*** Òâîåé Ëóíû çåëåíûå öâåòû… Ìîåé Ëóíû áåñïå÷íûå ðóëàäû, Êàê ñâåòëÿ÷êè ãîðÿò èç òåìíîòû,  ëèñòàõ âèøíåâûõ ñóìðà÷íîãî ñàäà. Òâîåé Ëóíû ïå÷àëüíûé êàðàâàí, Áðåäóùèé â äàëü, òðîïîþ íåâåçåíüÿ. Ìîåé Ëóíû áåçäîííûé îêåàí, È Áðèãàíòèíà – âåðà è ñïàñåíüå. Òâîåé Ëóíû – ïå÷àëüíîå «Ïðîñòè» Ìîåé Ëóíû - äîâåð÷èâîå «Çäðàâñòâóé!» È íàøè ïàðàëëåëüíûå ïóòè… È Ç

Po??dana

Po??dana Morgan Rice Wampirzych Dziennik?w #5 W PO??DANEJ (pi?tej cz??ci Wampirzych Dziennik?w) Caitlin budzi si? i odkrywa, ?e zn?w przenios?a si? w czasie. Tym razem trafia do osiemnastowiecznego Pary?a, wieku obfito?ci, kr?l?w i kr?lowych – ale te? i rewolucji. B?d?c ponownie z Calebem, swoj? prawdziw? mi?o?ci?, nareszcie mo?e prze?y? ciche, romantyczne chwile, kt?rych nigdy nie mieli. Razem z nim sp?dza sielankowy czas w Pary?u, zwiedzaj?c s?ynne miejsca, a ich mi?o?? ro?nie z ka?dym dniem. Caitlin postanawia porzuci? poszukiwania ojca na rzecz delektowania si? chwil? i miejscem oraz wsp?lnym ?yciem z Calebem. Caleb zabiera j? do swego ?redniowiecznego zamku nad brzegiem oceanu. Caitlin jest szcz??liwa jak nigdy przedtem, nawet w marzeniach. Jednak ich sielankowe chwile nie mog? trwa? wiecznie. Nast?puj? wydarzenia, kt?re zmuszaj? ich do rozstania. Caitlin jeszcze raz spotyka klan Aidena, Polly i wszystkich swoich przyjaci??. Ponownie skupia si? na treningu i swojej misji. Poznaje te? pe?en przepychu Wersal, gdzie kr?luj? stroje i przepych ponad wszelkie wyobra?enie. Dzi?ki nieko?cz?cym si? ucztom, balom i koncertom, Wersal sam w sobie jest jak inny ?wiat. Caitlin jest szcz??liwa, kiedy ponownie spotyka brata. On r?wnie? cofn?? si? w czasie i tak samo jak ona ?ni o ojcu. Nic jednak nie jest takie, na jakie wygl?da. Kyle r?wnie? odby? podr?? w czasie – tym razem cofn?? si? wraz ze swoim pomagierem Sergeiem – i d??y do zabicia Caitlin z niebywa?? zaci?to?ci?. Sam i Polly wpadaj? w sid?a toksycznego zwi?zku, kt?ry mo?e przynie?? zag?ad? wszystkim z ich otoczenia. Caitlin staje si? pe?nokrwistym, zahartowanym wojownikiem i jest bli?sza znalezienia ojca oraz Tarczy ni? kiedykolwiek wcze?niej. Kulminacyjne, pe?ne wartkiej akcji zako?czenie rzuca Caitlin w wir poszukiwa? wskaz?wek w najwa?niejszych ?redniowiecznych zabytkach Pary?a. Jednak prze?ycie tym razem b?dzie wymaga?o od niej umiej?tno?ci, o kt?rych nigdy nawet nie marzy?a. Za? ponowne po??czenie z Calebem b?dzie zale?a?o od tego, czy dokona najtrudniejszych w swoim ?yciu wybor?w – i po?wi?ce?. ? PO??DANA jest ?wietnie wywa?on? pozycj?. Posiada idealn? ilo?? s??w i jest doskona?ym punktem wyj?cia dla pozosta?ych cz??ci. Postacie s? bardzo wiarygodne i naprawd? zale?y mi na tym, by pozna? ich kolejne losy. Wprowadzenie postaci historycznych by?o ciekawym zabiegiem i pozostawi?o wiele do my?lenia o niniejszej pozycji. The Romance Reviews Morgan Rice Po??dana (Cz??? 5 Wampirzych Dziennik?w) przek?ad: Micha? G?uszak Wybrane komentarze Wampirzych Dziennik?w – Rice udaje si? wci?gn?? czytelnika w akcj? ju? od pierwszych stron, wykorzystuj?c genialn? narracj? wykraczaj?c? daleko poza zwyk?e opisy sytuacji… PRZEMIENIONA to dobrze napisana ksi??ka, kt?r? bardzo szybko si? czyta,     – Black Lagoon Reviews (komentarz dotycz?cyPrzemienionej) Idealna opowie?? dla m?odych czytelnik?w. Morgan Rice zrobi?a ?wietn? robot? buduj?c niezwyk?y ci?g zdarze?… Orze?wiaj?ca i niepowtarzalna. Skupia si? wok?? jednej dziewczyny… jednej niezwyk?ej dziewczyny! Wydarzenia zmieniaj? si? w wyj?tkowo szybkim tempie. ?atwo si? czyta. Zalecany nadz?r rodzicielski.     –The Romance Reviews (komentarz dotycz?cy Przemienionej) Zaw?adn??a moj? uwag? od samego pocz?tku i do ko?ca to si? nie zmieni?o… To historia o zadziwiaj?cej przygodzie, wartkiej i pe?nej akcji od samego pocz?tku. Nie ma tu miejsca na nud?.     –Paranormal Romance Guild (komentarz dotycz?cy Przemienionej) Kipi akcj?, romansem, przygod? i suspensem. Si?gnij po ni? i zakochaj si? na nowo.     – vampirebooksite.com (komentarz dotycz?cy Przemienionej) Wspania?a fabu?a. To ten rodzaj ksi??ki, kt?r? ci??ko od?o?y? w nocy. Zako?czona tak nieoczekiwanym i spektakularnym akcentem, i? b?dziesz natychmiast chcia? kupi? drug? cz???, tylko po to, aby zobaczy?, co b?dzie dalej.     –The Dallas Examiner (komentarz dotycz?cy Kochany) Rywal ZMIERZCHU oraz PAMI?TNIK?W WAMPIR?W. Nie b?dziesz m?g? oprze? si? ch?ci czytania do ostatniej strony. Je?li jeste? mi?o?nikiem przygody, romansu i wampir?w to ta ksi??ka jest w?a?nie dla ciebie!     –Vampirebooksite.com (komentarz dotycz?cy Przemienionej) Morgan Rice udowadnia kolejny ju? raz, ?e jest szalenie utalentowan? autork? opowiada?… Jej ksi??ki podobaj? si? szerokiemu gronu odbiorc?w ??cznie z m?odszymi fanami gatunku fantasy i opowie?ci o wampirach. Ko?czy si? niespodziewanym akcentem, kt?ry pozostawia czytelnika w szoku.     –The Romance Reviews (komentarz dotycz?cy Kochany) O autorce Morgan Rice jest autork? bestselerowej serii 11-stu ksi??ek o wampirach WAMPIRZE DZIENNIKI (kolejne w przygotowaniu), skierowanej do m?odego czytelnika; bestselerowej serii thriller?w post-apokaliptycznych THE SURVIVAL TRILOGY, z?o?onej z dw?ch ksi??ek (kolejne w przygotowaniu) i bestselerowej serii fantasy KR?G CZARNOKSI??NIKA, obejmuj?cej trzyna?cie ksi??ek (kolejne w przygotowaniu). Powie?ci Morgan s? dost?pne w wersjach audio i drukowanej, a przek?ady ksi??ek s? dost?pne w j?zyku niemieckim, francuskim, w?oskim, hiszpa?skim, portugalskim, japo?skim, chi?skim, szwedzkim, holenderskim, tureckim, w?gierskim, czeskim i s?owackim (w przygotowaniu t?umaczenia w innych j?zykach). PRZEMIENIONA (Ksi?ga 1 cyklu Vampire Journals), ARENA ONE (Ksi?ga 1 cyklu Survival Trilogy), WYPRAWA BOHATER?W (Ksi?ga 1 cyklu Kr?g Czarnoksi??nika) oraz POWR?T SMOK?W (Ksi?ga 1 cyklu Kings and Sorcerers) dost?pne s? nieodp?atnie. Morgan ch?tnie czyta wszelkie wiadomo?ci od was. Zach?camy zatem do kontaktu z ni? za po?rednictwem strony www.morganricebooks.com, gdzie b?dziecie mogli dopisa? sw?j adres do listy emaili, otrzyma? bezp?atn? wersj? ksi??ki i darmowe materia?y reklamowe, pobra? bezp?atn? aplikacj?, otrzyma? najnowsze, niedost?pne gdzie indziej wiadomo?ci, po??czy? si? poprzez Facebook i Twitter i po prostu pozosta? w kontakcie! Ksi??ki autorstwa Morgan Rice KR?LOWIE I CZARNOKSI??NICY POWR?T SMOK?W (CZ??? #1) POWR?T WALECZNYCH (CZ??? #2) KR?G CZARNOKSI??NIKA WYPRAWA BOHATER?W (CZ??? 1) MARSZ W?ADC?W (CZ??? 2) LOS SMOK?W (CZ??? 3) ZEW HONORU (CZ??? 4) BLASK CHWA?Y (CZ??? 5) SZAR?A WALECZNYCH (CZ??? 6) RYTUA? MIECZY (CZ??? 7) OFIARA BRONI (CZ??? 8) NIEBO ZAKL?? (CZ??? 9) MORZE TARCZ (CZ??? 10) ?ELAZNE RZ?DY (CZ??? 11) KRAINA OGNIA (CZ??? 12) RZ?DY KR?LOWYCH (CZ??? 13) PRZYSI?GA BRACI (CZ??? 14) SEN ?MIERTELNIK?W  (CZ??? 15) POTYCZKI RYCERZY (CZ??? 16) ?MIERTELNA BITWA (CZ??? 17) THE SURVIVAL TRILOGY ARENA ONE: SLAVESRUNNERS (Book #1) ARENA TWO (Book #2) WAMPIRZE DZIENNIKI PRZEMIENIONA (Cz??? Pierwsza) KOCHANY (Cz??? Druga) ZDRADZONA (Cz??? Trzecia) PRZEZNACZONA (Cz??? 4) PO??DANA (Cz??? 5) ZAR?CZONA (Cz??? 6) ZA?LUBIONA (Cz??? 7) ODNALEZIONA (Cz??? 8) WSKRZESZONA (Cz??? 9) UPRAGNIONA (Cz??? 10) NAZNACZONA (Cz??? 11) Pos?uchaj cyklu Wampirze Dzienniki w formacie audio! Copyright © 2012 Morgan Rice Wszelkie prawa zastrze?one. Poza wyj?tkami dopuszczonymi na mocy ameryka?skiej ustawy o prawie autorskim z 1976 roku, ?adna cz??? tej publikacji nie mo?e by? powielana, rozpowszechniana, ani przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek spos?b, ani przechowywana w bazie danych lub systemie wyszukiwania informacji bez wcze?niejszej zgody autora. Niniejsza publikacja elektroniczna zosta?a dopuszczona do wykorzystania wy??cznie na u?ytek w?asny. Nie podlega odsprzeda?y ani nie mo?e stanowi? przedmiotu darowizny, w kt?rym to przypadku nale?y zakupi? osobny egzemplarz dla ka?dej kolejnej osoby. Je?li publikacja zosta?a zakupiona na u?ytek osoby trzeciej, nale?y zwr?ci? j? i zakupi? w?asn? kopi?. Dzi?kujemy za okazanie szacunku dla ci??kiej pracy autorki publikacji. Niniejsza praca jest dzie?em fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia s? wytworem wyobra?ni autorki. Wszelkie podobie?stwo do os?b prawdziwych jest ca?kowicie przypadkowe i niezamierzone. Na ok?adce: Jennifer Onvie. Fotograf: Adam Luke Studios, Nowy Jork. Makija?: Ruthie Weems. Kontakt: Morgan Rice. FAKT: Montmartre w Pary?u s?ynie z ogromnej Bazyliki Sacre-Coeur, ?wi?tyni zbudowanej w dziewi?tnastym wieku. Tu? obok niej wznosi si? na szczycie wzg?rza ma?o komu znany ko?ci?? ?w. Piotra. Ten niewielki, anonimowy wr?cz ko?ci?? jest o wiele starszy od swego s?siada i datuje swoje powstanie na trzeci wiek naszej ery. Jego znaczenie r?wnie? jest dono?niejsze: to tu sk?adano przysi?g?, kt?ra doprowadzi?a do powstania Towarzystwa Jezusowego. FAKT: Mieszcz?ca si? na niewielkiej wysepce w samym ?rodku Pary?a (nieopodal s?ynnej katedry Notre Dame) kaplica Sainte Chapelle zosta?a wzniesiona w trzynastym wieku i przez ca?e stulecia mie?ci?a w sobie najcenniejsze relikty chrze?cija?stwa, ??cznie z Koron? Cierniow?, ?wi?t? W??czni?, fragmentami krzy?a, na kt?rym ukrzy?owano Jezusa. Relikty te spoczywa?y w wielkiej, bogato zdobionej, srebrnej skrzyni… – Jak?e? ty jeszcze pi?kna! Mam?e my?le?, ?e bezcielesna nawet ?mier? ulega Wp?ywom mi?o?ci? ?e chudy ten potw?r W ciemnicy tej ci? trzyma, jak kochank?.? Boj?c si? tego, zostan? przy tobie, I nigdy, nigdy ju? nie wyjd? z tego Pa?acu nocy…-     --William Shakespeare, Romeo i Julia ROZDZIA? PIERWSZY Pary?, Francja (lipiec, 1789) Caitlin Paine przebudzi?a si? w mroku. Powietrze by?o ci??kie. Oddycha?a z trudem, pr?buj?c si? poruszy?. Le?a?a na plecach, na twardej powierzchni. Wok?? panowa?y ch??d i wilgo?, a kiedy podnios?a wzrok, dostrzeg?a male?ki promyk padaj?cego na ni? ?wiat?a. Mia?a ?ci?ni?te ramiona, jednak zdo?a?a z wysi?kiem wyprostowa? r?ce. Wyci?gn??a d?onie przed siebie i poczu?a nad sob? p?ask? powierzchni?. Przesun??a po niej d?o?mi, wyczu?a rozmiary i zorientowa?a si?, ?e zosta?a zamkni?ta w jakiej? skrzyni. W trumnie. Serce zacz??o mocniej bi?. Nienawidzi?a ciasnych pomieszcze?. Zacz??a dysze?. Zastanawia? si?, czy ?ni?a, czy utkn??a w jakiej? okropnej otch?ani, czy te? naprawd? przebudzi?a si? w innych czasach, innym miejscu. Ponownie podnios?a obie d?onie i popchn??a ze wszystkich si?. P?yta poruszy?a si? o u?amek cala, wystarczaj?co jednak, by zdo?a?a wcisn?? palec w szpar?. Popchn??a ponownie, ze wszystek si? i ci??ka, kamienna pokrywa zsun??a si? dalej ze zgrzytem kamienia pocieranego o kamie?. Wcisn??a wi?cej palc?w w szerszy otw?r i z ca?ych si? napar?a ponownie. Tym razem wieko odpad?o. Usiad?a, oddychaj?c ci??ko i rozgl?daj?c si? wok??. P?uca z wysi?kiem nabiera?y ?wie?ego powietrza. Na widok ?wiat?a spi??a si?, unosz?c d?o? do oczu. Zastanawia?a si?, jak d?ugo przebywa?a w mroku. Siedz?c i os?aniaj?c oczy, nas?uchiwa?a, gotowa zareagowa? na ka?dy d?wi?k, jakikolwiek ruch. Przypomnia?a sobie, jak ci??ko prze?y?a swoje powstanie z grobu we W?oszech. Tym razem nie zamierza?a ryzykowa?. By?a przygotowana na ka?d? ewentualno??, gotowa broni? si? przed jakimikolwiek wie?niakami, czy wampirami – czymkolwiek tam jeszcze – co mog?o czyha? na ni? w pobli?u. Tym razem jednak wszystko ton??o w ciszy. Powoli podnios?a powieki i zauwa?y?a, ?e rzeczywi?cie by?a sama. Kiedy jej wzrok dostosowa? si? do ?wiat?a, zobaczy?a, ?e nie by?o tu wcale tak jasno. By?a w przepastnym, kamiennym pomieszczeniu z nisko sklepionym stropem. Wygl?da?o to na ko?cieln? krypt?. Wn?trze roz?wietla?a jedynie samotnie p?on?ca ?wieca. Zda?a sobie spraw?, ?e musia?a by? noc. Teraz, kiedy jej oczy przywyk?y do ?wiat?a, rozejrza?a si? dok?adniej. Mia?a racj?: le?a?a w kamiennym sarkofagu, w naro?niku kamiennej komnaty wygl?dem przypominaj?cej ko?cieln? krypt?. Wewn?trz krypty nie by?o niczego poza kilkoma kamiennymi pos?gami i kolejnymi sarkofagami. Wysz?a z grobowca. Rozci?gn??a si?, sprawdzaj?c wszystkie mi??nie. Dobrze by?o zn?w stan?? na nogach. By?a wdzi?czna, ?e tym razem, zaraz po obudzeniu, nie musia?a walczy?. Przynajmniej mia?a chwil? ciszy dla siebie, mog?a spokojnie si? pozbiera?. Ale mimo wszystko nadal by?a zdezorientowana. G?owa ci??y?a jej, jakby przebudzi?a si? z tysi?cletniego snu. Natychmiast te? poczu?a, jak ?o??dek ?cisn?? si? z g?odu. Ponownie zacz??a si? zastanawia?. Gdzie jest? Kt?ry to rok? I najwa?niejsze, gdzie jest Caleb? By?a przybita, nie znalaz?szy go u swego boku. Zlustrowa?a pomieszczenie, szukaj?c jakichkolwiek ?lad?w. Ale niczego tam nie by?o. Wszystkie pozosta?e sarkofagi by?y otwarte i puste. Nigdzie indziej nie m?g?by si? schowa?. – Halo? – zawo?a?a. – Caleb? Przesz?a kilka krok?w niepewnie i zauwa?y?a niskie, sklepione drzwi, jedyne wej?cie i wyj?cie z tego pomieszczenia. Podesz?a do nich i nacisn??a klamk?. Niezamkni?te na zamek drzwi ust?pi?y z ?atwo?ci?, otwieraj?c si? szeroko. Zanim wysz?a, rozejrza?a si? ponownie po swym otoczeniu, upewniaj?c si?, ?e nie zostawi?a tu niczego potrzebnego. Si?gn??a d?oni? do szyi i poczu?a wisz?cy doko?a niej naszyjnik; zag??bi?a d?onie w kieszeniach i uspokoi?a si?, czuj?c sw?j dziennik i jeden wielki klucz. Tylko tyle pozosta?o jej na ca?ym ?wiecie i tylko tyle potrzebowa?a. Kiedy wysz?a na zewn?trz, pod??y?a d?ugim, kamiennym, zwie?czonym ?ukiem korytarzem. Jedyn? rzecz?, o kt?rej potrafi?a w tej chwili my?le?, by?o odszukanie Caleba. Z pewno?ci? cofn?? si? w czasie razem z ni?. Prawda? A je?li tak, to czy pami?ta?by j? tym razem? Nie by?a w stanie nawet sobie wyobrazi?, ?e musia?aby przechodzi? przez to jeszcze raz. Szuka? go, a potem przekona? si?, ?e jej nie pami?ta. Nie. Modli?a si?, ?eby tym razem by?o inaczej. Zapewnia?a sam? siebie, ?e nie umar?, i ?e razem cofn?li si? w czasie. Tak po prostu musia?o by?. Kiedy jednak pokonywa?a ?piesznie korytarz, potem wspi??a si? po kamiennych schodach, czu?a, jak przyspiesza kroku, jak przepe?nia j? z?e przeczucie, ?e nie przyby? tu z ni?. Przecie? nie obudzi? si? u jej boku, nie trzyma? jej d?oni. Nie by?o go tam, by doda? jej otuchy. Czy to znaczy?o, ?e nie odby? podr??y w czasie? Ucisk w ?o??dku jedynie si? nasili?. I co z Samem? Te? tam przecie? by?. Dlaczego nie by?o po nim ?adnego ?ladu? W ko?cu dotar?a na szczyt schod?w, otworzy?a kolejne drzwi i stan??a w miejscu zdumiona widokiem. Znajdowa?a si? w g??wnej kaplicy niezwyk?ego ko?cio?a. Nigdy jeszcze nie widzia?a tak wysokich strop?w, tak wielu witra?y, ani tak ogromnego, wymy?lnego o?tarza. Rz?dy ?aw ci?gn??y si? w niesko?czono?? sprawiaj?c wra?enie, ?e ?wi?tynia mog?a pomie?ci? tysi?ce wiernych. Na szcz??cie nie by?o tu teraz nikogo. Wsz?dzie p?on??y ?wiece, ale najwyra?niej by?o ju? p??no. Ucieszy?o j? to ? pojawienie si? przed rzesz? tysi?cy gapi?cych si? na ni? ludzi by?o ostatni? rzecz?, jakiej teraz pragn??a. Ruszy?a powoli wzd?u? nawy wprost w kierunku wyj?cia. Rozgl?da?a si? za Calebem, Samem, a mo?e nawet ksi?dzem. Kim? takim jak ten ksi?dz w Asy?u, kto m?g?by j? tu powita? i wyja?ni? wszystko. Kto m?g?by powiedzie? jej gdzie jest, w jakich czasach i z jakiego powodu. Ale nie by?o nikogo. Wydawa?o si?, ?e Caitlin by?a tu zupe?nie sama. Si?gn??a do ogromnych, dwuskrzyd?owych drzwi i przygotowa?a si? na spotkanie tego, co mog?o by? za nimi. Kiedy je otworzy?a, gwa?townie wci?gn??a powietrze. Noc roz?wietla?y wszechobecne, uliczne pochodnie, a przed sob? ujrza?a t?um ludzi. Nie zamierzali wej?? do ko?cio?a. Raczej k??bili si? bez?adnie na wielkim, otwartym placu. Panowa? biesiadny, pe?en zamieszania nastr?j, a kiedy Caitlin poczu?a ?ar powietrza od razu odgada?a, ?e jest lato. By?a zaszokowana widokiem tych wszystkich ludzi, ich staro?wieck? garderob?, ich od?wi?tno?ci?. Na szcz??cie nikt nie zwraca? na ni? uwagi. Ona za? nie potrafi?a odwr?ci? od nich oczu. Mia?a przed sob? setki ludzi, w wi?kszo?ci ubranych od?wi?tnie i najwyra?niej pochodz?cych z innego stulecia. W?r?d nich zauwa?y?a konie, powozy, ulicznych handlarzy, artyst?w i ?piewak?w. Sceneri? letniej, t?umnej nocy, kt?ra ca?kowicie j? przyt?oczy?a. Zastanawia?a si?, kt?ry to mo?e by? rok i gdzie prawdopodobnie wyl?dowa?a. Co wa?niejsze, kiedy ju? zlustrowa?a wszystkie dziwaczne i obce sobie twarze, przysz?o jej na my?l pytanie, czy Caleb mo?e czeka? na ni? w?r?d ca?ej tej rzeszy ludzi. Rozpaczliwie przeczesa?a wzrokiem ca?y t?um, maj?c nadziej?, staraj?c si? przekona? sam? siebie, ?e Caleb, a mo?e te? Sam, s? w?r?d tych ludzi. Rozgl?da?a si? na wszystkie strony, ale po kilku minutach u?wiadomi?a sobie, ?e po prostu nie ma ich tam. Odesz?a kilka krok?w, odwr?ci?a si? i stan??a naprzeciw ?wi?tyni, maj?c nadziej?, ?e by? mo?e rozpozna jej fasad?, ?e otrzyma jak?? wskaz?wk?, gdzie jest. I tak si? sta?o. Nie by? z niej ?aden specjalista od architektury, czy historii, ani ko?cio??w, ale niekt?re rzeczy by?y jej znane. Niekt?re miejsca by?y tak oczywiste, tak wyryte w ludzkiej ?wiadomo?ci, ?e i ona je rozpoznawa?a. A mia?a przed sob? w?a?nie jedno z takich miejsc. Sta?a u wr?t katedry Notre Dame. By?a w Pary?u. Miejscu, kt?rego z ?adnym innym nie mog?aby pomyli?. Te ogromne potr?jne drzwi ozdobnie rze?bione; dziesi?tki niewielkich pos?g?w nad nimi; misterna fasada pn?ca si? setki st?p ku niebu. By?a jednym z najlepiej rozpoznawanych miejsc na ?wiecie. Widzia?a j? w Internecie wiele razy. Nie mog?a uwierzy?: naprawd? by?a w Pary?u. Zawsze chcia?a jecha? do Pary?a, ustawicznie b?aga?a matk?, by j? tam zabra?a. Raz, kiedy mia?a ch?opaka w liceum, mia?a nadziej?, ?e to on j? tam zabierze. Zawsze marzy?a o tym, by jecha? do Pary?a. ?wiadomo??, ?e tu by?a, w innym stuleciu co prawda, zapar?a jej dech w piersi. Poczu?a, ?e ludzie w g?stniej?cym z ka?d? chwil? t?umie zacz?li j? potr?ca?. Spojrza?a w d??, chc?c zreasumowa? sw?j ubi?r. Z za?enowaniem stwierdzi?a, ?e wci?? mia?a na sobie proste wi?zienne okrycie, kt?re dosta?a od Kyle’a w Koloseum, w Rzymie. Mia?a p??cienn? tunik?, kt?rej szorstki materia? obciera? jej sk?r?, o wiele na ni? za du??, obwi?zan? lin? doko?a jej tu?owia i n?g. W?osy by?y potargane, niemyte, przyklejone do twarzy. Wygl?da?a jak wi?zienny uciekinier lub jaki? w??cz?ga. Czuj?c coraz wi?ksz? obaw?, zn?w zacz??a rozgl?da? si? za Calebem, Samem, za jak?kolwiek znan? jej twarz?, kimkolwiek, kto m?g?by jej pom?c. Nigdy jeszcze nie czu?a si? taka samotna. Niczego tak nie pragn??a, jak ujrze? ich w tej chwili, przekona? si?, ?e nie przyby?a tu sama, ?e wszystko b?dzie w porz?dku. Lecz nie rozpozna?a nikogo. Mo?e jestem t? jedyn?, pomy?la?a. Mo?e naprawd? jestem zn?w sama. Na my?l o tym poczu?a, jakby kto? wbi? jej n?? w brzuch. Chcia?a zwin?? si? w k??bek, pocz?apa? z powrotem i schowa? si? w ko?ciele, zosta? wys?ana w inne czasy, w jakie? inne miejsce – gdziekolwiek, gdzie po przebudzeniu ujrza?aby znajome sobie twarze. Ale musia?a zebra? si? w sobie. Wiedzia?a, ?e nie ma odwrotu, ?adnej opcji poza drog? na prz?d. Musia?a po prostu by? dzielna, odnale?? siebie w tym miejscu i czasie. Nie mia?a po prostu innego wyboru. * Musia?a wydosta? si? z t?umu. Musia?a poby? przez chwil? sama, odpocz??, nakarmi? si? i pomy?le?. Musia?a zdecydowa?, dok?d p?j??, gdzie szuka? Caleba i czy w og?le mo?na go tu odnale??. R?wnie wa?ne by?o, by zorientowa? si?, dlaczego pojawi?a si? w tym mie?cie i w tym czasie. Nie mia?a nawet poj?cia, kt?ry to rok. Jaki? cz?owiek otar? si? o ni?, przechodz?c obok. Chwyci?a go za rami? pod wp?ywem nag?ego impulsu, ch?ci poznania daty. Odwr?ci? si? i spojrza? na ni? zaskoczony gwa?townym zatrzymaniem w miejscu. – Przepraszam – powiedzia?a, u?wiadomiwszy sobie, jak bardzo zasch?o jej w gardle i jak niechlujnie wygl?da?a w chwili, kiedy wypowiedzia?a pierwsze s?owa – jaki mamy rok? I natychmiast poczu?a za?enowanie, zdawszy sobie spraw?, ?e musia?a wyda? si? mu szalona. – Rok? – spyta? zdezorientowany m??czyzna. – Hmm… Wybacz, ale jako?… nie pami?tam. Zmierzy? j? wzrokiem od st?p do g??w, powoli potrz?sn?? g?ow?, jakby doszed? do wniosku, ?e co? by?o z ni? nie tak. – Tysi?c siedemset osiemdziesi?ty dziewi?ty oczywi?cie. I jeszcze sporo czasu nam zosta?o do Sylwestra, wi?c naprawd? nie masz wym?wki – powiedzia?, potrz?saj?c g?ow? drwi?co i poszed? w swoj? stron?. Tysi?c siedemset osiemdziesi?ty dziewi?ty. Znaczenie tych liczb dotar?o do niej w u?amku sekundy. Przypomnia?a sobie, i? ostatnio by? rok tysi?c siedemset dziewi??dziesi?ty pierwszy. Dwa lata. Niezbyt odleg?a data. A jednak, by?a teraz w Pary?u, ca?kowicie innym ?wiecie w odr??nieniu od Wenecji. Dlaczego tutaj? I dlaczego w tym roku? Zacz??a g?owi? si?, rozpaczliwie pr?buj?c przypomnie? sobie zaj?cia z historii, co takiego dzia?o si? we Francji w tysi?c siedemset osiemdziesi?tym dziewi?tym roku. Z za?enowaniem stwierdzi?a, ?e nic nie pami?ta?a. Zruga?a si? kolejny raz za swoj? nieuwag? na zaj?ciach. Gdyby wiedzia?a wtedy, w liceum, ?e przyjdzie jej odbywa? podr??e w przesz?o??, ?l?cza?aby do p??nej nocy nad histori? i zada?a sobie trud nauczenia si? wszystkiego na pami??. Teraz to ju? nie mia?o wi?kszego znaczenia. Teraz to ona sta?a si? cz??ci? historii. Mia?a okazj? j? zmieni?, jak r?wnie? odmieni? sam? siebie. Zda?a sobie spraw?, ?e przesz?o?? mo?na by?o kszta?towa?. Tylko dlatego, ?e jakie? wydarzenia zosta?y uwzgl?dnione w ksi??kach do historii nie znaczy?o, ?e nie mog?a ich zmieni?, kiedy ju? cofn??a si? w czasie. W jakiej? mierze ju? to zrobi?a: jej pojawienie si? w tych czasach mia?o wp?yw na wszystko. A to z kolei, na sw?j nieznaczny spos?b, zmieni?o ca?y bieg historii. Dzi?ki temu odczu?a znaczenie swoich czyn?w jeszcze bardziej. Mog?a kreowa? przesz?o?? na nowo. Ch?on?c ca?e to wytworne otoczenie, odpr??y?a si? nieco, a nawet poczu?a o?ywienie. Przynajmniej wyl?dowa?a w urokliwym miejscu, przepi?knym mie?cie i w idealnych czasach. Nie by?a to wszak epoka kamienia ?upanego, ani te? nie wyl?dowa?a po?r?d pustkowia. Wszystko wok?? niej wygl?da?o tak nienagannie, ludzie ubrani byli ?adnie, a brukowane ulice b?yszcza?y od ?wiat?a rzucanego przez pochodnie. Jedyn? rzecz?, kt?r? zapami?ta?a o Pary?u w osiemnastym wieku by? fakt, ?e by? to dla Francji okres przepychu, wielkiego bogactwa, w kt?rym nadal rz?dy sprawowali kr?lowie i kr?lowe. Caitlin zauwa?y?a, ?e Notre Dame mie?ci?a si? na niewielkiej wysepce i poczu?a potrzeb? opuszczenia jej. By?o tu po prostu zbyt t?oczno, a ona potrzebowa?a spokoju. Zauwa?y?a kilka mostk?w wiod?cych na zewn?trz i ruszy?a w kierunku jednego. Pozwoli?a sobie ?ywi? nadziej?, ?e by? mo?e intuicja prowadzi?a j? w jakim? konkretnym kierunku. Kiedy przekracza?a most, zauwa?y?a, jak pi?kna jest noc w Pary?u, roz?wietlona pochodniami ci?gn?cymi si? wzd?u? ca?ej rzeki i blaskiem ksi??yca w pe?ni. Pomy?la?a o Calebie i ?a?owa?a, ?e nie ma go tu, by podziwia? widoki razem z ni?. Id?c przez most, spojrza?a na wod? i powr?ci?a do wspomnie?. My?li o Pollepel, o rzece Hudson noc?, o tym, jak ksi??yc roz?wietla? rzek?. Odczu?a nag?e pragnienie, by skoczy? z mostu, przetestowa? swoje skrzyd?a, zobaczy?, czy nadal mo?e lata? i unie?? si? wysoko ponad to wszystko. Ale czu?a si? s?aba i g?odna, a kiedy odchyli?a si?, w og?le nie poczu?a obecno?ci skrzyde?. Zmartwi?a si?, ?e podr?? w czasie wp?yn??a jako? na jej zdolno?ci, na jej moce. Wcale nie czu?a si? taka silna jak kiedy?. W zasadzie by?a niemal jak cz?owiek. S?abowita. Bezradna. Nie spodoba?y jej si? te uczucia. Kiedy pokona?a most, ruszy?a bocznymi ulicami. Wa??sa?a si? godzinami, beznadziejnie zagubiona. Sz?a wij?cymi si? uliczkami, coraz bardziej oddalaj?c si? od rzeki, coraz dalej na p??noc. Miasto wprawia?o j? w zadum?. Pod niekt?rymi wzgl?dami przypomina?o Wenecj? i Florencj? z roku tysi?c siedemset dziewi??dziesi?tego pierwszego. Podobnie jak oba te miasta, Pary? r?wnie? wydawa? si? niezmieniony, nawet w stosunku do tego, jak przedstawia? si? w dwudziestym pierwszym wieku. Nigdy tutaj nie by?a, ale widzia?a zdj?cia i by?a w szoku, rozpoznawszy tak wiele budynk?w i monument?w. I tu ulice by?y w wi?kszo?ci brukowane, zape?nione ko?mi z powozami i sporadycznie przeje?d?aj?cymi je?d?cami. Ludzie przechadzali si? nie?piesznie w szykownych strojach, jakby ca?y czas na ?wiecie nale?a? do nich. Podobnie te? jak we Florencji i Wenecji, nie by?o tu ?adnej kanalizacji. Caitlin nie mog?a nie zauwa?y? odchod?w walaj?cych si? po ulicach, ani te? nie wzdrygn?? si? z powodu smrodu unosz?cego si? w upalnym, letnim powietrzu. ?a?owa?a, ?e nie mia?a ju? przy sobie jednej z tych sakiewek z potpourri, kt?re otrzyma?a od Polly w Wenecji. Jednak?e, w odr??nieniu od tamtych miast, Pary? by? ?wiatem samym w sobie. Ulice by?y tu szersze, budynki ni?sze i pi?kniej zaprojektowane. Miasto sprawia?o wra?enie starszego, bogatszego i pi?kniejszego. Nie by?o te? a? tak zat?oczone: im bardziej oddala?a si? od Notre Dame, tym mniej ludzi widzia?a. By? mo?e powodem tego by?a p??na pora nocy, ale i tak ulice wygl?da?y na niemal puste. Sz?a i sz?a, czuj?c coraz wi?ksze zm?czenie w nogach i stopach, zagl?daj?c w ka?dy k?t w poszukiwaniu cho?by ?ladu Caleba, jakiej? wskaz?wki, kt?ra mog?aby skierowa? j? w odpowiedni? stron?. Ale niczego nie znalaz?a. Okolica zmienia?a si? mniej wi?cej co dwadzie?cia przecznic, a wraz z ni? zmienia?y si? odczucia Caitlin. Id?c coraz dalej na p??noc, zacz??a wspina? si? na wzg?rze w nowej dzielnicy z w?skimi alejkami oraz kilkoma knajpami. Kiedy min??a jedn? na rogu, zauwa?y?a rozwalonego przed ni? m??czyzn?, opartego niezdarnie o mur, pijanego i nieprzytomnego. Ulica by?a ca?kowicie opustosza?a i przez chwil? Caitlin a? skr?ci?o z g?odu. Jakby uk?ucie g?odu rozdar?o jej ?o??dek na p??. Patrzy?a na le??cego m??czyzn?, z wyt??onym wzrokiem utkwionym w jego szyi, widz?c, jak pulsuje mu krew. W tym jednym momencie poczu?a niewys?owion? ch?? rzucenia si? na niego i wypicia krwi. Odczucie to wykracza?o poza jakiekolwiek pragnienie – przypomina?o raczej nakaz. Ka?da jej cz?stka zmusza?a j? niemal do zrobienia tego. Resztkami si?y woli zmusi?a si?, by odwr?ci? wzrok. Pr?dzej umar?aby z g?odu, ni? skrzywdzi?a cz?owieka. Rozejrza?a si? wok??, zastanawiaj?c si?, czy gdzie? tu by? jaki? las, miejsce, gdzie mog?aby zapolowa?. Widzia?a co prawda sporadyczne polne drogi i parki, jednak nic, co przypomina?oby las. Dok?adnie w tym momencie otworzy?y si? gwa?townie drzwi knajpy i z jej wn?trza wypad?, potykaj?c si?, jaki? m??czyzna – w zasadzie zosta? wyrzucony przez jednego z obs?ugi. M??czyzna, najwyra?niej pijany, zacz?? kl?? i krzycze? na nich. Potem odwr?ci? si?, a jego wzrok spocz?? na Caitlin. By? dobrze zbudowany, a z oczu mu ?le patrzy?o. Caitlin spi??a si?. Zn?w zacz??a zastanawia? si?, czy pozosta?y jej moce, jakiekolwiek. Odwr?ci?a si? i odesz?a, przyspieszaj?c kroku, ale wyczu?a, ?e m??czyzna pod??y? za ni?. Zanim zd??y?a si? odwr?ci?, mo?e sekund? p??niej, m??czyzna chwyci? j? od ty?u w nied?wiedzim u?cisku. By? szybszy i silniejszy, ni? sobie wyobra?a?a. Wyczu?a te? jego paskudny oddech dolatuj?cy znad ramienia. Oprych by? jednak r?wnie? pijany. Zatacza? si?, nawet trzymaj?c j? w obj?ciu. Caitlin skupi?a si?, przypomnia?a sobie treningi, uchyli?a si? i zwali?a go z n?g, u?ywaj?c jednej z technik walki, kt?rych nauczy? j? Aiden na Pollepel. M??czyzna polecia? w d?? i wyl?dowa? na plecach. Nagle w Caitlin od?y?o wspomnienie Rzymu, Koloseum, jej walki na arenie z wieloma napastnikami naraz. By?o takie sugestywne, ?e przez chwil? zapomnia?a, gdzie si? znajduje. Dosz?a jednak do siebie w sam? por?. Pijany m??czyzna zdo?a? wsta? i ruszy? do ataku, s?aniaj?c si? na nogach. Caitlin odczeka?a do ostatniej chwili, po czym zesz?a mu z drogi i m??czyzna polecia? w prz?d, wprost na twarz. By? zamroczony i zanim zd??y? stan?? ponownie na nogi, Caitlin pospiesznie oddali?a si?. By?a zadowolona, ?e mimo wszystko poradzi?a sobie z nim, jednak wydarzenie to wstrz?sn??o ni? do g??bi. Zmartwi?a si?, ?e nadal niepokoi?y j? przeb?yski pami?ci o przygodach w Rzymie. Nie czu?a te? swoich nadludzkich mocy. By?a r?wnie s?aba, jak zwyk?y cz?owiek. My?l ta przerazi?a j? ponad wszystko. Rzeczywi?cie musia?a teraz radzi? sobie sama. Rozejrza?a si? doko?a, odchodz?c od zmys??w z niepokoju, gdzie teraz powinna p?j??, co robi?. Nogi piek?y j? od d?ugiej w?dr?wki i zacz??a poddawa? si? rozpaczy. I w?wczas to ujrza?a. Podnios?a wzrok i przed sob? zobaczy?a ogromne wzg?rze. Na jego szczycie wznosi?o si? wielkie, ?redniowieczne opactwo. Z jakiego? powodu, kt?rego nie potrafi?a wyt?umaczy?, czu?a, ?e budowla przyci?ga?a j? do siebie. Rozmiar wzg?rza nie zach?ca? do wspinaczki, ale nie mia?a innego wyboru. Wspi??a si? na nie, czuj?c zm?czenie ponad wszystko, czegokolwiek do tej pory do?wiadczy?a, ?a?uj?c, ?e nie mo?e lata?. W ko?cu dotar?a do frontowych drzwi opactwa i obj??a wzrokiem masywne, d?bowe podwoje. Miejsce wygl?da?o na antyczne. Nie mog?a wyj?? z podziwu, ?e ko?ci?? ten, chocia? by? dopiero rok tysi?c siedemset osiemdziesi?ty dziewi?ty, wygl?da?, jakby sta? tu od tysi?cy lat. Czu?a, ?e co?, nie wiedz?c co, przyci?ga j? do niego. Nie wiedz?c, gdzie indziej mog?aby si? uda?, zebra?a si? na odwag? i zapuka?a cicho. Nie by?o ?adnej odpowiedzi. Spr?bowa?a u?y? klamki i ze zdziwieniem stwierdzi?a, ?e drzwi nie by?y zamkni?te. Wesz?a do ?rodka. Antyczne wrota zaskrzypia?y, otwieraj?c si? powoli. Min??a chwila, zanim oczy Caitlin przyzwyczai?y si? do ogromnej, zacienionej ?wi?tyni. Zlustrowa?a wn?trze. Jego rozmiary i panuj?cy tu nastr?j wywar?y na niej silne wra?enie. Wci?? by?a jeszcze p??na noc i ten prosty, surowy ko?ci??, niemal w ca?o?ci zbudowany z kamienia, ozdobiony witra?ami, roz?wietla?y wszechobecne, wielkie, dopalaj?ce si? ?wiece. Na drugim, odleg?ym ko?cu znajdowa? si? prosty o?tarz, wok?? kt?rego umieszczono dziesi?tki kolejnych ?wiec. Poza tym wszystkim, ko?ci?? zdawa? si? opustosza?y. Caitlin zastanowi?a si?, co ona w og?le tu robi. Czy by? jaki? wyj?tkowy ku temu pow?d? Czy te? jej umys? p?ata? figle? Nagle otworzy?y si? boczne drzwi i Caitlin obr?ci?a si? na pi?cie. Ku swemu zaskoczeniu zobaczy?a zakonnic? – nisk?, s?abowit?, ubran? w zwiewne bia?e szaty i bia?y kaptur – kt?ra ruszy?a w jej kierunku. Kobieta podesz?a powoli wprost do Caitlin. ?ci?gn??a kaptur, spojrza?a na ni? i u?miechn??a si?. Mia?a ogromne, b?yszcz?ce niebieskie oczy i wygl?da?a na zbyt m?od?, by by? zakonnic?. Kiedy jej u?miech si? powi?kszy?, Caitlin poczu?a emanuj?ce od niej ciep?o. Wyczu?a r?wnie?, ?e zakonnica nale?a?a do jej rodzaju: by?a wampirem. – Siostra Paine – powiedzia?a cicho zakonnica. – To zaszczyt go?ci? ci? tutaj. ROZDZIA? DRUGI Mia?a wra?enie, ?e wkroczy?a w nierzeczywisty ?wiat. Sz?a za zakonnic? prowadz?c? j? d?ugim korytarzem przez opactwo. Miejsce to by?o przepi?kne i najwyra?niej t?tni?o ?yciem. Wsz?dzie krz?ta?y si? zakonnice w bia?ych szatach, tak jakby gotuj?c si? do porannych pos?ug. Jedna z nich sz?a, wymachuj?c przed sob? karafk? i roztaczaj?c wok?? delikatn? wo?, podczas gdy inne cicho i ?piewnie recytowa?y poranne mod?y. Po kilku minutach w?dr?wki w ciszy, Caitlin zacz??a si? zastanawia?, dok?d zakonnica j? prowadzi?a. W ko?cu zatrzyma?y si? przed pojedynczymi drzwiami. Zakonnica otworzy?a je i ich oczom ukaza? si? niewielki, skromny pok?j z widokiem na Pary?. Caitlin przypomnia?a sobie od razu izb?, w kt?rej spa?a, kiedy by?a w klasztorze w Sienie. – Na ???ku znajdziesz przebranie – powiedzia?a zakonnica. – Na dziedzi?cu jest sadzawka, w kt?rej mo?esz si? obmy?. I doda?a, wskazuj?c palcem – A to jest dla ciebie. Caitlin pod??y?a wzrokiem za palcem i zauwa?y?a niewielki, kamienny piedesta? w rogu pomieszczenia, na kt?rym spoczywa? srebrny kielich wype?niony bia?ym p?ynem. Zakonnica u?miechn??a si? do niej. – Masz tu wszystko, czego potrzeba, by odpocz?? i porz?dnie si? wyspa?. P??niej sama podejmiesz decyzj?, co dalej. – Decyzj?? – spyta?a Caitlin. – Powiedziano mi, ?e masz ju? jeden klucz. B?dziesz musia?a odszuka? pozosta?e trzy. Jednak decyzja o tym, czy podejmiesz si? wype?nienia swojej misji i kontynuowania podr??y zawsze nale?e? b?dzie do ciebie. – To dla ciebie. Wyci?gn??a d?o? i wr?czy?a Caitlin cylindryczne puzderko wysadzane klejnotami. – To list od twojego ojca. Przeznaczony tylko dla twoich oczu. Strzeg?y?my go od stuleci. Nigdy nie zosta? otwarty. Caitlin wzi??a go ze zdziwieniem, czuj?c jego ci??ar na d?oni. – Naprawd? ufam, ?e b?dziesz kontynuowa?a swoj? misj? – powiedzia?a cicho. – Potrzebujemy ci?, Caitlin. I nagle odwr?ci?a si?, gotowa odej??. – Zaczekaj! – krzykn??a Caitlin. Kobieta zatrzyma?a si?. – Jestem w Pary?u, zgadza si?? W tysi?c siedemset osiemdziesi?tym dziewi?tym roku? Zakonnica u?miechn??a si?. – Tak, zgadza si?. – Ale dlaczego? Dlaczego akurat tutaj? Dlaczego teraz? Dlaczego w tym mie?cie? – Obawiam si?, ?e sama musisz si? tego dowiedzie?. Jestem jedynie zwyk?? s?u?k?. – Ale dlaczego akurat ten ko?ci?? zwabi? mnie do siebie? – Jeste? w opactwie ?w. Piotra. Na Montmartre – powiedzia?a kobieta. – Nasz klasztor stoi tu od setek lat. To bardzo ?wi?te miejsce. – Dlaczego? – naciska?a Caitlin. – To tu spotykali si? wszyscy, by z?o?y? przysi?g? piecz?tuj?c? za?o?enie Towarzystwa Jezusowego. To tutaj narodzi?o si? chrze?cija?stwo. Caitlin wlepi?a w ni? wzrok i sta?a oniemia?a. Zakonnica u?miechn??a si? do niej w ko?cu i powiedzia?a – Witamy. To powiedziawszy, uk?oni?a si? nieznacznie i odesz?a, delikatnie zamykaj?c za sob? drzwi. Caitlin odwr?ci?a si? i zlustrowa?a wn?trze. By?a wdzi?czna za go?cin?, za odzie?, w kt?r? mog?a si? przebra?, za mo?liwo?? wzi?cia k?pieli, za wygodne ???ko stoj?ce w rogu. Wydawa?o si? jej, ?e nie da rady zrobi? ju? chocia?by jednego kroku. W gruncie rzeczy, by?a tak zm?czona, ?e mog?aby zasn?? na wieki. Trzymaj?c wysadzane drogimi kamieniami puzderko w d?oni, podesz?a do naro?nika i odstawi?a je. Zw?j m?g? poczeka?. Jej g??d nie. Podnios?a przelewaj?cy si? niemal kielich i przyjrza?a mu uwa?nie. Wyczu?a ju?, co zawiera?: to by?a bia?a krew. Przy?o?y?a do ust i zacz??a pi?. By?a s?odsza od zwyk?ej krwi i ?atwiej sp?ywa?a do gard?a – i szybciej te? kr??y?a w jej ?y?ach. Po chwili czu?a si?, jak nowo narodzona, silniejsza ni? kiedykolwiek. Mog?aby pi? j? ju? zawsze. W ko?cu odstawi?a pusty kielich i zabra?a srebrne puzderko ze sob? do ???ka. Po?o?y?a si? i zorientowa?a, jak bardzo obola?e by?y jej nogi. Ju? samo po?o?enie si? do ???ka przynios?o jej wielk? ulg?. Odchyli?a si?, opar?a g?ow? o niewielk?, prost? poduszk? i zamkn??a oczy, tylko na chwil?. By?a zdecydowana otworzy? je w nast?pnej sekundzie i przeczyta? list od ojca. Jednak w chwili, kiedy jej oczy si? zamkn??y, ogarn??o j? niewiarygodne zm?czenie. Nie by?a w stanie otworzy? ich znowu, nawet gdyby spr?bowa?a. Po sekundzie spa?a ju? g??bokim snem. * Sta?a na arenie Rzymskiego Koloseum w pe?nym bojowym rynsztunku z mieczem w d?oni. By?a gotowa zmierzy? si? z ka?dym napastnikiem, jaki by si? nadarzy? – naprawd? czu?a ch?? podj?cia walki. Kiedy jednak obr?ci?a si? wok??, spojrza?a we wszystkie strony, zauwa?y?a, ?e arena by?a pusta. Podnios?a wzrok na rz?dy siedze? i zobaczy?a, ?e ca?e to miejsce by?o opustosza?e. Zamruga?a powiekami, a kiedy otworzy?a oczy, nie by?a ju? w Koloseum, ale w Watykanie, w Kaplicy Syksty?skiej. Nadal dzier?y?a miecz, tym razem jednak przyodziana by?a w szat?. Rozejrza?a si? po sali i zobaczy?a setki wampir?w ustawionych w idealnych rz?dach, ubranych w bia?e szaty, spogl?daj?cych swymi b?yszcz?cymi, niebieskimi oczyma. Stali cierpliwie wzd?u? ?cian, w ciszy, idealnie na baczno??. Caitlin upu?ci?a miecz w pustej komnacie i bro? wyl?dowa?a ze szcz?kiem na ziemi. Podesz?a powoli do g??wnego kap?ana, wyci?gn??a d?onie i wzi??a od niego srebrny kielich wype?niony bia?? krwi?. Zacz??a pi?, a p?yn przela? si? i pociek? jej po policzkach. Nagle znalaz?a si? na pustyni. Ca?kiem sama. Sz?a, brodz?c go?ymi stopami w pra??cym piachu, w piek?cym s?o?cu, a w d?oni trzyma?a ogromny klucz. Ale by? on tak wielki – tak nienaturalnie du?y – ?e jego ci??ar przyt?acza? j? do ziemi. Sz?a i sz?a, ?api?c ci??ko powietrze w tej spiekocie, a? w ko?cu dotar?a do ogromnej g?ry. Na jej szczycie zauwa?y?a stoj?cego m??czyzn?, kt?ry spogl?da? w d?? i u?miecha? si? do niej. Wiedzia?a, ?e to ojciec. Ruszy?a p?dem, biegn?c ze wszystkich si?, staraj?c si? wbiec na g?r?, zbli?aj?c si? coraz bardziej i bardziej do niego. W tej samej chwili s?o?ce wzesz?o wy?ej na niebosk?on i zacz??o pra?y? dotkliwiej, dusi? j?. Mog?oby wydawa? si?, ?e ?wieci wprost zza jej ojca. Jakby on sam by? s?o?cem, a ona bieg?a wprost ku niemu. Wchodz?c coraz wy?ej, czu?a, jak gor?c ro?nie z ka?d? chwil?. Im bli?ej by?a, tym trudniej by?o jej zaczerpn?? tchu. Ojciec za? sta? z otwartymi ramionami i czeka?, by wzi?? j? w obj?cia. Ale wzg?rze sta?o si? zbyt strome, a ona by?a po prostu ju? bardzo zm?czona. Nie mog?a zrobi? kolejnego kroku i osun??a si? na ziemi? tam, gdzie sta?a. Zamruga?a powiekami, a kiedy otworzy?a oczy, zobaczy?a swego ojca stoj?cego nad ni?, pochylonego, z ciep?ym u?miechem na twarzy. – Caitlin – powiedzia?. – C?rko moja. Jestem z ciebie taki dumny. Spr?bowa?a wyci?gn?? d?o? i chwyci? go, ale klucz spoczywa? teraz na niej i by? zbyt ci??ki, przygniata? j? do ziemi. Podnios?a wzrok na ojca, pr?buj?c przem?wi?, lecz jej usta by?y spierzchni?te, a gard?o zbyt suche. – Caitlin? – Caitlin? Poderwa?a si? ze snu, ca?kiem zdezorientowana. Podnios?a wzrok i zauwa?y?a m??czyzn? siedz?cego przy jej ???ku, spogl?daj?cego w d?? na ni? i u?miechaj?cego si? do niej. Wyci?gn?? r?k? i delikatnie odsun?? jej w?osy z oczu. Czy to nadal by? sen? Czu?a zimny pot na czole, jego dotyk na swoim nadgarstku i modli?a si?, ?eby to jednak nie by? sen. Poniewa? ujrza?a przed sob?, u?miechaj?cego si? do niej, mi?o?? swego ?ycia. Caleba. ROZDZIA? TRZECI Sam poderwa? si? ze snu. Przed oczami mia? niebo i pie? ogromnego d?bu. Zamruga? powiekami, zastanawiaj?c si?, gdzie jest. Czu? co? mi?kkiego pod plecami, co?, dzi?ki czemu by?o mu bardzo wygodnie. Obejrza? si? i zorientowa?, ?e le?a? na k?pie mchu, na le?nej wy?ci??ce. Podni?s? wzrok ponownie i dostrzeg? dziesi?tki wysokich drzew ko?ysz?cych si? na wietrze. Us?ysza? szum wody, a kiedy si? odwr?ci?, zobaczy? strumyk powoli p?yn?cy kilka st?p od jego g?owy. Usiad? i rozejrza? si? wok??, spogl?daj?c we wszystkie strony i ch?on?c ka?dy szczeg?? otoczenia. Znajdowa? si? w g?stym lesie, by? sam, a jedynym ?r?d?em ?wiat?a by?y promienie s?oneczne przedzieraj?ce si? przez konary drzew. Popatrzy? na siebie i zobaczy?, ?e wci?? mia? ten sam bitewny str?j, kt?ry za?o?y? w Koloseum. Wok?? panowa?a cisza, zak??cana jedynie odg?osami strumyka, ptak?w i jakich? zwierz?t w oddali. Zda? sobie spraw?, ?e podr?? w czasie na szcz??cie si? uda?a. Najwyra?niej by? w innym miejscu i czasie – chocia? nie mia? poj?cia ani gdzie, ani kiedy. Powoli zbada? ca?e cia?o i stwierdzi?, ?e nie odni?s? wi?kszych obra?e? i ?e by? w jednym kawa?ku. Poczu? okropny g??d, ale m?g? z tym jeszcze poczeka?. Najpierw musia? zorientowa? si?, gdzie jest. Si?gn?? r?koma w d??, chc?c sprawdzi?, czy ma przy sobie jak?? bro?. Niestety, nic nie przetrwa?o podr??y w czasie. M?g? znowu polega? tylko na sobie, a jego jedynymi narz?dziami by?y go?e d?onie. Zacz?? zastanawia? si?, czy nadal ma w sobie wampirze moce. Wyczuwa? niezwyk?? si?? kr???c? w ?y?ach i mia? wra?enie, ?e nadal je posiada. Jednak?e, nie m?g? do samego ko?ca by? pewien. A koniec nadszed? wcze?niej, ni? przypuszcza?. Us?ysza? trzask ga??zi, odwr?ci? si? i ujrza? wielkiego nied?wiedzia sun?cego niezdarnie w jego stron?, powoli, wyzywaj?co. Znieruchomia?. Zwierz? ?ypa?o na niego spode ?ba, obna?y?o k?y i zarycza?o. W nast?pnej sekundzie rzuci?o si? do biegu, nacieraj?c bezpo?rednio na Sama. Sam ani nie mia? ju? czasu na ucieczk?, ani te?, dok?d ucieka?. Nie mia? wyboru. Zda? sobie spraw?, ?e m?g? jedynie zmierzy? si? ze zwierz?ciem. Co dziwne, zamiast strachu, poczu? gniew, sza?, kt?ry zaw?adn?? ca?ym jego cia?em. By? w?ciek?y na zwierz?. Nie podoba?o mu si?, kiedy kto? atakowa? go zanim zdo?a? chocia?by ogarn?? si? troch?. Dlatego te? rzuci? si? r?wnie? na nied?wiedzia bez namys?u, gotowy stoczy? z nim walk? w ten sam spos?b, w jaki rozprawi?by si? z cz?owiekiem. Starli si? w po?owie drogi. Nied?wied? rzuci? si? do przodu, Sam wycofa? si? gwa?townie. Czu? moc kr???c? w ?y?ach, czu?, jak podpowiada?a mu, ?e jest niezwyci??ony. Kiedy star? si? z nied?wiedziem w powietrzu, zrozumia?, ?e mia? racj?. Chwyci? nied?wiedzie ?apy, zamachn?? si? i cisn?? zwierz? w powietrze. Nied?wied? polecia? w ty? mi?dzy drzewami kilkana?cie st?p i grzmotn?? o drzewo. Stoj?c w miejscu, Sam zarycza? dziko, g?o?niej nawet od nied?wiedzia. Poczu?, jak jednocze?nie nap?cznia?y mu mi??nie i ?y?y. Zwierz wsta? powoli na nogi i chwiej?c si?, spojrza? na Sama z wyrazem szoku. Zacz?? ku?tyka?, a po kilku niepewnych krokach odwr?ci? si? i rzuci? do ucieczki. Lecz Sam nie mia? zamiaru tak ?atwo go pu?ci?. By? w?ciek?y i czu?, ?e nic w ?wiecie nie by?oby w stanie ostudzi? jego gniewu. By? te? g?odny. Nied?wied? musia? dosta? za swoje. Zerwa? si? do biegu i wkr?tce z zadowoleniem zauwa?y?, ?e by? szybszy od zwierz?cia. W kilka chwil dogoni? go, skoczy? w powietrze i wyl?dowa? na jego grzbiecie. Nachyli? si?, po czym zatopi? k?y g??boko w jego karku. Nied?wied? zawy? z b?lu, zacz?? rzuca? si? na wszystkie strony, ale Sam nie pu?ci?. Zatopi? k?y jeszcze g??biej i po chwili poczu?, jak nied?wied? osun?? si? pod nim na kolana. W ko?cu przesta? si? porusza?. Sam le?a? na nim, pij?c, czuj?c, jak ?yciodajna si?a zaczyna kr??y? w jego ?y?ach. W ko?cu odchyli? si? i obliza? usta, po kt?rych ?cieka?a krew. Nigdy jeszcze nie czu? si? tak orze?wiony. Dok?adnie takiego posi?ku by?o mu trzeba. Wstawa? w?a?nie na nogi, kiedy us?ysza? kolejny trzask ga??zki. Obejrza? si? i zobaczy? stoj?c? nieopodal na polanie, m?od? dziewczyn?, na oko siedemnastoletni?, ubran? w cienki, bia?y materia?. Sta?a tak, trzymaj?c kosz, i wpatrywa?a si? w Sama zszokowana. Jej sk?ra by?a bia?a i p??przejrzysta, a jej d?ugie, jasne w?osy oplata?y twarz o wielkich, b??kitnych oczach. By?a pi?kna. Patrzy?a na Sama r?wnie jak on zaskoczona. Zda? sobie spraw?, ?e musia?a ba? si?, ?e i j? zaatakuje; U?wiadomi? sobie, jak paskudnie musia? wygl?da?, le??c na nied?wiedziu, z krwi? na ustach. Nie chcia? jej wystraszy?. Zeskoczy? zatem ze zwierz?cia i podszed? do niej kilka krok?w. Ku jego zdziwieniu, dziewczyna ani wzdrygn??a si? ani te? nie pr?bowa?a ucieka?. Raczej nadal mu si? przygl?da?a, bez jakiejkolwiek obawy. – Nie martw si? – powiedzia?. – Nie zrobi? ci nic z?ego. U?miechn??a si?. Czym go zadziwi?a. Nie tylko by?a pi?kna, ale r?wnie? rzeczywi?cie si? go nie ba?a. Jak to w og?le by?o mo?liwe? – Oczywi?cie, ?e nie – odpar?a. – Jeste? jednym z nas. Sama zn?w ogarn??o zdziwienie. Jednak ju? w chwili, kiedy to powiedzia?a, wiedzia?, ?e to prawda. Wyczu? co?, kiedy tylko j? zobaczy?, a teraz zrozumia? ca?a reszt?. By?a taka, jak on. By?a wampirem. I dlatego nie by?o w niej l?ku. – Niez?y chwyt ? powiedzia?a, wskazuj?c na nied?wiedzia. – Nieco niechlujny, prawda? Dlaczego nie zapolowa? na jelenia? Sam u?miechn?? si?. Nie tylko by?a pi?kna – do tego jeszcze zabawna. – Mo?e nast?pnym razem tak zrobi? – odpar?. U?miechn??a si?. – Czy mog?aby? powiedzie? mi, kt?ry jest rok? – zapyta?. – Albo przynajmniej wiek? Dziewczyna u?miecha?a si? tylko, potrz?saj?c g?ow?. – My?l?, ?e najlepiej b?dzie, jak sam si? tego dowiesz. Gdybym ci powiedzia?a, zepsu?abym ca?? zabaw?, nie s?dzisz? Spodoba?a si? mu. By?a seksowna. I czu? si? swobodnie w jej towarzystwie, jakby zna? j? od zawsze. Podesz?a bli?ej i wyci?gn??a d?o?. Sam chwyci? j? i zakocha? si? w jej g?adkiej, przezroczystej sk?rze. – Jestem Sam – powiedzia?, potrz?saj?c d?oni?, trzymaj?c j? nieco za d?ugo. U?miechn??a si? szerzej. – Wiem – powiedzia?a. Sam by? skonsternowany. Sk?d niby mog?a to wiedzie?? Czy spotkali si? ju? gdzie? wcze?niej? Nie m?g? sobie przypomnie?. – Wys?ano mnie po ciebie – doda?a. Nagle odwr?ci?a si? i zacz??a i?? le?nym szlakiem. Sam ruszy? za ni?, chc?c j? dogoni?, przypuszczaj?c, ?e w?a?nie tego od niego oczekiwa?a. Nie patrz?c pod nogi szed? za ni? i wkr?tce potkn?? si? o ga???. I us?ysza? jej chichot. – A wi?c? – powiedzia? zach?caj?cym tonem. – Nie powiesz mi swego imienia? Zn?w zachichota?a. – C??, mam oficjalne imi?, ale rzadko je u?ywam – odpar?a. Po czym odwr?ci?a si? i zmierzy?a go wzrokiem, czekaj?c, a? si? z ni? zr?wna. – Je?li ju? musisz wiedzie?, wszyscy wo?aj? na mnie Polly. ROZDZIA? CZWARTY Caleb przytrzyma? ogromne, ?redniowieczne drzwi i Caitlin wysz?a z opactwa, stawiaj?c pierwsze kroki we wczesnym, porannym s?o?cu. Maj?c Caleba u boku, spojrza?a w kierunku, gdzie wstawa? w?a?nie ?wit. Tu, wysoko na szczycie wzg?rza Montmartre mog?a rozejrze? si? i zobaczy? ca?y, rozpo?cieraj?cy si? przed ni? Pary?. To pi?kne rozleg?e miasto by?o mieszanin? klasycznej architektury i zwyczajnych domostw, brukowanych ulic i polnych dr?g, teren?w zalesionych i miejskich. Niebo mieni?o si? setkami kolor?w sprawiaj?c, ?e miasto wygl?da?o jak ?ywe. By?o cudowne. Jeszcze cudowniejsza by?a d?o?, kt?ra obj??a jej d?o?. Obejrza?a si? i zobaczy?a stoj?cego obok niej Caleba, kt?ry r?wnie? rozkoszowa? si? widokiem. Nie mog?a uwierzy?, ?e to dzia?o si? naprawd?. Nie mog?a uwierzy?, ?e to rzeczywi?cie by? on, ?e naprawd? byli tu razem oboje. ?e wiedzia?, kim ona jest. ?e pami?ta? j?. ?e j? znalaz?. Kolejny raz zacz??a zastanawia? si?, czy aby na pewno zbudzi?a si? ju? ze snu, czy aby wci?? nie spa?a. Stoj?c tak, poczu?a jak ?cisn?? jej d?o? jeszcze mocniej. Wiedzia?a ju?, ?e by?a w pe?ni przebudzona. Nigdy jeszcze nie by?a tak niezmiernie szcz??liwa. Tak d?ugo brn??a, cofn??a si? w czasie o ca?e stulecia, przeby?a ca?? t? drog? tylko po to, by z nim by?. Tylko po to, by upewni? si?, ?e ?yje. Kiedy we W?oszech stwierdzi?, ?e jej nie pami?ta, zdruzgota?o j? to doszcz?tnie. Teraz jednak, kiedy ju? tu by?, ca?y i ?ywy i j? pami?ta? – i nale?a? tylko do niej, sam, bez Sery w pobli?u – jej serce wzbiera?o nowym uczuciem i now? nadziej?. Nigdy, w naj?mielszych marzeniach nie wyobra?a?a sobie, ?e wszystko tak idealnie si? u?o?y, ?e rzeczywi?cie tak b?dzie. By?a taka wzruszona. Nie wiedzia?a, od czego zacz?? lub co powiedzie?. Caleb odezwa? si? zanim zd??y?a przem?wi?. – Pary? – powiedzia?, odwracaj?c si? do niej z u?miechem na ustach. – Z pewno?ci? jedno z pi?kniejszych miejsc, by sp?dzi? wsp?lne chwile. U?miechn??a si?. – Ca?e ?ycie pragn??am je zobaczy? – odpar?a. Chcia?a doda? z kim?, kogo kocham, ale si? powstrzyma?a. Mia?a wra?enie, ?e up?yn??o du?o czasu, od kiedy ostatni raz by?a u jego boku, ?e w zasadzie zn?w zacz?? j? onie?miela?. Pod niekt?rymi wzgl?dami czu?a, jakby sp?dzi?a z nim ca?? wieczno?? – a nawet d?u?ej – jednak z drugiej strony odnosi?a wra?enie, jakby znowu spotyka?a go po raz pierwszy. Wyci?gn?? r?k? d?oni? skierowan? ku g?rze. – Zechcesz zwiedzi? je razem ze mn?? – spyta?. – To d?uga droga w d?? – powiedzia?a, spogl?daj?c w d?? stromego wzg?rza, wiele mil spadzistej nawierzchni prowadz?cej do Pary?a. – My?la?em raczej o bardziej widokowym rozwi?zaniu – odpar?. – Polecimy. Rozsun??a ?opatki, chc?c sprawdzi?, czy jej skrzyd?a si? rozwin?. Czu?a si? odm?odzona, taka o?ywiona po tym napoju, po bia?ej krwi – ale wci?? nie by?a pewna, czy mo?e lata?. A nie by?a skora, by rzuci? si? z wysoko?ci w nadziei, ?e jej skrzyd?a z?api? wiatr. – S?dz?, ?e nie jestem jeszcze na to gotowa – powiedzia?a. Spojrza? na ni? ze zrozumieniem. – Pole? ze mn? – powiedzia? i doda? z u?miechem – jak za starych czas?w. U?miechn??a si?, podesz?a do niego od ty?u i obj??a jego ramiona. Tak mi?o by?o poczu? jego muskularne cia?o. Nagle wzbi? si? w powietrze tak szybko, ?e ledwie zd??y?a przytrzyma? si? go. Zanim zd??y?a si? zorientowa?, ju? lecieli, ona trzymaj?c si? jego, opieraj?c g?ow? na jego ?opatce. Przeszy? j? znajomy dreszczyk, kiedy mkn?li w d??, nisko nad powierzchni? miasta o wschodzie s?o?ca. A? zapar?o jej dech w piersiach. Nic z tego jednak nie by?o a? tak osza?amiaj?ce jak to, ?e zn?w by?a w jego ramionach, obejmowa?a go, po prostu z nim by?a. Up?yn??a zaledwie godzina, a ona ju? zacz??a si? modli?, by nigdy wi?cej si? nie rozstali. * Pary?, nad kt?rym lecieli, ten z tysi?c siedemset osiemdziesi?tego dziewi?tego roku, na wiele sposob?w przypomina? Pary?, kt?ry widzia?a na obrazkach w dwudziestym pierwszym wieku. Rozpoznawa?a wiele budynk?w, ko?cio?y, iglice, pomniki. Mimo, ?e mia?y ju? setki lat, wygl?da?y niemal dok?adnie tak samo jak w dwudziestym pierwszym wieku. Podobnie jak w przypadku Wenecji i Florencji, niewiele si? zmieni?o przez tych kilkaset lat. Jednak pod niekt?rymi wzgl?dami r??ni? si? i to znacznie. Nie by? tak rozbudowany. Cho? niekt?re drogi by?y brukowane, by?o te? wiele zwyk?ych, przypominaj?cych polne. Nawet w przybli?eniu nie by? tak zag?szczony, a mi?dzy budynkami widnia?y k?py drzew, jakby miasto zbudowano w lesie. Zamiast samochod?w, po ulicach porusza?y si? konie i powozy, ludzie spacerowali lub pchali fury. Wszystkiemu towarzyszy? wi?kszy spok?j, wi?ksza swoboda. Caleb zni?y? lot tak, ?e lecieli kilka st?p nad budynkami. Kiedy min?li ostatni, nagle niebo otworzy?o si? przed nimi i ujrzeli rzek? Sekwan?, przep?ywaj?c? przez sam ?rodek miasta. Mieni?a si? ???to we wczesnym, porannym s?o?cu. Caitlin zapar?o dech w piersi. Caleb ponownie zanurkowa? w powietrzu, a Caitlin nie mog?a wyj?? z podziwu dla pi?kna tego miasta, jego romantycznej aury. Przelecieli nad niewielk? wysp? Ile de la Cite i Caitlin rozpozna?a le??c? poni?ej katedr? Notre Dame, jej ogromna iglic? wznosz?c? si? wysoko ponad wszystko inne. Caleb zni?y? lot jeszcze bardziej, szybuj?c tu? nad powierzchni? wody. Wilgotne powietrze utrzymuj?ce si? nad rzek? sch?odzi?o ich cia?a w ten gor?cy lipcowy poranek. Caitlin rozgl?da?a si?, kiedy przelatywali nad i pod rozlicznymi, niewielkimi, ?ukiem zwie?czonymi mostkami spinaj?cymi obydwa brzegi rzeki. W pewnej chwili Caleb podlecia? ku jednemu z nich i wyl?dowa? ?agodnie za wielkim drzewem, z dala od spojrze? jakichkolwiek przechodni?w. Rozejrza?a si? i zauwa?y?a, ?e zabra? j? do ogromnego, wytwornego parku z ogrodem, kt?ry zdawa? si? rozpo?ciera? na dziesi?tki mil tu? przy brzegu rzeki. – Tuilerie – powiedzia? Caleb. – Dok?adnie takie samo, jak w dwudziestym pierwszym wieku. Nic si? nie zmieni?o. Nadal najbardziej romantyczne miejsce w Pary?u. Wyci?gn?? r?k? z u?miechem i chwyci? jej d?o?. Zacz?li i?? niespiesznie jedn? ze ?cie?ek wij?cych si? przez ca?y ogr?d. Nigdy jeszcze nie by?a taka szcz??liwa. Tak bardzo pali?a si?, by spyta? go o tyle rzeczy. Nie mog?a doczeka? si?, by powiedzie? mu wszystko. I nie wiedzia?a, od czego zacz??. Ale od czego? musia?a, wi?c pomy?la?a, ?e wspomni o tym, co ostatnio przysz?o jej na my?l. – Dzi?kuj? – powiedzia?a – za to, co zrobi?e? w Rzymie. W Koloseum. Za uratowanie mi ?ycia. Gdyby? nie pojawi? si? w tamtej chwili, nie wiem, co mog?oby si? sta?. Odwr?ci?a si? i spojrza?a na niego, nagle zdj?ta niepewno?ci?. – Pami?tasz? – spyta?a z niepokojem. Zwr?ci? si? w jej stron?, spojrza? na ni? i skin?? g?ow?. Wiedzia?a, ?e pami?ta?. Poczu?a ulg?. Przynajmniej, wreszcie zgadzali si? co do tego. Ich wspomnienia powr?ci?y. I samo to znaczy?o dla niej najwi?cej na ca?ym ?wiecie. – Ale przecie? to nie ja ciebie uratowa?em – powiedzia?. – Sama da?a? sobie rad? beze mnie i to ca?kiem nie?le. A nawet przeciwnie, to ty ocali?a? mnie. Ju? sama twoja obecno?? – nie wiem, co bym zrobi? bez ciebie. Kiedy ?cisn?? jej d?o?, poczu?a, jak jej ?wiat od?y? w niej na nowo. Przechadzaj?c si? po ogrodzie, przygl?da?a si? z zachwytem r??norodnym kwiatom, fontannom, pos?gom… By?o to jedno z najbardziej romantycznych miejsc, w jakich by?a. – I przepraszam – doda?a. Spojrza? na ni?, a ona ba?a si? to powiedzie?. – Za twojego syna. Jego twarz pociemnia?a, a kiedy odwr?ci? wzrok, zobaczy?a, jak przemkn?? po niej wyraz g??bokiego smutku. Ale g?upia, pomy?la?a. Dlaczego zawsze musisz wszystko zepsu?? Dlaczego nie mog?a? zaczeka? z tym do jakiej? innej okazji? Caleb prze?kn?? i skin?? g?ow?, ow?adni?ty zbyt wielkim smutkiem, by cokolwiek powiedzie?. – I przepraszam za Ser? – doda?a Caitlin. – Nigdy nie zamierza?am stawa? mi?dzy wami. – Nie przejmuj si? – odpar?. – Nie mia?a? z tym nic wsp?lnego. To dotyczy?o jedynie jej i mnie. Nigdy nie mieli?my by? razem. Od samego pocz?tku by?a to z?a decyzja. – C??, chcia?abym te? wreszcie powiedzie? ci, ?e przykro mi z powodu tego, co sta?o si? w Nowym Jorku – doda?a, czuj?c ulg?, ?e w ko?cu wyrzuci?a to z siebie. – Nigdy nie wbi?abym miecza, gdybym wiedzia?a, ?e to ty. Przysi?gam. My?la?am, ?e to kto inny, ?e zmieni? kszta?t. Nigdy w ?yciu nie pomy?la?abym, ?e to naprawd? ty. Poczu?a rozdzieraj?cy b?l na sam? my?l o tym. Zatrzyma? si?, spojrza? na ni? i chwyci? j? w ramiona. – Nic z tego nie ma ju? znaczenia – powiedzia? szczerze. – Cofn??a? si? w czasie, by mnie ocali?. I wiem, ?e zrobi?a? to ogromnym kosztem. Mog?o wcale si? nie uda?. A ty po?wi?ci?a? dla mnie swoje ?ycie. I dla mnie porzuci?a? nasze dziecko – powiedzia? i zn?w spu?ci? wzrok w przyp?ywie smutku. – Kocham ci? bardziej, ni? m?g?bym to wyrazi? – powiedzia? ze wzrokiem wci?? utkwionym w ziemi. Spojrza? na ni? oczyma pe?nymi ?ez. I w?wczas poca?owali si?. Czu?a, jak topnieje w jego ramionach, jak jej ca?y ?wiat ogarnia spok?j, a ich poca?unek trwa? zdawa?oby si? wieczno??. By?a to najwspanialsza ze wszystkich chwil, kt?re z nim sp?dzi?a, i w jakiej? mierze mia?a wra?enie, ?e dopiero teraz zacz??a tak naprawd? go poznawa?. W ko?cu odsun?li si? powoli, spogl?daj?c sobie g??boko w oczy. Potem oboje odwr?cili wzrok, niby ze skromno?ci, chwycili si? za r?ce i ruszyli dalej, spaceruj?c ogrodem wzd?u? rzeki. Patrzy?a na pi?kno Pary?a, na jego romantyzm i zda?a sobie spraw?, ?e w?a?nie spe?nia?y si? jej wszystkie marzenia. Tego w?a?nie zawsze chcia?a od ?ycia. By? z kim?, kto j? kocha – kto naprawd? darzy j? mi?o?ci?. By? w tak pi?knym mie?cie, tak romantycznym miejscu. Czu?, jakby mia?a przed sob? ca?e ?ycie. Wyczu?a w kieszeni wysadzane klejnotami puzderko i ogarn??o j? niezadowolenie. Nie chcia?a go otwiera?. Bardzo kocha?a ojca, ale nie chcia?a czyta? listu od niego. Wiedzia?a ju?, ?e nie chce ci?gn?? dalej swojej misji. Nie chcia?a ryzykowa? kolejnej podr??y w czasie, ani te? szuka? jakichkolwiek kluczy. Chcia?a jedynie by? tu, w tym miejscu i czasie, razem z Calebem. Chcia?a spokoju. ?adnych zmian. By?a zdecydowana uczyni? wszystko, by strzec ich drogocennych wsp?lnych chwil, by rzeczywi?cie zatrzyma? ich przy sobie. I czu?a po cz??ci, ?e oznacza?o to zaniechanie kontynuowania jej misji. Odwr?ci?a si? i zmierzy?a go wzrokiem. By?a podenerwowana, ale czu?a, ?e musia?a mu o tym powiedzie?. – Caleb – powiedzia?a. – Nie chc? ju? wi?cej szuka?. Zdaj? sobie spraw?, ?e mam wyj?tkow? misj? do spe?nienia, ?e musz? pom?c innym, ?e musz? odszuka? Tarcz?. I ?e mo?e to, co powiem zabrzmi egoistycznie. Wybacz, je?li tak b?dzie. Ale chc? tylko by? z tob?. Tylko to si? dla mnie teraz liczy. Pozosta? w tych czasach, w tym miejscu. Przeczuwam, ?e je?li dalej b?dziemy szuka?, sko?czymy w innym stuleciu i innym miejscu. I ?e nast?pnym razem mo?emy nie by? ju? razem… Przerwa?a, u?wiadomiwszy sobie, ?e p?acze. Odetchn??a g??boko w otaczaj?cej ciszy. Zastanawia?a si?, co on teraz o niej my?la?. Mia?a nadziej?, ?e nie pot?pia? jej za to. – Potrafisz to zrozumie?? – zapyta?a niepewnie. Wpatrywa? si? w horyzont, jakby z niepokojem, po czym w ko?cu odwr?ci? si? i spojrza? na ni?. Teraz ona poczu?a zaniepokojenie. – Nie chc? czyta? listu od mojego taty, ani znajdowa? kolejnych wskaz?wek. Pragn? jedynie, aby?my byli razem. Chc?, by wszystko pozosta?o takie, jakie jest w tej chwili. Nie chc? ?adnych zmian. Mam nadziej?, ?e mnie za to nie znienawidzisz. – Nigdy bym ci? nie znienawidzi? – powiedzia? cicho. – Ale nie popierasz tego? – naciska?a. – S?dzisz, ?e powinnam kontynuowa? misj?? Odwr?ci? wzrok. Nic nie powiedzia?. – O co chodzi? – spyta?a. – Martwisz si? o innych? – My?l?, ?e powinienem – odpar?. – I tak jest. Ale ja r?wnie? kieruj? si? egoistycznymi pobudkami. Wydaje mi si?… gdzie? w zakamarkach umys?u wci?? mam nadziej?, ?e je?li znajdziemy Tarcz?, to w jaki? spos?b zwr?ci mi syna. Jade’a. Caitlin ogarn??o okropne poczucie winy, kiedy u?wiadomi?a sobie, ?e przyr?wna? jej rezygnacj? z misji z rozstaniem si? z synem ju? na wieczno??. – Ale nie o to w tym chodzi – powiedzia?a. – Nie wiemy, czy je?li odnajdziemy Tarcz?, je?li ona w og?le istnieje, to czy zwr?ci ci to syna. Wiemy natomiast, ?e je?li nie b?dziemy szukali, b?dziemy mieli ten czas dla siebie. Tu chodzi o nas. Tylko to si? dla mnie liczy. Zawaha?a si? przez moment. – Czy i tobie na tym tak zale?y? Spojrza? na horyzont i skin?? g?ow?. Na ni? jednak nie popatrzy?. – A mo?e kochasz mnie tylko dlatego, ?e mog? pom?c ci odszuka? Tarcz?? – spyta?a. Zaszokowa?a sam? siebie. ?e te? mia?a odwag? wym?wi? to pytanie. Pytanie, kt?re prze?ladowa?o j? od momentu, kiedy pierwszy raz si? spotkali. Czy kocha? j? tylko dlatego, ?e mog?a go gdzie? doprowadzi?? Czy mo?e kocha? j? dla niej samej? I teraz, nareszcie, wydusi?a je z siebie. Serce wali?o jej mocno w oczekiwaniu na odpowied?. W ko?cu odwr?ci? si? i utkwi? wzrok g??boko w jej oczach. Podni?s? d?o? i powoli pog?aska? j? po policzku. – Kocham ci? dla ciebie samej – powiedzia?. – Od zawsze. A je?li bycie z tob? oznacza rezygnacj? z poszukiwa? Tarczy, to w?a?nie tak post?pi?. Ja r?wnie? chc? by? z tob?. Owszem, chc? jej szuka?. Ale teraz to ty jeste? dla mnie najwa?niejsza. Caitlin u?miechn??a si?. Poczu?a w sercu co?, czego jeszcze nigdy nie do?wiadczy?a. Czu?a spok?j, stabilizacj?. Nic nie mog?o stan?? im teraz na drodze. Odsun?? w?osy z jej twarzy i u?miechn?? si?. – Zabawne – powiedzia?. – Mieszka?em tu ju? kiedy?. Wieki temu. Nie w Pary?u. Na wsi. W niewielkim zamku. Nie wiem, czy nadal tam stoi, ale mo?emy sprawdzi?. U?miechn??a si?, a Caleb nagle pod?wign?? j? na plecy i wzbi? si? powietrze. Po chwili lecieli ju? wysoko nad Pary?em, kieruj?c si? poza miasto, w poszukiwaniu jego domu. Ich domu. Caitlin nigdy jeszcze nie by?a tak szcz??liwa. ROZDZIA? PI?TY Sam z trudem dotrzymywa? tempa Polly. M?wi?a tak szybko, nieustannie przeskakuj?c z jednej my?li do drugiej. Wci?? by? oszo?omiony po podr??y w czasie. Odurzony tym miejscem – musia? wszystko przemy?le?. Ale szli ju? tak od p?? godziny, on wci?? potyka? si? o kolejne ga??zie, spiesz?c za ni? id?c? przez las dziarskim krokiem, a ona ani na chwil? nie przestawa?a m?wi?. Ledwie zdo?a? wtr?ci? jakie? s?owo. Wci?? m?wi?a i m?wi?a – o pa?acu i o dworze, o cz?onkach jej klanu, o nadchodz?cym koncercie i kim? o imieniu Aiden. Nie mia? poj?cia, o co jej chodzi, ani te? dlaczego go szuka?a, czy cho?by dok?d prowadzi?a. Postanowi? pozna? kilka odpowiedzi. – … oczywi?cie nie s? to tylko ta?ce – kontynuowa?a Polly – ale mimo to i tak b?dzie to zadziwiaj?ce wydarzenie. Ale nie jestem pewna, co za?o?y? na siebie. Jest tyle r??nych mo?liwo?ci, a nic wystarczaj?co dobrego na tak oficjaln? okoliczno??? – Prosz?! – powiedzia? w ko?cu Sam do podskakuj?cej beztrosko po lesie Polly. – Wybacz, ?e si? wtr?cam, ale mam do ciebie kilka pyta?. I prosz?. Musz? zna? odpowiedzi. W ko?cu umilk?a, a on odetchn?? z ulg?. Spojrza?a na niego z pewnym zdziwieniem, jakby w og?le nie by?a ?wiadoma tego, ?e przez ten ca?y czas m?wi?a. – Musisz jedynie zapyta?! – powiedzia?a rado?nie. Po czym doda?a ze zniecierpliwieniem, jeszcze za nim zd??y? zareagowa? – Wi?c? O co chodzi? – Powiedzia?a?, ?e zosta?a? po mnie wys?ana – powiedzia? Sam. – Przez kogo? – To proste – odpar?a. – Przez Aidena. – A kim on jest? – spyta? Sam. Zar?a?a. – Ojej, musisz si? jeszcze wiele dowiedzie?, nieprawda?? Aiden jest mentorem naszego klanu od tysi?cy lat. Nie jestem pewna, dlaczego zainteresowa? si? akurat tob?, ani te? dlaczego wys?a? mnie w ten pi?kny dzie?, bym w??czy?a si? po lesie, szukaj?c ciebie. Na moje, sam w ko?cu odnalaz?by? drog?. Nie wspominaj?c ju? o tym, ?e mia?am tysi?ce w?asnych spraw na g?owie, ??cznie z rozgl?daniem si? za now? sukienk? i? – Prosz? – powiedzia? Sam, staraj?c si? pami?ta?, o co chcia? j? zapyta?, zanim zn?w wyleci mu z g?owy. – Naprawd? doceniam to, ?e po mnie przysz?a? i w og?le. Nie chc? by? niegrzeczny, ale dok?dkolwiek idziemy, naprawd? nie mam na to czasu. Zrozum, cofn??em si? w czasie, przyby?em tu z konkretnego powodu. Musz? pom?c swojej siostrze. Musz? j? odszuka? – i nie mam czasu na jakie? wycieczki. – C??, nie nazwa?abym tego wycieczk? – powiedzia?a Polly. – Aiden cieszy si? najwi?kszym zainteresowaniem na dworze. Je?li zainteresowa? si? tob?, to nie nale?y tego lekcewa?y?. I kimkolwiek jest osoba, kt?rej szukasz, je?li ktokolwiek mo?e wskaza? ci do niej drog?, to z pewno?ci? b?dzie to Aiden. – W takim razie gdzie idziemy? I jak daleko jeszcze? Zrobi?a jeszcze kilka krok?w w le?nej g?stwinie, a on pospieszy? za ni?, chc?c j? dogoni? i zastanawiaj?c si?, czy w og?le zareaguje, czy da mu jak?? prost? odpowied? – kiedy nagle las sko?czy? si?. Zatrzyma?a si?, a on obok niej, zdumiony. Przed nimi rozpo?ciera?a si? ogromna, otwarta przestrze?, u kt?rej kra?c?w, w oddali, widnia?y wspania?e, wytworne ogrody z traw? przyci?t? do wymy?lnych kszta?t?w i rozmiar?w. By?y pi?kne niczym ?ywe dzie?o sztuki. A jeszcze bardziej osza?amiaj?ce by?o to, co le?a?o za ogrodami. Pa?ac okazalszy od wszelkich budowli, jakie Sam kiedykolwiek widzia?. Ca?y budynek by? zbudowany z marmuru i rozci?ga? si? we wszystkie strony, daleko, jak okiem si?gn??. Zbudowany wed?ug klasycznego, formalnego projektu, mia? dziesi?tki pot??nych okien i szerokie, marmurowe schody wiod?ce do jego wej?cia. Sam wiedzia?, ?e gdzie? ju? widzia? ilustracje tej budowli, ale nie m?g? sobie przypomnie?, gdzie. – Wersal – powiedzia?a Polly, jakby czyta?a w jego my?lach. Spojrza? na ni?, a ona u?miechn??a si? do niego. – To tu mieszkamy. Jeste? we Francji, w tysi?c siedemset osiemdziesi?tym dziewi?tym roku. I jestem pewna, ?e Aiden zgodzi si?, aby? przy??czy? si? do naszego klanu, zak?adaj?c, ?e Maria na to pozwoli. Sam spojrza? na ni? ze zdziwieniem. – Maria? – spyta?. U?miechn??a si? szerzej, potrz?saj?c g?ow?. Odwr?ci?a si? i w podskokach ruszy?a w kierunku pa?acu. W tej samej chwili zawo?a?a ponad ramieniem. – Maria Antonina oczywi?cie! * Szed? u boku Polly, wspinaj?c si? po niesko?czonych marmurowych schodach do pa?acu. Jednocze?nie ch?on?? otaczaj?ce go widoki. Rozmiar i proporcje tego miejsca wprawia?y w os?upienie. Wok?? przechadzali si? ludzie, kt?rzy w jego mniemaniu nale?eli do kr?lewskiej rodziny, ubrani w jedne z najwspanialszych stroj?w, jakie widzia?. Nie m?g? wyj?? z podziwu. Gdyby kto? powiedzia? mu teraz, ?e ?ni?, z ?atwo?ci? by mu uwierzy?. Nigdy jeszcze nie by? w kr?gach rodziny kr?lewskiej. Polly nie przestawa?a m?wi?, a Sam stara? skupi? si? na jej s?owach. Lubi? by? przy niej, czerpa? przyjemno?? z jej towarzystwa, nawet je?li tak trudno by?o uwa?a? na to, co m?wi?a. Uwa?a? r?wnie?, ?e by?a ?liczna. Ale by?o w niej jeszcze co?, co sprawia?o, ?e nie by? pewien, czy rzeczywi?cie zadurzy? si? w niej, czy tylko polubi? j? jak przyjaciela. W przypadku jego by?ych dziewczyn, zawsze by?o to po??danie od pierwszego wejrzenia. Z Polly przypomina?o to raczej kole?e?stwo. – Jak widzisz, mieszka tu rodzina kr?lewska, ale i my r?wnie?. Po??daj? naszej obecno?ci. Jeste?my w zasadzie ich najlepsz? ochron?, jak? maj?. ?yjemy ze sob? w czym?, co mo?na by nazwa? harmoni?. I wzajemnie na tym korzystamy. Mo?emy bez ogranicze? polowa? w tym przepastnym lesie, mieszka? we wspania?ym miejscu i towarzystwie. W zamian chronimy kr?lewsk? rodzin?. Nie wspominaj?c ju? o tym, ?e niekt?rzy jej cz?onkowie i tak nale?? do naszego rodzaju. Sam spojrza? na ni? ze zdziwieniem. – Maria Antonina? – spyta?. Polly skin??a nieznacznie, jakby chcia?a zachowa? to w tajemnicy, ale nie mog?a si? oprze?. – Ale nie m?w nikomu – powiedzia?a. Kilka innych os?b r?wnie?. Jednak wi?kszo?? rodziny kr?lewskiej pozostaje lud?mi. Ch?tnie wst?piliby w nasze szeregi, ale istniej? tu surowe zasady i jest to zabronione. Jeste?my my i oni i nie wolno nam przekroczy? tej linii. Nie chcemy te?, by niekt?rzy cz?onkowie rodziny kr?lewskiej zdobyli zbyt du?? w?adz?. Maria r?wnie? na to nalega. – W ka?dym razie, jest to po prostu najwspanialsze miejsce pod s?o?cem. Nie potrafi? nawet wyobrazi? sobie, ?e kiedykolwiek mog?oby przesta? istnie?. Co chwil? odbywaj? si? tu przyj?cia, ta?ce, bale, koncerty… A najwspanialszy b?dzie ju? w tym tygodniu. W zasadzie b?dzie to opera. I mam ju? wybrany str?j. Kiedy zbli?yli si? do drzwi, kilka s?ug podbieg?o, by je przed nimi otworzy?. Z?ote wrota by?y masywne i kiedy przez nie wchodzili, Sam patrzy? oniemia?y z wra?enia. Polly pomaszerowa?a wprost wielkim, marmurowym korytarzem, jakby ca?e to miejsce nale?a?o do niej. Sam pop?dzi? za ni?, chc?c dotrzyma? jej kroku. Rozgl?da? si? wok??, nie mog?c nadziwi? si? temu przepychowi. Szli niezliczonymi, marmurowymi korytarzami z wielkimi, nisko zawieszonymi, kryszta?owymi ?yrandolami odbijaj?cymi ?wiat?o dziesi?tek poz?acanych luster. S?oneczne ?wiat?o wlewa?o si? do ?rodka i rozprasza?o po ca?ym wn?trzu. Przechodzili przez kolejne drzwi, a? w ko?cu weszli do ogromnego salonu z marmuru, z kolumnami stoj?cymi dooko?a. Kiedy Polly wesz?a, kilku stra?nik?w stan??o na baczno??. Polly zachichota?a jedynie, najwidoczniej oboj?tna na ich zachowanie. – I mo?emy tu r?wnie? trenowa? – doda?a. – Maj? najlepsz? baz? treningow?. A Aiden ka?e nam ?ci?le przestrzega? harmonogramu. Jestem zaskoczona, ?e pozwoli? mi przerwa? ?wiczenia i kaza? p?j?? po ciebie. Musisz by? wa?ny. – Wi?c, gdzie on jest? – spyta? Sam. – Kiedy b?d? m?g? go pozna?? – Ojej, ale jeste? niecierpliwy, co? Jest bardzo zaj?ty. Mo?e nawet nie chcie? spotka? si? z tob? przez jaki? czas. Ale mo?e te? wezwa? ci? do siebie od razu. Nie martw si?. B?dziesz wiedzia?, kiedy zechce si? z tob? zobaczy?. B?d? cierpliwy. W mi?dzyczasie, poproszono mnie, abym odprowadzi?a ci? do twojego pokoju. – Mojego pokoju? – spyta? Sam ze zdziwieniem. – Chwileczk?. Nie powiedzia?em, ?e tu zostan?. Jak ju? wspomnia?em, naprawd? musz? odszuka? siostr? – zacz?? protestowa?, ale w tej samej chwili otworzy?y si? przed nim ogromne dwuskrzyd?owe drzwi. Do sali wesz?a nagle kr?lewska ?wita, otaczaj?c kobiet? niesion? na kr?lewskim tronie. Opuszczono j? na d??. Polly uk?oni?a si? nisko i skin??a na Sama, by zrobi? to samo. I zrobi?. Kobieta, kt?ra mog?a by? jedynie Mari? Antonin?, zesz?a powoli z podwy?szenia, podesz?a kilka krok?w w ich kierunku i zatrzyma?a si? tu? przed Samem, daj?c mu znak, by powsta?. Obrzuci?a Sama spojrzeniem od st?p do g??w, jakby by? jakim? przedmiotem zainteresowania. – A wi?c, to ty jeste? tym nowym ch?opcem – powiedzia?a z kamiennym wyrazem twarzy. Jej zielone oczy p?on??y z si??, jakiej jeszcze nigdy nie widzia? i rzeczywi?cie wyczu?, ?e by?a jedn? z nich. W ko?cu, po chwili zdaj?cej si? trwa? wieczno??, skin??a g?ow?. – Interesuj?ce. To powiedziawszy, przesz?a obok nich, a jej ?wita ruszy?a za ni?. Jedna osoba jednak pozosta?a w miejscu, najwyra?niej cz?onkini rodziny kr?lewskiej. Wygl?da?a na siedemna?cie lat i mia?a na sobie kr?lewsk?, b??kitn?, at?asow? sukni?, zakrywaj?c? j? od st?p do g??w. Mia?a najja?niejsz? sk?r?, jak? Sam kiedykolwiek widzia?, zestawion? z d?ugimi, k?dzierzawymi blond w?osami i ?widruj?cymi, niebieskimi oczyma. Skupi?a si? na Samie, utkwiwszy wzrok w jego oczach. Jej spojrzenie sprawi?o, ?e poczu? si? bezradny. Nie by? w stanie odwr?ci? od niej oczu. By?a najpi?kniejsz? dziewczyn?, jak? kiedykolwiek widzia?. Po kilku sekundach podesz?a o krok i zajrza?a mu w oczy jeszcze g??biej. Wysun??a r?k? do przodu, d?oni? w d??, najwyra?niej oczekuj?c, ?e j? uca?uje. Porusza?a si? powoli, dumnie. Sam chwyci? jej d?o? i poczu? dreszcz, kiedy dotkn?? jej sk?ry. Przyci?gn?? koniuszki palc?w do siebie i z?o?y? poca?unek. – Polly? – powiedzia?a dziewczyna. – Nie przedstawisz nas sobie? Nie by?o to pytanie. Raczej polecenie. Polly odchrz?kn??a, jakby z oci?ganiem. – Kendro, to Sam – powiedzia?a. – Samie, to Kendra. Kendra, pomy?la? Sam, gapi?c si? w jej oczy, zbity z tropu jej nachalnym spojrzeniem, jakby ju? by? jej w?asno?ci?. – Sam – powt?rzy?a niczym echo. – Nieco zwyczajnie. Ale podoba mi si?. ROZDZIA? SZ?STY Kyle przebi? si? przez kamienny sarkofag jednym uderzeniem pi??ci, a kamie? rozpad? si? na wiele kawa?k?w. Wyszed? ze stoj?cej trumny, gotowy do dzia?ania. Obr?ci? si? na pi?cie i rozejrza? wok??, zdecydowany zaatakowa? ka?dego, kto si? zbli?y. W zasadzie mia? nawet nadziej?, ?e nadarzy si? kto?, z kim b?dzie m?g? walczy?. Ta ca?a podr?? w czasie by?a wyj?tkowo niezno?na i ch?tnie wy?adowa?by na kim? sw?j gniew. Kiedy jednak si? rozejrza?, zauwa?y?, ku swemu rozczarowaniu, ?e komnata by?a pusta. By? sam. Jego gniew powoli zel?a?. Przynajmniej wyl?dowa? w odpowiednim miejscu. Wyczuwa? te?, ?e i czasy si? zgadza?y. Wiedzia?, ?e by? bardziej wytrawnym podr??nikiem w czasie ni? Caitlin i potrafi? dok?adniej zlokalizowa? miejsce i czas swego przybycia. Rozejrza? si? wok?? i z zadowoleniem stwierdzi?, ze by? dok?adnie tam, gdzie chcia?: w Pa?acu Inwalid?w. Uwielbia? to miejsce od zawsze. Mia?o istotne znaczenie dla z?owrogiej cz??ci jego gatunku. Zbudowane w formie mauzoleum, g??boko pod ziemi?, w ca?o?ci z marmuru, pi?knie zdobione, z sarkofagami wzd?u? ?cian doko?a. Budynek mia? cylindryczny kszta?t, a jego strop pi?? si? na sto st?p w g?r? i by? zwie?czony kopu??. Panowa? w nim ponury nastr?j, idealnie nadaj?cy si? na miejsce spoczynku ca?ej elity francuskiej armii. Kyle wiedzia? r?wnie?, ?e pewnego dnia pochowaj? tam te? Napoleona. Ale nie szybko. By? dopiero tysi?c siedemset osiemdziesi?ty dziewi?ty rok i Napoleon, ta kanalia niskiego wzrostu, wci?? ?y? jeszcze. By? ulubie?cem Kyle’a, przedstawicielem jego w?asnej rasy. Kyle zda? sobie spraw?, ?e Napoleon m?g? mie? teraz oko?o dwudziestu lat i sta? u progu swojej kariery. Musia?o min?? jeszcze troch? czasu zanim pochowaj? go w tym miejscu. Oczywi?cie, poniewa? Napoleon by? jednym z nich, jego pogrzeb s?u?y? jedynie jako podst?p, by masy ludzkie my?la?y, ?e cesarz by? taki, jak wszyscy. Kyle u?miechn?? si? na my?l o tym. Oto by? tutaj, w miejscu ostatecznego spoczynku Napoleona, zanim ten jeszcze „umar?”. Nie m?g? doczeka? si?, aby zobaczy? go ponownie, powspomina? stare czasy. By? przecie? jednym z niewielu przedstawicieli jego rasy, kt?rych Kyle darzy? po?owicznym szacunkiem. By? te? aroganckim, mizernym ?ajdakiem. Kyle musia? przywo?a? go do porz?dku. Przeszed? wolnym krokiem po marmurowej posadzce. Jego kroki rozbrzmiewa?y echem po ca?ym wn?trzu. Rzuci? okiem na siebie. Z pewno?ci? pami?ta? lepsze czasy. Straci? oko za spraw? okropnego dzieciaka, syna Caleba, a jego twarz nadal by?a zniekszta?cona dzi?ki temu, co zrobi? mu Rexius w Nowym Jorku. Jakby tego nie by?o do??, mia? r?wnie? wielk? ran? w policzku zadan? przez w??czni?, kt?r? cisn?? w niego Sam w Koloseum. Przypomina? wrak i dobrze o tym wiedzia?. Ale w zasadzie mu si? to podoba?o. By? twardy. Prze?y? i nikt nie zdo?a? go powstrzyma?. I by? w?ciek?y, jak nigdy przedtem. By? zdecydowany powstrzyma? Caitlin i Caleba przed odszukaniem Tarczy, ale te? by? zdeterminowany sprawi?, by oboje zap?acili mu za wszystko. Mieli cierpie?, tak samo jak on. Sam r?wnie? dosta? si? na jego list?. Ca?a tr?jka ? nie zamierza? spocz?? dop?ki nie podda ich powolnym torturom. W kilku skokach pokona? marmurowe schody i dosta? si? na g?rn? kondygnacj? grobowca. Zatoczy? ko?o, podszed? ku kra?cowi kaplicy, pod ogromn? kopu?? i wcisn?? d?o? za o?tarz. Poczu? wapienn? ?cian? i zacz?? przeszukiwa? szczelin?. W ko?cu znalaz? to, czego szuka?. Nacisn?? ukryt? zasuw? i otworzy? skrytk?. Si?gn?? d?oni? i wyj?? d?ugi, srebrny miecz z r?koje?ci? inkrustowan? klejnotami. Podni?s? go do ?wiat?a i obejrza? z zadowoleniem. Dok?adnie takim go zapami?ta?. Przewiesi? go przez plecy, odwr?ci? si? i skierowa? ku korytarzowi, do frontowych drzwi. Odchyli? si? i jednym potwornym kopniakiem wyrwa? ogromne, d?bowe drzwi z zawias?w, kt?re pad?y z hukiem na ziemi?, odbijaj?c si? echem w pustym budynku. Kyle poczu? satysfakcj?, ?e tak szybko odzyska? pe?ni? si?. Zauwa?y?, ?e nadal by?a noc. Uspokoi? si? nieco. Gdyby zechcia?, polecia?by nocnym niebem, wprost do swego celu – ale zale?a?o mu na tym, by rozkoszowa? si? ka?d? chwil?. Pary? w tysi?c siedemset osiemdziesi?tym dziewi?tym roku by? szczeg?lnym miejscem. Nierz?d, alkoholizm, hazard i przest?pczo?? nadal szerzy?y si? tu w najlepsze. Mimo wspania?ych pozor?w i architektury, istnia?a te? gorsza strona, jak Pary? d?ugi i szeroki. Podoba?o mu si? to. Ca?e miasto mia? na wyci?gni?cie r?ki. Zamkn?wszy oczy, uni?s? podbr?dek i zacz?? nas?uchiwa?, wczuwa? si? w otoczenie. Czu? wyra?nie obecno?? Caitlin w tym mie?cie. I Caleba. Co do Sama nie by? ju? taki pewny, ale wiedzia?, ?e przynajmniej ta dw?jka tu by?a. To dobrze. Pozosta?o mu jedynie ich znale??. Zamierza? wzi?? ich z zaskoczenia i zabi? oboje bez trudu. Przynajmniej tak to sobie wyobra?a?. Pary? by? o wiele przyst?pniejszym miejscem. Nie by?o tu Wielkiej Rady wampir?w, jak w Rzymie, przed kt?r? musia?by si? t?umaczy?. A nawet lepiej, ?y? tu pot??ny klan wampir?w, kt?remu przewodzi? Napoleon. A Napoleon by? mu co? winien. Kyle zdecydowa?, ?e pierwszym punktem jego planu by?o wy?ledzenie tego mizeroty i zmuszenie go, by sp?aci? sw?j d?ug. Mia? zamiar zwerbowa? wszystkich ?o?nierzy Napoleona, by zrobili, co w ich mocy, i odszukali Caitlin i Caleba. Wiedzia?, ?e ludzie Napoleona potrafili by? u?yteczni, gdyby natrafi? na jaki? op?r. Tym razem nie mia? zamiaru ryzykowa?. I wci?? mia? czas. M?g? najpierw si? nakarmi?, stan?? obiema nogami pewnie na ziemi. Opr?cz tego, jego plan ju? zosta? wprowadzony w ?ycie. Zanim opu?ci? Rzym, wy?ledzi? Sergeia, swojego starego s?ugusa, i wys?a? go tutaj przed sob?. Je?li wszystko posz?o zgodnie z planem, Sergei ju? tu by? i ci??ko pracowa? nad wykonaniem misji, infiltruj?c klan Aidena. Kyle u?miechn?? si? szeroko. Nic nie sprawia?o mu takiej rado?ci, jak zdrajca, ma?a gnida pokroju Sergeia. W jego r?kach sta? si? bardzo u?yteczn? marionetk?. Kyle zeskoczy? po ma?ych stopniach niczym sztubak, pe?en rado?ci, gotowy rzuci? si? na miasto, wzi??, na co przysz?aby mu ochota. Kiedy ruszy? jedn? z miejskich ulic, podszed? do niego uliczny artysta z p??tnem i p?dzlem w d?oniach, gestami daj?c do zrozumienia, by pozwoli? mu namalowa? jego wizerunek. Je?li istnia?o co?, czego Kyle nienawidzi?, to by? to cz?owiek chc?cy namalowa? jego portret. By? jednak w tak dobrym nastroju, ?e postanowi? darowa? mu ?ycie. Kiedy jednak m??czyzna nie ust?powa?, id?c za Kylem nachalnie, niemal wciskaj?c mu p??tno, Kyle wyci?gn?? r?k?, chwyci? p?dzel i wbi? go dok?adnie mi?dzy oczy m??czyzny. Sekund? p??niej cz?owiek pad? martwy. Kyle wzi?? p??tno i rozdar? je nad trupem. I poszed? dalej, ca?kiem z siebie zadowolony. Noc zapowiada?a si? wspaniale. Skr?ci? w brukowan? alejk? i ruszy? w kierunku dzielnicy, kt?r? tak dobrze pami?ta?. Po chwili wszystko zacz??o wygl?da? znajomo. Na ulicach sta?y ladacznice, zach?caj?c go gestami. W pewnej chwili z knajpy wytoczy?o si? dw?ch wielkich drab?w, najwyra?niej pijanych, i zderzy?o si? z nim mocno, nie patrz?c, gdzie szli. – Hej, ty cymbale! – wrzasn?? na niego jeden z nich. Drugi odwr?ci? si? do Kyle’a. – Hej, jednooki! – wrzasn??. – Patrz, gdzie idziesz! Wielkolud si?gn?? r?k? w kierunku Kyle’a, zamierzaj?c uderzy? go w pier? i popchn?? mocno. Jednak, kiedy jego pchni?cie nie zadzia?a?o, otworzy? oczy szeroko z niedowierzania. Kyle nie drgn?? nawet o cal. Jakby pr?bowa? pchn?? kamienny mur. Kyle potrz?sn?? g?ow? powoli, zdumiony g?upot? dw?jki m??czyzn. Zanim zd??yli zareagowa?, si?gn?? za siebie, wydoby? miecz i jednym szybkim ruchem odr?ba? im g?owy w u?amku sekundy. Obserwowa? z zadowoleniem, jak ich g?owy potoczy?y si? na d??, a ich cia?a zacz??y osuwa? na ziemi?. Od?o?y? miecz na miejsce, po czym si?gn?? po bezg?owe cia?o i przyci?gn?? do siebie. Zatopi? d?ugie k?y w otwartej gardzieli i zacz?? ch?epta? gwa?townie tryskaj?c? wok?? krew. Us?ysza? jak ulicznice podnios?y nagle wrzask, kiedy zobaczy?y, co si? sta?o. Zaraz potem rozleg? si? trzask zamykanych drzwi i okiennic. U?wiadomi? sobie, ?e obawia?o si? go ju? ca?e miasto. Dobrze, pomy?la?. Uwielbia? takie powitanie. ROZDZIA? SI?DMY Caitlin i Caleb oddalali si? coraz bardziej od Pary?a, szybuj?c wczesnym rankiem nad francuskim wiejskim krajobrazem. Caitlin trzyma?a si? mocno Caleba, kt?ry mkn??, przecinaj?c powietrze. Czu?a si? ju? silniejsza, czu?a, ?e gdyby zechcia?a w tym momencie pofrun??, uda?oby si? jej to. Ale nie chcia?a wypuszcza? go z obj?cia. Uwielbia?a czu? jego cia?o. Chcia?a jedynie trzyma? go, poczu?, jak to jest by? znowu razem. Obawia?a si? ? wiedz?c, ?e to szalone ? i? po tak d?ugiej roz??ce, m?g?by odlecie? ju? na zawsze, gdyby pu?ci?a go tylko na chwil?. Krajobraz poni?ej zmienia? si? ustawicznie. Miasto szybko znikn??o za widnokr?giem, a pojawi?y si? g?ste lasy pokrywaj?ce bezkresne wzg?rza. W pobli?u miasta zdarza?y si? sporadyczne domostwa i gospodarstwa. Im dalej jednak lecieli, tym bardziej teren pustosza?, Mijali pola, ci?gn?ce si? ??ki, sporadyczne gospodarstwa, owce pas?ce si? nieopodal. Z komin?w unosi? si? dym. Zgadywa?a, ?e ludzie zapewne w?a?nie co? gotowali. Na trawnikach na rozci?gni?tym sznurze wisia?y prze?cierad?a. Otacza?y ich sielankowe sceny, a lipcowa temperatura spad?a na tyle, ?e ch?odniejsze powietrze, zw?aszcza na tej wysoko?ci, przynios?o im orze?wienie. Po wielu godzinach lotu, kiedy min?li kolejny zakr?t, nowy widok zapar? Caitlin dech w piersiach: w oddali na horyzoncie po?yskiwa?o morze, mieni?c si? ?ywym b??kitem. Jego fale rozbija?y si? o bezkresne, nieskazitelne brzegi. Kiedy zbli?yli si? bardziej, ziemia wznios?a si? i wzg?rzami ci?gn??a si? a? do morskiego brzegu. W?r?d tych wzg?rz, spoczywa?a strzelista budowla. Wyr??niaj?c si? na tle horyzontu, sta? wspania?y, ?redniowieczny zamek, zbudowany z wapienia, ozdobiony rze?bami i gargulcami. Znajdowa? si? wysoko na wzg?rzu, z kt?rego rozpo?ciera? si? widok na morze. Jak okiem si?gn??, otacza?y go pola pe?ne kwiat?w. Widok tak pi?kny, ?e zapiera? dech w piersi, sprawi?, ?e Caitlin odnios?a wra?enie, i? znalaz?a si? w poczt?wce. Jej serce zabi?o mocniej z podekscytowania, kiedy pojawi?a si? nadzieja, marzenie, aby w?a?nie to miejsce nale?a?o do Caleba. I w jaki? spos?b czu?a, ?e tak by?o. – Tak – zawo?a?, przekrzykuj?c szum wiatru, czytaj?c jak zwykle w jej my?lach. – To tu. Jej serce zabi?o mocniej z zachwytu. By?a taka rozentuzjazmowana. Czu?a te? w sobie si??. By?a gotowa polecie? dalej o w?asnych si?ach. Nagle zeskoczy?a z Caleba i polecia?a, szybuj?c w powietrzu. Przez moment poczu?a strach, ?e jej skrzyd?a si? nie rozwin?. W nast?pnej jednak chwili rozwin??y si?, daj?c jej oparcie w powietrzu. Uwielbia?a uczucie, kiedy napiera?o na nie powietrze. Wspaniale by?o znowu je mie?, by? niezale?n?. Wzlatywa?a i opada?a, pikuj?c tu? przy u?miechaj?cym si? do niej Calebie. Nurkowali i wzlatywali razem, wchodz?c co rusz sobie w drog?, stykaj?c si? czasami koniuszkami skrzyde?. Zanurkowali razem w powietrzu jak na komend?, opadaj?c w pobli?u zamku. Wygl?da? wiekowo, sprawia? wra?enie wys?u?onego, ale nie w negatywnym znaczeniu. Caitlin od razu poczu?a si? tu jak w domu. Ch?on?c te wszystkie widoki: krajobraz, rozleg?e wzg?rza, odleg?y ocean, pierwszy raz od niepami?tnych czas?w poczu?a spok?j. Nareszcie poczu?a si?, jak w domu. Oczami wyobra?ni zobaczy?a w?asne ?ycie sp?dzone tutaj u boku Caleba, mo?e nawet ponowne za?o?enie rodziny, je?li to by?o mo?liwe. By?aby tak bardzo szcz??liwa, do?ywszy swych dni w tym miejscu razem z Calebem – i rodzin?. Nareszcie nie dostrzega?a niczego, co mog?oby stan?? im na drodze. * Wyl?dowali razem przed zamkiem. D?bowe wrota pokrywa?a gruba warstwa kurzu i morskiej soli. Najwyra?niej nie by?y otwierane od wielu lat. Spr?bowa? u?y? klamki. By?y zamkni?te na klucz. – Min??y setki lat – powiedzia? Caleb. – Jestem mile zaskoczony, ?e nadal tu stoi, ?e unikn?? dewastacji, ?e nawet wci?? jest zamkni?ty. Tu gdzie? by? klucz… Si?gn?? r?k? wysoko nad framug? i wyczu? szczelin? za kamiennym ?ukiem. Przesun?? palcami w g?r? i w d??, wzd?u? szpary, a? w ko?cu zatrzyma? si? i wyj?? pod?u?ny, srebrny, zwyczajny klucz. Wsun?? go do otworu. Klucz pasowa? idealnie. Caleb obr?ci? go ze szcz?kiem. Odwr?ci? si? i u?miechn?? do Caitlin, ust?puj?c jej z drogi. – Czy? honory – powiedzia?. Caitlin popchn??a ci??kie, ?redniowieczne drzwi, kt?re otworzy?y si? powoli ze skrzypieniem. Skorupa soli zacz??a odpada? od nich ca?ymi grudkami. Weszli razem do wn?trza. Komnata wej?ciowa ton??a w mroku i niezliczonych paj?czynach. Powietrze zastyg?o w bezruchu przepe?nionym wilgoci?. Sprawia?o wra?enie, ?e od stuleci nikt tu nie zawita?. Spojrza?a w g?r?, na wysoko sklepione mury, potem na kamienn? posadzk?. Na wszystkim spoczywa?a gruba warstwa kurzu, ??cznie z oszklonymi oknami, blokuj?c znaczn? ilo?? ?wiat?a, dzi?ki czemu by?o tu ciemniej ni? w rzeczywisto?ci. – T?dy – powiedzia? Caleb. Chwyci? jej d?o? i poprowadzi? w?skim korytarzem, kt?ry sko?czy? si? wej?ciem do okaza?ej sali z wysokimi oknami po obu stronach. By?o tu znacznie widniej, pomimo tego ca?ego kurzu. Pozosta?y te? jakie? meble: d?ugi, d?bowy, ?redniowieczny st?? otoczony zdobionymi, drewnianymi krzes?ami. Na ?rodku tkwi? ogromny, marmurowy kominek, jeden z najwi?kszych, jakie Caitlin do tej pory widzia?a. By? niewiarygodny. Caitlin poczu?a, jakby wesz?a do klasztoru. Zleci?em jego budow? w dwunastym wieku – powiedzia?, rozgl?daj?c si? wok??. W tamtych czasach w?a?nie taka by?a moda. – Mieszka?e? tu? – spyta?a Caitlin. Skin?? g?ow?. – Jak d?ugo? Namy?li? si?. – Jakie? sto lat – odpar?. – Mo?e dwie?cie. Caitlin nie mog?a wyj?? z podziwu dla ogromu czasu, w jakim funkcjonowa? ?wiat wampir?w. Nagle jednak zmartwi?a si?, gdy do g?owy przysz?a jej pewna my?l: czy mieszka? tu z inn? kobiet?? A? ba?a si? zapyta?. – Nie – odpar?. – Mieszka?em tu sam. Zapewniam ci?. Jeste? pierwsz? kobiet?, kt?r? kiedykolwiek tu zabra?em. Caitlin poczu?a ulg?, aczkolwiek r?wnie? za?enowanie, ?e odczyta? jej my?li. – Chod? – powiedzia?. – T?dy. Poprowadzi? j? w g?r? po spiralnych schodach, kt?re wi?y si? a? do drugiego pi?tra. By?o tu o wiele ja?niej. Wielkie, sklepione okna wychodzi?y na wszystkie strony, wpuszczaj?c promienie s?o?ca odbijaj?ce si? od odleg?ego morza. Komnaty by?y tu mniejsze, bardziej intymne. By?o te? wi?cej marmurowych komink?w. Przechadzaj?c si? miedzy komnatami, Caitlin odkry?a w jednej z nich wielkie ?o?e z baldachimem. W innych komnatach sta?y szezlongi i krzes?a wy?cie?ane aksamitem. Nie zauwa?y?a ?adnych chodnik?w, jedynie go?e pod?ogi. Miejsce to tchn??o surowo?ci?, ale jednocze?nie by?o pi?kne. Poprowadzi? j? przez jedn? komnat? ku ogromnym, szklanym drzwiom. By?y pokryte tak grub? warstw? kurzu, ?e w og?le ich nie zauwa?y?a. Podszed? do nich, szarpn??, mocuj?c si? z zamkiem i klamk?, a? wreszcie ust?pi?y z trzaskiem i chmur? kurzu. Wyszed? na zewn?trz, a Caitlin posz?a za nim. Wyszli na ogromny, kamienny taras zdobiony marmurami i blankami w kszta?cie kolumn. Podeszli razem do muru i wyjrzeli na zewn?trz. Roztacza? si? st?d widok na ca?y krajobraz i ocean. Caitlin s?ysza?a rozbijaj?ce si? fale, czu?a zapach morza niesiony przesyconymi nim podmuchami wiatru. Odnios?a wra?enie, ?e oto znalaz?a si? w niebie. Je?li kiedykolwiek mia?aby wymarzy? sobie sw?j dom, to w?a?nie tak zdecydowanie by wygl?da?. Wsz?dobylski kurz wymaga? kobiecej d?oni, ale Caitlin wiedzia?a, ?e mog?aby zaprowadzi? tu porz?dek, przywr?ci? niegdysiejszy stan. Czu?a, ?e rzeczywi?cie by?o to miejsce, kt?re mogliby nazwa? swoim domem. – My?la?em o tym, co powiedzia?a? – powiedzia? – przez ca?y lot tutaj. O tym, ?e mogliby?my sp?dzi? tu nasze ?ycie. Bardzo tego pragn?. Obj?? j? ramieniem. – Chcia?bym, aby? tu ze mn? zamieszka?a. Aby?my tutaj zacz?li wsp?lne ?ycie od nowa. W?a?nie tu. Jest tak cicho, spokojnie i bezpiecznie. Nikt nie zna tego miejsca. Nikt nas tu nigdy nie znajdzie. Nie widz? powodu, dla kt?rego nie mogliby?my tu sp?dzi? naszego ?ycia jak normalni ludzie. Oczywi?cie, czeka nas sporo pracy, ale jestem na to got?w, je?li i ty tego chcesz. – Z wielk? ochot? – odpar?a. – Chc? jedynie by? ju? zawsze z tob?. Jej serce zabi?o mocniej, kiedy zbli?yli si? i zwarli w poca?unku na tle szumi?cych fal i podmuch?w morskiej bryzy. Nareszcie ca?y jej ?wiat by? zn?w idealny. * Caitlin nigdy jeszcze nie by?a taka radosna. Przechadza?a si? po komnatach ze ?cierk? w d?oni. Caleb opu?ci? j?, odlecia? na polowanie, przej?ty zadaniem zdobycia obiadu dla nich obojga. Caitlin by?a zachwycona, gdy? dzi?ki temu mia?a troch? czasu, by zwiedzi? dom, zapozna? si? z nim ca?ym, spojrze? kobiecym okiem i oceni?, jak zaprowadzi? porz?dek i stworzy? tu ich wsp?lny dom. Pokonywa?a pokoje, otwieraj?c okna i wpuszczaj?c oceaniczne powietrze. Znalaz?a wiadro i ?cierk?, z kt?rymi posz?a do strumienia, kt?ry zauwa?y?a, przebiegaj?c przez podw?rze i wr?ci?a z wiadrem pe?nym wody. Moczy?a ?cierk? w strumieniu tak d?ugo, a? by?a mo?liwie najczystsza. Potem znalaz?a wielk? skrzynk?, przystawia?a do kolejnych okien, wchodzi?a na ni?, otwiera?a ogromne, ?redniowieczne skrzyd?a i my?a szyby. Kilka okien by?o dla niej zbyt wysokie. W?wczas u?y?a skrzyde?. Podfrun??a i umy?a je, zawisn?wszy wysoko w powietrzu. By?a zdumiona natychmiastow? zmian?, jaka zasz?a w komnatach. Gin?ce do tej pory w mroku wn?trza, ca?kowicie zala?o ?wiat?o. Na szybach, po obu stronach, musia? nagromadzi? si? wielowiekowy kurz i s?l. Ju? samo otwarcie okien by?o nie lada wyczynem. Musia?a u?y? wszystkich si?, by oswobodzi? je z naros?ego brudu. Przygl?da?a si? im uwa?nie i z podziwem dla kunsztu ich wykonania. Ka?da szyba mia?a kilka cali grubo?ci i sw?j niepowtarzalny kszta?t. Niekt?re wype?nia?y witra?e, inne by?y przezroczyste, a jeszcze inne by?y zabarwione najdelikatniejszymi odcieniami farby. Kiedy ko?czy?a wyciera? kolejne okno, niemal czu?a wdzi?czno?? domostwa, kt?re powoli, cal po calu wraca?o do ?ycia. Kiedy sko?czy?a, zlustrowa?a wzrokiem swoje dzie?o. By?a w szoku. To, co przedtem by?o mrocznym, niezbyt zach?caj?cym pokojem, sta?o si? niewiarygodnym, pe?nym s?onecznego blasku wn?trzem, z kt?rego rozpo?ciera? si? widok na ocean. Nast?pnie zaj??a si? pod?ogami. Opad?a na kolana i szorowa?a posadzk?. Z zadowoleniem obserwowa?a, jak odrywa?y si? od niej sterty brudu, spod kt?rego zacz??y po?yskiwa? wielkie, pi?kne kamienie. P??niej skierowa?a si? do ogromnego, marmurowego kominka. Zacz??a ?ciera? z gzymsu latami naros?y kurz. Nast?pnie zaj??a si? wisz?cym nad nim ogromnym, ozdobnym lustrem. Wyciera?a je tak d?ugo, a? zacz??o l?ni?. By?a przybita faktem, ?e nadal nie mog?a ujrze? w nim swego odbicia – wiedzia?a jednak, ?e nic na to nie mog?a poradzi?. Nast?pnie zaj??a si? ?yrandolem. Przetar?a ka?dy, wysadzany kryszta?ami ?wiecznik. P??niej jej wzrok spocz?? na ?o?u. Wytar?a po kolei ka?dy z czterech s?upk?w, ca?? ram?, powoli zwracaj?c ?ycie pradawnemu drewnu. Chwyci?a wiekowe, b?d?ce w niez?ym stanie narzuty, wysz?a z nimi na taras i wytrzepa?a ze wszystkich si?, wytrz?saj?c chmury kurzu na wszystkie strony. Wr?ci?a do pokoju, jej przysz?ej sypialni i zlustrowa?a wzrokiem: prezentowa?a si? teraz wspaniale. B?yszcza?a jasno jak ka?da inna w jakimkolwiek zamku. Nadal tchn??a duchem ?redniowiecza, ale teraz przynajmniej by?a czysta i kusz?ca. Na my?l o zamieszkaniu tutaj poczu?a, jak jej serce zabi?o mocniej. Spu?ci?a wzrok i zauwa?y?a, ?e woda w wiadrze jest czarna. Zeskoczy?a po stopniach i wysz?a z wiadrem przez drzwi z zamiarem ponownego nape?nienia go czyst? wod? ze strumienia. U?miechn??a si? na my?l, jak zareaguje Caleb po powrocie. B?dzie zdziwiony, pomy?la?a. Zamierza?a wyczy?ci? nast?pnie jadalni?. Spr?bowa? stworzy? intymn? atmosfer?, w kt?rej mogliby spo?y? sw?j pierwszy posi?ek w nowym domu – pierwszym z wielu. Przynajmniej mia?a tak? nadziej?. Kiedy przyby?a nad brzeg strumienia i stan??a po kolana w mi?kkiej trawie, opr??niaj?c wiadro i nape?niaj?c je ponownie, nagle poczu?a jak jej zmys?y wyostrzy?y si?, ostrzegaj?c przed czym?. Us?ysza?a szelest, ca?kiem niedaleko, i wyczu?a zbli?aj?ce si? zwierz?. Obr?ci?a si? szybko, a to, co zobaczy?a, zaskoczy?o j?. Kilka st?p dalej ujrza?a wilcze szczeni?, kt?re podchodzi?o do niej powoli. Pokryte by?o bia?ym futrem, z jedn? szar? smug? ci?gn?c? si? wzd?u? czo?a i grzbietu. To, co uderzy?o w nim Caitlin najbardziej, to jego oczy: wpatrywa?y si? w ni?, jakby dobrze j? zna?y. Co wi?cej, by?y takie same jak u R??y. Czu?a, jak mocno bi?o jej serce. Mia?a wra?enie, ?e oto R??a powr?ci?a do niej ze ?wiata umar?ych, ?e odrodzi?a si? w innym zwierz?ciu. To spojrzenie, ten wyraz twarzy. Barwa futra by?a inna, lecz r?wnie dobrze mog?a to by? odrodzona R??a. Wilcz? by?o r?wnie? zaskoczone jej widokiem. Zatrzyma?o si?, wpatruj?c wci?? w jej twarz, po czym podesz?o do niej ostro?nie. Caitlin rozejrza?a si? wok??, lustruj?c okoliczny las, szukaj?c wzrokiem innych wilcz?t, czy te? jego matki. Nie chcia?a, by sko?czy?o si? to walk?. Lecz nigdzie w zasi?gu wzroku nie by?o ?adnego zwierz?cia. Kiedy przyjrza?a si? szczeni?ciu, zrozumia?a dlaczego. Utyka?o mocno, a z jego ?apy ciek?a krew. Wygl?da?o na ranne. I prawdopodobnie, Caitlin u?wiadomi?a sobie dopiero teraz, porzucone przez matk? na pewn? ?mier?. Szczeni? spu?ci?o ?epek i podesz?o powoli wprost do Caitlin. Potem, ku jej zdumieniu, z?o?y?o g?ow? na jej kolanach i, kwil?c cicho, zamkn??o oczy. Serce Caitlin zabi?o mocno. Tak bardzo t?skni?a za R???, a teraz odnios?a wra?enie, ?e ta do niej wr?ci?a. Postawi?a wiadro na ziemi, si?gn??a r?koma i wzi??a szczeni? w ramiona. Przytuli?a do siebie, p?acz?c, rozpami?tuj?c wszystkie chwile sp?dzone z R???. Wbrew sobie poczu?a, jak po policzkach pociek?y jej ?zy. Wilczek spojrza? nagle na ni?, jak gdyby wyczu? jej nastr?j, odchyli? si? i zliza? ?zy z jej twarzy. Caitlin nachyli?a si? i poca?owa?a szczeni? w czo?o. Trzyma?a je mocno, tul?c do swej piersi. Nie by?o mowy o tym, ?eby je teraz pu?ci?a. Zamierza?a zrobi? wszystko, by pom?c zwierz?ciu, wyleczy? rany i przywr?ci? je do ?ycia. I, gdyby wilcz? tylko zechcia?o, zatrzyma? je przy sobie. – I jak mam ci? nazwa?? – spyta?a. – Druga R??a nie b?dzie pasowa?… Mo?e… Ruth? Szczeni? poliza?o j? nagle po policzku, jakby w odpowiedzi na to imi?. By?a to najlepsza odpowied?, o jak? Caitlin mog?aby prosi?. I tak ju? zosta?o. Ruth. * Caitlin, z Ruth u boku, sko?czy?a w?a?nie sprz?ta? jadalni?, kiedy zauwa?y?a co? ciekawego pod ?cian?. Tu? obok kominka le?a?y dwa d?ugie srebrne miecze. Podnios?a jeden, wytar?a z kurzu i z podziwem przyjrza?a si? inkrustowanej klejnotami r?koje?ci. By?a to pi?kna bro?. Od?o?y?a ?cierk? i wiadro i nie mog?a oprze? si? wypr?bowaniu go. Zamachn??a si? mieczem na o?lep, w lewo i prawo, zmieniaj?c d?o?, wymachuj?c nim w olbrzymim pomieszczeniu. Wspania?e uczucie. Zacz??a zastanawia? si?, ile innej broni Caleb tu przetrzymywa?. Mog?aby potrenowa? z ni? na otwartej przestrzeni. – Widz?, ?e znalaz?a? bro? – powiedzia? Caleb, wchodz?c nagle przez drzwi. Catlin od?o?y?a miecz natychmiast. By?a za?enowana. – Wybacz, nie zamierza?am w?ciubia? nosa w twoje sprawy. Caleb za?mia? si?. – M?j dom jest te? twoim – powiedzia? i wszed? do pokoju, nios?c dwie okaza?e sztuki sarniny przewieszone przez bark. – Cokolwiek posiadam, nale?y do ciebie. Poza tym, w?a?nie takie dziewczyny lubi?. Sam r?wnie? wypr?bowa?bym te miecze – powiedzia? i mrugn?? okiem. Ruszy? przez pok?j, nios?c zdobycz, kiedy nagle zatrzyma? si? i obr?ci?, reaguj?c z op??nieniem. – No! No! – zawo?a? zszokowany. – Ten pok?j wygl?da teraz jak nowy! Sta?, gapi?c si? szeroko otwartymi oczyma. Caitlin zauwa?y?a, ?e rzeczywi?cie by? pod wra?eniem i by?a szcz??liwa. Rozejrza?a si? wok?? i stwierdzi?a, ?e istotnie wn?trze przesz?o przemian?. Teraz mieli ju? wyborn? jadalni?, wyposa?on? w st?? i krzes?a, gotow? na ich pierwszy posi?ek. Nagle Ruth zaskomla?a ? Caleb spu?ci? wzrok i pierwszy raz j? zobaczy?. Wygl?da? na jeszcze bardziej zdumionego. Caitlin poczu?a obaw?, czy aby Caleb nie b?dzie mia? nic przeciwko trzymaniu tu szczeni?cia. Ale z ulg? zauwa?y?a, jak jego oczy otworzy?y si? szeroko z zachwytu. – Nie wierz? – powiedzia?, gapi?c si? wci??. – Te oczy… wygl?da dok?adnie jak R??a. – Mo?emy j? zatrzyma?? – Caitlin zapyta?a z wahaniem. – Z przyjemno?ci? – odpar? Caleb. – U?ciska?bym j?, ale mam r?ce zaj?te zwierzyn?. Ruszy? dalej przez pok?j i korytarz. Caitlin z Ruth pod??y?y za nim i zobaczy?y, jak z?o?y? sarnin? w niewielkim pokoju, na wielkiej kamiennej p?ycie. – Poniewa? tak naprawd? nie gotujemy – powiedzia? – pomy?la?em, ?e ods?cz? dla nas krew. B?dziemy mogli wypi? j? razem, na obiad. Pomy?la?em, ?e zajm? si? brudn? robot? tutaj, aby?my mogli zasi??? przed kominkiem i napi? si? kulturalnie. – Tak b?dzie cudownie – odpar?a Caitlin. Ruth usiad?a Calebowi niemal na pi?tach, spojrza?a na niego w g?r? i zaskowycza?a, kiedy on kroi? mi?so. Roze?mia? si?, odci?? niewielki kawa?ek, pochyli? si? i poda? jej do pyszczka. Chwyci?a skwapliwie k?s i natychmiast zaskomla?a o jeszcze. Caitlin wr?ci?a do jadalni, aby powyciera? kielichy, kt?re tam wcze?niej zauwa?y?a. Przy kominku spoczywa?a sterta futer. Zebra?a je wszystkie, wynios?a na taras i wytrzepa?a. Czekaj?c na Caleba, a? sko?czy przygotowywa? posi?ek, spojrza?a na zachodz?ce na horyzoncie s?o?ce. S?ysza?a szum fal, oddycha?a s?onawym powietrzem i czu?a si? swobodnie, jak jeszcze nigdy w ?yciu. Stoj?c tak, zamkn??a oczy nie?wiadoma mijaj?cego czasu. Kiedy je otworzy?a, by?o ju? niemal ciemno. – Caitlin? – us?ysza?a wzywaj?cy j? g?os. Odwr?ci?a si? i pospiesznie wesz?a do ?rodka. Caleb czeka? ju? tam na ni?, nios?c dwa wielkie kielichy sarniej krwi. Zapala? w?a?nie ?wiece w ca?ym pogr??onym w cieniu pomieszczeniu. Podesz?a i przy??czy?a si? do niego, odk?adaj?c futra na miejsce. Po kilku chwilach pomieszczenie ja?nia?o ?wiat?em bij?cym od p?on?cych wsz?dzie ?wiec. Spocz?li razem na futrach, przed kominkiem, a Ruth podbieg?a i usadowi?a si? tu? obok. Okna by?y otwarte i do ?rodka wpada? lekki wietrzyk, sch?adzaj?c powietrze w pokoju. Siedzieli razem, patrz?c sobie w oczy i wznosz?c toast. P?yn sprawia? przyjemne uczucie. Pi?a i pi?a, podobnie zreszt? jak i on. Nigdy jeszcze nie czu?a si? tak o?ywiona. Czu?a niewiarygodny wr?cz przyp?yw energii. Caleb r?wnie? wygl?da? na o?ywionego. Jego oczy i sk?ra b?yszcza?y. Odwr?cili si? ku sobie. Caleb podni?s? r?k? i powoli dotkn?? jej policzka grzbietem d?oni. Serce Caitlin zacz??o mocno bi?. Zda?a sobie spraw?, ?e si? denerwuje. Mia?a wra?enie, ?e min??a wieczno?? od chwili, kiedy ostatni raz z nim by?a. Tyle razy wyobra?a?a sobie t? chwil?, a kiedy ju? nadesz?a, czu?a, jakby mia? to by? jej pierwszy raz z nim, jakby wszystko zaczyna?o si? od pocz?tku. Widzia?a, ?e jego d?o? trz?s?a si?, ?e on r?wnie? si? denerwowa?. By?o tyle rzeczy, kt?re chcia?a mu powiedzie?, tyle pyta?, kt?re chcia?a mu zada?. Widzia?a te?, ?e i w nim gotowa?o si? od niewypowiedzianych pyta?. Jednak w tej chwili nie ufa?a sobie na tyle, aby przem?wi?. I najwidoczniej on r?wnie?. Poca?owali si? nami?tnie. Kiedy jego usta spotka?y jej, poczu?a jak ogarnia j? uczucie, kt?re ?ywi?a do niego. Zamkn??a oczy, kiedy zbli?y? si?, kiedy spletli si? w nami?tnym u?cisku. Przetoczyli si? na futra, a ona poczu?a, jak jej serce przepe?nia szcz??cie. Wreszcie nale?a? do niej. ROZDZIA? ?SMY Polly pod??a?a zamaszystym krokiem korytarzami Wersalu, wybijaj?c obcasami rytm na marmurowej posadzce, p?dz?c przez niesko?czenie d?ugi korytarz ze strzelistymi sklepieniami, figurami, marmurowymi kominkami, ogromnymi lustrami, z nisko wisz?cymi ?yrandolami. Wszystko wok?? niej l?ni?o. Ale ona ledwie zwraca?a na to uwag?; nic innego nie potrafi?aby sobie wyobrazi?. Mieszkaj?c tu ju? tyle lat, nie potrafi?a po prostu wyobrazi? sobie innego ?ycia. Co? jednak zwraca?o jej uwag? – i to bardzo – a mianowicie Sam. Taki przybysz jak on nie mie?ci? si? w ?adnej mierze w ramach codziennej rutyny – i w rzeczy samej, by? niezwyk?y. Rzadko go?cili u siebie inne wampiry i to przybywaj?ce z innych czas?w, a kiedy ju? do tego dochodzi?o, Aiden zdawa? si? w og?le tym nie przejmowa?. Zda?a sobie spraw?, ?e Sam musia? by? bardzo wa?ny. Zaintrygowa? j?. Wydawa? si? nieco m?ody i jakby troch? si? telepa?. Ale jednocze?nie mia? co? takiego w sobie, co?, czego nie potrafi?a okre?li?. Mia?a wra?enie, ?e spotka?a go ju? wcze?niej, lub, ?e by? zwi?zany z kim?, kto by? dla niej wa?ny. I to w?a?nie by?o takie dziwne. Jeszcze wczorajszej nocy przy?ni? jej si? sen, jeden z tych najbardziej sugestywnych. O dziewczynie zwanej Caitlin. Widzia?a jej twarz, jej oczy, w?osy, nawet w tej chwili. We ?nie dowiedzia?a si?, ?e ta dziewczyna by?a jej najlepsz? przyjaci??k?, tak? do ko?ca ?ycia, i przez ca?y sen mia?a wra?enie, ?e po??czy?a je przyja?? na wieki. Obudzi?a si? z przekonaniem, ?e wydarzy?o si? to naprawd?, ?e by?o to raczej spotkanie, nie sen. Nie potrafi?a tego zrozumie?, lecz obudzi?a si?, pami?taj?c ka?dy szczeg?? dotycz?cy tej dziewczyny, ka?d? chwil? razem z ni? sp?dzon?. Nie mia?o to sensu, gdy? wiedzia?a, ?e nigdy nie by?a w tych miejscach. Zastanawia?a si?, czy w jaki? spos?b nie zagl?da?a do przysz?o?ci? Wiedzia?a, ?e wampiry odwiedza?y si? wzajemnie we snach i ?e sporadycznie obdarzone by?y mocami zagl?dania w przysz?o?? i przesz?o??. Moce te jednak by?y nieprzewidywalne. M?g? to by? r?wnie? jedynie ?wiat iluzji. Nigdy nie by?o wiadomo: czy widzia?e? przysz?o??, przesz?o??, czy mo?e by? to tylko sen? Zbudziwszy si?, Polly zacz??a szuka? Caitlin, jakby naprawd? j? zna?a. Poczu?a, jak za ni? t?skni, kiedy przemierza?a sale. Istne szale?stwo. T?skni? za dziewczyn?, kt?rej nigdy nawet nie spotka?a. I wtedy pojawi? si? ten ch?opiec. Sam. I z jakiego? szalonego powodu, Polly poczu?a, ?e jego energia ??czy?a si? z ni?. W jaki spos?b – tego nie potrafi?a powiedzie?. Mo?e i to tylko sobie wyobra?a?a? Poza tym wszystkim, u?wiadomi?a sobie, ?e czu?a co? do Sama. Nie powiedzia?aby, ?e zawr?ci? jej w g?owie. Ale te? nie by? jej oboj?tny. Mia? co? takiego w sobie. Nie by?a w nim zakochana. Raczej… zaintrygowana. Chcia?a wiedzie? o nim wi?cej. To sprawi?o, ?e poczu?a si? jeszcze bardziej poruszona, kiedy Kendra uwa?nie mu si? przygl?da?a. Niekoniecznie chcia?a go dla niego samego. Na to, by by? tego pewn?, by?o jeszcze o wiele za wcze?nie. Ale bardziej dlatego, ?e wydawa? si? taki niewinny, naiwny, taki ?atwowierny. A Kendra by?a s?pem. By?a cz?onkiem kr?lewskiej rodziny, nigdy nie us?ysza?a g?osu sprzeciwu, i w magiczny spos?b dostawa?a wszystko, czego chcia?a, od kogokolwiek. Polly zawsze wyczuwa?a, ?e Kendra kierowa?a si? z?owrogimi zamiarami. Od lat pr?bowa?a nam?wi? wszystkie wampiry w jej klanie, by j? przemieni?y. Oczywi?cie, by?o to zakazane i nikt nie wy?wiadczy? jej tej przys?ugi. Teraz jednak Polly czu?a, ?e na cel wzi??a Sama. Przyby?a ?wie?a krew i Kendra by?a zdecydowana spr?bowa? ponownie. O tak, to by? dla niej wyj?tkowy dzie?. W jej g?owie kot?owa?y si? r??ne my?li. Id?c dalej, zorientowa?a si?, ?e by?a ju? sp??niona. Nowy ?piewak, o kt?rym wszyscy tyle rozmawiali, dawa? w?a?nie prywatny koncert dla Marii i jej ?wity. ?w ?piewak by? ju? tu od tygodni i wszystkie dziewcz?ta rozprawia?y nie tyle o jego g?osie, co o wygl?dzie. Mia?a wielk? ochot? zobaczy? go na w?asne oczy. Nie mog?a si? tego doczeka? i teraz by?a podw?jnie poirytowana, przychodz?c na sam? ko?c?wk? koncertu. Kiedy wpad?a do kolejnego korytarza, pomy?la?a, ?e ca?y szkopu? le?a? w tym miejscu. By?o po prostu zbyt du?e. Nie spos?b by?o dotrze? gdziekolwiek na czas. Przyspieszy?a tempa i w ko?cu dotar?a do ko?ca kolejnego korytarza. Dw?ch stra?nik?w otworzy?o dla niej wielkie, dwuskrzyd?owe drzwi. Wesz?a od razu do ?rodka, a kiedy zamkn??y si? za ni?, poczu?a za?enowanie. Ca?a sala odwr?ci?a si? i spojrza?a na ni?, podczas gdy ?piewak kontynuowa? sw?j wyst?p. U?wiadomi?a sobie, ?e przerwa?a koncert. Zaczerwieni?a si? i osun??a na krzes?o w tyle sali, po?r?d swoich przyjaci??. Powoli wszyscy odwr?cili spojrzenia. W?wczas rozsiad?a si? wygodnie i zda?a sobie spraw?, ?e koncert dobieg? niemal ko?ca. Podnios?a wzrok i zacz??a przygl?da? si? arty?cie, a kiedy ujrza?a jego twarz po raz pierwszy, wpad?a w os?upienie. By? cudowniejszy, ni? w opisach wszystkich tych ludzi. Mia? ciemn? karnacj?, ciemne oczy oraz ciemne, faluj?ce w?osy. Jego twarz mia?a idealne wr?cz rysy. By? ubrany po kr?lewsku od st?p do g??w, maj?c na sobie czarny, kr?tki, aksamitny surdut, bia?e po?czochy i l?ni?ce czarne buty. Sta? po?rodku niewielkiej sceny i wygl?da? na pewnego siebie, jakby wszystko mia? pod kontrol?. Wygl?da?o na to, ?e prawdopodobnie by?… Rosjaninem. Mimo tego mia? hipnotyzuj?cy g?os. Kiedy ?piewa?, Polly czu?a si?, jak sparali?owana. By?a ca?kowicie na nim skupiona, bezradna, mog?a jedynie s?ucha? go i patrze?. Kiedy sko?czy? ?piewa?, Polly by?a wci?? poruszona, gapi?a si? na niego, ws?uchuj?c w ostatnie d?wi?ki. Pozostali za? wstawali z miejsc, klaskali i podchodzili do niego. Otoczyli go t?umnie, podczas gdy ?piewak sta? po?rodku, u?miechaj?c si? i p?awi?c w blasku s?awy. Êîíåö îçíàêîìèòåëüíîãî ôðàãìåíòà. Òåêñò ïðåäîñòàâëåí ÎÎÎ «ËèòÐåñ». Ïðî÷èòàéòå ýòó êíèãó öåëèêîì, êóïèâ ïîëíóþ ëåãàëüíóþ âåðñèþ (https://www.litres.ru/pages/biblio_book/?art=43696375&lfrom=688855901) íà ËèòÐåñ. Áåçîïàñíî îïëàòèòü êíèãó ìîæíî áàíêîâñêîé êàðòîé Visa, MasterCard, Maestro, ñî ñ÷åòà ìîáèëüíîãî òåëåôîíà, ñ ïëàòåæíîãî òåðìèíàëà, â ñàëîíå ÌÒÑ èëè Ñâÿçíîé, ÷åðåç PayPal, WebMoney, ßíäåêñ.Äåíüãè, QIWI Êîøåëåê, áîíóñíûìè êàðòàìè èëè äðóãèì óäîáíûì Âàì ñïîñîáîì.
Íàø ëèòåðàòóðíûé æóðíàë Ëó÷øåå ìåñòî äëÿ ðàçìåùåíèÿ ñâîèõ ïðîèçâåäåíèé ìîëîäûìè àâòîðàìè, ïîýòàìè; äëÿ ðåàëèçàöèè ñâîèõ òâîð÷åñêèõ èäåé è äëÿ òîãî, ÷òîáû âàøè ïðîèçâåäåíèÿ ñòàëè ïîïóëÿðíûìè è ÷èòàåìûìè. Åñëè âû, íåèçâåñòíûé ñîâðåìåííûé ïîýò èëè çàèíòåðåñîâàííûé ÷èòàòåëü - Âàñ æä¸ò íàø ëèòåðàòóðíûé æóðíàë.