ni? fala gniewu, przegapi?a ostatnie spojrzenie na Reece’a. – To nie twoja sprawa – warkn??a. Matus nigdy nie pochwala? jej zwi?zku z kuzynem, a ona mia?a tego do??. By? to jedyny punkt co do kt?rego si? nie zgadzali, jedyna rzecz, kt?ra ich od siebie oddala?a. Nie obchodzi?o j? co Matus – czy ktokolwiek inny – s?dzi? na ten temat. Nikogo nie powinno to obchodzi?, tak d?ugo, jak dotyczy?o to tylko niej. – Wiesz, ?e on bierze ?lub, prawda? – Matus zapyta? oskar?ycielsko, zbli?aj?c si? przy tym do niej. Stara potrz?sn??a g?ow?, aby odepchn?? od siebie t? okropn? my?l. – Nie o?eni si? z ni? – odpowiedzia?a. Matus spojrza? na ni? zdziwiony. – Sk?d wiesz? – naciska?. Odwr?ci?a si? w jego kierunku. By?a pewna siebie. – Powiedzia? mi. A Reece nigdy nie k?amie. Matus spojrza? na ni? wstrz??ni?ty. Po chwili jego twarz zachmurzy?a si?. – Czyli przekona?a? go ?eby zmieni? zdanie, tak? Popatrzy?a niepokornie na brata, by?a teraz w?ciek?a. – Nie musia?am go do niczego przekonywa? – powiedzia?a. – Sam tego chcia?. Dokona? wyboru. On mnie kocha. A ja kocham jego. Matus zmarszczy? brwi. – Nie przeszkadza ci, ?e zniszczysz serce tej dziewczyny? Kimkolwiek ona jest. Spojrza?a gniewnie, nie chc?c tego us?ysze?. – Reece kocha mnie du?o d?u?ej, ni? t? now? dziewczyn?. Matus nie ust?powa?. – A co z ca?ym pieczo?owicie przygotowanym planem na rozw?j kr?lestwa. Zdajesz sobie spraw?, ?e to nie jest tylko ?lub. To polityczny teatr. Spektakl dla mas. Gwendolyn jest Kr?low? i to jest r?wnie? jej ?lub. Ludzie z ca?ego kr?lestwa i z odleg?ych krain wszystko to obserwuj?. Co si? stanie je?li Reece odwo?a ?lub? My?lisz, ?e Kr?lowa przejdzie nad tym do porz?dku dziennego? A MacGilowie? Sprawisz, ?e ca?y Kr?g pogr??y si? w nie?adzie. Nastawisz ich przeciwko nam. Czy twoje pragnienia s? tego wszystkiego warte? Stara patrzy?a na Matusa, zimno, hardo. – Nasza mi?o?? jest silniejsza ni? jakikolwiek spektakl. Ni? jakiekolwiek kr?lestwo. Nie zrozumia?by?. Nigdy nie kocha?e? nikogo tak jak my siebie. Teraz Matus ca?kowicie poczerwienia?. Potrz?sn?? g?ow?, wyra?nie opanowa?a go furia. – Pope?niasz najwi?kszy b??d swojego ?ycia – powiedzia?. – I ?ycia Reece’a. Poci?gniesz ze sob? wszystkich na dno. Twoja decyzja jest g?upia, dziecinna i samolubna. Twoja dzieci?ca mi?o?? powinna przej?? do przesz?o?ci. Westchn?? zirytowany. – Napiszesz obszern? wiadomo?? do Reece i wy?lesz mu j? soko?em. Powiadomisz go, ?e zmieni?a? zdanie. Naka?esz mu po?lubi? t? dziewczyn?. Kimkolwiek by ona nie by?a. Star? ogarn?? ogromny gniew. By?a w?ciek?a na brata, jak nigdy dot?d. – W?a?nie przekroczy?e? granic? – powiedzia?a. – Nie udawaj, ?e dajesz mi rady. Nie jeste? moim ojcem. Jeste? moim bratem. Odezwij si? do mnie w ten spos?b raz jeszcze, a mo?esz ju? nigdy wi?cej ze mn? nie rozmawia?. Matus patrzy? na ni? wyra?nie oszo?omiony. Stara nigdy nie odzywa?a si? go niego w ten spos?b. I, z pewno?ci?, wiedzia?a co m?wi. Jej uczucia do Reece’a by?y du?o silniejsze ni? jej wi?? z bratem. Du?o silniejsze ni? cokolwiek innego w jej ?yciu. Matus, zszokowany i zraniony, odwr?ci? si? wreszcie na pi?cie i wybieg? z dachu. Stara popatrzy?a zn?w w stron? morza, maj?c nadziej?, ?e uda jej si? dojrze? statek Reece’a. Wiedzia?a jednak, ?e ju? dawno znikn?? za horyzontem. Reece, – pomy?la?a – kocham Ci?. Nie zbaczaj z kursu. Cokolwiek stanie na twojej drodze, nie zbaczaj z obranego kursu. B?d? silny. Odwo?aj ?lub. Zr?b to dla mnie. Dla nas. Stara zamkn??a oczy i zacisn??a d?onie, b?aga?a, modli?a si? do ka?dego znanego jej boga, aby Reece mia? si?? do wytrwania w swoim postanowieniu. Aby po ni? wr?ci?. Aby wreszcie mogli by? razem. Niezale?nie od tego, jak? cen? trzeba b?dzie za to zap?aci?. ROZDZIA? DZIESI?TY Karus i Falus, synowie Tirusa, szybko schodzili spiralnymi, kamiennymi schodami, coraz ni?ej i ni?ej, a? do loch?w, w kt?rych przetrzymywany by? ich ojciec. Byli w?ciekli z powodu poni?enia, jakiego doznawali schodz?c do tego miejsca, aby spotka? si? z ojcem, wielkim wojownikiem, kt?ry by? prawowitym w?adc? Wysp G?rnych. W milczeniu przysi?gali, ?e si? zemszcz?. Tym razem, przynosili nowiny, kt?re mog?y wszystko zmieni?. Wie?ci, kt?re wreszcie napawa?y jak?? nadziej?. Karus i Falus maszerowali w d?? a? dotarli do ?o?nierzy pe?ni?cych stra? przy wej?ciu do wi?zienia. M??czyzn wiernych Kr?lowej. Zatrzymali si?, czerwoni od gniewu, byli w?ciekli, ?e musieli znosi? poni?enie, kt?rego wymaga?o poproszenie o widzenie z ojcem. Ludzie Gwendolyn przepytali ich na r??ne okoliczno?ci, a nast?pnie skin?li do siebie g?owami i wyst?pili naprz?d. – Wyci?gnijcie r?ce – rozkazali Karusowi i Falusowi. Ci wykonali polecenie, czekaj?c a? stra?nicy ich rozbroj?. Nast?pnie ?o?nierze otworzyli zamki ?elaznej bramy, po czym powoli j? uchylili. Pozwolili braciom wej??, zamykaj?c bram? z trzaskiem i blokuj?c j? za nimi. Karus i Falus wiedzieli, ?e maj? niewiele czasu. Mogli sp?dzi? z ojcem jedynie kilka minut, jak zazwyczaj. Odwiedzali go raz w tygodniu, odk?d tylko zosta? uwi?ziony. Po up?ywie tych kilku minut, ludzie Gwendolyn zawsze kazali im wychodzi?. Szli do ko?ca d?ugiego korytarza. Wszystkie cele, kt?re mijali by?y puste, ich ojciec by? jedynym osadzonym w tym starym wi?zieniu. W ko?cu dotarli do ostatniej celi po lewej stronie, ledwie o?wietlonej przez migaj?c? przy ?cianie pochodni?. Odwr?cili si? w stron? krat i z uwag?  zacz?li ogl?da? pomieszczenie, w poszukiwaniu swojego ojca. Powoli Tirus wyszed? z ciemnego zakamarka celi i podszed? do krat. Spojrza? na nich. Jego twarz by?a wychudzona, broda zaniedbana, by? ponury. Patrzy? na nich bez nadziei, wygl?da? na cz?owieka, kt?ry wiedzia?, ?e ju? nigdy nie ujrzy ?wiat?a dziennego. Karusowi i Falusowi serce kraja?o si? na ten widok. Wszystko to sprawi?o, ?e jeszcze bardziej pragn?li znale?? spos?b, aby go uwolni? i zem?ci? si? na Gwendolyn. – Ojcze – powiedzia? Falus z nadziej? w g?osie. – Przynosimy najnowsze wie?ci – doda? Karus. Tirus spojrza? na nich, wyczuwaj?c d?wi?k nadziei w ich tonie. – M?wcie zatem – warkn??. Falus odchrz?kn??. – Wygl?da na to, ?e nasza siostra na nowo zakocha?a si? w naszym kuzynie, Reece’u. Szpiedzy przekazali nam, ?e planuj? wzi?? ?lub. Reece ma zamiar odwo?a? sw?j ?lub na kontynencie i zamiast tego po?lubi? Star?. – Musimy znale?? spos?b, ?eby ich powstrzyma? – powiedzia? oburzony Karus. Tirus patrzy? na nich bez wyrazu, ale mogli dostrzec, ?e jego oczy zw?zi?y si?, kiedy us?ysza? to wszystko. – Czy?by? – Powiedzia? powoli Tirus. – A to niby dlaczego? Bracia spojrzeli na ojca skonfundowani. – Jak to dlaczego? – zapyta? Karus.– Nasza rodzina nie mo?e po??czy? si? z Reecem. By?oby to na r?k? Kr?lowej. Nasze rodziny zosta?yby zespolone i Gwendolyn uzyska?aby ca?kowit? kontrol? nad sytuacj?. – To sprawi?oby, ?e utraciliby?my ostatni? uncj? niepodleg?o?ci, jak? w tej chwili wci?? maj? nasi ludzie – wtr?ci? Falus. – Pierwsze kroki zosta?y ju? powzi?te – doda? Karus. – A my musimy znale?? spos?b, aby ich powstrzyma?. Czekali na odpowied?, jednak Tirus jedynie powoli pokr?ci? g?ow?. – G?upi, g?upi ch?opcy, – powiedzia? powoli, jego g?os stawa? si? coraz bardziej ponury, nie przestawa? potrz?sa? g?ow? – dlaczego wychowa?em tak g?upich ch?opc?w? Czy naprawd? niczego was nie nauczy?em przez te wszystkie lata? Wci?? patrzycie tylko na to co znajduje si? przed wami, a nie na to co za tym stoi. – Nie rozumiemy o czym m?wisz, Ojcze. Tirus si? skrzywi?. – To jest w?a?nie pow?d, dla kt?rego znalaz?em si? w tej pozycji. To jest pow?d, dla kt?rego teraz to nie wy w?adacie. Przeszkodzenie w zawarciu tego przymierza by?oby najg?upsz? rzecz? jak? zrobiliby?cie w ?yciu i najgorsz? rzecz?, jaka mog?aby si? przydarzy? naszej wyspie. Je?li nasza Stara po?lubi Reece’a, b?dzie to najlepsza rzecz jaka w chwili obecnej mo?e si? przydarzy? nam wszystkim. Spojrzeli na siebie zdziwieni, niczego z tego nie rozumieli. – Najlepsza? Jak to? Tirus westchn?? zniecierpliwiony. – Je?li nasze dwie rodziny si? po??cz?, Gwendolyn nie b?dzie mog?a trzyma? mnie w wi?zieniu. Nie b?dzie mia?a wyboru i b?dzie musia?a mnie uwolni?. To wszystko zmieni. Nie odrze nas to z si?y – ale nam jej doda. B?dziemy uznanymi MacGilami, b?d?cymi na takich samych prawach jak ci z kontynentu. Gwendolyn b?dzie w stosunku do nas zobowi?zana. Nie widzicie tego? –  zapyta?. – Dziecko Reece’a i Stary b?dzie tak samo naszym potomkiem, jak i ich. – Ale Ojcze, to jest nienaturalne. Oni s? kuzynami. Tirus pokiwa? g?ow?. – Polityka nie na nic wsp?lnego z natur?, synu. Ta unia musi si? zawi?za? – nalega? z przekonaniem w g?osie. – A wy dwaj zrobicie wszystko co w waszej mocy, aby to w?a?nie si? sta?o. Karus odchrz?kn??, zdenerwowany, niepewny. – Ale Reece w?a?nie odp?yn?? na kontynent – powiedzia?. – Jest za p??no. Reece, jak s?yszeli?my, ju? podj?? decyzj?. Tirus podni?s? si? i uderzy? w ?elazne kraty z tak? si?? z jak? ?yczy?by sobie uderzy? Karusa w twarz. Karus odskoczy? zaskoczony. – Jeste?cie nawet g?upsi, ni? mi si? wydawa?o – powiedzia? Tirus. – Sprawicie ?e to si? stanie. Macie mie? co do tego ca?kowit? pewno??. M??czy?ni zmieniali zdanie, w wa?niejszych kwestiach. I wy macie mie? pewno??, ?e Reece zdanie zmieni. – Jak to zrobi?? – zapyta? Falus. Tirus sta? tam zastanawiaj?c si? co zrobi?. Pociera? swoj? brod? przez d?u?sz? chwil?. Po raz pierwszy od wielu miesi?cy jego oczy pracowa?y, skupione, my?l?ce, uk?adaj?ce plan. Po raz pierwszy w jego oczach pojawi?y si? nadzieja i optymizm. – Ta dziewczyna, Selese, ta z kt?r? ma si? o?eni?, – powiedzia? w ko?cu Tirus – ona musi si? dowiedzie?. Odnajdziecie j?. I dostarczycie jej dow?d… dow?d mi?o?ci Reece’a i Stary. Powiecie jej o tym pierwsi, zanim on do niej dotrze. Musicie by? pewni, ?e dziewczyna si? dowie, ?e Reece kocha inn?. W taki spos?b, nawet je?li Reece by si? rozmy?li? i tak b?dzie ju? za p??no. B?dziemy mieli pewno??, ?e si? rozstan?. – Ale sk?d mamy wzi?? dow?d ich mi?o?ci? – zapyta? Karus. Tirus potar? brod? my?l?c. W ko?cu si? poderwa?. – Pami?tacie te zwoje? Te, kt?re przechwycili?my kiedy Stara by?a m?oda? Te listy mi?osne, kt?re pisa?a do Reece’a? I te, kt?re on odpisywa? do niej? Karus i Falus skin?li g?owami. – Tak, – powiedzia? Falus – przechwytywali?my soko?y. Tirus skin?? g?ow?. – S? schowane w moim zamku. Zanie?cie jej te listy. Powiedzcie jej, ?e s? aktualne i zr?bcie to w przekonuj?cy spos?b. Dziewczyna nigdy nie odgadnie ich wieku – i wszystko b?dzie za?atwione. Karus i Falus w ko?cu pokiwali g?owami, u?miechaj?c si?, rozumiej?c spos?b my?lenia ich ojca, jego spryt i m?dro??. Tirus r?wnie? si? do nich u?miechn??. Po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna. – Nasza wyspa rozkwitnie na nowo. ROZDZIA? JEDENASTY Thor siedzia? na grzbiecie swego konia i prowadzi? go wzd?u? rz?du kandydat?w do Legionu. Wszyscy ci ch?opcy stali przed nim w szeregu na baczno??, na nowej arenie Legionu. Thor spogl?da? na dziesi?tki nowych twarzy, analizuj?c wnikliwie ka?d? z nich – czu? na sobie ci??ar odpowiedzialno?ci. Nowi rekruci przybyli tutaj z ca?ego Kr?gu. Wszyscy ch?tni, aby do??czy? do odbudowywanego Legionu. Wybranie nowych ?o?nierzy by?o trudnym zadaniem – wszak to oni b?d? stanowili w najbli?szych latach podpor? Kr?gu. Jaka? cz??? Thorgrina czu?a, ?e nie zas?uguje, aby tutaj by?. Przecie? nie tak wiele miesi?cy temu on sam tak sta?, maj?c nadziej?, ?e zostanie wybrany do oddzia?u. Kiedy my?la? o tym teraz, wydawa?o mu si?, ?e od tego czasu min??y wieki. By?o to zanim spotka? Gwen, zanim urodzi?o mu si? dziecko, zanim zosta? wojownikiem. Teraz to jemu powierzono odbudow? Legionu, to on ma wskaza? ludzi, kt?rzy zast?pi? wszystkie dzielne dusze, kt?re zgin??y w obronie Kr?gu. Kiedy Thor przygl?da? si? ch?opcom, ujrza? cmentarz, kt?ry wzni?s?. Nagrobki wystawa?y z ziemi l?ni?c w p??nopopo?udniowym s?o?cu. Zawsze b?d? przypomina?y im o minionym Legionie. To Thor wymy?li?, aby pochowa? ich tutaj, na obrze?ach nowej areny – dzi?ki temu zawsze b?d? obecni, na zawsze zostanie zachowana ich pami?? i zawsze b?d? towarzyszyli nowym rekrutom. Thor czu? nad sob? ich ducha, pomagali mu, motywowali go. Cieszy? si?, maj?c ?wiadomo??, ?e jego bracia z Legionu, Reece, Conven, Elden i O’Connor zostali wys?ani w r??ne cz??ci Kr?gu, aby za?atwi? konkretne sprawy. On sam m?g? tutaj pozosta?, by? blisko domu i skupi? si? na swoich zadaniach. By? Kapitanem Legionu, wi?c do?? naturalne by?o to, aby to wa?nie jemu powierzy? odpowiedzialno?? nad odbudow? formacji. Thor patrzy? na dziesi?tki stoj?cych przed nim ch?opc?w. Z niekt?rymi wi?za? ju? pewne nadzieje, niestety nie ze wszystkimi. Starali si? najlepiej jak mogli, aby zwr?ci? jego uwag?, kiedy si? do nich zbli?a?. Wiedzia? ju?, ?e niekt?rzy z nich nigdy nie b?d? wojownikami; inni za? mog? nimi by?, potrzebuj? tylko odpowiedniego treningu. W ich oczach mo?na by?o dostrzec niepok?j, strach przed tym, co nast?pi. Êîíåö îçíàêîìèòåëüíîãî ôðàãìåíòà. Òåêñò ïðåäîñòàâëåí ÎÎÎ «ËèòÐåñ». Ïðî÷èòàéòå ýòó êíèãó öåëèêîì, êóïèâ ïîëíóþ ëåãàëüíóþ âåðñèþ (https://www.litres.ru/pages/biblio_book/?art=43696255&lfrom=688855901) íà ËèòÐåñ. Áåçîïàñíî îïëàòèòü êíèãó ìîæíî áàíêîâñêîé êàðòîé Visa, MasterCard, Maestro, ñî ñ÷åòà ìîáèëüíîãî òåëåôîíà, ñ ïëàòåæíîãî òåðìèíàëà, â ñàëîíå ÌÒÑ èëè Ñâÿçíîé, ÷åðåç PayPal, WebMoney, ßíäåêñ.Äåíüãè, QIWI Êîøåëåê, áîíóñíûìè êàðòàìè èëè äðóãèì óäîáíûì Âàì ñïîñîáîì.
Íàø ëèòåðàòóðíûé æóðíàë Ëó÷øåå ìåñòî äëÿ ðàçìåùåíèÿ ñâîèõ ïðîèçâåäåíèé ìîëîäûìè àâòîðàìè, ïîýòàìè; äëÿ ðåàëèçàöèè ñâîèõ òâîð÷åñêèõ èäåé è äëÿ òîãî, ÷òîáû âàøè ïðîèçâåäåíèÿ ñòàëè ïîïóëÿðíûìè è ÷èòàåìûìè. Åñëè âû, íåèçâåñòíûé ñîâðåìåííûé ïîýò èëè çàèíòåðåñîâàííûé ÷èòàòåëü - Âàñ æä¸ò íàø ëèòåðàòóðíûé æóðíàë.