*** Òâîåé Ëóíû çåëåíûå öâåòû… Ìîåé Ëóíû áåñïå÷íûå ðóëàäû, Êàê ñâåòëÿ÷êè ãîðÿò èç òåìíîòû,  ëèñòàõ âèøíåâûõ ñóìðà÷íîãî ñàäà. Òâîåé Ëóíû ïå÷àëüíûé êàðàâàí, Áðåäóùèé â äàëü, òðîïîþ íåâåçåíüÿ. Ìîåé Ëóíû áåçäîííûé îêåàí, È Áðèãàíòèíà – âåðà è ñïàñåíüå. Òâîåé Ëóíû – ïå÷àëüíîå «Ïðîñòè» Ìîåé Ëóíû - äîâåð÷èâîå «Çäðàâñòâóé!» È íàøè ïàðàëëåëüíûå ïóòè… È Ç

Wyspa Przeznaczenia

Wyspa Przeznaczenia Morgan Rice „Morgan Rice zn?w dopi??a swego! Autorka zbudowa?a kolejny magiczny ?wiat zamieszkany przez silne postaci. MARSZ PRZETRWANIA jest pe?en intryg, zdrad, niecodziennych przyja?ni i innych element?w, kt?re sprawi?, ?e zasmakujesz w ka?dej stronie. Powie?? jest przepe?niona akcj? – b?dzie ci? trzyma? w napi?ciu do ko?ca.”--Books and Movie Reviews, Roberto MattosNowa porywaj?ca seria fantasy Morgan Rice, autorki bestsellerowej WYPRAWY BOHATER?W (ponad 1000 pi?ciogwiazdkowych recenzji – do ?ci?gni?cia za darmo).W WYSPA PRZEZNACZENIA (ksi?dze trzeciej cyklu Rz?dy Miecza) 17-letni Royce musi wyruszy? ze swoimi kompanami w dalek? podr?? za morze, by odnale?? magiczny przedmiot, kt?ry mo?e doprowadzi? go do jego ojca. Kr?l zaczyna gromadzi? armi?, szykuj?c si? do ataku i los ludzi spoczywa teraz w r?kach Royce’a.Tymczasem Genevieve wreszcie odkrywa pod?? natur? swych szlachetnie urodzonych towarzyszy i musi podj?? wa?n? decyzj?, od kt?rej b?dzie zale?a?o jej ?ycie.WYSPA PRZEZNACZENIA to epicka opowie?? o przyjacio?ach i kochankach, o rycerzach i honorze, o zdradzie, przeznaczeniu i mi?o?ci. To opowie?? o m?stwie, wci?gaj?ca nas do ?wiata fantasy, w kt?rym si? zakochamy. Przem?wi do wszystkich grup wiekowych i p?ci.Wkr?tce dost?pna b?dzie ksi?ga czwarta cyklu. WYSPA PRZEZNACZENIA (KSI?GA TRZECIA CYKLU RZ?DY MIECZA) MORGAN RICE PRZEK?AD: SANDRA WILK Morgan Rice Morgan Rice jest autork? bestsellerowego cyklu fantasy KR?G CZARNOKSI??NIKA, z?o?onego z siedemnastu ksi??ek; bestsellerowej serii WAMPIRZE DZIENNIKI, z?o?onej, do tej pory, z jedenastu ksi??ek; bestsellerowego cyklu thriller?w post–apokaliptycznych THE SURVIVAL TRILOGY, z?o?onego, do tej pory, z dw?ch ksi??ek; oraz najnowszej serii fantasy KR?LOWIE I CZARNOKSI??NICY. Powie?ci Morgan dost?pne s? w wersjach audio i drukowanej, w ponad 25 j?zykach. PRZEMIENIONA (Ksi?ga 1 cyklu Vampire Journals), ARENA ONE (Ksi?ga 1 cyklu Survival Trilogy), WYPRAWA BOHATER?W (Ksi?ga 1 cyklu Kr?g Czarnoksi??nika) oraz POWR?T SMOK?W (Ksi?ga 1 cyklu Kings and Sorcerers) dost?pne s? nieodp?atnie. Morgan czeka na wiadomo?? od Ciebie. Odwied? jej stron? internetow? www.morganricebooks.com i do??cz do listy mailingowej, a otrzymasz bezp?atn? ksi??k?, darmowe prezenty, darmow? aplikacj? do pobrania i dost?p do najnowszych informacji. Do??cz do nas na Facebooku i Twitterze i pozosta? z nami w kontakcie! Wybrane komentarze do ksi??ek Morgan Rice „Je?li po zako?czeniu cyklu KR?G CZARNOKSI??NIKA uzna?e?, ?e nie warto ju? ?y?, nie masz racji. POWROTEM SMOK?W Morgan Rice rozpoczyna co?, co zapowiada si? na kolejn? fantastyczn? seri? powie?ci, prowadz?cych w ?wiat fantasy zamieszkany przez trolle i smoki. Jest to opowie?? o m?stwie, honorze, odwadze, magii i wierze w przeznaczenie. Morgan po raz kolejny uda?o si? stworzy? silne postaci, kt?rym kibicujemy na ka?dym kroku… To powie??, kt?ra powinna si? znale?? w biblioteczce ka?dego, kto uwielbia dobrze napisane fantasy.” --Books and Movie Reviews Roberto Mattos “Pe?na akcji powie?? fantasy, kt?ra bez w?tpienia przypadnie do gustu fanom tw?rczo?ci Morgan Rice, a tak?e fanom takich powie?ci jak cykl DZIEDZICTWO Christophera Paoliniego… Fani powie?ci m?odzie?owych poch?on? najnowsz? ksi??k? Morgan Rice i b?d? b?aga? o kolejne.” --The Wanderer, A Literary Journal (w odniesieniu do Powrotu smok?w) „Porywaj?ce fantasy, w kt?rego fabu?? wplecione s? elementy tajemnicy i intryga. Wyprawa bohater?w opowiada o narodzinach odwagi oraz zrozumieniu celu ?ycia, kt?re prowadzi do rozwoju, dojrza?o?ci i doskona?o?ci… Dla mi?o?nik?w tre?ciwego fantasy – przygody, bohaterowie, ?rodki wyrazu i akcja sk?adaj? si? na barwny ci?g wydarze?, dobrze ukazuj?cych przemian? Thora z marzycielskiego dzieciaka w m?odzie?ca, kt?ry musi stawi? czo?a nieprawdopodobnym niebezpiecze?stwom, by prze?y?… Zapowiada si? obiecuj?ca epicka seria dla m?odzie?y.” - Midwest Book Review (D. Donovan, eBook Reviewer) „KR?G CZARNOKSI??NIKA ma wszystko, czego potrzeba ksi??ce, by odnie?? natychmiastowy sukces: intrygi, kontrintrygi, tajemnic?, walecznych rycerzy i rozwijaj?ce si? zwi?zki, a w?r?d nich z?amane serca, oszustwa i zdrady. To ?wietna rozrywka na wiele godzin, kt?ra przem?wi do ka?dej grupy wiekowej. Wszyscy fani fantasy powinni znale?? dla niej miejsce w swojej biblioteczce.” - Books and Movie Reviews, Roberto Mattos “W pierwszej cz??ci epickiej serii fantasy Kr?g Czarnoksi??nika (obecnie liczy czterna?cie cz??ci), odznaczaj?cej si? wartk? akcj?, autorka zapoznaje czytelnik?w z czternastoletnim Thorgrinem „Thorem” McLeodem, kt?ry marzy o tym, by do??czy? do Srebrnej Gwardii, rycerskiej elity, kt?ra s?u?y kr?lowi… Styl Rice jest r?wny, a pocz?tek serii intryguje.” - Publishers Weekly Ksi??ki autorstwa Morgan Rice RZ?DY MIECZA MARSZ PRZETRWANIA (CZ??? 1) BITWA NIEZ?OMNYCH (CZ??? 2) WYSPA PRZEZNACZENIA (CZ??? 3) O KORONIE I CHWALE NIEWOLNICA, WOJOWNICZKA, KR?LOWA (CZ??? 1) Z?OCZY?CA, WI??NIARKA, KR?LEWNA (CZ??? 2) RYCERZ, DZIEDZIC, KSI??? (CZ??? 3) KR?LOWIE I CZARNOKSI??NICY POWR?T SMOK?W (CZ??? 1) POWR?T WALECZNYCH (CZ??? 2) POT?GA HONORU (CZ??? 3) KU?NIA M?STWA (CZ??? 4) KR?LESTWO CIENI (CZ??? 5) NOC ?MIA?K?W (CZ??? 6) KR?GU CZARNOKSI??NIKA WYPRAWA BOHATER?W (CZ??? 1) MARSZ W?ADC?W (CZ??? 2) LOS SMOK?W (CZ??? 3) ZEW HONORU (CZ??? 4) BLASK CHWA?Y (CZ??? 5) SZAR?A WALECZNYCH (CZ??? 6) RYTUA? MIECZY (CZ??? 7) OFIARA BRONI (CZ??? 8) NIEBIE ZAKL?? (CZ??? 9) MORZE TARCZ (CZ??? 10) ?ELAZNE RZ?DY (CZ??? 11) KRAINA OGNIA (CZ??? 12) RZ?DY KR?LOWYCH (CZ??? 13) PRZYSI?GA BRACI (CZ??? 14) SEN ?MIERTELNIK?W (CZ??? 15) POTYCZKI RECERZY (CZ??? 16) TRYLOGIA O PRZETRWANIU ARENA JEDEN: ?OWCY NIEWOLNIK?W (CZ??? 1) ARENA DWA (CZ??? 2) WAMPIRY, UPAD?A PRZED ?WITEM (CZ??? 1) WAMPIRZE DZIENNIKI PRZEMIENIONA (CZ??? 1) KOCHANY (CZ??? 2) ZDRADZONA (CZ??? 3) PRZEZNACZONA (CZ??? 4) PO??DANA (CZ??? 5 ZAR?CZONA (CZ??? 6) ZA?LUBIONA (CZ??? 7) ODNALEZIONA (CZ??? 8) WSKRZESZONA (CZ??? 9) UPRAGNIONA (CZ??? 10) NAZNACZONA (CZ??? 11) OP?TANA (CZ??? 12) Czy wiesz, ?e napisa?am wiele serii powie?ci? Je?li jeszcze ich nie czyta?e?, kliknij na obrazek poni?ej, ?eby pobra? pierwsze ksi?gi kilku z nich! Chcesz darmowe ksi??ki? Dopisz si? do listy mailingowej Morgan Rice, a otrzymasz bezp?atnie 4 ksi??ki, 3 mapy, 1 aplikacj?, 1 gr?, 1 powie?? graficzn? i ekskluzywne upominki! Aby do niej do??czy?, odwied? stron?: www.morganricebooks.com Copyright © 2019 Morgan Rice Wszelkie prawa zastrze?one. Poza wyj?tkami dopuszczonymi na mocy ameryka?skiej ustawy o prawie autorskim z 1976 roku, ?adna cz??? tej publikacji nie mo?e by? powielana, rozpowszechniana, ani przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek spos?b, ani przechowywana w bazie danych lub systemie wyszukiwania informacji bez wcze?niejszej zgody autora. Niniejszy e-book przeznaczony jest wy??cznie do u?ytku osobistego. Niniejszy e-book nie mo?e by? odsprzedany lub odst?piony innej osobie. Je?li chcesz podzieli? si? t? ksi??k? z inn? osob?, nale?y zakupi? dodatkowy egzemplarz dla ka?dego odbiorcy. Je?li czytasz t? ksi??k?, cho? jej nie zakupi?e?, lub nie zosta?a ona zakupiona dla ciebie, powiniene? j? zwr?ci? i kupi? w?asn? kopi?. Dzi?kujemy za poszanowanie ci??kiej pracy autora. Niniejsza ksi??ka jest utworem literackim. Wszystkie nazwy, postacie, miejsca i zdarzenia s? wytworem wyobra?ni autorki i s? fikcyjne. Wszelkie podobie?stwo do os?b ?yj?cych lub zmar?ych jest ca?kowicie przypadkowe. Ilustracja na ok?adce: Dm_Cherry, u?yta na licencji Shutterstock.com. SPIS TRE?CI ROZDZIA? PIERWSZY (#ud532f7a7-d59f-5b31-9889-6357f0d32d05) ROZDZIA? DRUGI (#u5de57eba-422c-5b8b-b6b3-6205e07c87d8) ROZDZIA? TRZECI (#u1b305e07-dabd-548c-94b7-3bd61216f023) ROZDZIA? CZWARTY (#u2fe6f6d8-5fd7-5271-95a3-eae8f9ee3511) ROZDZIA? PI?TY (#u2ec2ce2c-20b2-568e-9225-0b15f4f16112) ROZDZIA? SZ?STY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? SI?DMY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? ?SMY ROZDZIA? DZIEWI?TY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? DZIESI?TY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? JEDENASTY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? DWUNASTY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? TRZYNASTY ROZDZIA? CZTERNASTY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? PI?TNASTY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? SZESNASTY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? SIEDEMNASTY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? OSIEMNASTY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? DZIEWI?TNASTY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? DWUDZIESTY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? DWUDZIESTY PIERWSZY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? DWUDZIESTY DRUGI (#litres_trial_promo) ROZDZIA? DWUDZIESTY TRZECI (#litres_trial_promo) ROZDZIA? PIERWSZY Royce jecha? na przodzie, p?dz?c przez wrzosowisko ku nabrze?u z pr?dko?ci? wypuszczonej z ?uku strza?y, nie spuszczaj?c swych orzechowych oczu z celu. Wiatr rozwiewa? jego jasne w?osy, a szerokie ramiona st??a?y mu z determinacji. Jecha?o z nim czworo kompan?w, bo wi?ksza ich liczba nazbyt przyci?ga?aby uwag?. Mark mkn?? u jego boku. Jego przyjaciel by? ju? znacznie silniejszy ni? w chwili, gdy Royce go odnalaz?. Stalowy he?m przytrzymywa? w miejscu jego ciemne w?osy, a niepe?na zbroja jednego z wojownik?w Czerwonej Wyspy b?yszcza?a w s?o?cu. Matilde i Neave jecha?y rami? w rami?. Wie?niaczka i Pictianka co rusz rzuca?y spojrzenie jedna drugiej. Dziewcz?ta wygl?da?y zupe?nie inaczej. Matilde by?a rudow?osa i mog?aby wygl?da? jak anio?, gdyby nie by?a tak raptowna, Neave za? mia?a ciemne, splecione w?osy i nieco ciemniejsz? sk?r? pokryt? b??kitnymi tatua?ami. Gdy Matilde oznajmi?a, ?e wyrusza z Royce’em, dziewczyna natychmiast podj??a decyzj?, ?e do nich do??czy. Zaskoczeniem w tym towarzystwie by?a zwalista sylwetka ser Bolisa, kt?ry jecha? z nimi zakuty w swoj? pomalowan? kobaltow? farb? zbroj?, b?yszcz?c? w miejscach, gdzie od p?ytek odbija?o si? s?o?ce i dowodz?c? tak jego bogactwa, jak i zr?czno?ci w boju. M?odzieniec by? starszy od Royce’a o rok lub dwa i Royce by? pewien, ?e rycerz darzy go jedynie odrobin? wi?ksz? sympati?, ni? gdy pierwszy raz zjawi? si? na ziemiach hrabiego Undine’a. Royce nie pojmowa?, dlaczego wyruszy? w t? podr?? z nimi, lecz nie m?g? odrzuci? pomocy. Jego jastrz?bica, Iskra, ko?owa?a nad wrzosowiskiem i jej oczami Royce ujrza? biegn?c? prosto przed nimi drog?, bezpieczn? i niezmienn? a? do portu w Ablaver. Royce by? pewien, ?e gdy ju? tam dotr?, uda im si? znale?? okr?t, kt?ry zabierze ich na Siedem Wysp, gdzie – jak powiedzia?a mu wied?ma Lori – ukryte by?o Lustro M?dro?ci. Tam zdo?aj? odnale?? jego ojca. Ta perspektywa napawa?a Royce’a zar?wno niecierpliwo?ci?, jak i l?kiem. Niecierpliwo?ci?, bo w tej chwili niczego nie pragn?? tak bardzo jak odnale?? ojca; musia? go odnale??, je?li zamierza? sprowadzi? go z powrotem, by dowodzi? w boju przeciwko mo?nym. Przera?enie za? bra?o si? z miejsca, w kt?re musieli si? uda?, by go odnale??. - Jeste? pewien, ?e musimy wyruszy? na Siedem Wysp? – zapyta? ser Bolis. Royce wzruszy? ramionami. - Lori tak rzek?a. Lec?ca nad nimi jastrz?bica pisn??a, jak gdyby potwierdza?a jego s?owa. Hrabia Undine wyjawi? Royce’owi, ?e jego ojciec wyruszy? na poszukiwania lustra, wied?ma za? rzek?a mu, gdzie ono si? znajduje. - A ty zamierzasz wyprawi? si? za morze, ufaj?c s?owom jakiej? wied?my? – zapyta? surowo ser Bolis. - Mo?esz pozosta? tutaj, je?li wolisz – zasugerowa? Mark tonem, kt?ry ?wiadczy? o tym, ?e nie ufa rycerzowi ani na krztyn?. - I powierzy? tak wa?k? kwesti? przest?pcom i Pictom? – spyta? ser Bolis. Royce zacz?? si? zastanawia?, jak kto? tak m?ody mo?e by? zarazem tak nad?ty. - Czy co? ci nie odpowiada w moich ludziach, intruzie? – zapyta?a Neave, si?gaj?c po n??. - Dosy? tego – przerwa? im Royce. – I bez tego jest nam trudno. Musimy dzia?a? wsp?lnie. Zdumia? si? nieco, gdy sprzeczka ucich?a. - Ufaj? ci – odezwa? si? Mark, gdy pozostali odsun?li si? od siebie nieco. – Gdy przewodzisz, ludzie pod??aj? za tob?. - Czy to dlatego wyruszy?e? ze mn?? – zapyta? Royce. Mark potrz?sn?? g?ow?. - Wiesz, ?e nie. - Pomimo tego, ?e uwa?asz Siedem Wysp za niebezpieczne miejsce? - S? niebezpieczne – upiera? si? Mark. – S? tam stwory, kt?re… kt?re nie s? nawet podobne ludziom. S? tam trolle i nieumarli, i jeszcze straszniejsze bestie. Czy jeste? pewien, ?e w?a?nie tam musimy si? uda?? Jak Royce m?g? mu to wszystko wyja?ni?? Jak m?g? wyja?ni? mu, co sta?o si? z Lori, kt?ra na powr?t sta?a si? m?oda i kt?ra tyle widzia?a? Powiedzia?a mu, gdzie jest jego ojciec i Royce musia? go poszuka?, bez wzgl?du na to, jak trudne by to by?o. - Jestem tego pewien – odpar?. - C??, wystarczaj?co wiele razy ocali?e? mi ?ycie – powiedzia? Mark. – Gdzie ty idziesz, tam i ja pod??am. Royce nie potrafi? rzec, jak wielk? wdzi?czno?? odczu?, s?ysz?c te s?owa. Bior?c pod uwag? wszystko, co ich czeka?o… cho? nie to niepokoi?o go najbardziej. Niepokoi?o go to, co pozostawi? za sob?. Ledwie co zar?czy? si? z Olivi? i jego my?li powraca?y do c?rki hrabiego Undine’a. ?a?owa?, ?e nie mogli sp?dzi? razem wi?cej czasu, nim wyruszy? w drog?… a je?li jej twarz zmienia?a si? w jego wyobra?ni i zaczyna?a wygl?da? jak twarz Genevieve… c??, przynajmniej te my?li potrafi? od siebie odp?dzi?. Gnaj?c naprz?d, skupia? sw? uwag? na je?dzie, by nie my?le? o Genevieve i o tym, jak odepchn??a go od siebie, ani o tym, jak pr?dko rozwin??o si? jego uczucie do Olivii. Nadal o tym rozmy?la?, gdy Iskra zanurkowa?a i usiad?a mu na ramieniu, wbijaj?c w nie szpony. Pisn??a, lecz g?os, kt?ry us?ysza? Royce nale?a? do Lori. S?owa wied?my dociera?y bez trudu do jego ?wiadomo?ci. Pod??aj za ptakiem, Royce. Zaprowadzi ci? do kogo?, kogo musisz pozna?. Iskra wzbi?a si? w powietrze i Royce powi?d? oczami za jastrz?bic?, zastanawiaj?c si?, jak bardzo kontroluje j? wied?ma i jakie tak naprawd? s? intencje Lori. Wyjawi?a mu ju?, ?e w jego przysz?o?ci widzia?a okrucie?stwo i ?mier?, obwini?a go ju? po cz??ci za to, co zdarzy?o si? w jego wsi. Royce nie mia? powodu, by s?dzi?, ?e chce mu pom?c. Tyle tylko, ?e zdawa?a si? mu pomaga?, a skoro wiedzia?a, gdzie jest jego ojciec, Royce musia? jej zaufa?. M?odzieniec pod??a? wi?c ?ladem jastrz?bicy, jecha? za Iskr? lec?c? ponad wrzosowiskiem w stron? miejsca, gdzie sta?a d?uga chata pokryta darni?. Z jakiego? miejsca nieopodal w g?r? wzbija? si? dym. Przed chat? p?on??o ognisko i zdawa?o si?, ?e zosta?o w nim spalone wszystko – od mebli po odzienie. Ogie? przygasa? i szcz?tki przedmiot?w wci?? si? tli?y. Obok ogniska le?a?y dwa cia?a, ubrane w skrawki odzienia, kt?re wygl?da?o na ?o?nierskie mundury. By?y tak przesi?kni?te krwi?, ?e trudno by?o stwierdzi?, po kt?rej stronie walczyli. Royce nie widzia? jednak nikogo w pobli?u. - Hej?e! – krzykn??, zsiadaj?c z konia. – Czy jest tu kto? Trzyma? d?o? na r?koje?ci zatkni?tego u pasa kryszta?owego miecza, nie wiedz?c, czy nie napotkaj? tu opryszk?w lub innego wroga. Kto? musia? tu by? i zabi? tych m??czyzn, i to wcale nie tak dawno temu, ale teraz chata wygl?da?a na opuszczon?, a drzwi by?y rozwarte i przekrzywione, jak gdyby kto? otworzy? je kopniakiem. Wtem zza progu dobieg?o warczenie i gdy Royce obr?ci? si?, zobaczy? stoj?ce na progu stworzenie o ???tych ?lepiach. - Wilk! – krzykn??a Matilde, gdy jej ko? cofn?? si?. Nie by? to jednak wilk. Ten stw?r by? wi?kszy i mo?na w nim by?o dostrzec zar?wno cechy lisie, jak i wilcze. K?y mia? jednak tak samo d?ugie, jak wilcze, a pazury wygl?da?y na ostre. By? pokryty krwi? i oczywiste by?o, ?e by?a to krew le??cych nieopodal m??czyzn. - To nie wilk – powiedzia?a Neave. – To bhargir, magiczne stworzenie. - To tylko du?y wilk – sprzeciwi? si? ser Bolis, zsiadaj?c z konia i dobywaj?c miecza. - To nie jest wilk – upiera?a si? Neave. – W?r?d mojego ludu kr??? o nich opowie?ci. Jedni m?wi?, ?e stworzyli je ?li czarnoksi??nicy, inni m?wi?, ?e to dusze zmar?ych, albo ludzie, kt?rzy nosz? pozszywane sk?ry r??nych bestii i zmieniaj? swoj? posta?. Czymkolwiek ten stw?r by?, wygl?da? na rozw?cieczonego. Warcz?c ruszy? powoli naprz?d i Royce spostrzeg?, ?e zwierz utkwi? w nim swoje wielkie ???te ?lepia. Przez chwil? my?la?, ?e stw?r rzuci si? na niego. Wtedy Iskra przysiad?a zn?w na jego ramieniu. - Wabi si? Gwylim. - Kto? – zapyta? Royce. – Co tu si? dzieje, Lori? Jastrz?bica jednak zn?w poderwa?a si? do lotu. Royce podejrzewa?, ?e nie us?ysza?by ?adnej odpowiedzi nawet gdyby tak si? nie sta?o. Zwr?ci? wzrok na ser Bolisa, kt?ry szed? naprz?d z uniesionym mieczem, jak gdyby zamierza? zamachn?? si? na besti?. - W porz?dku – powiedzia?. – Ja si? tym zajm?. Rycerz zacz?? zamachiwa? si?, by zada? cios, lecz Royce zagrodzi? mu drog? niemal bez zastanowienia i chwyci? m?odego rycerza za rami?. - Poczekaj – powiedzia?. – Poczekaj, Bolisie. Poczu?, ?e rycerz zatrzymuje si?, ale nadal trzyma? miecz w gotowo?ci. - Ten zwierz ukatrupi? dw?ch m??czyzn i stanowi zagro?enie dla nas – odpar? Bolis. – Powinni?my go usiec, ?eby nie zrobi? ju? nikomu krzywdy! - Jeszcze nie – odpar? Royce. Przeni?s? spojrzenie na… jak Neave nazwa?a tego stwora? Bhargir? Royce dostrzeg? teraz, ?e oblepiaj?ca jego futro krew nie nale?a?a jedynie do zabitych m??czyzn. Przez ca?y bok zwierz?cia bieg?a rana. Nic dziwnego, ?e stw?r warcza? na nich. - Gwylim? – zapyta? Royce. Niemal natychmiast warczenie usta?o i bhargir przechyli? ?eb na bok, przypatruj?c si? mu ze spojrzeniem znacznie rozumniejszym ni? wilcze. - Rozumiesz co nieco z tego, co m?wi?, prawda? – zgadywa? Royce. – Przys?a?a mnie tu wied?ma Lori. Skoro ona wie, jak si? wabisz, mo?e i ty j? znasz? Zwierz? nie potrafi?o mu odpowiedzie?, ale uspokoi?o si?. Podesz?o do Royce’a i po?o?y?o si? u jego st?p. Patrz?c na le??cego barghira, Royce spostrzeg? co?, co zdawa?o si? niemo?liwe: rana na jego boku zacz??a si? zamyka? i goi? z niemal nieprawdopodobn? szybko?ci?. W tej bestii bez w?tpienia nie by?o nic normalnego. Royce nie by? pewien, jak ma post?pi?. Lori z ca?? pewno?ci? pokierowa?a go do tego stworzenia z jakiego? powodu, ale jakiego? Zajrza? do chaty, szukaj?c odpowiedzi, lecz chata by?a pusta. Wszystko, co w niej by?o, p?on??o teraz przed ni?. Czemu ci dwaj szabrownicy mieliby to zrobi?? Nie b?d?c pewnym odpowiedzi, Royce podszed? do swego konia. Zauwa?y?, ?e siedz?cy po przeciwnej stronie ogniska bhargir obserwuje go ?lepiami, w kt?rych odbija? si? blask pobliskich p?omieni. - Nie wiem, co z tob? pocz?? – rzek?. – Ale zgaduj?, ?e jeste? wystarczaj?co rozumny, by samemu o tym zdecydowa?. Czy chcesz i?? z nami? Wilcza bestia podesz?a i usiad?a obok Royce’owego wierzchowca w odpowiedzi. Z jakiego? powodu Royce przeczuwa?, ?e z ?atwo?ci? dotrzyma im kroku. - To teraz zabieramy ze sob? potwory? – zapyta? ser Bolis. - Nie jest dziwniejszy ni? ka?de z nas – powiedzia?a Matilde. - Jest znacznie bardziej niebezpieczny – rzek?a Neave z powa?nym wyrazem twarzy. – To nie jest dobry pomys?. Czy by? to dobry pomys?, czy nie, Royce by? pewien, ?e tak powinien post?pi?. Pop?dzi? konia naprz?d, w kierunku Ablaver. Lec?ca nad nimi Iskra przewodzi?a im. Je?li ptak mia? jakiekolwiek poj?cie o tym, dlaczego Royce mia? natrafi? na bhargira, kt?ry bieg? teraz obok nich, nie wyjawi? mu ?adnych odpowiedzi. *** Zapach miasta Ablaver uderzy?a Royce’a jeszcze zanim je zobaczy?. Wo? ryb zmieszana z zapachem morza wskazywa?y na to, czym zajmowano si? w mie?cie. Ten zapach sprawia?, ?e mia? ochot? zawr?ci? i wyruszy? w drog? powrotn?, ale jecha? dalej. Widok miasta nie wywar? na nim lepszego wra?enia. Szpeci?y je stoj?ce po jednej stronie stacje wielorybnik?w. Na widok miejsca, w kt?rym patroszono tak wielkie, pi?kne stworzenia, Royce poczu? md?o?ci. Z trudem je opanowa?. - Nie mo?emy wyjawi? nikomu, kim jeste?my – przestrzeg? pozosta?ych. - Bo przecie? grupa, w kt?rej id? Pictowie i rycerzy mo?e by? kimkolwiek – zauwa?y? Mark. - Je?li kto? spyta, jeste?my najemnikami wracaj?cymi z wojny, kt?rzy szukaj? kolejnego anga?u – odpar? Royce. – Ludzie pewno pomy?l?, ?e jeste?my dezerterami, bandytami albo kim? tego pokroju. - Nie chc?, by brano mnie za bandyt? – odrzek? Bolis. – Jestem lojalnym ?o?nierzem hrabiego Undine’a. - I teraz najlepiej dowiedziesz tej lojalno?ci, udaj?c kogo? innego – powiedzia? Royce. Rycerz przysta? na to. Wysmarowa? nawet tarcz? b?otem, mamrocz?c co? pod nosem, by nikt nie zobaczy? wymalowanego na niej herbu. – Niech nikt nie ?ci?ga kaptura z g?owy. Szczeg?lnie ty, Neave. Royce nie wiedzia?, jak mieszka?cy miasta zareagowaliby, gdyby wiedzieli, ?e po?r?d nich znajduje si? Picti. Nie chcia? toczy? walki, by przedrze? si? do portu. Wystarczaj?ce by?o ju? to, ?e nadal bieg? ko?o nich Gwylim, kt?rego wielko?? i przera?aj?cy wygl?d zdradza?y, ?e nie jest wilkiem. Wjechali do miasta, rozgl?daj?c si? po wal?cych si? budynkach, i skierowali si? w stron? portu i stoj?cych w nim okr?t?w. Wi?ksza cz??? z nich by?a jedynie nieco wi?ksza ni? ?odzie rybackie, ale niekt?re ze statk?w wielorybniczych by?y du?e, a w?r?d nich sta?y kogi i d?ugie okr?ty, kt?re wygl?da?y, jak gdyby zawin??y do tego portu, by handlowa?. W mie?cie by?y tawerny, z kt?rych Royce’a dobiega? ha?as pijackiej zabawy i od czasu do czasu odg?osy przemocy, oraz uliczne kramy, na kt?rych zepsute mi?so le?a?o obok pi?knych przedmiot?w z dalekich krain. - Powinni?my si? rozdzieli? – zasugerowa?a Matilde. Przygl?da?a si? z ukosa jednej z tawern. Royce potrz?sn?? g?ow?. - Musimy trzyma? si? razem. Pojedziemy do portu, znajdziemy okr?t i dopiero wtedy rozejrzymy si? po mie?cie. Matilde nie wygl?da?a na uradowan?, lecz mimo tego ruszyli w stron? portu. Tutaj ?ycie bieg?o powoli. Marynarze stali bezczynnie lub wygrzewali si? w s?o?cu na pok?adach statk?w. - Jak to zrobimy? – zapyta? Mark. – Zgaduj?, ?e znalezienie kapitana, kt?ry wyruszy?by na Siedem Wysp nie b?dzie ?atwe. Royce nie by? pewien, czy istnieje w?a?ciwa odpowied? na to pytanie. Jak mniema?, by?a tylko jedna mo?liwo??, i wcale nie by?a cicha. - Pos?uchajcie! – zawo?a?, przekrzykuj?c portowy gwar. – Potrzebny mi okr?t. Czy jest tu jaki? kapitan, kt?ry zabierze nas na Siedem Wysp? - Czy to na pewno rozs?dne? – zapyta? Bolis. - Jak inaczej kogo? znajdziemy? – zapyta? Royce. Nawet gdyby chodzili po tawernach i pytali po cichu, wie?ci szybko by si? rozesz?y. Mo?e ten spos?b by? nawet lepszy. Podni?s? g?os. – Zapytam raz jeszcze. Kto zabierze nas na Siedem Wysp? - Dlaczego chcecie si? tam uda?? – rozleg? si? m?ski g?os. M??czyzna, kt?ry wy?oni? si? z ci?by, by? odziany w jasne jedwabie kupca, a wygodne ?ycie sprawi?o, ?e jego brzuch przypomina? beczu?k?. - Mam tam spraw? do rozwi?zania – odrzek? Royce, nie chc?c wyjawia? nic wi?cej. – S? tam ludzie, kt?rzy zechc? skorzysta? z umiej?tno?ci moich i moich kompan?w. M??czyzna podszed? bli?ej. Royce przygl?da? si? uwa?nie jego twarzy, wypatruj?c jakichkolwiek oznak, ?e m??czyzna ich rozpozna?. Nic jednak nie dostrzeg?. - Jakich umiej?tno?ci? – spyta? m??czyzna. – Jeste?cie b?aznami, sztukmistrzami? Royce pomy?la? szybko nad odpowiedzi?. By? mo?e nie ujd? tak ?atwo za najemnik?w, ale to… - Oczywi?cie – odpar?. Celowo nie spojrza? w oczy Bolisowi. – Mamy anga? na Siedmiu Wyspach. - Musz? wam sowicie p?aci?, skoro godzicie si? tam uda? – powiedzia? kapitan. – Co oznacza, ?e sta? was na op?acenie podr??y, tak? Royce wyci?gn?? niedu?? sakiewk?. - Do pewnego momentu. Je?li dzi?ki temu dotr? tam, gdzie jest jego ojciec, wyda ka?d? monet? z tej sakiewki, a nawet wi?cej. Rzuci? sakiewk? kapitanowi. M??czyzna z?apa? j?. - Czy to wystarczy? – zapyta? Royce. W ten spos?b tak?e ryzykowa?. Kapitan m?g? odwr?ci? si? i zabrawszy z?oto uciec na sw?j statek, a je?li Royce spr?bowa?by go powstrzyma?, ujawni?oby to jedynie, kim jest. Na chwil? wszystko zamar?o. Kapitan pokiwa? g?ow?. - No, wystarczy. Odstawi? was na Siedem Wysp w jednym kawa?ku. Ale p??niej rad?cie sobie sami. ROZDZIA? DRUGI Genevieve opu?ci?a miasto niepewnym krokiem, oszo?omiona. Nie mog?a uwierzy? w to, co sta?o si? przed zamkiem Altfora. Posz?a tam pe?na nadziei, lecz teraz czu?a si? tak, jakby w ?rodku niej by?a pustka. S?dzi?a, ?e teraz, gdy wojska ksi?cia zosta?y rozgromione, gdy Royce odni?s? zwyci?stwo, by? mo?e b?dzie mog?a p?j?? do niego, b?dzie mog?a by? z nim. Wyobra?nia podsuwa?a jej jednak wci?? widok pier?cionka na palcu Olivii, obwieszczaj?cego jej zar?czyny z m??czyzn?, kt?rego kocha. Genevieve potkn??a si? i zachwia?a na nier?wnej drodze i b?l przeszy? jej wykr?con? kostk?. Utykaj?c, ruszy?a jednak przed siebie, bo c?? innego jej pozosta?o? Na wrzosowisku nie by?o nikogo, kto m?g?by jej pom?c. - Powinnam by?a pos?ucha? wied?my – powiedzia?a na g?os, id?c dalej. Ta kobieta, Lori, pr?bowa?a ostrzec j?, ?e czeka j? jedynie smutek, je?li p?jdzie do zamku. Wskaza?a Genevieve dwie ?cie?ki i przyrzek?a, ?e ta, kt?ra nie prowadzi do Royce’a, j? uszcz??liwi. Genevieve nie uwierzy?a jej, ale teraz… teraz czu?a, jakby p?ka?o jej serce. Po cz??ci zastanawia?a si?, czy nadal mo?e ruszy? t? drug? ?cie?k?, ale nawet my?l?c o tym, Genevieve wiedzia?a, ?e ta szansa przepad?a. Nie chodzi?o jedynie o to, ?e nie by?a w tym samym miejscu. Chodzi?o o to, ?e widzia?a, co sta?o si? z Royce’em i nie b?dzie potrafi?a by? ju? nigdy szcz??liwa z nikim innym. - Musz? uda? si? do Fallsportu – powiedzia?a Genevieve. Mia?a nadziej?, ?e droga, kt?r? sz?a, zaprowadzi j? do wybrze?a. Kiedy? wreszcie tam dotrze i znajdzie statek, kt?ry zabierze j? tam, gdzie powinna si? uda?. Sheila pewno jest ju? w Fallsporcie. Genevieve do??czy do niej i razem obmy?l?, jak najlepiej wykorzysta? wszystko, co si? sta?o, o ile istnia?a taka mo?liwo??. Czy da?o si? wy?uska? co? dobrego z sytuacji, w kt?rej nosi?a w sobie dzieci? Altfora, m??czyzna, kt?rego kocha, porzuci? j?, a ca?e ksi?stwo pogr??y?o si? w chaosie? Genevieve tego nie wiedzia?a, ale by? mo?e z pomoc? siostry zdo?a co? obmy?li?. W?drowa?a dalej przez wrzosowisko, a? zacz?? n?ka? j? g??d, a zm?czenie dokucza? w ko?ciach. By? mo?e ?atwiej by?oby jej to znie??, gdyby wiedzia?a, jak d?uga droga dok?adnie j? czeka – albo kiedy znajdzie po?ywienie – ale wrzosowisko zdawa?o si? rozci?ga? przed ni? w niesko?czono??. - Mo?e powinnam po prostu po?o?y? si? tutaj i umrze? – powiedzia?a Genevieve, i cho? nie my?la?a tak naprawd?, w g??bi duszy… nie, nie b?dzie my?la?a w ten spos?b. Nie b?dzie. Genevieve zda?o si?, ?e w oddali dostrzeg?a ludzi, ale ruszy?a w innym kierunku, wiedz?c ?e napotkanie ich nie mog?oby przynie?? jej nic dobrego. Na samotn? kobiet? w g?uszy niebezpiecze?stwo czyha?o ze strony ka?dej grupki dezerter?w, ?o?nierzy, a nawet rebeliant?w. Jako ?e by?a oblubienic? Altfora, ludzie Royce’a nie mieli powod?w, by pa?a? do niej sympati?. Sz?a zatem przed siebie, oddalaj?c si? od nich, a? upewni?a si?, ?e znikn?li jej z oczu. Poradzi sobie sama. Tyle ?e nie by?a sama, nieprawda?? Genevieve po?o?y?a d?o? na brzuchu, jak gdyby czu?a rozwijaj?ce si? w niej ?ycie. Dzieci? Altfora, ale tak?e jej. Musi znale?? spos?b, by je chroni?. Sz?a dalej, a s?o?ce zacz??o chyli? si? ku widnokr?gowi, rozpalaj?c na wrzosowisku ogniste punkty. Ten ogie? jednak wcale nie ogrzewa? Genevieve i dziewczyna spostrzeg?a, ?e jej oddech zaczyna parowa? w powietrzu. Zapowiada?o si? na zimn? noc. W najlepszym wypadku oznacza?o to, ?e b?dzie musia?a znale?? jaki? d?? lub r?w, w kt?rym b?dzie mog?a si? skuli? i rozpali? ognisko z torfu lub paproci, kt?re uda jej si? zebra?. W najgorszym za?, ?e umrze, ?e zamarznie na ?mier? na wrzosowisku, kt?re nie by?o go?cinne dla nikogo, kto pr?bowa? je przemierzy?. By? mo?e by?oby to lepsze ni? b??kanie si? i ?mier? z g?odu. Po cz??ci Genevieve pragn??a jedynie usi??? na ziemi i obserwowa? b??dz?ce po wrzosowisku ogniki ?wiat?a a?… Genevieve podskoczy?a lekko, gdy spostrzeg?a si?, ?e nie wszystkie pomara?czowe i czerwone ogniki na wrzosowisku doko?a niej to odbicie s?o?ca. Przed sob? w oddali dostrzeg?a ogie?, kt?ry zdawa? si? p?on?? w jakim? budynku. Byli tu ludzie. Wcze?niej widok ludzi sk?oni? Genevieve do ruszenia w inn? stron?, ale wtedy s?o?ce sta?o wysoko i by?o ciep?o, a ludzie zwiastowali jedynie zagro?enie. Teraz, gdy zapada? zmrok i poch?odnia?o, niebezpiecze?stwo r?wnowa?y?a nadzieja uzyskania schronienia. Utykaj?c, Genevieve ruszy?a w kierunku ognia, cho? z trudem stawia?a ka?dy kolejny krok. Czu?a, jak jej stopy zapadaj? si? w torfow? ziemi? wrzosowiska, a osty drapi? jej nogi, ale nie ustawa?a. Mia?a wra?enie, ?e to jaka? bariera, kt?r? narzuci? jej ?wiat natury, kt?ra mia?a haczy? o stopy i drapa?, i wreszcie odebra? wol? ka?demu, kto pr?buje j? pokona?. Pomimo tego Genevieve sz?a przed siebie. Z wolna ?wiat?o znajdowa?o si? coraz bli?ej, a gdy ksi??yc zacz?? wschodzi? i o?wietla? wi?ksz? po?a? ziemi, zobaczy?a, ?e stoi na niej gospodarstwo. Genevieve przyspieszy?a kroku i sz?a teraz tak szybko, jak tylko potrafi?a, b?d?c tak zm?czon? i obola??. By?a ju? blisko, gdy z budynku wy?onili si? ludzie. Przez chwil? Genevieve skuli?a si? ze strachu i jaka? cz??? niej podpowiada?a jej, by uciec. Wiedzia?a jednak, ?e nie mo?e tego zrobi?, sz?a wi?c naprz?d, utykaj?c, a? dotar?a do gospodarstwa, w kt?rym z narz?dziami rolnymi w d?oniach stali m??czyzna i kobieta, jak gdyby lada chwila spodziewali si? napa?ci. M??czyzna trzyma? w r?kach wid?y, a kobieta sierp. Opu?cili je szybko, gdy spostrzegli, ?e Genevieve jest sama. Byli to starsi ludzie, tak ogorzali, jak gdyby od kilku dekad uprawiali ten sp?achetek ziemi, hoduj?c kilka rodzaj?w warzyw i wypasaj?c niewielk? trzod? na wrzosowisku. Mieli na sobie prost? ch?opsk? odzie?, a gdy przyjrzeli si? jej, na ich twarzach zamiast podejrzliwo?ci pojawi?o si? wsp??czucie. - Och, sp?jrz tylko na ni?, Thomie – odezwa?a si? kobieta. – Biedaczka musi by? przemarzni?ta. - A jak?e, widz?, Anne – odpowiedzia? m??czyzna. Wyci?gn?? d?o? do Genevieve. – Chod?, dziewczyno, lepiej wejd?my do ?rodka. Poprowadzi? j? do chaty o niskim stropie, w kt?rej w wisz?cym w k?cie izby kocio?ku warzy? si? gulasz. M??czyzna zaprowadzi? Genevieve do stoj?cego przed paleniskiem krzes?a i dziewczyna opad?a na nie, niemal si? w nim zatapiaj?c. Wygodne siedzisko u?wiadomi?o jej jedynie, jak bardzo by?a zm?czona. - Posied? tu i odpocznij sobie – powiedzia?a kobieta. - Chwileczk? – rzek? m??czyzna. – Czy ona nie przypomina ci kogo?, Anne? - Jestem nikim – rzuci?a szybko Genevieve. Gdy ludzie we wsi rozpoznali j?, w?ciekli si? jedynie dlatego, ?e by?a ?on? Altfora, cho? nie mia?a kontroli nad tym, czego dopuszcza? si? syn ksi?cia. - Nie, ja ci? znam – odrzek?a kobieta. – Jeste? Genevieve, ta, kt?r? porwa? syn ksi?cia. - Ja… - Przed nami nie musisz ukrywa?, kim jeste? – powiedzia? Thom. – Nie b?dziemy ci? os?dza? przez to, ?e zosta?a? porwana. ?yjemy wystarczaj?co d?ugo, by widzie?, jak mo?ni zabieraj? dziewcz?ta z tej okolicy. - Tutaj jeste? bezpieczna – powiedzia?a Anne, k?ad?c d?o? na jej ramieniu. Genevieve nie potrafi?a nawet powiedzie?, jak wdzi?czna by?a za te s?owa. Gdy rolnik poda? jej talerz gulaszu, zjad?a ?apczywie, dopiero teraz zdaj?c sobie spraw? z tego, jak bardzo by?a g?odna. Przykryli j? kocem i Genevieve usn??a niemal natychmiast, zapadaj?c w pozbawion? sn?w ciemno??, o jakiej wcze?niej mog?a jedynie marzy?. Gdy si? zbudzi?a, promienie s?o?ca wpada?y przez okna chaty tak silnie, ?e Genevieve zgadywa?a, ?e musi by? ju? niemal po?udnie. Po chacie krz?ta?a si? Anne, lecz nigdzie nie by?o ani ?ladu jej m??a. - Och, zbudzi?a? si? – powiedzia?a. – Jest chleb i ser, i troch? piwa, je?li masz ch?? si? posili?. Genevieve podesz?a do kuchennego sto?u i zacz??a je?? ?apczywie. - Przepraszam – wyb?ka?a. - A co takiego zrobi?a?? – spyta?a j? Anne. - No c??, pojawi?am si? tutaj tak niespodziewanie – odpar?a Genevieve. – I wesz?am do waszego domu, najpewniej stawiaj?c was w niebezpiecze?stwie, je?li ktokolwiek dowie si?, ?e tu jestem. I… c??, za wszystko, co dzia?o si?, kiedy Altfor w?ada? ksi?stwem. - To nie ty powinna? za to przeprasza? – obstawa?a Anne. – S?dzisz, ?e nie wiem, jak sprawy si? maj?, gdy mo?ni bior? sobie wie?niaczki? Czy s?dzisz, ?e zawsze by?am stara? - Ty… - zacz??a Genevieve. Anne pokiwa?a g?ow?. - Za starego kr?la by?o lepiej, ale nie idealnie. Zawsze byli mo?ni, kt?rzy uwa?ali, ?e mog? zabra? to, co im si? podoba. Po cz??ci to w?a?nie to ich por??ni?o, a przynajmniej takie chodzi?y s?uchy. - Przepraszam – powiedzia?a Genevieve, gdy zrozumia?a, o czym m?wi?a staruszka. - Przesta? to powtarza? – powt?rzy?a Anne. – Nie masz za co przeprasza?. M?wi? ci to, by? wiedzia?a, ?e tutaj nic ci nie grozi. - Dzi?kuj? – rzek?a Genevieve, bo w tej chwili bezpiecze?stwo by?o dla niej tak cenne, ?e niemal nikt nie by? jej w stanie go zapewni?. Rozejrza?a si? po chacie. – Gdzie tw?j m??? - Och, Thom oporz?dza owce. Nie ?eby wymaga?y du?o oporz?dzania. Da? im traw? do poskubania i zagrod? do spania i s? zadowolone. Ludziom trudniej dogodzi?, zawsze chc? wi?cej. Genevieve nietrudno by?o da? temu wiar?. Jak wiele problem?w bra?o si? z tego, ?e zawsze byli na ?wiecie ludzie, kt?rzy s?dzili, ?e wolno im zabra? wszystko, a i tak pragn?li wi?cej? - Czy my?la?a? o tym, co teraz zrobisz? – zapyta?a j? Anne. - Pomy?la?am… moja siostra jest bezpieczna w Fallsporcie – odpowiedzia?a Genevieve. – Pomy?la?am, ?e mog?abym si? uda? do niej. - To d?uga podr?? – rzek?a Anne. – Za morze, a jak zgaduj?, nie masz te? za bardzo z?ota, by op?aci? podr??. Genevieve potrz?sn??a g?ow?. Im d?u?ej rozwa?a?a ten pomys?, tym mniej rozs?dny si? wydawa?. Ch?? do??czenia do Sheili by?a oczywist? reakcj?, ale jednocze?nie niem?dr?. Oznacza?aby jedynie, ?e obie b?d? pr?bowa?y prze?y? ?ycie uciekaj?c, zawsze zastanawiaj?c si?, kiedy z ciemno?ci spadnie na nie cios. - C??, nie mamy z?ota, wi?c z tym ci nie pomo?emy – powiedzia?a Anne. – Ale mo?esz tu zosta? przez jaki? czas, je?li chcesz. Przyda nam si? pomoc w gospodarstwie, a na tym pustkowiu nikt ci? nie odnajdzie. Szczodro?? tej kobiety by?a dla Genevieve niemal nie do zniesienia. Poczu?a nawet, ?e na my?l o tym w k?cikach jej oczu zaczynaj? wzbiera? szczypi?ce ?zy. Jak by to by?o, gdyby tu pozosta?a, gdyby wszystko dobieg?o kresu? Wtem powr?ci?y do niej my?li o pier?cieniu Olivii. S?dzi?a, ?e znajdzie szcz??cie z Royce’em, ale sprawy potoczy?y si? bardzo ?le. Nie nadawa?a si?, by polubownie rozwi?za? t? spraw?. I tak po prawdzie, mia?a ju? plan. Obmy?li?a go z Sheil?, tyle ?e w porywie emocji, gdy ucieka?a z miasta, ca?kiem o nim zapomnia?a. Teraz, gdy och?on??a i przespa?a si?, a nawet zacz??a my?le?, ten plan wraca? do niej. Wtedy by? to najlepszy pomys?, i teraz by?o tak samo. - Nie mog? tu zosta? – oznajmi?a Genevieve. - Dok?d zatem si? udasz? – zapyta?a j? Anne. – Co zrobisz? Czy a? tak zale?y ci, by odnale?? t? twoj? siostr?? Genevieve pokr?ci?a g?ow? w odpowiedzi, bo wiedzia?a, ?e to nie mog?o si? uda?. Nie, nie mog?a wyruszy? na poszukiwania siostry. Musia?a odszuka? swego m??a. Musia?a go odnale?? i – je?li zbierze si? na odwag? – odgrywa? rol?, kt?r? przypisa? jej los, rol? jego ?ony. Je?li zdo?a znosi? to do chwili, gdy urodzi si? dziecko i zostanie uznane za dziedzica, b?dzie mog?a pozby? si? Altfora i w?ada? ksi?stwem jako matka jego dziedzica, dla dobra wszystkich. By? to desperacki plan, ale w tej chwili jedyny, jaki mia?a. Najtrudniej b?dzie jej wprawi? wszystkie jego cz??ci w ruch. Nie wiedzia?a, gdzie jest Altfor. Wiedzia?a jednak, dok?d si? uda: poni?s? kl?sk?, a wi?c b?dzie szuka? pomocy. Zwr?ci si? do kr?la. Genevieve wiedzia?a ju?, dok?d musi p?j??. - Musz? dosta? si? na kr?lewski dw?r – powiedzia?a. ROZDZIA? TRZECI Royce zaciska? mocno d?onie na relingu statku, pragn?c przyspieszy? pr?dko??, z jak? p?yn??. Jego wzrok b??dzi? po falach, kt?re obserwowa? oczami Iskry. Lec?ca nad nimi jastrz?bica zatoczy?a ko?o w powietrzu i pisn??a. Lecia?a nad falami i od czasu do czasu nurkowa?a w ich stron?, by spa?? na jakiego? ma?ego morskiego ptaka, kt?ry wyda? jej si? kusz?cym celem. Royce skupia? sw?j wzrok jednak nie tylko na tym. Zanurzy? si? tak g??boko w ?wiadomo?? Iskry, jak tylko m?g?, szukaj?c jakiegokolwiek ?ladu Lori, jakiejkolwiek szansy, by pom?wi? z wied?m?, kt?ra pos?a?a ich na wypraw?, by znale?? jego ojca. Nic jednak nie znalaz?. Widzia? jedynie rozko?ysane fale i migocz?ce na nich promienie s?o?ca. - Stoisz tu od kilku godzin – odezwa? si? Mark, staj?c obok niego. - Z pewno?ci? nie a? tak d?ugo – odpar? Royce. - Od kiedy s?o?ce wzesz?o – odpowiedzia? nieco zatroskany Mark. – Ty i wilk. Siedz?cy obok Royce’a Gwylim sapn??. Bhargir widocznie nie lubi?, gdy m?wi?o si? o nim jak o zwyk?ym wilku. Royce zastanawia? si? w czasie tej podr??y, jak wiele to stworzenie rozumie. Iskra kilkukrotnie przysiada?a obok Royce’a i ch?opak odnosi? wra?enie, ?e toczy?a si? pomi?dzy nimi jaka? niewypowiedziana rozmowa. - Gwylim nie jest wilkiem – odpar? Royce. – A ja mia?em nadziej?, ?e Lori przeka?e mi kolejn? wiadomo??. - Wiem – powiedzia? Mark. - Czy co? jest nie tak? – zapyta? Royce. - C??, to ja musia?em ?agodzi? spory pomi?dzy ca?? reszt?. - Pewnie jest ich niema?o – zasugerowa? Royce. - Zbyt du?o – odpowiedzia? Mark. – Matilde i Neave chyba stwierdzi?y, ?e k??tnia to najlepszy spos?b, by okazywa? komu? mi?o??. Bolis jest strasznie w sobie zadufany, a obecno?? Pictianki tylko go z?o?ci. - A ty, Marku? – spyta? Royce. – Co ty o nich s?dzisz? - S?dz?, ?e dobrze, i? s? tu z nami – odpowiedzia? ch?opak. – Pictianka wydaje si? by? ?ywio?owa, a Matilde nigdy si? nie poddaje. Bolis mo?e i jest rycerzem, ale to przynajmniej znaczy, ?e wie, jak w?ada? tym swoim mieczem. Ale to ma sens jedynie wtedy, gdy ty im przewodzisz, Royce, a ca?y dzie? sp?dzi?e? tutaj. Tak by?o. Mia? nadziej?, ?e spostrze?e swego ojca albo chocia? znajdzie spos?b, by pom?wi? z wied?m?, kt?ra pos?a?a go w drog?, by go odnalaz?. Z tego powodu utkwi? wzrok przed sob? i nie zwraca? zbytnio uwagi na to, co dzieje si? na pok?adzie. Uwa?a? przynajmniej, ?e wszystko idzie po jego my?li, bo zmierzali we w?a?ciwym kierunku. - Jak s?dzisz, jak wygl?da sytuacja w kr?lestwie? – zapyta? Royce Marka. - Martwisz si? o swych braci? – spyta? ch?opak. Royce przytakn??. Lofen, Raymond i Garet byli odwa?ni i zrobi? wszystko, co w ich mocy, by wesprze? ich spraw?, ale ich mo?liwo?ci maj? kres, a ju? raz ich pojmano. - O nich i o Olivi? – odrzek?. Nawet Markowi nie wspomnia?, ?e my?li o oblubienicy stapia?y si? z my?lami o Genevieve, gdy? zdawa?o mu si? to zdrad? kogo?, kto jest dobry i czysty – i kogo ojciec da? im tak wiele – dla kogo?, kto ju? go od siebie odepchn??. - Nied?ugo do niej powr?cimy – powiedzia? Mark, klepi?c Royce’a po ramieniu i przez chwil? Royce nie m?g? przypomnie? sobie, kt?r? z nich jego przyjaciel mia? na my?li. - Tak? mam nadziej? – powiedzia?. Spojrza? ponownie oczami Iskry i dlatego dostrzeg? Siedem Wysp w oddali du?o wcze?niej ni? inni. Wyspy le?a?y spowite chmurami mg?y, p?yn?cej razem z falami. Spiczaste ska?y wysuwa?y si? z wody doko?a nich niczym k?y wielkich bestii. Naprawd? by?y tam wielkie bestie – Royce spostrzeg? wieloryba wyskakuj?cego ponad powierzchni? wody. Jego cielsko wynurzy?o si? z wody, rozbryzguj?c j? w kaskady drobnych kropelek. Ska?y by?y przystrojone wrakami statk?w, kt?re pr?bowa?y dosta? si? na wyspy, nie znaj?c bezpiecznych dr?g. Ten widok wystarczy?, by Royce odczu? wdzi?czno??, ?e w og?le zdo?ali znale?? kapitana, kt?ry zechcia? ich tu zabra?. Same wyspy by?y za? po??czeniem zieleni i czarnych ska?, skupione wok?? laguny, w sercu kt?rej le?a?a jedna z nich. Wi?ksz? cz??? z nich porasta? torf i drzewa, a piasek na nich by?a tak ciemny, ?e musia? skruszy? si? ze stoj?cych na nich granitowych i bazaltowych ska?. ?rodkowa wyspa wygl?da?a na wulkan buzuj?cy w?ciek?ym czerwonym blaskiem i Royce zda? sobie teraz spraw?, ?e otaczaj?ca wyspy mg?a nie by?a wcale mg??, ale dymem opadaj?cym ku ziemi tak, ?e tworzy? woko?o nich jak gdyby pier?cie?. Lustro M?dro?ci jest gdzie? tam, a skoro wyruszy? na jego poszukiwania, Royce mia? r?wnie? nadziej?, ?e b?dzie tam i jego ojciec. - L?d przed nami! – zawo?a? do reszty, wskazuj?c palcem przed siebie. Kapitan okr?tu podszed? do nich i u?miechn?? si?. - Gdzie? Widziane jego w?asnymi oczyma, wyspy ukaza?y si? Royce’owi jako szereg kropek, kt?re ros?y bardzo powoli. - Dotarli?my do celu – powiedzia? kapitan. Wyci?gn?? buk?ak zza pasa. – Musimy napi? si? z tej okazji i udobrucha? duchy morza. Poda? buk?ak Royce’owi, kt?ry wzi?? go i poci?gn?? ?yk z grzeczno?ci. Napitek, kt?ry by? w ?rodku, rozpali? ogie? w jego gardle. Mark tak?e go wzi??, wyra?nie szukaj?c sposobu, by odm?wi?, lecz kapitan obstawa? przy tym. Upi? ?yk i zacz?? kas?a?. - Teraz, kiedy jeste?my ju? bli?ej – powiedzia? kapitan. – by? mo?e wyjawisz nam wreszcie, dlaczego si? tu znalaz?e?. Szukasz swojego ojca, tak? Dopiero po chwili do Royce’a dotar?o, co powiedzia? m??czyzna. - Nie m?wi?em ci o tym – powiedzia? Royce. - Och, nie udawaj tajemniczego – odrzek? kapitan. – S?dzi?e?, ?e po wioskach nie rozejd? si? pog?oski? Jeste? Royce, ten, kt?ry obali? poprzedniego ksi?cia. Szukasz swojego ojca, a skoro zap?aci?e? mi, bym zawin?? a? do Siedmiu Wysp, znaczy to, ?e on musi gdzie? tu by?. - Nie wiem, o czym m?wisz – rzek? Royce. – jeste?my jedynie… - W?drownymi minstrelami, a jak?e – powiedzia? kapitan. – Tyle ?e wcale nimi nie jeste?cie. Czy s?dzisz, ?e troch? b?ota na tarczy twojego rycerza ukryje, kim on jest, albo sprawi, ?e znami? na twojej d?oni zniknie? Jeste? Royce i nie ma sensu temu zaprzecza?. M??czyzna patrzy? na niego i Royce poczu? na sobie ci??ar odpowiedzialno?ci. Podejrzewa?, ?e dalsze ukrywanie, kim jest nie ma sensu, lecz pomimo tego nie chcia? przyzna? tego wprost. - A tobie co do tego? – zapyta? stoj?cy obok niego Mark. - Chc? wam pom?c – oznajmi? kapitan. – Rzekli?cie, ?e chcecie dotrze? na Siedem Wysp, ale to rozleg?e ziemie. Mog? zawin?? do ka?dej z nich. Na kt?r? chcecie si? uda?? - Nie wiem – przyzna? Royce. Gdyby wiedzia?, wszystko by?oby znacznie prostsze. - Nie musisz kry? si? ze swymi zamiarami – m?wi? dalej kapitan. – Chc? wam pom?c. Rzeknij tylko, gdzie jest tw?j ojciec, a zabior? ci? prosto do niego. Rzeknij mi, gdzie jest. W g?osie kapitana pojawi? si? surowy ton, kt?ry nieco zbi? Royce’a z tropu. Royce spojrza? na niego, pr?buj?c zrozumie?, co si? dzieje, i si?gn?? do zmys??w Iskry. Pos?a? j? nad statek i spojrza? na niego tak, jak nie patrzy? od kiedy wyp?yn?li z portu; by? zbyt zaj?ty wypatrywaniem wysp lub pr?b? nawi?zania kontaktu z Lori. Gdyby spojrza? na statek, zobaczy?by swoich kompan?w na rufie, ze zwi?zanymi za plecami r?koma, ich rynsztunek z?o?ony po jednej stronie i strzeg?c? ich grup? marynarzy. - Co ty wyprawiasz? – zapyta? Royce. – Natychmiast uwolnij moich przyjaci??! Kapitan spojrza? na niego z wyra?nym zdumieniem, jak gdyby dopiero teraz zda? sobie spraw? z tego, co Royce potrafi. - Magia! – powiedzia? kapitan, daj?c krok w ty?. Royce si?gn?? do kryszta?owego miecza i zatoczy? si?. Zbyt p??no zda? sobie spraw?, jak chwiejnie i niepewnie stoi na nogach. Buk?ak! Co? by?o w buk?aku! Mark ju? na wp?? le?a? na relingu. - Zaprowadzimy was do waszych przyjaci?? – powiedzia? kapitan. – i by? mo?e zdo?amy przekona? ci? do m?wienia, je?li wyrz?dzimy im krzywd?. Kr?l wynagrodzi mnie sowicie za ciebie, ale oni… Ich mo?emy pokroi? jak tylko nam si? podoba. Klasn?? w d?onie i podesz?o do nich dw?ch marynarzy. Chwycili Marka i Royce’a i poci?gn?li ich na ruf?. - Dlaczego to robisz? – zapyta? ostro Royce. Zdawa?o mu si?, ?e jego s?owa dochodzi?y zza mg?y r?wnie g?stej co ta, kt?ra otacza?a znajduj?ce si? coraz bli?ej nich Siedem Wysp. - A dlaczego ktokolwiek robi cokolwiek? – odrzek? kapitan, wzruszaj?c ramionami. – Z?oto! M?g?bym dop?yn?? a? na Siedem Wysp i ryzykowa?, ?e roztrzaskam statek na ska?ach, ale m?g?bym te? wzi?? twoje z?oto, a p??niej otrzyma? tak?e nagrod? za oddanie ci? w r?ce kr?la Carrisa. - Pom?? mi, a ja znajd? spos?b, by? otrzyma? r?wnie sowit? zap?at? – zdo?a? powiedzie? Royce. Nawet w jego uszach brzmia?o to desperacko. Kapitan roze?mia? si?. - Niby jak? Nie masz z?ota. A mo?esz zamierzasz zosta? kr?lem? Za rozp?tanie wojny nie ma zap?aty, ch?opcze. Mnie jest ca?kiem wygodnie tak, jak jest. Czasem zabior? kogo? tam, gdzie chce si? dosta?, innego sprzedam, gdy mog? otrzyma? za niego zap?at?, albo obrabuj? jaki? samotny statek. Ca?kiem dobrze ?yj? tak, jak jest. Royce chcia? uderzy? m??czyzn?, ale marynarze trzymali go za nadgarstki, a bezw?ad, kt?ry go ogarn?? sprawi?, ?e mia? trudno?ci ze stawieniem im oporu. - Och, marzy ci si? bitka? – spyta? kapitan. – Uwierz mi, po wysi?ku, do kt?rego mnie zmusi?e?, powstrzyma?bym si?. Tak daleko… Zabra?em ci? tu tylko dlatego, ?e s?dzi?em, i? uda mi si? odda? w r?ce kr?la i dawnego kr?la, i ciebie. Ale nie zamierzam roztrzaska? mojego okr?tu na tych ska?ach. Royce’owi przesz?o co? przez my?l; by? to desperacki, niebezpieczny pomys?. - Nigdy nie odnajdziesz mojego ojca, je?li nie zdecydujesz si? zej?? na l?d – powiedzia?. - A wi?c powiesz nam, gdzie jest? – spyta? kapitan. - Ja… - Royce uda?, ?e opuszczaj? go si?y. – Poka?? wam. Kapitan zatar? r?ce i pokiwa? g?ow? do marynarzy. Ruszy? w stron? mostka, gdzie siedzieli zwi?zani Matilde, Neave i Bolis, a marynarz sta? za sterem. Marynarze pchn?li Marka na pok?ad obok nich, a Gwylim pocz?apa? za nimi cicho. Kapitan wyci?gn?? n?? i ruszy? w stron? Marka. - A wi?c tw?j przyjaciel wyjawi nam, gdzie znale?? dawnego kr?la, a je?li b?dzie nas zwodzi?, b?d? odkrawa? ci? kawa?ek po kawa?eczku, p?ki tego nie zrobi. - Nie musisz tego robi? – odpar? Royce. N?? tak blisko gard?a Marka wzmaga? ryzyko, ale nie by?o innego wyj?cia. – Poprowadz? was. Oczami Iskry spojrza? w d??, na ska?y i wraki tu? obok pierwszej z wysp. Kieruj?c si? wzrokiem Iskry, zacz?? wydawa? polecenia. - Nieco na lewo – powiedzia?. - S?dzisz, ?e ty decydujesz o tym, kt?r?dy pop?yniemy? – zapyta? ostro kapitan. - Chcecie, bym zaprowadzi? was do ojca, czy nie? – spyta? Royce. Wci?? czu? si? bardzo s?abo. Gdyby nie odebra?o mu si?y, m?g?by usiec za?og? statku i uwolni? przyjaci??. Jednak?e w tej sytuacji… w tej sytuacji jego plan by? desperacki. – Je?li mi nie wierzysz, patrz za ptakiem. Iskra nas prowadzi. Kapitan spojrza? w g?r?, a Royce przeni?s? wzrok na Gwylima, zastanawiaj?c si?, ile rozumia? z tego, co si? dzia?o. Spojrza? znacz?co na kapitana. Mia? nadziej?, ?e to wystarczy. Patrzy? nadal oczyma Iskry, pozwalaj?c, by statek zbli?y? si? do l?du i czekaj?c na swoj? szans?… - Teraz! – wykrzykn?? Royce i bhargir skoczy?, uderzaj?c kapitana w pier?, w chwili gdy Royce chwyci? za ster i szarpn?? nim mocno, by skierowa? statek na ska?y. Statek przechyli? si?, lecz Royce rzuca? si? ju? ku przyjacio?om. By? jednak otumaniony i czu?, jakby porusza? si? w zwolnionym tempie. Odg?osy i obraz za?artej walki tocz?cej si? nieopodal dociera?y do niego zniekszta?cone. Nie m?g? przy??czy? si? do tej walki – sta? bardzo niepewnie na nogach – ale m?g? spr?bowa? uwolni? swych kompan?w. Doby? kryszta?owego miecza i pochyli? si?, by rozci?? sznur kr?puj?cy r?ce Matilde. - Dzi?ki – powiedzia?a, rozcieraj?c nadgarstki. – Ja… za tob?! Royce obr?ci? si? i zatopi? ostrze miecza w piersi biegn?cego na niego marynarza. Nawet tak niepewnym ruchem, ledwie trzymaj?c si? na nogach, Royce mia? si?? przeszy? tego m??czyzn? na wylot kryszta?owym mieczem. Marynarz zamachn?? si? i Royce poczu? uderzenie o zbroj? w chwili gdy marynarz stan?? bez ruchu, a p??niej upad? na ziemi?. Royce uwalnia? pozosta?ych, gdy podbieg? do nich kolejny marynarz. Tym razem Iskra zanurkowa?a w d?? i wbi?a szpony w jego twarz, przytrzymuj?c go w miejscu tak d?ugo, ?e Bolis zdo?a? wypchn?? go kopniakiem za burt?. Wtedy statek uderzy? w ska?y i drewno j?kn??o tak, jak gdyby wyrywano ca?y las z korzeniami. Pok?ad przechyli? si? na bok. M??czy?ni zsuwali si? z niego z krzykiem do wody. Royce ujrza?, jak wynurza si? z niej jaki? stw?r, d?ugi i podobny do w??a, o wachlarzowatych p?etwach i ostrych z?biskach. Stw?r wychyn?? ponad powierzchni?, wznosz?c si? niczym wie?a. W paszczy trzyma? cz?owieka, kt?ry krzykn??, gdy cienkie, spiczaste z?biska zacisn??y si? na nim. Dooko?a innej ofiary stw?r owin?? si? cielskiem i Royce us?ysza? chrz?st gruchotanych ko?ci, gdy ogromna bestia go zmia?d?y?a. Przez moment Royce zwyczajnie przygl?da? si? okrucie?stwu ?mierci, lecz po chwili zacz?? osuwa? si? po deskach pok?adu, ku rozwartej paszczy morskiego w??a. Schwyci? si? relingu i z trudem utrzyma? si? w miejscu. Mark, Matilde, Bolis i Neave tak?e chwytali si? czego mogli, gdy statek roztrzaskiwa? si? na cz??ci. - Co dok?adnie planowa?e?? – spyta? Mark. - Mniej wi?cej w?a?nie to – przyzna? Royce. Roztrzaska? statek i wtedy zdecydowa?, co dalej. By? to czyn oparty jedynie na nadziei, kt?ry pozostawi? ich na z wolna rozpadaj?cym si? w p?? statku, a dwie jego cz??ci gotowe by?y wyrzuci? ich na ska?y lub, co gorsza, wci?gn?? ich w morsk? to?. - Co teraz? – zapyta?a Neave. Jedna jej r?k? opleciona by?a wok?? relingu, a druga wok?? Matilde. - My?l?… - zacz?? Royce, pr?buj?c przedrze? si? przez mg??, kt?ra m?ci?a mu my?li. – My?l?, ?e musimy skoczy?! - Skoczy? w d??? – odezwa? si? Bolis. – Czy? ty postrada? zmys?y? - Je?li tu zostaniemy, wrak poci?gnie nas za sob? – o?wiadczy? Royce. – Musimy znale?? si? dalej, a to mo?liwe tylko je?li zeskoczymy! By? tak?e inny pow?d. Po pok?adzie w ich stron? biegli m??czy?ni, a by?o ich zbyt wielu, by zdo?a? ich pokona? w takiej sytuacji. W jakiejkolwiek sytuacji. Gwylim sta? obok, warcz?c, z pyskiem unurzanym we krwi, ale co nawet taki stw?r jak on m?g? poradzi? w takiej sytuacji? Wyj?cie by?o tylko jedno, wi?c Royce pu?ci? si? biegiem w stron? swoich kompan?w. Bez chwili wahania wypchn?? Bolisa i Marka za burt?. Matilde wygl?da?a, jak gdyby chcia?a pozosta? na pok?adzie, ale Neave odci?gn??a j? od relingu. Gwylim nie oci?ga? si?. Warkn?? i skoczy? do wody. Pozosta?o tylko jedno. Royce wdrapa? si? na reling i spojrza? w d?? na spienion?, wiruj?c? wod?. Wsun?? kryszta?owy miecz na powr?t do pochwy z nadziej?, ?e zbroja, kt?r? znalaz? w wie?y jest tak lekka, jak mu si? zdaje… … i skoczy?. ROZDZIA? CZWARTY Raymond sta? na rozstaju dr?g na skraju ziem nale??cych do dawnego ksi?cia ze swymi bra?mi, wiedz?c, ?e powinien rusza? w dalsz? drog?, lecz zarazem nie chc?c jeszcze rozstawa? si? z reszt?. Wkr?tce on, Lofen i Garet b?d? musieli rozdzieli? si?, by doprowadzi? do skutku to, czego Royce potrzebowa?; czego oni wszyscy potrzebowali. - Denerwujecie si?? – zapyta? reszt?. - Oczywi?cie, ?e nie – odrzek? Lofen z wyra?n? brawur?. Lofen by? zawsze skory do walki i by? mo?e ta cecha przys?u?y mu si?, gdy b?dzie pr?bowa? odszuka? Pict?w, lecz Raymondowi kr??y?o po g?owie, i? by?oby lepiej, gdyby dysponowa? czym? wi?cej ni? tylko map? i og?lnym poj?ciem, gdzie ich szuka?. - Zrobi? to, co b?dzie trzeba – odpowiedzia? Garet, wyra?nie staraj?c si? dor?wna? odwag? braciom. Raymond pragn?? powiedzie? mu, ?e wie, i? Garet jest dzielny – widzia?, jak silni byli jego bracia, gdy uwi?ziono ich w lochu Altfora. – Przekonam lord?w, by przy??czyli si? do nas. - A ja wska?? ci tych, kt?rzy nam pomog? – doda?a siedz?ca na ko?skim grzbiecie obok niego Moira. Raymond sam nie wiedzia?, co s?dzi o jej obecno?ci. To, ?e by?a mo?now?adczyni? mog?o pom?c im w przeci?gni?ciu mo?nych na ich stron?, ponadto sama zg?osi?a si?, by im pom?c, ale Raymond widzia? ju?, jak Garet na ni? spogl?da i wiedzia?, ?e wszystko si? skomplikuje. - Upilnuj, by? by? bezpieczny – rzek? Raymond do swego najm?odszego brata. Przeni?s? wzrok na Moir?. Nie podlega?o w?tpliwo?ci, ?e jest pi?kna i Raymond nie ?mia?by wini? jej za to, ?e mo?ni j? porwali, ale to, ?e zg?osi?a ch?? wyruszenia z nimi w drog? budzi?o w nim niepok?j. – Ty upilnuj, by by? bezpieczny. - Nie jestem dzieckiem – b?kn?? Garet. – Jestem m??czyzn?, i wykonam t? prac? jak m??czyzna. - Byleby? przekona? do nas tych, kt?rych potrzebujemy – odpar? Raymond. - Moje zadanie jest ?atwe – powiedzia? Garet. – To ty musisz przekona? lud, by powsta?. Raymond skin?? g?ow?. - Powstanie. Zrobi to dla Royce’a. Widzia?, jak jego brat potrafi? nak?oni? ludzi, by walczyli zacieklej i jak pokona? najgro?niejszego przeciwnika. ?ci?? tak zr?cznego wojownika, jak ser Alistair, i poderwa? do boju si?y hrabiego Undine’a. Lud powstanie w imieniu Royce’a. - Chyba czas si? po?egna? – powiedzia? Lofen. W jego g?osie nie by?o s?ycha? emocji, lecz Raymond wiedzia?, ?e kryj? si? one pod fasad?. Raymond ?ywi? jedynie nadziej?, ?e jego brat wyg?osi bardziej p?omienn? mow?, gdy stanie przed Pictami. ?ywi? tak?e nadziej?, ?e b?dzie bezpieczny, gdy? wszyscy widzieli, do czego zdolni s? dzicy, na wzg?rzu przy g?azie uzdrowicieli. - Mam nadziej?, ?e nie ?egnamy si? na d?ugo – odrzek? Raymond. – Tylko pami?tajcie… - Zbierz ich na zamku hrabiego Undine’a, a nie dawnego ksi?cia – przerwa? mu Lofen. – Tak, wiem. Powt?rzy?e? to ju? kilkukrotnie, gdy tu jechali?my. - Zamierza?em powiedzie?, ?eby?cie pami?tali, ?e kocham was obu, bracia – powiedzia? Raymond. – Nawet je?li jeste? b?cwa?em, Lofenie, a Garet jest zbyt nieopierzony, by mie? w g?owie cho?by krztyn? rozumu. - Przynajmniej nie zachowujemy si? jak kwoka, kt?ra si? ze wszystkimi cacka – odpali? Garet. Obr?ci? konia i pop?dzi? go naprz?d. – Spotkamy si? niebawem, bracie, z armi? u boku! - Upilnuj?, by by? bezpieczny – powiedzia?a Moira, obracaj?c konia i ruszaj?c za Garetem. - Upilnuj! – krzykn?? za ni? Raymond. - Jeste? dla niej zbyt surowy – odezwa? si? Lofen, gdy ruszyli w drog?. - Bardziej martwi mnie to, ?e Garet jest dla niej zbyt ?agodny – odrzek? Raymond. Zobaczy?, ?e brat wzrusza ramionami. - Przynajmniej ma u boku pi?kn? kobiet?, kt?ra zna tych, do kt?rych si? udaj?. Czemu ta Neave nie mog?a wyprawi? si? ze mn?… Raymond roze?mia? si?. - S?dzisz, ?e zainteresowa?aby si? tob?? Widzia?e? j? z Matilde. Poza tym, ?atwo przyjdzie ci odnale?? Pict?w. Wystarczy, ?e b?dziesz jecha? przez dzicz tak d?ugo, a? kt?ry? z nich strzeli w ciebie. Lofen prze?kn?? ?lin?. - Drwisz sobie, ale poczujesz si? gorzej, je?li powr?c? przeszyty strza?ami. Mimo tego wyrusz?, by z nimi pom?wi?, i sprowadz? w?asn? armi?. Przekonamy si?, jak ludziom spodoba si? walka z dzikimi. Obr?ci? si? i ruszy? w stron? – jak s?dzili – ziem Pict?w. Raymond pozosta? sam na rozdro?u. W por?wnaniu z bra?mi, jego zadanie zdawa?o mu si? najprostsze: przekona? lud kr?lestwa, kt?ry i tak by? ju? niezadowolony z obecnych rz?d?w, by przy??czy? si? do ich sprawy. Po tylu latach z?ego traktowania przez mo?nych s?u??cych kr?lowi Carrisowi powinni by? jak chrust, czekaj?cy na iskr? wzniecon? jego s?owami, by zap?on??. Mimo tego, gdy Raymond zwr?ci? konia w stron? jednej z wiosek i pogoni? go pi?tami do k?usu, ?a?owa?, ?e jego bracia nie jad? obok niego. *** Pierwsza osada by?a tak ma?a, ?e pewno nie oznaczono jej nawet na wi?kszo?ci map. Mia?a nazw? – Byesby – i kilka chat, i nic ponadto. Tak naprawd?, by?a ledwie troch? wi?ksza ni? spore gospodarstwo, bez ?adnej karczmy, kt?ra mog?aby skupi? miejscowych razem. Najlepsze, co mo?na by o niej rzec to to, ?e przynajmniej nie strzegli jej ?adni wartownicy s?u??cy jakiemu? miejscowemu w?adcy, kt?rzy mogliby powstrzyma? Raymonda przed nam?wieniem ludzi do powstania. Ch?opak skierowa? si? ku ?rodkowi osady, gdzie obok dawno nienaprawianej studni sta? niski drewniany s?upek, przy kt?rym oznajmiano wie?ci. Na ulicach pracowa?o kilkoro wie?niak?w, a kolejni wyszli z chat, gdy Raymond zatrzyma? si? obok s?upka. Pewno niecz?sto widywali tu m??czyzn w zbrojach. Mo?liwe, ?e uznali go za pos?a?ca mo?nego, kt?ry w?ada? tymi ziemiami. - Wys?uchajcie mnie – zawo?a? Raymond z ko?skiego grzbietu. – Zbierzcie si? tu wszyscy! Z wolna ludzie zacz?li podchodzi? do niego. Raymond stawa? naprzeciw wi?kszej liczbie ludzi w boju, ale gdy powoli otaczali go ci wie?niacy, spostrzeg? si?, i? nigdy nie musia? przemawia? przed t?umem. Zasch?o mu w ustach i spoci?y mu si? d?onie. - A kto? ty? – zapyta? m??czyzna wystarczaj?co krzepki, by by? kowalem. – Nie mamy czasu na naje?d?c?w i opryszk?w. Podni?s? w g?r? m?ot, jak gdyby chcia? podkre?li?, ?e nie s? bezbronni. - Dobrze zatem, ?e nie jestem ani jednym, ani drugim! – odkrzykn?? Raymond. – Jestem tu, by wam pom?c. - O ile nie zamierzasz pom?c nam w zbiorach, to nie wiem, jak mia?by? to zrobi? – odezwa? si? inny m??czyzna. Jedna ze stoj?cych niedaleko starszych kobiet zmierzy?a Raymonda spojrzeniem od g?ry do do?u. - Przychodzi mi na my?l kilka sposob?w, w kt?re m?g?by to zrobi?. Ju? sam spos?b, w jaki wyrzek?a te s?owa wystarczy?y, by Raymondowi zrobi?o si? gor?co ze wstydu. Zwalczy? to odczucie, lecz by?o to co najmniej tak samo trudne, jak zmierzenie si? z przeciwnikiem w walce na miecze. - Czy nie dosz?y was s?uchy, ?e dawny ksi??? i jego syn Altfor zostali pozbawieni w?adzy? – zawo?a? Raymond. - A nam co do tego? – odkrzykn?? kowal. Po tym, jak ludzie kiwali g?owami, s?ysz?c jego s?owa, Raymond nabra? przeczucia, ?e ma we wsi pos?uch. – Jeste?my na ziemiach lorda Harrisha. - Lorda Harrisha, kt?ry odbiera wam wszystko tak samo, jak inni mo?ni – powiedzia? Raymond. Wiedzia?, ?e niekt?rzy spo?r?d mo?nych s? lepsi, ?agodniejsi w swych rz?dach, jak hrabia Undine, ale z tego, co pami?ta? o w?adcy tych ziem, nie zalicza? si? on do ich grona. – Ile razy musz? jeszcze wjecha? do waszych wiosek, zaw?aszczaj?c sobie co wasze, nim powiecie im, ?e macie ju? tego dosy?? - Musia?oby nam odebra? rozum – odkrzykn?? w odpowiedzi kowal. – On ma ?o?nierzy. - A my mamy armi?! – zawo?a? Raymond. – Czy s?yszeli?cie, ?e dawny ksi??? straci? w?adz?? My tego dokonali?my, w imi? prawowitego kr?la, Royce’a! Zdawa?o mu si?, ?e jego g?os poni?s? si? g?o?no po ca?ej osadzie. Raymond spostrzeg? jednak, ?e w rzeczywisto?ci ludzie stoj?cy z ty?u mieli trudno?ci z dos?yszeniem, co m?wi. - Ty jeste? Royce? – zawo?a? do niego kowal. – To ty podajesz si? za syna dawnego kr?la? - Nie, nie – wyja?ni? pr?dko Raymond. – Jestem jego bratem. - A wi?c ty tak?e jeste? synem poprzedniego kr?la? – zapyta? kowal. - Nie, nie jestem – odpar? Raymond. – Jestem synem ch?opa, ale Royce… - No to zdecyduj?e si? – przerwa?a mu kobieta, kt?ra go zawstydzi?a. – Skoro ten Royce to tw?j brat, to nie mo?e by? synem poprzedniego kr?la. To oczywiste. - Nie, nie zrozumieli?cie – powiedzia? Raymond. – Prosz?, pos?uchajcie mnie tylko, pozw?lcie wyja?ni?, a… - A co? – zapyta? kowal. – Obja?nisz nam, jak ten Royce zas?uguje na to, by?my za nim ruszyli? Powiesz nam, ?e powinni?my opu?ci? nasz? wie? i walczy? w cudzej wojnie? - Tak! – krzykn?? Raymond, po czym zda? sobie spraw?, jak to zabrzmia?o. – Nie, to znaczy… to nie jest cudza wojna. Ta wojna dotyczy nas wszystkich. Kowal nie wygl?da? na przekonanego jego s?owami. Podszed? do Raymonda i opar? si? na studni. Nie by? ju? cz??ci? ci?by, lecz tym, kt?ry do niej m?wi. - Czy?by? – powiedzia?, przesuwaj?c spojrzeniem po innych. – Znacie mnie tu wszyscy, i ja znam was, i wszyscy wiemy, co si? dzieje, kiedy mo?ni tocz? wojn?. Przychodz? tu i zabieraj? nas do swojej armii, i obiecuj? nam r??ne rzeczy, ale gdy jest ju? po wszystkim, to my jeste?my martwi, a oni powracaj? do tego, czym zajmowali si? wcze?niej. - Royce jest inny! – nie ust?powa? Raymond. - Czemu jest inny? – odpali? kowal. - Bo jest jednym z nas – powiedzia? Raymond. – Wychowa? si? we wsi. Wie, jak toczy si? tam ?ycie. Zale?y mu. Kowal prychn?? ?miechem. - Skoro tak bardzo mu zale?y, to gdzie on jest? Czemu go tu nie ma, a jest tylko jaki? ch?opak, kt?ry podaje si? za jego brata? Wtedy Raymond wiedzia?, ?e nie ma po co m?wi? dalej. Ludzie z tej wsi nie us?uchaj? go, bez wzgl?du na to, co im powie. Us?yszeli ju? zbyt wiele obietnic od innych ludzi w dniach, nim kr?l Carris zakaza? swoim mo?now?adcom walczy? pomi?dzy sob?. Jedynie my?l, i? Royce’owi w istocie zale?y na nich zdo?a?aby przekona? ludzi, a kowal mia? s?uszno??: nie mieli powodu, by w to wierzy?, skoro nawet go tu nie by?o. Raymond zawr?ci? konia i wyjecha? z osady z ca?? godno?ci?, na jak? potrafi? si? zdoby?. Nie by?o jej wiele. Jecha? ?cie?k? prowadz?c? do kolejnej wsi, rozmy?laj?c i nie zwa?aj?c na miarowy deszcz, kt?ry zacz?? pada?. Kocha? brata, lecz zarazem ?a?owa?, ?e Royce poczu?, i? musi odnale?? swego ojca. Patrz?c bezstronnie, Raymond rozumia?, jak bardzo odnalezienie poprzedniego kr?la przys?u?y si? ich sprawie, lecz to za Royce’em ludzie p?jd?, to jego musieli zobaczy?, ?eby powsta?. Raymond nie by? nawet pewien, czy bez niego zdo?a zebra? jak?kolwiek armi?. To oznacza?o, ?e kiedy kr?l Carris odda cios, jedynie si?y hrabiego Undine’a stan? naprzeciw wojskom kr?la. Raymond nie wiedzia?, jak liczna b?dzie to armia, ale skoro utworz? j? si?y ka?dego lorda w kr?lestwie… nie b?d? mieli szans na zwyci?stwo. Gdyby tylko Royce tu by?, Raymond nie w?tpi?, ?e potrafi?by zebra? armi?, kt?rej potrzebowali. Jednak w tej sytuacji pozosta?a mu tylko nadzieja, ?e Lofen i Garet b?d? mieli wi?cej szcz??cia. - Nie mo?emy jednak liczy? na szcz??cie – powiedzia? Raymond na g?os. – Nie kiedy tylu ludzi mo?e zgin??. Widzia? na w?asne oczy, czego mo?ni potrafili dopu?ci? si? wobec tych, kt?rzy ich rozgniewali. By?y klatki, tortury na g?azie uzdrowicieli, i jeszcze gorsze rzeczy. W najlepszym razie ka?da ze wsi, kt?ra si? zbuntuje, zostanie zniszczona – co jedynie dawa?o tym, kt?rzy pozostali, wi?cej powod?w, by nie przy??cza? si? do buntu. Raymond westchn??. Nie m?g? dokona? niemo?liwego: potrzebowali Royce’a, ale by?o to niemo?liwe, gdy szuka? swego ojca. Chyba ?e… - Nie, to si? nie uda – wymamrota? Raymond na g?os. Tyle ?e mog?oby si? uda?. I tak nikt na tych ziemiach nie wiedzia?, jak wygl?da Royce. By? mo?e s?yszeli o nim, by? mo?e nawet s?yszeli, jak wygl?da, ale ka?dy wiedzia?, ?e opowie?ci zniekszta?caj? prawd?. - To niem?dry pomys? – powiedzia? Raymond. S?k w tym, ?e inny nie przychodzi? mu w tej chwili do g?owy. Owszem, by?oby to niebezpieczne, gdy? Royce’a ?cigano. Owszem, spowoduje to problemy p??niej: ludzie poczuj? si? oszukani, gdy si? dowiedz?, niekt?rzy pewno nawet zdezerteruj?. Wi?ksza cz??? jednak pozostanie z nimi. Wi?ksza cz??? poczuje si? zbyt zwi?zana ze spraw?, gdy stanie w szeregach armii, albo b?dzie zbyt zaj?ta walk?, by o tym pomy?le?. - By? mo?e nawet nie zobacz? Royce’a z bliska – duma? Raymond. Spostrzeg?, ?e podj?? decyzj?, tak naprawd? jej nie podejmuj?c, i jecha? dalej drog? do kolejnej wsi. Wybra? osad? le??c? kilka wsi dalej, by nie dotar?y do niej opowie?ci z Byesby i nie zniweczy?y jego plan?w. Ta wie? by?a wi?ksza, mia?a gospod? i spor? stodo??, kt?ra s?u?y?a za og?ln? przechowalni? zapas?w. By?a na tyle du?a, by widok wje?d?aj?cego do niej je?d?ca nie zdumia? nikogo na tyle, by nak?oni? go do wyj?cia z chaty. R?wna?o si? to z tym, ?e Raymond musia? siedzie? na ko?skim grzbiecie na rynku i raz po raz krzycze? do ludzi, nim ci wyszli do niego. - S?uchajcie wszyscy. Pos?uchajcie mnie! Przynosz? wie?ci! Poczeka?, a? ludzie zbior? si? doko?a niego, nim zacz?? m?wi?. - Zbli?a si? wojna! – powiedzia?. – S?yszeli?cie te opowie?ci: syn prawdziwego kr?la powr?ci? i obali? ksi?cia, kt?ry ograbia? w?asnych ludzi! To prawda, a ja wiem, co teraz sobie my?licie. S?dzicie, ?e to kolejna sprzeczka pomi?dzy mo?nymi, kt?ra nie ma z wami nic wsp?lnego, ale ja przyby?em tutaj, by rzec wam, ?e dotyczy ona tak?e was. ?e ta sprawa to zupe?nie co innego. - Ach tak, a niby to czemu? – krzykn?? m??czyzna stoj?cy na ty?ach coraz liczniejszej ci?by. Raymond mia? wra?enie, ?e zaczynaj? powtarza? si? wydarzenia z poprzedniej wsi. - Bo to szansa na to, by dokona? prawdziwych zmian. Bo to nie jest sprzeczka pomi?dzy mo?nymi, lecz szansa, by stworzy? ?wiat, w kt?rym nie w?ada kilku mo?nych, trzymaj?cych nas w gar?ci. Bo to jedyna walka, w kt?rej jednej ze stron naprawd? zale?y na takich, jak wy, na takich, jak my wszyscy. - Ach tak? – zapyta? m??czyzna. – A kim?e jeste?, przybyszu, ?e tak wiele wiesz na ten temat? Raymond wzi?? oddech, wiedz?c, ?e to chwila, w kt?rej musi albo to zrobi?, albo nie – a gdy to si? stanie, nie b?dzie ju? odwrotu. - M?w?e – nie ust?powa? m??czyzna. – Kim jeste?, by m?wi?, ?e jaki? odleg?y mo?now?adca dba o takich, jak my? - To proste – odrzek? Raymond i tym razem jego g?os rzeczywi?cie poni?s? si? po ca?ej wsi. – Jestem Royce, syn kr?la Filipa, prawowity w?adca tego kr?lestwa! ROZDZIA? PI?TY Royce szed? ostro?nie przez las. Drzewa splata?y si? jedno z drugim, a? nie spos?b by?o dojrze? ?cie?k?. Zgubi? drog?, a co? podpowiada?o mu, ?e zgubienie si? w tym miejscu oznacza ?mier?. Nie zatrzymywa? si? jednak, bo nie wiedzia?, co innego mia?by zrobi?. Drzewa zwar?y si? woko?o niego, a ich ga??zie zacz??y wygina? si? pod podmuchami niewyczuwalnego wiatru, napieraj?c na Royce’a i siek?c go. Ga??zie rani?y go do krwi, a obok nich pojawi?y si? naraz cierniste krzewy, wbijaj?c mu si? w sk?r? i zatrzymuj?c go w miejscu. Musia? zebra? wszystkie si?y, by i?? dalej przed siebie. Ale dlaczego mia? i?? dalej? Nie wiedzia?, gdzie jest, po co wi?c prze? tak naprz?d, przez mrok i niepewne le?ne drogi? Opuszcza?y go si?y, czemu? wi?c nie mia?by przysi??? na pniaku drzewa, z?apa? oddech i… - Je?li si? zatrzymasz, umrzesz, m?j synu. G?os dobiega? spo?r?d drzew i cho? zna? go jedynie ze sn?w, Royce natychmiast pozna?, ?e nale?y do jego ojca. Obr?ci? si? w stron?, sk?d dochodzi? i ruszy? przed siebie. - Ojcze, gdzie jeste?? – zawo?a?, id?c w stron?, z kt?rej zdawa? si? dobiega? g?os jego ojca. Ta droga by?a jeszcze trudniejsza do przej?cia. Musia? pokona? powalone drzewa, a ka?de kolejne przeskakiwa? z coraz wi?kszym trudem. Z ziemi wystawa?y g?azy i Royce mia? teraz wra?enie, ?e musi tyle samo wdrapywa? si? na nie, co biec, by je omin??. Biegn?cej przed nim drogi nie spos?b by?o odr??ni? od reszty lasu i Royce poczu?, ?e przyt?acza go rozpacz, bo nie wiedzia?, gdzie jest. Wtedy spostrzeg? stoj?cego nieopodal bia?ego jelenia. Nie rusza? si?, patrz?c na Royce’a wyczekuj?co. Z t? sam? dziwn? pewno?ci?, kt?r? odczu? wcze?niej, Royce wiedzia?, ?e ten zwierz ma mu wskaza? drog?. Odwr?ci? si? w jego stron? i pobieg? jego ?ladem. Bia?y jele? by? szybki i Royce musia? wyt??y? wszystkie si?y, by nie straci? go z oczu. Mia? wra?enie, ?e wysi?ek rozsadzi mu p?uca, a ko?czyny pali?y go ?ywym ogniem. Mimo tego bieg? dalej pomi?dzy ch?ostaj?cymi go ga??ziami, a? wypad? na polan?, na kt?rej jele? znikn??, a zast?pi?a go okuta w zbroj? posta?, obrze?ona bia?ym ?wiat?em. - Ojcze – odezwa? si? Royce, wci?gaj?c gwa?townie powietrze. Poczu?, jak gdyby brak?o mu tchu, jak gdyby brak?o mu czasu. Jego ojciec skin?? g?ow? i u?miechn?? si?, po czym, nie wiedzie? czemu, wskaza? d?oni? co? w g?rze. - Musisz ju? st?d odej??, Royce. Kop, kop w stron? ?wiat?a. Spogl?daj?c w g?r?, Royce dostrzeg? nad sob? ?wiat?o, a gdy us?ucha? ojca, ?wiat?o zacz??o przybli?a? si? coraz bardziej i bardziej… *** Royce odzyska? przytomno??, dysz?c ci??ko i krztusz?c si?. Plu? morsk? wod? i zacz?? si? podnosi?, lecz czyje? troskliwe r?ce przytrzyma?y go w miejscu. Royce opiera? si? im przez chwil?, nim spostrzeg?, ?e to Mark uciska jego brzuch, by wypompowa? z niego wod?. - Ostro?nie – odezwa? si? jego przyjaciel. – Wywr?cisz tratw?. „Tratwa”, o kt?rej m?wi?, by?a ledwie kawa?kiem masztu, kt?ry od?ama? si?, gdy okr?t ton??, zwi?zanym z deskami. Razem tworzy?y prowizoryczn? platform?, ko?ysz?c? si? w g?r? i w d?? na falach. Bolis, Neave i Matilde kl?czeli na prowizorycznej ?odzi, nieco bli?ej jej skraju siedzia? Gwylim, a w powietrzu nad nimi ko?owa?a Iskra. W boku Matilde widnia?a rana, kt?r? m?g? zada? n?? albo po?amana deska. Tak czy inaczej, krew wycieka?a z niej do wody, a Neave krz?ta?a si? przy niej, tn?c na kawa?ki ?agiel, kt?ry mia?y pos?u?y? za banda?. Ser Bolis usilnie pr?bowa? przymocowa? od?amek metalu do d?ugiego kawa?ka drewna, formuj?c z nich prymitywny harpun. Po jego w?asnej zbroi i or??u nie by?o ani ?ladu. Royce spojrza? szybko na siebie i spostrzeg?, ?e kryszta?owy miecz nadal zatkni?ty ma u boku i zakuty jest w zbroj?, kt?r? zabra? z wie?y hrabiego Undine’a. - Nie wiem, jak zdo?a?e? w tym wyp?yn?? – powiedzia? Mark. – ale uda?o ci si?. Wynurzy?e? si? na powierzchni? jak korek, a ja wyci?gn??em ci? z wody. - Dzi?kuj? – odpar? Royce, wyci?gaj?c r?k? do przyjaciela. Marka zacisn?? na niej mocno swoj? d?o?. - Tyle razy ocali?e? mi ?ycie, ?e nie musisz mi za to dzi?kowa?. Rad jestem, ?e prze?y?e?. - Tym razem prze?y? – rzuci? siedz?cy na dziobie ich prowizorycznej tratwy Bolis. – Nadal jeste?my w niebezpiecze?stwie. Royce rozejrza? si?, pr?buj?c rozezna? si?, co dzieje si? doko?a nich. Zobaczy?, ?e wyrzuci?o ich g??biej w morze i Siedem Wysp zn?w by?o ledwie punktem na horyzoncie. Morze zaczyna?o si? burzy?, jak gdyby mia? rozp?ta? si? sztorm. Tratwa j?cza?a pod ich ci??arem. - Zapomnij o w??czni – powiedzia? Royce. – Musimy silniej zwi?za? tratw?. - Nie widzia?e? tego stwora, kt?ry po?era? ludzi – odrzek? Bolis. – Po?ar? chyba wszystkich marynarzy, kt?rzy pozostali na pok?adzie tej wi?kszej cz??ci statku. Nie zamierzam zmierzy? si? z tym morskim w??em bez broni. - A czy zamierzasz zmierzy? si? z nim w wodzie, gdy tratwa si? rozpadnie lub zatonie? – skontrowa? Royce. Widzia? stwora, kt?rego przel?k? si? Bolis i wiedzia?, jak bardzo by? niebezpieczny, jednak ?mier? w wodzie by?a r?wnie pewna. Do masztu przywi?zane by?y liny. Royce wskaza? jedn? z nich. - Niech ka?dy chwyci za lin?, kt?ra jeszcze niczego nie mocuje i wykorzysta j?, by zwi?za? tratw?. To teraz najwa?niejsze, p??niej zajmiemy si? wios?owaniem, by dop?yn?? do brzegu, a dopiero wtedy broni?. - ?atwo ci m?wi? – odpar? Bolis, ale us?ucha? Royce’a. Tak?e Neave i Mark poszli w jego ?lady. Gdy Matilde poruszy?a si?, by im pom?c, osun??a si? na miejsce, wykrzywiaj?c twarz z b?lu. - Poradzimy sobie – powiedzia? do niej Royce. – Czy to powa?na rana? - Nie umr? od niej – odrzek?a dziewczyna. – A przynajmniej… Nie s?dz?, by mia?o si? tak sta?. - Czemu ona mo?e siedzie? i wypoczywa?? – zapyta? Bolis. Neave natychmiast znalaz?a si? przy nim ze sztyletem w d?oni. - Podaj mi jeden pow?d, dla kt?rego nie mia?abym ci? wypatroszy? i rzuci? rybom, naje?d?co. Royce ruszy? w ich stron?, ale Gwylim go uprzedzi?. Bhargir wszed? pomi?dzy nich, odsuwaj?c ich od siebie. - Nie mo?emy pozwoli? sobie na k??tnie – rzek? Royce. – Musimy dzia?a? razem, albo wszyscy si? potopimy. Bolis i Neave mrukn?li z niech?ci?, ale wr?cili do pracy i niebawem tratwa by?a ju? znacznie solidniejsza ni? przedtem. Siedz?c, Matilde usi?owa?a przymocowa? desk? do pod?u?nego kawa?ka drewna, sk?adaj?c z nich co?, co przypomina?o wios?o. Royce przy??czy? si? do niej i wkr?tce ka?de z nich mia?o ju? wios?o. - W kt?rym kierunku? – zapyta? Bolis, a Royce wyci?gn?? r?k? w odpowiedzi. Na takiej prowizorycznej tratwie mo?liwo?? by?a tylko jedna. - Z powrotem ku wyspom – rzek?. - I ku stworowi – zauwa?y? Mark. - Mo?e nam si? poszcz??ci i nas nie spostrze?e – powiedzia? Royce. - Mo?e ju? si? nasyci? – wtr?ci?a Neave ze spojrzeniem pe?nym nadziei, ?e stw?r po?ar? ka?dego jednego marynarza na statku. Royce nie wiedzia?, czy mog? na to liczy?, ale nie widzia? innych mo?liwo?ci; musieli spr?bowa? dosta? si? z powrotem na wyspy. - Wios?ujmy r?wno – powiedzia?. – Gotowi? Skierowali tratw? w stron? wysp. Ka?dy z nich pomaga?, nawet Matilde. Cho? wios?owali wszyscy, z trudem posuwali si? do przodu, bo ich wios?a nie ca?kiem si? do tego nadawa?y, a fale uparcie spycha?y ich g??biej w morze. Royce wiedzia?, ?e nie mog? na to pozwoli?. Na pe?nym morzu uton?, zgin? z pragnienia albo padn? ofiar? jakiego? innego stwora z morskich g??bin. Ich jedyn? nadziej? by? l?d. - Wios?ujcie mocniej – krzykn?? Royce, by doda? im otuchy. – Jeste?my ju? bli?ej. Tak by?o, ale posuwali si? do przodu powoli. Gdy patrzy? na nich oczami Iskry, byli ma?? kropk? po?r?d rozleg?ego oceanu. Ta kropka przesuwa?a si? w stron? wysp, cho? tylko o krztyn? szybciej, ni? gdyby ko?ysa?a si? na falach niesiona pr?dem oceanu. Mimo tego byli coraz bli?ej celu, p?yn?c po?r?d mg?y i ska?. - Jeste?my ju? prawie na miejscu – powiedzia? Mark i Royce us?ysza? nadziej? w jego g?osie. Patrz?c na wyspy z g?ry oczami Iskry, Royce wci?? widzia? labirynt ostro zako?czonych ska? i spienion? wod? kot?uj?c? si? pomi?dzy nimi, niemal zdeterminowane, by wepchn?? w nie ka?dy statek, kt?ry nazbyt si? do nich zbli?y. Brzegi najbli?szej wyspy zasypane by?y piaskiem, ale pla?e te otacza?y ska?y i rafy, pomi?dzy kt?rymi zdecydowanie zbyt szybko ko?ysa?y si? fale. Przypatruj?c si? im, Royce pomy?la?, ?e by? mo?e lepiej by?oby skierowa? si? ku kt?rej? z pozosta?ych wysp, omijaj?c z daleka t? – pomimo niebezpiecze?stwa, w jakim si? znajdowali. Wtem Gwylim zawy? i by? to d?ugi, niski, ostrzegawczy skowyt. Na ten d?wi?k Royce zawr?ci? Iskr? nad tratw?, by spojrze? w d?? jej oczyma. Z g?ry Royce spostrzeg? cie? w wodzie, zbli?aj?cy si? do nich raptownie… - To ten stw?r! – wrzasn??, opuszczaj?c ?wiadomo?? Iskry i powracaj?c do swojej w chwili, gdy bestia wy?oni?a si? z wody tu? za tratw?. Jej wij?ce si? cielsko przywodzi?o na my?l w?gorza, mia?o tak?e roz?o?yste p?etwy, a jej k?y l?ni?y w s?o?cu. Stw?r rzuci? si? do wody nieopodal tratwy, posy?aj?c w ich stron? ogromn? fal?, kt?ra nieomal ich wywr?ci?a. Royce po cz??ci s?dzi?, i? taki w?a?nie by? jego zamiar; by? mo?e spostrzeg?, ?e ludzi ?atwiej po?re?, gdy unosz? si? w wodzie. Doby? kryszta?owego miecza, nie wiedz?c, co innego m?g?by zrobi?. Stw?r wynurzy? si? z wody po raz kolejny i Royce ci?? mieczem, zadaj?c mu jedynie dra?ni?cie, gdy bestia zatrzyma?a si?, g?ruj?c nad nim. Opu?ci?a na niego ?lepia, jak gdyby chcia?a sprawdzi?, co te? takiego zada?o jej b?l. Rzuci?a si? na Royce’a, k?api?c z?biskami, a m?odzieniec odskoczy? na sam kraniec tratwy, zamachuj?c si? na stwora. Gwylim, kt?ry by? niedaleko, rzuci? si? na besti? i wbi? w ni? k?y. Stw?r rzuci? si? znowu na Royce’a, a ten obracaj?c si? odskoczy? przed jej atakiem, czuj?c jak jej p?etwy uderzaj? z impetem w jego zbroj?. Zgadywa?, ?e gdyby nie ona, stw?r rozp?ata?by go na dwoje, lecz nawet w niej poczu?, ?e traci dech i upad? na kolana. Stw?r obr?ci? si? raz jeszcze i Royce wiedzia?, ?e tym razem nie zdo?a przed nim umkn??. Wtem obok pojawi? si? Bolis ze swoj? prowizoryczn? w??czni? w d?oni i cisn?? ni? niczym harpunem w wieloryba, mierz?c w ?eb bestii. Bro? trafi?a w jedno z ogromnych ?lepi morskiego w??a, kt?ry wrzasn?? z b?lu. Ten d?wi?k ni?s? si? jeszcze echem nad wod?, gdy stw?r uderzy? Bolisa i zrzuci? go z tratwy. Ku zaskoczeniu Royce’a, Neave rzuci?a si? na tratw?, chwyci?a rycerza i przyci?gn??a go do siebie. Royce spostrzeg?, ?e i Mark rusza przed siebie. Zd??yli w sam czas – ledwo wyci?gn?li brocz?cego krwi? rycerza z wody, a w miejscu, w kt?rym przed chwil? si? znajdowa?, pokaza?a si? wielka paszcza potwora. Royce da? krok naprz?d i zn?w zada? cios kryszta?owym mieczem, i zn?w pola?a si? krew. To jednak nie starczy?o; w?? morski by? zbyt wielki, by mia?o go u?mierci? kilka cios?w mieczem – nawet takim, jak ten. Stw?r da? nura pod wod? i Royce zobaczy?, ?e si? oddala, a jego cielsko wije si? pomi?dzy falami. - Ucieka – stwierdzi? Bolis, przyciskaj?c d?onie do ran na piersi. Royce pokr?ci? g?ow?. - Nie podda si? tak ?atwo. - Ale odp?ywa – nie ust?powa? rycerz. – Walczyli?my z nim, ranili?my go, a teraz oddala si? w poszukiwaniu ?atwiejszej ofiary. Royce potrz?sn?? g?ow?. - Nie ma innej ofiary, a my nie ranili?my go a? tak mocno. On nie ucieka, a pr?buje odzyska? si?y. I w rzeczy samej, Royce spostrzeg? w oddali, ?e stw?r zawraca i wij?c si? p?ynie w ich stron?. - Do wiose?! – krzykn?? Royce. – W tym nasza jedyna nadzieja! Wetkn?? kryszta?owy miecz do pochwy, chwyci? za wios?o i zacz?? wios?owa? do brzegu najbli?szej z wysp, nie dbaj?c ju? o to, czy zniesie ich pr?d, czy nie. Reszta tak?e poj??a, co si? dzieje i wios?owa?a co si?, nie zwa?aj?c na odniesione rany. Royce poczu?, jak nurt porywa ich tratw?, przyci?gaj?c ja ku brzegowi. Za nimi spod wody wynurzy? si? ?eb morskiego w??a, a jego paszcza rozwar?a si? szeroko, gotowa ich poch?on??. Spojrza? w d?? oczami Iskry i dostrzeg? przed nimi nagie ska?y, wyra?nie widoczne z lotu ptaka, lecz przys?oni?te falami. Royce wskaza? w tamt? stron?. - Na prawo! Wszyscy zacz?li ?ywo wios?owa?, kieruj?c tratw? na prawo, cho? nurt pcha? j? w prz?d. Op?yn?li ska?y, omijaj?c je o w?os i gdy Royce obejrza? si? za rami?, zobaczy?, ?e morski w?? zatrzyma? si? na nich i wije si?, pr?buj?c si? uwolni?, po czym odwraca si? i znika w morskiej g??binie. Royce rozgl?da? si? ju? jednak w poszukiwaniu kolejnych ska?. Byli ju? zbyt blisko wyspy, by m?c skierowa? si? w inn? stron?, a nurt nieuchronnie pcha? ich naprz?d. Jedyna ich nadzieja kry?a si? w tym, by omija? ska?y. - Na lewo! – krzykn?? Royce. Wios?owali ?ywo i zdo?ali op?yn?? kolejn? grup? nagich ska?, ale teraz przed nimi pojawi?a si? rafa, i Royce nie widzia?, by mogli j? w jakikolwiek spos?b omin??. - Trzymajcie si?! – zawo?a? do reszty i zobaczy?, jak chwytaj? si? tratwy w chwili, gdy uderza o ska?y pod powierzchni? wody. Royce poczu?, ?e leci do przodu i po raz drugi tego dnia znalaz? si? w wodzie, z trudem pr?buj?c utrzyma? si? na powierzchni. Mark nie myli? si? co do jego zbroi – by?o niemo?liwe, by da?o si? w niej p?ywa?, a jednak by?o nie gorzej, ni? jak gdyby p?ywa? w zwyk?ym odzieniu. Kopi?c mocno nogami, wyp?yn?? na powierzchni?, gdzie podchwyci? go nurt i popchn?? naprz?d. Woda wypchn??a ich na l?d z si??, kt?ra mog?aby ich porz?dnie poobija? i Royce upad? z impetem na piasek, gdy fala wyrzuci?a go na pla??. Le?a?, poj?kuj?c z b?lu, a obok siebie na piasku zobaczy? reszt? – rannych Bolisa i Matilde, poobijanych Neave i Marka. Nawet Gwylim zdawa? si? by? sponiewierany tym prze?yciem, pomimo tego, jak szybko jego rany goi?y si? wcze?niej. - ?yjemy – odezwa? si? Mark i Royce us?ysza? zdumienie w g?osie przyjaciela. Po cz??ci podziela? to odczucie, wraz z rado?ci?, ?e jego kompani byli bezpieczni. Nie, nie byli bezpieczni. Prze?yli – to prawda – ale patrz?c na wod?, Royce spostrzeg?, ?e ich tratwa rozpad?a si? ju? na kawa?ki, kt?re ponios?y fale. Nie mieli teraz jak powr?ci? ani nawet przedosta? si? na inn? z wysp. Êîíåö îçíàêîìèòåëüíîãî ôðàãìåíòà. Òåêñò ïðåäîñòàâëåí ÎÎÎ «ËèòÐåñ». Ïðî÷èòàéòå ýòó êíèãó öåëèêîì, êóïèâ ïîëíóþ ëåãàëüíóþ âåðñèþ (https://www.litres.ru/pages/biblio_book/?art=51923922&lfrom=688855901) íà ËèòÐåñ. Áåçîïàñíî îïëàòèòü êíèãó ìîæíî áàíêîâñêîé êàðòîé Visa, MasterCard, Maestro, ñî ñ÷åòà ìîáèëüíîãî òåëåôîíà, ñ ïëàòåæíîãî òåðìèíàëà, â ñàëîíå ÌÒÑ èëè Ñâÿçíîé, ÷åðåç PayPal, WebMoney, ßíäåêñ.Äåíüãè, QIWI Êîøåëåê, áîíóñíûìè êàðòàìè èëè äðóãèì óäîáíûì Âàì ñïîñîáîì.
Íàø ëèòåðàòóðíûé æóðíàë Ëó÷øåå ìåñòî äëÿ ðàçìåùåíèÿ ñâîèõ ïðîèçâåäåíèé ìîëîäûìè àâòîðàìè, ïîýòàìè; äëÿ ðåàëèçàöèè ñâîèõ òâîð÷åñêèõ èäåé è äëÿ òîãî, ÷òîáû âàøè ïðîèçâåäåíèÿ ñòàëè ïîïóëÿðíûìè è ÷èòàåìûìè. Åñëè âû, íåèçâåñòíûé ñîâðåìåííûé ïîýò èëè çàèíòåðåñîâàííûé ÷èòàòåëü - Âàñ æä¸ò íàø ëèòåðàòóðíûé æóðíàë.