Ðàññâåò ÷àðóþùèé è íåæíûé Êîñíóëñÿ áåëûõ îáëàêîâ, È íåáà îêåàí áåçáðåæíûé, Ñ âîñòîêà çàðåâîì öâåòîâ Ïóðïóðíûõ, ÿðêî - çîëîòèñòûõ, Âäðóã çàñèÿë. Ñêîëüçÿùèé ëó÷ Ïëÿñàë íà ãîðêàõ ñåðåáðèñòûõ… È ñîëíöà ëèê, ïàëÿùèé – æãó÷, Ïëûë íàä Çåìë¸é åù¸ ëåíèâîé, Îáúÿòîé íåãîé ñëàäêèõ ñíîâ… È ëèøü ïàñòóõ íåòîðîïëèâî Êíóòîì èãðàÿ, ãíàë êîðîâ Íà âûïàñ, ñî÷íûìè ë

Marsz Przetrwania: Ksi?ga 1 Cyklu Rz?dy Miecza

Marsz Przetrwania: Ksi?ga 1 Cyklu Rz?dy Miecza Morgan Rice Rz?dy Miecza #1 Nowa, wci?gaj?ca seria powie?ci fantasy autorstwa Morgan Rice, autorki bestsellerowego KR?GU CZARNOKSI??NIKA. MARSZ PRZETRWANIA (ksi?ga 1 cyklu Rz?dy Miecza) opowiada epick? histori? dorastania siedemnastoletniego pochodz?cego z ludu Royce’a, kt?ry przez swe wyj?tkowe talenty w boju czuje, ?e r??ni si? od pozosta?ych ch?opc?w w wiosce. Drzemie w nim si?a, kt?rej nie rozumie i kryje si? przeznaczenie, kt?remu ch?opak l?ka si? stawi? czo?a. W dniu, w kt?rym ma po?lubi? sw? jedyn? mi?o??, Genevieve, kto? porywa jego oblubienic?. Royce postanawia rzuci? wszystko na szal? i zmierzy? si? z mo?now?adcami, kt?rzy j? zabrali, by ocali? sw? ukochan?. Gdy ponosi pora?k?, zostaje zes?any na okryt? z?? s?aw? Czarn? Wysp? – nieurodzajne miejsce, kt?re przekszta?ca ch?opc?w w m??czyzn. Wygnany z ojczyzny Royce jest poddawany pr?bom, o jakich nawet mu si? nie ?ni?o, gdy wojownicy ucz? go, jak prze?y? w Do?ach – brutalnej rozrywce w Kr?lestwie. Tymczasem Genevieve, rozpaczliwie wyczekuj?ca powrotu Royce’a, zmuszona jest porusza? si? po pe?nym okrucie?stwa i przebieg?o?ci ?wiecie mo?now?adc?w, kt?rym gardzi. Gdy moc Royce’a staje si? pot??niejsza i ch?opak poznaje sekret pochodzenia swego ojca, pojmuje, ?e by? mo?e jego przeznaczenie jest wspanialsze, ni? s?dzi?. Zaczyna si? zastanawia? nad najbardziej przera?aj?cym pytaniem z mo?liwych: kim jest?MARSZ PRZETRWANIA opowiada o przyjacio?ach i kochankach, rycerzach i honorze, o zdradzie, przeznaczeniu i mi?o?ci. Jest to opowie?? o m?stwie wci?gaj?ca w ?wiat, w kt?rym si? zakochamy. Przem?wi do ka?dej grupy wiekowej i p?ci. Dost?pna do pobrania jest tak?e powie?? WYPRAWA BOHATER?W autorstwa Morgan Rice, pierwsza ksi?ga siedemnastotomowego cyklu KR?G CZARNOKSI??NIKA – numer 1 na li?cie bestseller?w i ponad tysi?c pi?ciogwiazdkowych opinii na Amazon – mo?esz j? pobra? bezp?atnie! Morgan Rice MARSZ PRZETRWANIA Morgan Rice Morgan Rice plasuje si? na samym szczycie listy USA Today najpopularniejszych autor?w powie?ci dla m?odzie?y. Morgan jest autork? bestsellerowego cyklu fantasy KR?G CZARNOKSI??NIKA, z?o?onego z siedemnastu ksi??ek; bestsellerowej serii WAMPIRZE DZIENNIKI, z?o?onej, do tej pory, z jedenastu ksi??ek; bestsellerowego cyklu thriller?w post-apokaliptycznych THE SURVIVAL TRILOGY, z?o?onego, do tej pory, z dw?ch ksi??ek; oraz najnowszej serii fantasy KR?LOWIE I CZARNOKSI??NICY, sk?adaj?cej si? z dw?ch cz??ci (kolejne w trakcie pisania). Powie?ci Morgan dost?pne s? w wersjach audio i drukowanej, w ponad 25 j?zykach. Morgan czeka na wiadomo?? od Ciebie. Odwied? jej stron? internetow? www.morganricebooks.com i do??cz do listy mailingowej, a otrzymasz bezp?atn? ksi??k?, darmowe prezenty, darmow? aplikacj? do pobrania i dost?p do najnowszych informacji. Do??cz do nas na Facebooku i Twitterze i pozosta? z nami w kontakcie! Wybrane komentarze do ksi??ek Morgan Rice „Je?li po zako?czeniu cyklu KR?G CZARNOKSI??NIKA uzna?e?, ?e nie warto ju? ?y?, nie masz racji. POWROTEM SMOK?W Morgan Rice rozpoczyna co?, co zapowiada si? na kolejn? fantastyczn? seri? powie?ci, prowadz?cych w ?wiat fantasy zamieszkany przez trolle i smoki. Jest to opowie?? o m?stwie, honorze, odwadze, magii i wierze w przeznaczenie. Morgan po raz kolejny uda?o si? stworzy? silne postaci, kt?rym kibicujemy na ka?dym kroku… To powie??, kt?ra powinna si? znale?? w biblioteczce ka?dego, kto uwielbia dobrze napisane fantasy.” –-Books and Movie Reviews Roberto Mattos “Pe?na akcji powie?? fantasy, kt?ra bez w?tpienia przypadnie do gustu fanom tw?rczo?ci Morgan Rice, a tak?e fanom takich powie?ci jak cykl DZIEDZICTWO Christophera Paoliniego… Fani powie?ci m?odzie?owych poch?on? najnowsz? ksi??k? Morgan Rice i b?d? b?aga? o kolejne.” –-The Wanderer,A Literary Journal (w odniesieniu do Powrotu smok?w) „Porywaj?ce fantasy, w kt?rego fabu?? wplecione s? elementy tajemnicy i intrygi. Wyprawa bohater?w opowiada o narodzinach odwagi oraz zrozumieniu celu ?ycia, kt?re prowadzi do rozwoju, dojrza?o?ci i doskona?o?ci… Dla mi?o?nik?w tre?ciwego fantasy – przygody, bohaterowie, ?rodki wyrazu i akcja sk?adaj? si? na barwny ci?g wydarze?, dobrze ukazuj?cych przemian? Thora z marzycielskiego dzieciaka w m?odzie?ca, kt?ry musi stawi? czo?a nieprawdopodobnym niebezpiecze?stwom, by prze?y?… Zapowiada si? obiecuj?ca epicka seria dla m?odzie?y.” – Midwest Book Review (D. Donovan, eBook Reviewer) „KR?G CZARNOKSI??NIKA ma wszystko, czego potrzeba ksi??ce, by odnie?? natychmiastowy sukces: intrygi, kontrintrygi, tajemnic?, walecznych rycerzy i rozwijaj?ce si? zwi?zki, a w?r?d nich z?amane serca, oszustwa i zdrady. To ?wietna rozrywka na wiele godzin, kt?ra przem?wi do ka?dej grupy wiekowej. Wszyscy fani fantasy powinni znale?? dla niej miejsce w swojej biblioteczce.” – Books and Movie Reviews, Roberto Mattos “W pierwszej cz??ci epickiej serii fantasy Kr?g Czarnoksi??nika (obecnie liczy czterna?cie cz??ci), odznaczaj?cej si? wartk? akcj?, autorka zapoznaje czytelnik?w z czternastoletnim Thorgrinem „Thorem” McLeodem, kt?ry marzy o tym, by do??czy? do Srebrnej Gwardii, rycerskiej elity, kt?ra s?u?y kr?lowi… Styl Rice jest r?wny, a pocz?tek serii intryguje.” – Publishers Weekly Ksi??ki autorstwa Morgan Rice RZ?DY MIECZA MARSZ PRZETRWANIA (CZ??? 1) O KORONIE I CHWALE NIEWOLNICA, WOJOWNICZKA, KR?LOWA (CZ??? 1) Z?OCZY?CA, WI??NIARKA, KR?LEWNA (CZ??? 2) RYCERZ, DZIEDZIC, KSI??? (CZ??? 3) KR?LOWIE I CZARNOKSI??NICY POWR?T SMOK?W (CZ??? #1) POWR?T WALECZNYCH (CZ??? #2) POT?GA HONORU (CZ??? #3) KU?NIA M?STWA (CZ??? #4) KR?LESTWO CIENI (CZ??? #5) NOC ?MIA?K?W (CZ??? #6) KR?GU CZARNOKSI??NIKA WYPRAWA BOHATER?W (CZ??? 1) MARSZ W?ADC?W (CZ??? 2) LOS SMOK?W (CZ??? 3) ZEW HONORU (CZ??? 4) BLASK CHWA?Y (CZ??? 5) SZAR?A WALECZNYCH (CZ??? 6) RYTUA? MIECZY (CZ??? 7) OFIARA BRONI (CZ??? 8) NIEBIE ZAKL?? (CZ??? 9) MORZE TARCZ (CZ??? 10) ?ELAZNE RZ?DY (CZ??? 11) KRAINA OGNIA (CZ??? 12) RZ?DY KR?LOWYCH (CZ??? 13) PRZYSI?GA BRACI (CZ??? 14) SEN ?MIERTELNIK?W  (CZ??? 15) POTYCZKI RECERZY (CZ??? 16) ?MIERTELNA BITWA (CZ??? 17) TRYLOGIA O PRZETRWANIU ARENA JEDEN: ?OWCY NIEWOLNIK?W (CZ??? 1) ARENA DWA (CZ??? 2) WAMPIRY, UPAD?A PRZED ?WITEM (CZ??? 1) WAMPIRZE DZIENNIKI PRZEMIENIONA (CZ??? 1) KOCHANY (CZ??? 2) ZDRADZONA (CZ??? 3) PRZEZNACZONA (CZ??? 4) PO??DANA (CZ??? 5 ZAR?CZONA (CZ??? 6) ZA?LUBIONA (CZ??? 7) ODNALEZIONA (CZ??? 8) WSKRZESZONA (CZ??? 9) UPRAGNIONA (CZ??? 10) NAZNACZONA (CZ??? 11) OP?TANA (CZ??? 12) Czy wiesz, ?e napisa?am wiele serii powie?ci? Je?li jeszcze ich nie czyta?e?, kliknij na obrazek poni?ej, ?eby pobra? pierwsze ksi?gi kilku z nich! Chcesz darmowe ksi??ki? Dopisz si? do listy mailingowej Morgan Rice, a otrzymasz bezp?atnie 4 ksi??ki, 3 mapy, 1 aplikacj?, 1 gr?, 1 powie?? graficzn? i ekskluzywne upominki! Aby do niej do??czy?, odwied? stron?: www.morganricebooks.com (http://www.morganricebooks.com/) Copyright © 2018 Morgan Rice Wszelkie prawa zastrze?one. Poza wyj?tkami dopuszczonymi na mocy ameryka?skiej ustawy o prawie autorskim z 1976 roku, ?adna cz??? tej publikacji nie mo?e by? powielana, rozpowszechniana, ani przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek spos?b, ani przechowywana w bazie danych lub systemie wyszukiwania informacji bez wcze?niejszej zgody autora. Niniejszy e-book przeznaczony jest wy??cznie do u?ytku osobistego. Niniejszy e-book nie mo?e by? odsprzedany lub odst?piony innej osobie. Je?li chcesz podzieli? si? t? ksi??k? z inn? osob?, nale?y zakupi? dodatkowy egzemplarz dla ka?dego odbiorcy. Je?li czytasz t? ksi??k?, cho? jej nie zakupi?e?, lub nie zosta?a ona zakupiona dla ciebie, powiniene? j? zwr?ci? i kupi? w?asn? kopi?. Dzi?kujemy za poszanowanie ci??kiej pracy autora. Niniejsza ksi??ka jest utworem literackim. Wszystkie nazwy, postacie, miejsca i zdarzenia s? wytworem wyobra?ni autorki i s? fikcyjne. Wszelkie podobie?stwo do os?b ?yj?cych lub zmar?ych jest ca?kowicie przypadkowe. Us?ysza?em s?owo pa?skie, Pan rzek? mi: „Nim stworzy?em ci? w ?onie zna?em ci?, nim si? narodzi?e?, wyr??ni?em ci?, prorokiem narod?w uczyni?em ci?”. Lecz ja odpowiedzia?em: „Niestety, Panie, nie potrafi? m?wi?, jestem tylko m?odzie?cem”. Pan za? odrzek?: „Nie m?w, ?e jeste? tylko m?odzie?cem. Gdziekolwiek ci? po?l?, tam p?jdziesz i cokolwiek polec?, powiesz. Nie l?kaj si? ich, albowiem jestem z tob? i chroni? ci?”.     Ksi?ga Jeremiasza 1,4-7 CZ??? PIERWSZA ROZDZIA? PIERWSZY Zlana potem Rea podnios?a si? na swym prostym pos?aniu, zbudzona krzykami, kt?re rozdziera?y noc. Serce t?uk?o jej si? w piersi, gdy siedzia?a tak w ciemno?ci z nadziej?, ?e to nic takiego, ?e to tylko jeszcze jeden z koszmar?w, kt?re j? dr?czy?y. Schwyci?a si? skraju taniego, s?omianego materaca i nas?uchiwa?a, modl?c si?, by zaleg?a cisza. Rozleg? si? jednak kolejny krzyk i Rea wzdrygn??a si?. I kolejny. Da?y si? s?ysze? coraz cz??ciej – i bli?ej. Sparali?owana strachem dziewczyna siedzia?a i nas?uchiwa?a, jak si? zbli?aj?. Przez g?o?ny szum ulewnego deszczu przebija? si? tak?e t?tent ko?skich kopyt, wpierw cichy, a po nim charakterystyczny odg?os dobywanych mieczy. ?aden z nich nie by? jednak g?o?niejszy ni? krzyki. Wtem rozleg? si? inny d?wi?k, kt?ry – je?li to mo?liwe – by? gorszy jeszcze: trzaskanie p?omieni. Rei serce zamar?o, gdy? zrozumia?a, ?e podk?adaj? ogie? pod jej osad?. Mog?o to znaczy? tylko jedno: nadjechali mo?now?adcy. Rea wyskoczy?a z pos?ania, uderzaj?c kolanem w ruszt nad paleniskiem, sw? jedyn? w?asno?? w prostej jednoizbowej chacie, i wybieg?a na zewn?trz. Wypad?a na b?otnist? ulic?, w ciep?y wiosenny deszcz. Ulewa natychmiast przemoczy?a j? do suchej nitki. Nie dba?a jednak o to. Zamruga?a, patrz?c w ciemno??, wci?? pr?buj?c otrz?sn?? si? z koszmaru. Woko?o niej otwiera?y si? okiennice i drzwi i mieszka?cy wychodzili niepewnie ze swych chat. Zatrzymywali si? i patrzyli w kr?t? drog? biegn?c? do osady. Rea tak?e utkwi?a w niej spojrzenie i w oddali dostrzeg?a ?un?. Serce jej zamar?o. Rozprzestrzenia? si? tam ogie?. ?ycie tutaj, w najubo?szej cz??ci osady, skrytej za kr?tymi labiryntami, kt?re wi?y si? od g??wnego placu, w chwilach takich jak te by?o b?ogos?awie?stwem: tutaj przynajmniej b?dzie bezpieczna. Nikt nigdy nie zapuszcza? si? w te okolice, w najubo?sz? cz??? osady, do rozpadaj?cych si? chat, w kt?rych ?yli jedynie s?udzy, a panuj?cy na ulicach od?r odstr?cza? ludzi. Rea zawsze mia?a wra?enie, ?e to getto, z kt?rego nie mo?e si? wydosta?. Jednak patrz?c na p?omienie wspinaj?ce si? coraz wy?ej w mroku nocy, po raz pierwszy odczu?a ulg?, ?e mieszka na obrze?ach, skryta. Mo?now?adcy nigdy nie b?d? k?opota? si?, by przeby? labirynt uliczek i bocznych alejek, kt?re prowadz? w to miejsce. Tutaj wszak nie by?o czego grabi?. Rea wiedzia?a, ?e to w?a?nie dlatego jej ubodzy s?siedzi jedynie stali przed swymi chatami, nie panikuj?c, a tylko przypatruj?c si?. Dlatego tak?e ?aden z nich nie bieg?, by przyj?? z pomoc? mieszka?com g??wnej cz??ci osady, temu mo?nemu pa?stwu, kt?rzy patrzyli na nich z g?ry ca?e ich ?ycie. Nic nie byli im winni. Biedacy byli przynajmniej bezpieczni tutaj i nie zamierzali ryzykowa? ?ycia dla tych, kt?rzy traktowali ich jakby byli niczym. Jednak gdy wpatrywa?a si? tak w noc, Re? zbi?o z tropu to, ?e po?oga zbli?a si? do nich, ?e noc rozja?nia si? coraz bardziej. ?una wyra?nie si? rozprzestrzenia?a, pe?zn?c ku niej. Zamruga?a, zastanawiaj?c si?, czy jej oczy nie zawodz?. To nie mia?o najmniejszego sensu: ?upie?cy zdawali si? zmierza? w jej stron?. Krzyki stawa?y si? coraz g?o?niejsze – by?a tego pewna – i Rea wzdrygn??a si?, gdy nagle p?omienie buchn??y ledwie sto st?p przed ni?, wy?aniaj?c si? z labiryntu uliczek. Sta?a w bezruchu, oszo?omiona: zmierzali w t? stron?. Ale dlaczego? Ledwie to pomy?la?a, a rozp?dzony ko? wpad? z hukiem na plac, uje?d?any przez gro?nego rycerza odzianego w czarn? zbroj?. Zas?on? he?mu mia? opuszczon?, a sam he?m nasuni?ty mocno na g?ow?. Z halabard? w d?oni zdawa? si? by? pos?a?cem ?mierci. Ledwie wpad? na plac, a ju? zamachn?? si? ni? na plecy korpulentnego starca, kt?ry pr?bowa? uciec. M??czyzna nie zd??y? nawet krzykn??, gdy halabarda odci??a mu g?ow?. B?yskawica przeci??a niebosk?on i przetoczy? si? po nim grzmot, a deszcz zacina? mocniej, gdy tuzin rycerzy wpad? na plac. Jeden z nich ni?s? sztandar, kt?ry po?yskiwa? w blasku pochodni, lecz Rea nie mog?a dojrze? insygni?w. Nasta? chaos. Spanikowani wie?niacy odwr?cili si? i zacz?li ucieka?, krzycz?c – niekt?rzy, kierowani jakim? dawnym instynktem, wbiegali z powrotem do swych chat, ?lizgaj?c si? na b?ocie, a kilku rzuci?o si? w boczne uliczki. Jednak nawet oni nie zdo?ali odbiec daleko, nim lec?ce w??cznie utkwi?y w ich plecach. Rea wiedzia?a, ?e ?mier? nie oszcz?dzi tej nocy nikogo. Dziewczyna nie pr?bowa?a ucieka?. Ze spokojem da?a jedynie krok w ty? i si?gn??a za drzwi swej chaty, sk?d doby?a miecza, d?ugiego miecza, kt?ry podarowano jej wieki temu. By? to pi?kny or??. Odg?os, jaki wyda?, gdy wyci?ga?a go z pochwy, przyprawi? j? o szybsze bicie serca. By? istnym dzie?em sztuki i Rea nie mia?a prawa by? w posiadaniu tej broni, kt?r? przekaza? jej ojciec. Nie wiedzia?a nawet, jak trafi?a w jego r?ce. Rea wysz?a na ?rodek placu wolnym, pewnym krokiem, jako jedyna spo?r?d mieszka?c?w osady wystarczaj?co odwa?na, by si? broni?, by stawi? czo?a tym m??czyznom. Ona, w?t?a siedemnastoletnia dziewczyna, jako jedyna znalaz?a w sobie odwag?, by w obliczu strachu stan?? do walki. Nie wiedzia?a, sk?d si? bra?a. Pragn??a uciec, lecz co? w g??bi duszy nie pozwala?o jej na to. Co? wewn?trz niej zawsze nakazywa?o jej, by stawia?a czo?a swym l?kom, bez wzgl?du na to, jak niewielkie mia?a szanse na zwyci?stwo. Owszem, czu?a strach. Po prostu co? g??boko wewn?trz niej pozwala?o jej dzia?a? w jego obliczu. Zmusza?o j?, by by?a silniejsza od strachu. Rea sta?a z dr??cymi d?o?mi, lecz zmusi?a si?, by si? skupi?. Gdy pierwszy ko? zbli?a? si? galopem w jej stron?, unios?a miecz, da?a krok w prz?d, pochyli?a si? nisko i odr?ba?a mu nogi. Uczyni?a to, okaleczy?a to pi?kne zwierz?, z b?lem serca – sp?dzi?a wszak wi?kszo?? ?ycia, dbaj?c o konie. M??czyzna uni?s? jednak w??czni? i dziewczyna wiedzia?a, ?e stawk? jest jej ?ycie. Ko? zar?a? przera?liwie i Rea wiedzia?a, ?e tego d?wi?ku nie zapomni przez reszt? swych dni. Zwierz? upad?o, uderzaj?c pyskiem o ziemi? i zrzucaj?c je?d?ca. Rozp?dzone konie wbieg?y w niego, potykaj?c si? i upadaj?c jeden na drugiego. Rea obr?ci?a si? przodem do nich w ob?oku kurzu i chaosie, gotowa zgin??. Raptem jeden z rycerzy – w bia?ej zbroi, dosiadaj?cy bia?ego rumaka – kt?ry r??ni? si? od pozosta?ych, ruszy? prosto na ni?. Unios?a miecz, by zada? kolejny cios, lecz ten rycerz by? zbyt szybki. Porusza? si? jak b?yskawica. Ledwie unios?a miecz, a m??czyzna zamachn?? si? halabard? ?ukiem od do?u i wytr?ci? jej bro? z r?k. Poczu?a si? bezradna, gdy pozbawiono j? jej cennej broni, kt?ra poszybowa?a wysokim ?ukiem i upad?a w b?oto po drugiej stronie placu. R?wnie dobrze mog?a upa?? milion mil dalej. Rea sta?a w bezruchu i z oszo?omieniem zda?a sobie spraw?, ?e jest bezbronna, lecz nade wszystko sko?owana. Cios rycerza nie mia? jej zabi?. Dlaczego? Nim zdo?a?a doko?czy? t? my?l, rycerz nie zatrzymuj?c si? ani na chwil? nachyli? si? nisko i chwyci? j?. Rea poczu?a, jak metalowa r?kawica wgniata si? w jej pier?, gdy obiema r?kami schwyci? j? za koszul? i szybkim ruchem d?wign?? na konia przed siebie. Krzykn??a, zaskoczona, opadaj?c na twardy grzbiet poruszaj?cego si? wierzchowca. Rycerz usadowi? j? przed sob?. Jego metalowe ramiona oplot?y j? i trzyma?y mocno. Nie zd??y?a nawet pomy?le? i nie mog?a oddycha?, gdy? m??czyzna trzyma? j? niby w imadle. Rea szarpa?a si?, wyrywaj?c to na prawo, to na lewo, lecz na nic si? to nie zda?o. M??czyzna by? zbyt silny. – Przesta? si? szamota? – nakaza?. – Usi?uj? ocali? ci ?ycie. Rea nie by?a pewna, czy mu wierzy, ale mimo tego uspokoi?a si?. Galopowali dalej, przecinaj?c osad?, kr?tymi uliczkami oddalaj?c si? od jej chaty. Zbli?y? si? do nich inny spo?r?d rycerzy, a wtedy m??czyzna uni?s? miecz. – Ona nale?y do mnie – warkn?? ten, kt?ry j? pojma?, a drugi cofn?? si?. – Nie nale?? do ciebie – odpar?a Rea, czuj?c, jak narasta w niej l?k. – Nie nale?? do nikogo. – Wiejskie dziewki daj? w ko??, co? – zarechota? drugi rycerz. Ten, kt?ry porwa? Re?, nic nie odrzek?. Wypadli z osady w pole i nagle wszystko ucich?o. Oddalali si? coraz bardziej od chaosu, od grabie?y, krzyk?w, a Rea nie potrafi?a wyzby? si? poczucia winy, ?e odczuwa chwilow? ulg?, gdy wok?? zapanowa? zn?w spok?j. Uwa?a?a, ?e powinna by?a zgin?? tam, wraz ze swymi ziomkami. Lecz gdy m??czyzna trzyma? j? coraz bli?ej i bli?ej siebie, zrozumia?a, ?e by? mo?e czeka j? jeszcze gorszy los. – Prosz? – rzek?a cicho, z trudem wypowiadaj?c to s?owo. M??czyzna jednak zacie?ni? tylko u?cisk i pogalopowa? szybciej przez ??k?, przez wznosz?ce si? i opadaj?ce wzg?rza, w ulewnym deszczu, a? znale?li si? w miejscu, w kt?rym panowa?a ca?kowita cisza. By?o tu osobliwie, tak cicho i spokojnie, jak gdyby na ca?ym ?wiecie nie dzia?o si? nic z?ego. Rycerz zatrzyma? si? wreszcie na rozleg?ej polanie na wzg?rzu, pod przedwiecznym drzewem, drzewem, kt?re natychmiast rozpozna?a. Siadywa?a pod nim wiele razy. M??czyzna zeskoczy? z rumaka szybkim ruchem, nie puszczaj?c jej i ?ci?gaj?c j? ze sob?. Upadli w mokr? traw? i potoczyli si? po ziemi, a Rea poczu?a, ?e brak jej tchu, gdy wyczu?a obok siebie jego cia?o. Spostrzeg?a, ?e gdy spadali, m??czyzna m?g? upa?? na ni? i naprawd? j? skrzywdzi?, lecz zdecydowa? si? tego nie robi?. Upad? w taki spos?b, by z?agodzi? jej upadek. – Kim jeste?? – zapyta?a Rea. – Czego ode mnie chcesz? – Nie zdo?a?aby? tego poj?? – odrzek? rycerz, siadaj?c. Rea nie widzia?a jego twarzy, przys?ania?a j? bia?a zas?ona he?mu, przez szpary kt?rej dostrzega?a jedynie fio?kowe oczy o silnym spojrzeniu. Na jego rumaku dostrzeg?a ten sam proporzec, co wcze?niej i tym razem przyjrza?a si? uwa?nie insygniom: dwa w??e, otoczone z?otym kr?giem, oplata?y ksi??yc, a pomi?dzy nimi tkwi? sztylet. Rycerz wyci?gn?? r?k? i nachyli? si? ku niej, a Rea szarpn??a si? i uderzy?a pi??ciami w jego zbroj?. Na nic si? to jednak nie zda?o. S?abymi, niedu?ymi d?o?mi uderza?a o metalow? zbroj?. R?wnie dobrze mog?aby bi? w g?az. – Nie zamierzam ci? skrzywdzi? – rzek? m??czyzna. – Nie zamierzam uczyni? nic, chyba ?e tego pragniesz. Rea poj??a, co mia? na my?li i zamar?a. Mia?a siedemna?cie lat. Oszcz?dza?a si? dla idealnego m??czyzny. Nie s?dzi?a, ?e stanie si? to w taki spos?b. Ale czy na pewno? We wspomnieniach powr?ci? do niej sen, ten, z kt?rego zosta?a zbudzona, kt?ry ?ni?a od wielu ksi??yc?w. Widzia?a to miejsce. To drzewo, t? traw?, t? polan?. T? burz?. Tego m??czyzn?. Jakim? sposobem przewidzia?a to i uzmys?owi?a sobie, ?e to na niego czeka?a. – Ja tak?e ?ni?em o tobie – powiedzia? rycerz. – ?ni?em, ?e jeste? w opresji i o tym, co powstanie, gdy po??czymy si? tutaj, w tym miejscu. Gdyby? pozosta?a z reszt?, zgin??aby?, i nie mia?oby znaczenia to, jak odwa?na jeste?. Tutaj mo?emy da? pocz?tek czemu? nowemu, je?li tego chcesz. Rea pami?ta?a swoje sny o tym m??czy?nie i to, jaki w nich by?. My?l o nich wystarczy?a, by wyci?gn??a ku niemu d?o?. – Tak – wyszepta?a, zag?uszaj?c szum deszczu. Jego r?ce pow?drowa?y do jej sukni i rycerz pchn?? j? na ziemi? pod drzewem. Rea nigdy nie by?a z ?adnym m??czyzn?, ale widzia?a, jak zachowuj? si? zwierz?ta w osadzie. W tym nie by?o jednak nic zwierz?cego. Le??cy na niej m??czyzna zdj?? jedynie te cz??ci zbroi, kt?re musia?, nie ukaza? jej nawet swej twarzy, lecz mimo tego jego dotyk by? delikatny i gdy nadszed? ten moment, Rea chwyci?a si? go mocno. Wszystko dobieg?o ko?ca zbyt szybko i Real le?a?a na trawie, niezupe?nie wiedz?c, co teraz uczyni?. Us?ysza?a brz?k metalu, gdy rycerz przywdziewa? ponownie zbroj?. Zbli?y? si? do niej, wyci?gaj?c co? w r?ku, i wcisn?? to w jej d?o?. Zmru?y?a oczy w deszczu i ku swemu zaskoczeniu spostrzeg?a, ?e m??czyzna umie?ci? w jej d?oni z?oty naszyjnik z zawieszonym na nim wisiorem – dwoma w??ami owini?tymi doko?a ksi??yca, pomi?dzy kt?rymi sta? sztylet. – Nie jestem dziwk?, kt?rej nale?y si? zap?ata – warkn??a dziewczyna. – Gdy on przyjdzie na ?wiat – odpar?. – daj mu to. I po?lij go do mnie. Podnios?a na niego wzrok. – Opuszczasz mnie, prawda? – zapyta?a. – Opuszczasz, tak po prostu. – Tu b?dziesz bezpieczna – odrzek?. – A je?li moja nieobecno?? si? wyd?u?y, zaczn? mnie szuka?. B?dzie lepiej, je?li odjad?. – Lepiej dla kogo? – odparowa?a Rea. Przez szum deszczu us?ysza?a, jak rycerz dosiada swego wierzchowca i niejasno zda?a sobie spraw? z tego, ?e odje?d?a. Dziewczynie zacz??y ci??y? powieki. By?a zbyt wyczerpana, by si? poruszy?, gdy le?a?a tak w deszczu. Serce jej p?k?o. Poczu?a, jak nadchodzi nios?cy ukojenie sen i odda?a si? w jego obj?cia. Mo?e teraz przynajmniej n?kaj?ce j? sny ustan?. Zanim pozwoli?a, by ogarn?? j? sen, spojrza?a na naszyjnik, na symbol. Zacisn??a d?o?, czuj?c w niej ?a?cuszek. By? wykonany z grubego z?ota, tak grubego, ?e wykarmi?by jej osad? do ko?ca ?ycia. Dlaczego jej go ofiarowa?? Dlaczego nie pozostawi? jej na ?mier?? On, rzek? wcze?niej m??czyzna. Nie chodzi?o o ni?. Rea wiedzia?a, ?e b?dzie przy nadziei. I wiedzia?a, ?e wyda na ?wiat ch?opca. Jakim sposobem? Nagle, nim ogarn?? j? b?ogi sen, wszystko jej si? przypomnia?o. Ostatnia cz??? jej snu. Ch?opiec. Wyda?a na ?wiat ch?opca. Zrodzonego z nocy pe?nej furii i przemocy. Ch?opca, kt?remu przeznaczone b?dzie zosta? kr?lem. ROZDZIA? DRUGI Trzy ksi??yce p??niej Rea sta?a samotnie na le?nej polanie, oszo?omiona, zatracona w swym w?asnym ?wiecie. Nie s?ysza?a plusku strumyczka p?yn?cego leniwie obok jej st?p, nie s?ysza?a ptasiego ?wiergotu w g?stwinie le?nej woko?o, nie dostrzega?a promieni s?o?ca przedzieraj?cych si? przez ga??zie ani przygl?daj?cego si? jej z niedaleka stada jeleni. Wszystko woko?o znikn??o, a dziewczyna patrzy?a tylko na jedno: ?y?ki li?cia ukandy, kt?ry trzyma?a w dr??cych palcach. Odj??a d?o? od szerokiego, zielonego li?cia, kt?rego ?y?ki – ku jej przera?eniu – z wolna zmieni?y barw? z zielonej na bia??. Patrz?c na t? zmian? barw czu?a si?, jak gdyby kto? wbi? jej sztylet prosto w serce. Ukanda zmienia?a kolor tylko wtedy, gdy osoba, kt?ra go dotyka?a, by?a przy nadziei. Rei zawirowa?o w g?owie. Straci?a wszelkie poczucie czasu i miejsca, stoj?c w bezruchu. S?ysza?a bicie w?asnego serca i d?onie jej dr?a?y. Powr?ci?a my?lami do tej brzemiennej w skutki nocy trzy ksi??yce temu, gdy jej osada zosta?a z?upiona i zabito zbyt wielu jej ziomk?w, by mog?a ich zliczy?. Gdy on j? posiad?. Po?o?y?a d?o? na brzuchu i przesun??a po nim, wyczuwaj?c niewielk? wypuk?o??, czuj?c kolejn? fal? md?o?ci. Wreszcie pozna?a ich pow?d. Unios?a r?k? i wyczu?a pod palcami z?oty naszyjnik, kt?ry – rzecz oczywista – skrywa?a g??boko pod odzieniem, tak, by inni go nie spostrzegli, i po raz kolejny rozmy?la?a nad tym, kim by? tamten rycerz. Cho? stara?a si? jak tylko mog?a o nich zapomnie?, jego ostatnie s?owa raz za razem rozbrzmiewa?y w jej g?owie. Po?lij go do mnie. Za plecami Rei rozleg? si? nag?y szelest, a gdy dziewczyna obr?ci?a si?, zaskoczona, ujrza?a ?widruj?ce j? oczy Prudence, swej s?siadki. Prudence – w?cibska czternastoletnia dziewczyna, kt?ra straci?a sw? rodzin? podczas ataku, kt?ra zawsze nad wyraz ch?tnie rozprawia?a o innych – by?a ostatni? osob?, kt?r? Rea chcia?a, by wiedzia?a o jej nowinach. Rea patrzy?a przera?ona, jak spojrzenie Prudence w?druje z jej d?oni na zmieniaj?cy barw? li??, a nast?pnie jej oczy rozszerzaj?, gdy dziewczyna domy?li?a si? prawdy. Obrzuciwszy j? spojrzeniem pe?nym dezaprobaty Prudence rzuci?a kosz, odwr?ci?a si? i pu?ci?a biegiem przed siebie. Rea wiedzia?a, ?e mo?e to oznacza? tylko jedno: zamierza?a donie?? mieszka?com osady. Serce jej zamar?o i poczu?a pierwsze uderzenie strachu. Wie?niacy, rzecz oczywista, za??daj?, by zabi?a swe dzieci?. Nie chcieli, by cokolwiek przypomina?o im o naje?dzie mo?now?adc?w. Dlaczego jednak wzbudza?o to w niej strach? Czy naprawd? pragn??a urodzi? to dzieci?, efekt uboczny tej pe?nej udr?ki nocy? Strach Rei zaskoczy? j? i gdy zastanowi?a si? nad tym, zrozumia?a, ?e to strach o bezpiecze?stwo jej dzieci?cia. Zdumia?o j? to bez miary. Umys? podpowiada?, ?e nie chcia?a go wyda? na ?wiat; postawi?aby w ten spos?b sw? osad? w niebezpiecze?stwie. O?mieli?oby to jedynie mo?now?adc?w, kt?rzy najechali ich wie?. A pozby? si? dzieci?cia by?oby tak ?atwo – musia?aby jedynie prze?u? korze? jukaby i podczas kolejnej k?pieli dzieci? zmar?oby. Czu?a je jednak w sobie, a jej cia?o m?wi?o jej co?, o czym milcza? umys?: pragn??a je zatrzyma?. Chroni? je. By?o to wszak dzieci?, a do tego obiecane jej w jej snach. Rea, jedynaczka, kt?ra nigdy nie pozna?a swych rodzic?w, kt?ra cierpia?a w ?wiecie, w kt?rym nikogo nie kocha?a i w kt?rym nikt nie kocha? jej, zawsze rozpaczliwie pragn??a kogo? kocha? i by kto? odwzajemni? to uczucie. Mia?a dosy? bycia sam?, ?ycia w odosobnieniu w najubo?szej cz??ci wsi, szorowania brudu za zap?at?, kt?ra starcza?a jej tylko na prze?ycie, harowania od rana do nocy bez mo?liwo?ci zmiany. Wiedzia?a, ?e przez to, kim by?a, nigdy nie znajdzie m??czyzny. A przynajmniej takiego, kt?rym by nie gardzi?a. Najpewniej nigdy nie b?dzie mia?a dzieci?cia, poza tym, kt?re nosi?a teraz w sobie. Rea poczu?a nag?? t?sknot?. Poj??a, ?e to mo?e by? jej jedyna szansa. A teraz, gdy by?a przy nadziei, zorientowa?a si?, jak bardzo pragn??a tego dziecka. Pragn??a go nade wszystko. Rea wyruszy?a z powrotem w stron? osady, podenerwowana, ogarni?ta sprzecznymi emocjami, niegotowa stawi? czo?a dezaprobacie, z kt?r? – jak wiedzia?a – si? spotka. Wie?niacy b?d? upiera? si?, by w osadzie nie przetrwa? ?aden ?lad po ?upie?cach, po tych, kt?rzy odebrali im wszystko. Nie poj?liby, ?e w przypadku tego m??czyzny wszystko wygl?da?o inaczej, ?e jej broni?. Rea nie mia?a im tego za z?e – zap?adnianie kobiet, by dominowa? i kontrolowa? osady w kr?lestwie, by?o cz?st? taktyk? ?upie?c?w. Czasem nawet posy?ali p??niej po dzieci?. Posiadanie go jedynie nap?dza?o ich kr?g przemocy. To wszystko nie zmienia?o jednak tego, co czu?a. Nosi?a w sobie ?ycie. Czu?a je przy ka?dym kroku i czerpa?a z tego si??. Czu?a ka?de uderzenie jego serca, pulsuj?ce w jej sercu. Rea sz?a g??wnymi ulicami swej osady, zmierzaj?c do swej jednoizbowej chaty, maj?c wra?enie, ?e jej ?wiat wywr?ci? si? do g?ry nogami i zastanawiaj?c si?, co o tym wszystkim s?dzi?. By?a przy nadziei. Nie wiedzia?a, jak by? przy nadziei. Nie wiedzia?a, jak wyda? na ?wiat dzieci?, ani jak je wychowa?. Ledwie by?a w stanie wykarmi? siebie. Jak mia?aby utrzyma? dzieci?? Poczu?a jednak, ?e rodzi si? w niej nowa si?a. Czu?a, jak buzuje w jej ?y?ach. By?a to si?a, z kt?rej niejasno zdawa?a sobie spraw? podczas minionych trzech ksi??yc?w, a kt?ra teraz nabra?a wyrazisto?ci. By?a to si?a wi?ksza ni? jej w?asna. Si?a przysz?o?ci, nadziei. Mo?liwo?ci. ?ycia, kt?rego nie mog?a nigdy wie??. By?a to si?a, kt?ra wymaga?a od niej, by by?a pot??niejsza, ni? kiedykolwiek mog?a by?. Id?c powoli zakurzon? drog?, Rea zacz??a z wolna spostrzega? swe otoczenie i utkwione w niej spojrzenia wie?niak?w. Obr?ci?a si? i po obu stronach drogi ujrza?a ciekawskie i pe?ne dezaprobaty oczy staruch i m?odych kobiet, starc?w i ch?opc?w, tych, kt?rzy przetrwali, okaleczonych ludzi, kt?rzy nosili blizny tamtej nocy. Na wszystkich twarzach wyryte by?o ogromne cierpienie. I wszyscy oni wpatrywali si? w ni?, w jej brzuch, jakby jakim? sposobem to ona by?a wszystkiemu winna. Widzia?a po?r?d nich kobiety w jej wieku o udr?czonych twarzach, przygl?daj?ce si? jej bez krztyny wsp??czucia. Rea wiedzia?a, ?e wiele z nich tak?e zosta?o zap?odnionych i ju? przyj??y korze?. W ich oczach dostrzeg?a ?al i wyczu?a, ?e pragn??y, by i ona go czu?a. Rea zauwa?y?a, ?e ci?ba wok?? niej g?stnieje i gdy podnios?a wzrok, z zaskoczeniem spostrzeg?a, ?e drog? zagradza jej ?ciana ludzi. Zdawa?o si?, ?e ca?a wie? wysz?a do niej, m??czy?ni i kobiety, starzy i m?odzi. Widzia?a udr?k? na ich twarzach, udr?k?, kt?r? tak?e i ona odczuwa?a. Zatrzyma?a si? i utkwi?a w nich spojrzenie. Wiedzia?a, czego od niej chc?. Chc? zabi? jej synka. Poczu?a nag?y sprzeciw – i w tej chwili postanowi?a, ?e nigdy tego nie uczyni. – Rea – rozleg? si? szorstki g?os. Severn, m??czyzna w ?rednim wieku o ciemnych w?osach i brodzie i pozosta?ej po tamtej nocy bli?nie id?cej przez policzek, sta? po?rodku ci?by i mierzy? j? gniewnym spojrzeniem. Lustrowa? j? wzrokiem, jak gdyby by?a sztuk? byd?a, i dziewczynie przesz?o przez my?l, ?e jest niewiele lepszy od mo?now?adc?w. Oni wszyscy byli tacy sami: s?dzili, ?e maj? prawo sprawowa? w?adz? nad jej cia?em. – Przyjmiesz korze? – rozkaza? ponurym g?osem. – Przyjmiesz korze?, a jutro b?dzie ju? po wszystkim. Naprz?d wysz?a jaka? kobieta i stan??a obok Severna. By?a to Luca. J? tak?e zaatakowano tamtej nocy i kobieta przyj??a korze? tydzie? wcze?niej. Rea ca?? noc s?ysza?a jej j?ki i szlochy z ?alu za utraconym dzieci?ciem. Luca wyci?gn??a przed siebie sakiewk?, w kt?rej widnia? ???ty proszek, a Rea cofn??a si?. Czu?a na sobie spojrzenia ca?ej osady, wyczekuj?cej, a? si?gnie po niego. – Luca uda si? z tob? nad rzek? – doda? Severn. – Pozostanie tam z tob? przez noc. Rea patrzy?a na nich, czuj?c, jak rodzi si? w niej jaka? obca energia. Mierzy?a ich zimnym spojrzeniem. Nie odrzek?a nic. Oblicza im spochmurnia?y. – Nie sprzeciwiaj si? nam, dziewko – rzek? inny m??czyzna, wychodz?c naprz?d i zaciskaj?c d?o? na sierpie, a? pobiela?y mu k?ykcie. – Nie niszcz pami?ci m??czyzn i kobiet, kt?rych stracili?my tamtej nocy, wydaj?c na ?wiat ich potomstwo. Zr?b, czego si? od ciebie wymaga. Zr?b, co do ciebie nale?y. Rea wzi??a g??boki oddech i z zaskoczeniem spostrzeg?a si?? w?asnego g?osu, gdy odrzek?a: – Nie. Jej g?os jej samej zda? si? obcy, by? bardziej g??boki i dojrza?y ni? kiedykolwiek wcze?niej. Jak gdyby z dnia na dzie? sta?a si? kobiet?. Rea zobaczy?a, jak na ich twarzach maluje si? gniew, niby chmura burzowa przep?ywaj?ca po niebie w s?oneczny dzie?. Jeden z m??czyzn, Kavo, nachmurzy? si? i wyszed? naprz?d. Otacza?a go aura w?adczo?ci. Rea opu?ci?a wzrok i ujrza?a w jego d?oni ka?czug. – Istnieje ?atwy spos?b, by to uczyni? – rzek? g?osem jak ze stali. – i trudny. Rea czu?a, jak serce t?ucze jej si? w piersi, gdy spojrza?a mu prosto w oczy. Przypomnia?a sobie, co ojciec rzek? jej raz, gdy by?a ma?? dziewczynk?: nigdy nie ust?puj. Przed nikim. Zawsze walcz o swoje, nawet je?li masz znikome szanse na zwyci?stwo. Szczeg?lnie je?li masz znikome szanse. Zawsze obieraj za cel najwi?kszego z prze?ladowc?w. Atakuj pierwsza. Nawet je?li przyp?acisz to ?yciem. Rea rzuci?a si? do dzia?ania. Nie zastanawiaj?c si?, wyci?gn??a d?o?, wyrwa?a kij z d?oni jednego z m??czyzn, da?a krok naprz?d i z ca?ej si?y uderzy?a Kavo w splot s?oneczny. M??czyzna wci?gn?? gwa?townie powietrze i przewr?ci? si?, a Rea nie czekaj?c, a? si? podniesie zamachn??a si? i zdzieli?a go kijem w twarz. Chrupn??o mu w nosie i m??czyzna upu?ci? ka?czug i opad? na ziemi?, w b?oto, chwytaj?c si? za nos i poj?kuj?c. Rea, wci?? zaciskaj?c d?o? na kiju, podnios?a wzrok i ujrza?a przera?one, zaszokowane twarze wpatrzone w ni?. Wszyscy zdawali si? nieco mniej pewni swej racji. – To m?j synek – sykn??a. – Urodz? go. Je?li przyjdziesz po mnie, nast?pnym razem w twym brzuchu znajdzie si? nie kij, a miecz. Z tymi s?owy zacisn??a d?o? na kiju, odwr?ci?a si? i powoli odesz?a, toruj?c sobie ?okciami drog? przez ci?b?. Wiedzia?a, ?e ?aden z nich nie odwa?y si? p?j?? za ni?. Przynajmniej nie teraz. Odesz?a. D?onie jej dr?a?y, a serce wali?o jak m?otem. Wiedzia?a, ?e czeka j? d?ugie sze?? miesi?cy, nim dziecko przyjdzie na ?wiat. I ?e kiedy przyjd? po ni? nast?pnym razem, przyjd? po to, by j? zabi?. ROZDZIA? TRZECI Sze?? ksi??yc?w p??niej Rea le?a?a na stosie futer przy swym niewielkim, hucz?cym palenisku, zupe?nie sama, krzycz?c z b?lu, gdy? nadesz?y skurcze. Na zewn?trz hula? zimowy wiatr. Pot??na nawa?nica trzaska?a okiennicami o ?ciany i wciska?a ?nieg do chaty. Szalej?ca burza wpasowa?a si? w nastr?j Rei. Jej twarz l?ni?a od potu. Dziewczyna siedzia?a przy niewielkim ogniu, lecz nie potrafi?a si? rozgrza? pomimo hucz?cych p?omieni, pomimo tego, ?e jej dzieci? kopa?o i obraca?o si? w jej brzuchu, jak gdyby usi?owa?o si? z niego wydosta?. By?a mokra i zzi?bni?ta, dr?a?a na ca?ym ciele, i by?a pewna, ?e umrze tej nocy. Nadszed? kolejny skurcz i Rea po?a?owa?a, ?e rycerz nie pozostawi? jej wtedy na ?mier?; okaza?by wi?ksz? ?ask?. Ta przed?u?aj?ca si? tortura, ta noc by?a czyst? udr?k?, tysi?ckrotnie gorsz? od wszystkiego, co on m?g?by jej uczyni?. Wtem – g?o?niejszy nawet od jej krzyk?w, od podmuch?w wichru – da? si? s?ysze? inny ha?as – by? mo?e jedyny odg?os, kt?ry w tej chwili potrafi? sprawi?, ?e po plecach przebieg? jej dreszcz. By?y to krzyki ci?by. Rozw?cieczonej ci?by wie?niak?w, kt?rzy – jak wiedzia?a – przyszli zabi? jej dzieci?. Rea zebra?a ka?d? pozosta?? jej jeszcze uncj? si?y – si?y, kt?rej nie wiedzia?a nawet, ?e jej pozosta?a – i, dr??c, zdo?a?a jako? podnie?? si? z ziemi. Poj?kuj?c i krzycz?c upad?a chwiejnie na kolana. Wyci?gn??a r?k? ku drewnianemu ko?kowi na ?cianie i zebrawszy wszystkie si?y podnios?a si? z g?o?nym krzykiem. Nie wiedzia?a ju? sama, czy b?l by? wi?kszy, gdy le?a?a, czy gdy sta?a. Nie mia?a jednak czasu, by si? nad tym zastanawia?. G?osy ci?by by?y coraz g?o?niejsze, coraz bli?sze i wiedzia?a, ?e niebawem si? zjawi?. Nie mia?aby nic przeciwko swej ?mierci. Lecz gdy chodzi?o o jej dzieci? – to co innego. Musia?a upewni? si?, ?e to dzieci? b?dzie bezpieczne, bez wzgl?du na to, jak? cen? przyjdzie jej za to zap?aci?. By?o to niezwykle dziwne, lecz czu?a si? bardziej przywi?zana do ?ycia tego dzieci?cia ni? swego w?asnego. Rea zdo?a?a dotrze? chwiejnym krokiem do drzwi i opar?a si? o nie, podtrzymuj?c si? o klamk?. Sta?a tak, oddychaj?c z trudem przez kilka sekund, wspieraj?c si? na klamce i zbieraj?c si?y. Wreszcie przekr?ci?a j?. Chwyci?a stoj?ce przy ?cianie wid?y i, wspieraj?c si? na nich, otworzy?a drzwi. Re? zaskoczy? nag?y podmuch wiatru i ?niegu, tak zimny, ?e zapar?o jej dech. Us?ysza?a tak?e okrzyki nios?ce si? przez wiatr i serce jej zamar?o, gdy w oddali ujrza?a pochodnie, zmierzaj?ce ku niej kr?t? drog? niby rozw?cieczone ?wietliki po?r?d nocy. Podnios?a wzrok na niebo i pomi?dzy chmurami dojrza?a ogromny, czerwony ksi??yc, kt?ry zdawa? si? zajmowa? ca?y niebosk?on. Rea wci?gn??a gwa?townie powietrze. To niemo?liwe. Nigdy nie widzia?a, by ksi??yc rzuca? czerwon? po?wiat? i nigdy nie widzia?a go podczas burzy. Poczu?a mocne kopni?cie w brzuchu i nagle wiedzia?a bez cienia w?tpliwo?ci, ?e ten ksi??yc by? znakiem. Mia? ukaza? si? podczas narodzin jej dzieci?cia. Kim on jest? – zastanawia?a si?. Rea opu?ci?a d?onie i z?apa?a si? za brzuch, czuj?c jak inna osoba porusza si? wewn?trz niej. Czu?a jego si??, pragn?? wyrwa? si? na zewn?trz, jak gdyby chcia? sam walczy? z tymi lud?mi. Wtem nadeszli. P?on?ce pochodnie roz?wietli?y ciemno?? i zjawi?a si? przed ni? ci?ba, wy?oniwszy si? z uliczek. Zmierza?a prosto na ni?. Gdyby by?a dawn? sob? – siln?, zr?czn? – stawi?aby im czo?a. Lecz ledwie by?a w stanie chodzi? – ledwie sta?a na nogach – i nie mog?a si? teraz z nimi zmierzy?. Nie kiedy jej dzieci? mia?o przyj?? na ?wiat. Rea poczu?a jednak, ?e przep?ywa przez ni? pierwotny gniew i pierwotna si?a, pierwotna si?a – jak wiedzia?a – jej dzieci?cia. Poczu?a tak?e przyp?yw adrenaliny i b?l na chwil? zel?a?. Przez kr?tk? chwil? poczu?a si? zn?w sob?. Pierwszy z wie?niak?w zbli?a? si? do niej. Niski, gruby m??czyzna bieg? na ni? z wyci?gni?tym przed siebie sierpem. Gdy znalaz? si? ju? przy niej, Rea odchyli?a si? w ty?, chwyci?a wid?y obiema r?kami, odsun??a si? na bok i wydaj?c z siebie pierwotny krzyk wbi?a je prosto w jego brzuch. M??czyzna zatrzyma? si?, zaszokowany, po czym osun?? si? u jej st?p. Ci?ba tak?e zatrzyma?a si?, patrz?c na ni? w szoku, wyra?nie si? tego nie spodziewaj?c. Rea nie czeka?a. Szybkim ruchem wyci?gn??a wid?y, obr?ci?a nimi nad g?ow? i zdzieli?a kolejnego wie?niaka w policzek, gdy m??czyzna rzuci? si? na ni? z pa?k?. Ten tak?e run?? w ?nieg u jej st?p. Rea poczu?a okropny b?l w boku, gdy inny m??czyzna ruszy? naprz?d i rzuci? si? na ni?, powalaj?c w ?nieg. Prze?lizgn?li si? kilka st?p, a dziewczyna j?kn??a z b?lu, gdy poczu?a jak dzieci? kopie w jej brzuchu. Mocowa?a si? z m??czyzn? w ?niegu, walcz?c o ?ycie i gdy na chwil? rozlu?ni? u?cisk, zdesperowana Rea zatopi?a z?by w jego policzku. M??czyzna wrzasn??, gdy zacisn??a je mocno, a? rana zacz??a broczy? krwi?. Rea czu?a jej smak i nie zamierza?a pu?ci?, my?l?c o swym dzieci?ciu. Wreszcie m??czyzna stoczy? si? z niej, chwytaj?c si? za policzek, a Rea spostrzeg?a sw? szans?. ?lizgaj?c si? na ?niegu podnios?a si? na nogi, gotowa do ucieczki. Niemal jej si? to uda?o, gdy poczu?a nagle, jak czyja? d?o? chwyta j? od ty?u za w?osy. Ten m??czyzna niemal wyrwa? jej w?osy z g?owy, powalaj?c j? z powrotem na ziemi? i ci?gn?c za sob?. Obejrzawszy si? ujrza?a gniewn? twarz Severna. – Powinna? by?a us?ucha?, gdy? mia?a szans? – wycedzi? przez z?by ze z?o?ci?. – a teraz zginiesz razem ze swym dzieci?ciem. Rea us?ysza?a radosne okrzyki ci?by i wiedzia?a, ?e przyszed? na ni? czas. Zamkn??a oczy i modli?a si?. Nie by?a nigdy wierz?c? osob?, lecz w tej chwili zwr?ci?a si? do Boga. Prosz? ka?d? cz?stk? tego, kim jestem, by to dzieci? ocala?o. Mo?esz pozwoli?, bym ja zgin??a. Tylko ocal dzieci?. Jak gdyby jej modlitwy zosta?y wys?uchane, poczu?a nagle, ?e zaci?ni?ta na jej w?osach d?o? rozlu?nia si? i jednocze?nie us?ysza?a g?uchy huk. Podnios?a g?ow?, zaskoczona, zastanawiaj?c si?, co te? mog?o si? sta?. Gdy zobaczy?a, kto przyszed? jej z pomoc?, by?a zaskoczona. By? to ch?opak – Nick –m?odszy od niej o kilka lat. By? synem zwyk?ego ch?opa, jak ona. Nie by? szczeg?lnie lotny i inni zawsze na?miewali si? z niego. Rea jednak zawsze okazywa?a mu dobro?. By? mo?e pami?ta? o tym. Rea patrzy?a, jak Nick unosi pa?k? i uderza Severna w bok g?owy, str?caj?c go z niej. Nick stan?? przed ci?b?, wyci?gaj?c przed siebie pa?k? i odgradzaj?c dziewczyn? od nich. – Uciekaj, ju?! – krzykn?? do niej. – Nim ci? zabij?! Rea spojrza?a na niego z wdzi?czno?ci? i zaskoczeniem. Ta ci?ba z pewno?ci? pogruchocze mu ko?ci za to, co zrobi?. Dziewczyna skoczy?a na r?wne nogi i pu?ci?a si? biegiem przed siebie, ?lizgaj?c si? po drodze, zdeterminowana, by uciec daleko p?ki mia?a jeszcze na to czas. Skry?a si? w uliczkach, ale nim w nich znikn??a, zerkn??a przez rami? i zobaczy?a, ?e Nick zamachuje si? z furi? na wie?niak?w i uderza kilku z nich pa?k?. Kilku m??czyzn jednak natar?o i powali?o go na ziemi?. Gdy nie sta? im ju? na drodze, ruszyli w ?lad za ni?. Rea bieg?a. Z trudem chwytaj?c oddech pokonywa?a kr?te uliczki w poszukiwaniu schronienia. Dysz?c i walcz?c z ogromnym b?lem, nie wiedzia?a, jak d?ugo zdo?a jeszcze ucieka?. Wreszcie wbieg?a do g??wnej cz??ci osady, w kt?rej sta?y wspania?e kamienne zabudowania. Gdy zerkn??a przez rami?, z przera?eniem zobaczy?a, ?e si? zbli?aj?. Byli ju? nieca?e dwadzie?cia st?p za ni?. Wci?gn??a gwa?townie powietrze, bardziej potykaj?c si? ni? biegn?c. Wiedzia?a, ?e zbli?a si? jej kres. Nadchodzi?a kolejna fala b?lu. Wtem rozleg?o si? g?o?ne skrzypienie i gdy Rea podnios?a wzrok, ujrza?a, ?e otwieraj? si? przed ni? szeroko przedwieczne d?bowe drzwi. Z zaskoczeniem ujrza?a Fiotha, starego aptekarza, kt?ry wygl?da? na zewn?trz ze swego niewielkiego kamiennego fortu z szeroko otwartymi oczyma, gestem przyzywaj?c j?, by szybko wesz?a do ?rodka. Fioth wyci?gn?? do niej r?k? i szarpn?? zaskakuj?co mocno jak na sw?j wiek, a Rea zataczaj?c si? przekroczy?a pr?g du?ego don?onu. M??czyzna zatrzasn?? drzwi i zaryglowa? je za ni?. Po chwili rozleg?o si? ?upanie do drzwi, r?ce i sierpy tuzin?w wzburzonych wie?niak?w pr?bowa?y je wywa?y?. Drzwi jednak, ku nieopisanej uldze Rei, nie ust?pi?y. By?y grube na stop? i o stulecia starsze od niej. Ci??kie ?elazne rygle ani drgn??y. Rea odetchn??a g??boko. Jej dzieci? by?o bezpieczne. Fioth nachyli? si? i przyjrza? jej uwa?nie. Jego twarz by?a pe?na wsp??czucia i jego ?agodno?? pomog?a jej nade wszystko. Od miesi?cy nikt w ca?ej osadzie nie spojrza? na ni? z dobroci?. Aptekarz zdj?? jej futro, a Rea sykn??a, gdy poczu?a kolejny skurcz. By?o tu cicho – podmuchy wichru omiataj?ce dach by?y st?umione – i bardzo ciep?o. Fioth poprowadzi? j? obok paleniska i pom?g? po?o?y? si? na stosie futer. Wtedy dopiero poczu?, jak to wszystko j? um?czy?o: bieg, walka, b?l. Osun??a si? na ziemi?. Wiedzia?a, ?e nawet gdyby tysi?c m???w dobija? si? do drzwi, nie mog?aby si? ju? poruszy?. Krzykn??a, gdy jej cia?em szarpn?? ostry b?l. – Nie mog? biec – j?kn??a Rea, zaczynaj?c ?ka?. – Nie mog? ju? biec. Aptekarz sch?odzi? jej czo?o ch?odn?, wilgotn? szmatk?. – Nie musisz ju? nigdzie biec – powiedzia? g?osem pradawnie brzmi?cym, nios?cym otuch?, jak gdyby nie pierwszy raz by? tego ?wiadkiem. – Jestem przy tobie. Krzykn??a i j?kn??a, gdy przesz?a przez ni? kolejna fala b?lu. Mia?a wra?enie, ?e rozdziera j? na dwoje. – Po??? si?! – rozkaza?. Uczyni?a, jak jej kaza? – a po sekundzie co? poczu?a. Silny nacisk pomi?dzy nogami. Nagle rozleg? si? d?wi?k, kt?ry wprawi? j? w przera?enie. ?kanie. Krzyk dzieci?cia. Nieomal zemdla?a z b?lu. Na przemian trac?c przytomno?? i odzyskuj?c j?, patrzy?a na wprawne d?onie aptekarza, kt?re wyci?ga?y z niej dzieci?. Zbli?y? do niego jaki? ostry przedmiot i przeci?? p?powin?. Rea patrzy?a, jak ociera dzieci? szmatk?, oczyszcza jego p?uca, nos, gard?o. P?acz i krzyk przybra?y na sile. Rea zacz??a szlocha?. Ten d?wi?k by? niezwyk?? ulg? i przeszy? jej serce, wznosz?c si? nawet ponad odg?os dobijaj?cych si? do drzwi wie?niak?w. Dzieci?. Jej dzieci?. ?y?. Na przek?r wszystkiemu narodzi? si?. Rea jak przez mg?? widzia?a, jak aptekarz otula go pledem, a nast?pnie poczu?a ciep?o, gdy po?o?y? synka w jej ramionach. Czu?a jego ci??ar na swej piersi i trzyma?a mocno krzycz?cego i p?acz?cego ch?opca. Nigdy nie by?a tak uradowana, po jej policzkach ciek?y ?zy. Nagle da? si? s?ysze? inny odg?os: t?tent ko?skich kopyt. Brz?k zbroi. A po chwili – krzyki. Nie by? to ju? odg?os ci?by krzycz?cej, ?e j? zabije – lecz raczej samej ci?by, kt?ra by?a zabijana. Rea nas?uchiwa?a, sko?owana, pr?buj?c to zrozumie?. Wtem odczu?a przyp?yw ulgi. To oczywiste. Mo?now?adca powr?ci?, by j? ocali?. By ocali? swe dzieci?. – Dzi?ki Bogu – rzek?a. – Rycerze przybyli mi na ratunek. Rea poczu?a nag?y przyp?yw optymizmu. By? mo?e m??czyzna zabierze j? z dala od tego wszystkiego. By? mo?e zyska szans?, by zacz?? ?ycie od nowa. Jej synek b?dzie dorasta? w zamku, stanie si? wielkim panem, by? mo?e ona zamieszka tam wraz z nim. Jej dzieci? b?dzie wiod?o udane ?ycie. Ona b?dzie wiod?a udane ?ycie. Re? ogarn??a ulga, a po jej policzkach sp?yn??y ?zy rado?ci. – Nie – poprawi? j? aptekarz powa?nym g?osem. – Nie przybyli, by ocali? twe dzieci?. Spojrza?a na niego sko?owana. – Dlaczego zatem przybyli? M??czyzna popatrzy? na ni? ponuro. – By je zabi?. Patrzy?a na niego z przera?eniem, czuj?c, jak po plecach przebiega j? dreszcz. – Nie zawierzyli, ?e ci?ba wie?niak?w wykona to zadanie – doda?. – Pragn?li mie? pewno??, ?e zostanie wykonane nale?ycie, ich r?koma. Rea poczu?a, jak krew ?cina jej si? w ?y?ach. – Ale… – wyj?ka?a, pr?buj?c to zrozumie?. – moje dzieci? nale?y do tego rycerza. Do ich dow?dcy. Dlaczego? Dlaczego mieliby pragn?? jego ?mierci? Fioth pokr?ci? ponuro g?ow?. – Ci, kt?rych tam s?yszysz, to nie jego ludzie. To jego rywale. Chc? ?mierci jego dzieci?cia. Chc? twojej ?mierci. Patrzy? na ni? z panik?, ponaglaj?c j? spojrzeniem, i Rea przerazi?a si? nie na ?arty, gdy spostrzeg?a, ?e rzek? prawd?. – Oboje musicie opu?ci? to miejsce! – nalega?. – Natychmiast! Ledwie sko?czy? wypowiada? te s?owa, a rozleg?o si? uderzenie ?elaznego tarana o drzwi. Tym razem nie by? to jaki? sierp jednego z wie?niak?w – by? to taran wy?wiczonego rycerza. Gdy uderzy?, drzwi ugi??y si?. Fioth obr?ci? si? w jej stron? z oczyma szeroko otwartymi w panice. – ID?! – krzykn??. Rea spojrza?a na niego, zdj?ta strachem, zastanawiaj?c si?, czy w tym stanie zdo?a cho?by si? podnie??. M??czyzna jednak chwyci? j? i szarpni?ciem postawi? na nogi. Wykrzykn??a z b?lu. Ka?dy ruch by? dla niej udr?k?. – Prosz?! – wykrzykn??a. – To boli zbyt mocno! Pozw?l mi umrze?! – Sp?jrz w swe ramiona! – odkrzykn??. – Czy chcesz, by on zgin??? Rea opu?ci?a wzrok na ch?opca zanosz?cego si? p?aczem w jej ramionach i gdy rozleg?o si? kolejne uderzenie o drzwi, wiedzia?a, ?e aptekarz ma racj?. Nie mog?a pozwoli?, by zgin??. – A co stanie si? z tob?? – j?kn??a, spostrzeg?szy si?. – Ciebie tak?e zabij?. Skin?? g?ow? z rezygnacj?. – Prze?y?em ju? wiele lat – odpar?. – Je?li zdo?am spowolni? ich, a ty zyskasz szans? na bezpiecze?stwo, z ch?ci? oddam to, co pozosta?o jeszcze z mego ?ycia. A teraz id? ju?! Zmierzaj ku rzece! Znajd? ??d? i opu?? to miejsce! ?ywo! Poci?gn?? j?, nim zd??y?a si? zastanowi?, i nim si? zorientowa?a, m??czyzna prowadzi? j? ku tylnemu wyj?ciu ze swego fortu. Odsun?? gobelin, za kt?rym skryte by?y drzwi wykute w kamiennej ?cianie. Napar? na nie z ca?ej si?y, a one otworzy?y si? skrzypi?c, uwalniaj?c przedwieczne powietrze. Zimny podmuch wpad? do ?rodka. Ledwie si? otwar?y, a m??czyzna wypchn?? j? i jej dzieci? na zewn?trz. Rea znalaz?a si? po?r?d ?nie?ycy i potykaj?c si? zacz??a schodzi? w d?? stromego, zasypanego ?niegiem brzegu rzeki, ?ciskaj?c swe dzieci?. ?lizga?a si?, czuj?c, jak gdyby ?wiat wali? si? pod jej stopami, ledwie by?a w stanie si? porusza?. Gdy bieg?a, grom uderzy? w ogromne drzewo nieopodal niej, roz?wietlaj?c noc, i pokrywaj?c je p?omieniami powali? tu? obok. Rea potkn??a si? i w chwili, gdy skuli?a si?, by os?oni? swe dzieci?, poczu?a jak naszyjnik, kt?ry jego ojciec jej podarowa?, zsuwa si? z jej szyi i wpada w p?omienie. Rea od?ama?a ga??zk?, by go stamt?d wyci?gn?? i zdo?a?a to zrobi?, cho? ga??zka zaj??a si? ogniem. Trzyma?a go przez chwil? w powietrzu i z przera?eniem spostrzeg?a, jak r?czka jej dzieci?cia wyci?ga si? ku niemu. Jej syn wrzasn??, a Rea odrzuci?a naszyjnik na bok, nie dbaj?c o to, od kogo otrzyma?a ten podarek. Przera?ona ujrza?a dok?adne odbicie naszyjnika na r?czce dzieci?cia. Czu?a, ?e to omen. Teren sta? si? bardziej spadzisty i Rea zn?w si? po?lizgn??a, tym razem upadaj?c na ziemi?. Spada?a w d?? i krzycza?a, osuwaj?c si? ku brzegowi rzeki. Odetchn??a z ulg?, gdy si? na nim znalaz?a i zrozumia?a, ?e gdyby nie ze?lizgn??a si? a? tutaj, najpewniej nigdy by tu nie dobieg?a. Zerkn??a przez rami? w g?r? skarpy, zaszokowana tym, jak d?ug? drog? przeby?a i przygl?da?a si? z przera?eniem, jak rycerze wdzieraj? si? do fortu Fiotha i podpalaj? go. Ogie? p?on?? ?ywo pomimo ?niegu i Re? ogarn??o ogromne poczucie winy, gdy? wiedzia?a, ?e m??czyzna odda? za ni? ?ycie. Po chwili rycerze wypadli przez tylne drzwi, a coraz wi?cej koni galopowa?o wok?? fortu. Rea zauwa?y?a, ?e j? spostrzegli i bez chwili wahania ruszyli w jej stron?. Rea odwr?ci?a si? i pr?bowa?a uciec, lecz nie mia?a dok?d. I tak nie by?a w stanie biec. Mog?a jedynie pa?? na kolana nad brzegiem rzeki. Wiedzia?a, ?e zginie tutaj. By?a u kresu si?. Pozosta?a jednak nadzieja dla jej dzieci?cia. Rea rozejrza?a si? i spostrzeg?a pl?tanin? chrustu, by? mo?e bobrowe ?eremie, splecione tak g?sto, ?e przypomina?o kosz. Wiedziona matczyn? mi?o?ci? obmy?li?a pr?dko plan. Wyci?gn??a r?k?, chwyci?a je i szybko u?o?y?a w nim swe dzieci?. Po?o?y?a kosz na wodzie i z ulg? spostrzeg?a, ?e unosi si? na niej. Rea wyci?gn??a r?ce i gotowa?a si?, by pchn?? kosz na spokojne wody rzeki. Je?li nurt go chwyci, odp?ynie z dala od tego miejsca. Gdzie? w d?? rzeki. Jak daleko i jak d?ugo – tego nie wiedzia?a. Lecz niewielka szansa prze?ycia by?a lepsza ni? ?adna. ?kaj?c, Rea nachyli?a si? i z?o?y?a poca?unek na czole swego dzieci?cia. Krzykn??a z ?alu i otuli?a jego d?onie swymi. – Kocham ci? – powiedzia?a, ?kaj?c. – Nigdy mnie nie zapomnij. Dzieci? wrzasn??o, jak gdyby j? zrozumia?o i by? to przeszywaj?cy krzyk, nios?cy si? nawet ponad kolejnym uderzeniem grzmotu, nawet ponad odg?osem zbli?aj?cych si? koni. Rea wiedzia?a, ?e nie mo?e d?u?ej zwleka?. Pchn??a kosz, kt?ry rych?o zosta? podchwycony przez nurt. Szlochaj?c patrzy?a, jak znika w mroku. Ledwie straci?a go z oczu, a obok niej rozleg? si? brz?k zbroi – i obr?ciwszy si? raptownie ujrza?a kilku rycerzy, kt?rzy schodzili ze swych wierzchowc?w zaledwie kilka st?p od niej. – Gdzie jest dzieci?? – zapyta? jeden z nich. Mia? opuszczon? zas?on? he?mu, a jego g?os poni?s? si? ponad burz?. Nie przypomina?a wcale zas?ony m??czyzny, kt?ry j? wtedy posiad?. Ten rycerz mia? na sobie czerwon? zbroj? innego rodzaju, a w jego g?osie nie by?o ani krzty dobroci. – Ja… – zacz??a Rea. Wtem poczu?a w sobie furi? – furi? kobiety, kt?ra wiedzia?a, ?e zginie. Kt?ra nie mia?a nic do stracenia. – Nie ma go tu – sykn??a buntowniczo. U?miechn??a si?. – I nigdy go nie schwytacie. Nigdy. M??czyzna chrz?kn?? ze z?o?ci?, da? krok naprz?d, doby? miecza i d?gn?? j?. Rea poczu?a okropny b?l od klingi miecza w swej piersi i j?kn??a, pozbawiona tchu. Czu?a, ?e wszystko staje si? l?ejsze, ?e osnuwa j? bia?e ?wiat?o i wiedzia?a, ?e tak wygl?da ?mier?. Nie l?ka?a si? jednak. Zamiast tego czu?a satysfakcj?. Jej dzieci? by?o bezpieczne. I gdy wpad?a twarz? do rzeki, a woda zacz??a nabiera? barwy krwi, wiedzia?a ?e to koniec. Jej kr?tkie, trudne ?ycie dobieg?o kresu. Lecz jej synek b?dzie ?y? wiecznie. * Wie?niaczka Mithka kl?cza?a na brzegu rzeki obok swego m??a. Gor?czkowo powtarzali mod?y, nie znajduj?c innej drogi ratunku podczas tej nieprawdopodobnej burzy. Mieli wra?enie, ?e zbli?a si? koniec ?wiata. Krwistoczerwony ksi??yc sam w sobie by? z?ym omenem – lecz gdy ukaza? si? w czasie burzy takiej jak ta, c??, by?o to bardziej ni? nieprawdopodobne. By?o to nies?ychane. Mithka wiedzia?a, ?e dzieje si? co? donios?ego. Kl?czeli obok siebie, a podmuchy wiatru i ?niegu ch?osta?y ich twarze. Kobieta modli?a si? o ochron? dla ich rodziny. O lito??. O wybaczenie za wszystko, co zrobi?a ?le. Mithka by?a bogobojn? kobiet?. Prze?y?a wiele cykli s?onecznych, wyda?a na ?wiat kilkoro dzieci, wiod?a dobre ?ycie. Ubogie, lecz dobre. By?a przyzwoit? kobiet?. Nie w?ciubia?a nosa w nie swoje sprawy, dba?a o innych i nigdy nie wyrz?dzi?a nikomu krzywdy. Modli?a si?, by B?g oszcz?dzi? jej dzieci, jej domostwo i liche przedmioty, kt?re posiadali. Pochyli?a si? i po?o?y?a d?onie w ?niegu, zamkn??a oczy i nachyli?a si? nisko, g?ow? dotykaj?c ziemi. Modli?a si? do Boga o znak. Powoli podnios?a g?ow?. Otworzy?a oczy szeroko, a serce zacz??o t?uc si? jej w piersi, gdy spostrzeg?a co? przed sob?. – Murka! – sykn??a. Jej m?? odwr?ci? si? i tak?e spojrza? na to. Oboje zastygli w miejscu, os?upiali ze zdumienia. To nie by?o mo?liwe. Mithka zamruga?a kilkukrotnie, lecz wci?? widzia?a to samo. Przed nimi, niesiony z nurtem rzeki, p?yn?? kosz. A w koszu by?o dzieci?. Ch?opiec. Jego krzyki nios?y si? przez noc, a by?y g?o?niejsze nawet od burzy, od nieprawdopodobnych uderze? grom?w. Ka?dy krzyk przeszywa? jej serce. Wbieg?a do rzeki i brodzi?a g??boko, nie zwa?aj?c na lodowat? wod?, kt?ra wbija?a si? w jej cia?o jak no?e. Chwyci?a kosz i zmagaj?c si? z nurtem, ruszy?a w kierunku brzegu. Opu?ci?a wzrok i spostrzeg?a, ?e dzieci? jest ciasno opatulone pledem i ?e – jakim? cudem – jest suche. Przyjrza?a si? mu uwa?niej i z zaskoczeniem ujrza?a ?wie?? blizn? po oparzeniu na jego r?czce – a jeszcze bardziej zdumia? j? zarys symbolu: dwa w??e oplataj?ce ksi??yc, a pomi?dzy nimi sztylet. Wci?gn??a gwa?townie powietrze; natychmiast go rozpozna?a. O tym symbolu m?wi?y ludowe opowiastki i legendy. Przel?k?a si? go. Obr?ci?a si? do swego m??a. – Kto m?g? post?pi? w taki spos?b? – zapyta?a z przera?eniem, trzymaj?c dzieci? blisko piersi. M??czyzna jedynie pokr?ci? g?ow? w zadziwieniu. – Musimy zabra? go do domu – zadecydowa?a. Jej m?? zmarszczy? brwi i pokr?ci? g?ow?. – Jakim sposobem? – warkn??. – Nie sta? nas, by go wykarmi?. Ledwie dla nas starcza. Mamy ju? trzech syn?w – do czego potrzebny nam czwarty? Odchowali?my ju? dzieci. Mithka pr?dko podj??a decyzj?. Pokaza?a mu blizn? na r?czce dzieci?cia, po tylu latach wiedz?c ju?, co przekona jej m??a. W rzeczy samej, blizna wywar?a na nim wra?enie. – Sp?jrz – odwarkn??a. – To znak. Znak dla nas – rzek?a surowo. – Ocal? to dzieci? – czy ci si? to podoba, czy nie. Nie pozostawi? go tu na ?mier?. M??czyzna nadal by? nachmurzony, lecz mniej pewny swego, gdy niebosk?on nad nimi przeci??a kolejna b?yskawica. Spojrza? bacznie w g?r? ze strachem. – Czy s?dzisz, ?e to zbieg okoliczno?ci? – zapyta?. – W noc tak? jak ta dzieci? przychodzi na ?wiat? Masz poj?cie, kogo trzymasz na r?kach? Spojrza? na dzieci? ze strachem. Nast?pnie wsta? i cofn?? si?, wreszcie odwr?ci? si? i odszed?, wyra?nie niezadowolony. Lecz Mithka nie zamierza?a ust?pi?. U?miechn??a si? do dzieci?cia i ko?ysz?c je, tuli?a do piersi, ogrzewaj?c jego zzi?bni?t? twarzyczk?. Z wolna jego p?acz ucich?. – Dzieci? niepodobne do ?adnego z nas – odrzek?a do nikogo, trzymaj?c go blisko siebie. – Dzieci?, kt?re zmieni ?wiat. A na imi? b?dzie mu Royce. CZ??? DRUGA ROZDZIA? CZWARTY 17 cykli s?onecznych p??niej Royce sta? na szczycie wzg?rza pod jedynym d?bem rosn?cym po?r?d ?an?w zb??, pod przedwiecznym drzewem, kt?rego konary wyci?ga?y si? ku niebu. Spojrza? Genevieve g??boko w oczy, zadurzony po uszy. Trzymali si? za r?ce i dziewczyna u?miechn??a si? do niego, a gdy przysun?li si? i poca?owali, Royce czu? zachwyt i wdzi?czno??, ?e jego serce mo?e si? tak radowa?. Gdy s?o?ce wzbi?o si? ponad ?anami zb??, Royce zapragn?? zatrzyma? t? chwil? na zawsze. M?odzieniec odsun?? si? i spojrza? na ni?. Genevieve by?a przepi?kna. Mia?a siedemna?cie lat, podobnie jak on, by?a wysoka i smuk?a, o jasnych w?osach i zielonych oczach o bystrym wejrzeniu, a jej delikatna twarzyczka mu?ni?ta by?a piegami. Dzi?ki jej u?miechowi Royce czu? si? rad, ?e ?yje, a jej ?miech ni?s? mu ukojenie. Nadto cechowa?y j? wdzi?k i szlachetno??, kt?re zdecydowanie nie pasowa?y do tego, ?e by?a wie?niaczk?. Royce ujrza? w jej oczach swe odbicie i nie m?g? si? nadziwi? tym, ?e wygl?da?, jak gdyby m?g? by? z ni? spokrewniony. By?, rzecz oczywista, znacznie postawniejszy – wysoki jak na sw?j wiek, w barkach szerszy nawet ni? jego starsi bracia, mia? mocno zarysowany podbr?dek, szlachetny nos, dumne czo?o, pr??ne mi??nie pod postrz?pion? tunik? i delikatne rysy twarzy, jak Genevieve. D?ugawe jasne w?osy opada?y mu na czo?o tu? nad oczami, a orzechowo-zielone oczy by?y podobnej do jej, cho? o odcie? ciemniejsze. Los obdarzy? go si?? i zr?czno?ci? we w?adaniu mieczem r?wn? jego braciom, cho? by? najm?odszy z ca?ej czw?rki. Jego ojciec wspomina? zawsze ?artobliwie, ?e spad? z nieba i Royce rozumia? go: nie mia? ciemnych w?os?w jak jego bracia ani przeci?tnej postury jak oni. By? jak kto? obcy w swej w?asnej rodzinie. Obj?li si? i Royce poczu?, jak dobrze by?o by? przytulanym mocno, mie? kogo?, kto kocha go r?wnie mocno, jak on j?. Ci dwoje byli nieroz??czni od dzieci?cych lat, dorastali razem, bawi?c si? na tych polach, i ju? wtedy poprzysi?gli, ?e w dzie? przesilenia letniego siedemnastego roku swego ?ycia stan? na ?lubnym kobiercu. Jako dzieci z?o?yli ?miertelnie powa?n? przysi?g?. Wraz z up?ywem czasu, gdy rok mija? za rokiem, nie odsun?li si?, jak wi?kszo?? dzieci, lecz zbli?yli jeszcze do siebie. Wbrew wszystkiemu ich przysi?ga przekszta?ci?a si? z dziecinnej igraszki w co?, co z ka?dym rokiem by?o silniejsze, powa?niejsze, niezniszczalne. Zdawa?o si?, ?e ich drogi mia?y si? nigdy nie rozwidli?. Teraz wreszcie, cho? trudno by?o im w to uwierzy?, ten dzie? nadszed?. Oboje mieli po siedemna?cie lat, nadszed? dzie? letniego przesilenia, byli teraz doro?li, mogli decydowa? o sobie i gdy stali tak pod tym drzewem, patrz?c na wznosz?ce si? nad widnokr?giem s?o?ce, oboje byli beztroscy i podekscytowani, wiedz?c, co to oznacza. – Czy twoja matka jest rada? – zapyta?a. Royce u?miechn?? si?. – S?dz?, ?e kocha ci? bardziej ni? ja, o ile to mo?liwe – za?mia? si?. ?miech Genevieve dotar? do g??bi jego serca. – A twoi rodzice? – zapyta?. Dziewczyna spochmurnia?a, ledwie na chwil?, a Royce posmutnia?. – Chodzi o mnie? – zapyta?. Potrz?sn??a g?ow?. – Kochaj? ci? – odrzek?a. – Lecz… – westchn??a. – Nie jeste?my jeszcze za?lubieni. Nie mog? si? ju? doczeka?. L?kaj? si? o mnie. Royce rozumia? ich. Jej rodzice obawiali si? mo?now?adc?w. Nieza?lubieni wie?niacy, jak Royce i Genevieve, nie mieli ?adnych praw; je?li mo?now?adcy zechcieli, mogli zjawi? si? we wsi i zabra? ich kobiety, wzi?? je dla siebie. A? do chwili – rzecz oczywista – gdy zosta?y za?lubione. Wtedy nic ju? im nie grozi?o. – Ju? niebawem – powiedzia?a Genevieve i rozpromieni?a si? w u?miechu. – Odczuj? ulg?, gdy? chodzi o mnie czy dlatego, ?e gdy b?dziesz za?lubiona, nic nie b?dzie grozi?o ci ze strony mo?now?adc?w? Dziewczyna za?mia?a si? i uderzy?a go w ?artach. – Kochaj? ci? jak syna, kt?rego nigdy nie mieli! – rzek?a. – I ja tak?e ci? kocham. Prosz?, we? to. Wyci?gn??a w jego stron? sznurek, na kt?rym zawieszony by? spl?tany drut, a wewn?trz niego pukiel jej w?os?w. Dla Royce’a jednak podarek ten by? cenniejszy ni? wszystko inne. Przyj?? go i wetkn?? za koszul?, blisko swego serca. Schwyci? j? za r?ce i poca?owa?. – Royce! – dobieg? ich krzyk. Obr?ciwszy si? Royce zobaczy? swych trzech braci wspinaj?cych si? po zboczu. By?y z nimi tak?e siostry i kuzynki Genevieve. Wszyscy mieli w d?oniach sierpy i wid?y i byli gotowi rozpocz?? kolejny dzie? pracy. Royce wzi?? g??boki oddech, wiedz?c, ?e nadszed? czas roz??ki. Byli wszak wie?niakami i nie mogli sobie pozwoli? na wolny dzie?. Ich za?lubiny b?d? musia?y poczeka? do zachodu s?o?ca. Royce’owi nie przeszkadza?o, ?e musi pracowa? tego dnia, lecz odczuwa? ?al przez wzgl?d na Genevieve. ?a?owa?, ?e nie mo?e ofiarowa? jej wi?cej. – Chcia?bym, by? mog?a dzi? nie pracowa? – powiedzia? Royce. U?miechn??a si?, po czym roze?mia?a. – Praca daje mi szcz??cie. Odci?ga moje my?li od pewnych spraw. Szczeg?lnie – powiedzia?a, przysuwaj?c si? i ca?uj?c czubek jego nosa. – od tego, ?e tak d?ugo musz? czeka?, by znowu ci? dzi? ujrze?. Poca?owali si? i Genevieve odwr?ci?a si?, chichocz?c. Wzi??a si? pod r?ce z siostrami i kuzynkami i niebawem sz?a ju? z nimi dziarskim krokiem na pola, a wszystkim wirowa?o w g?owach od tego cudownego letniego dnia. Bracia Royce’a stan?li obok niego i zacisn?li d?onie na jego przedramieniu, i we czterech ruszyli w swoj? stron?, w d?? przeciwnego zbocza wzniesienia. – Chod?, kochasiu! – powiedzia? Raymond. Najstarszy syn by? dla Royce’a jak ojciec. – Mo?esz poczeka? do wieczora! Pozostali dwaj bracia roze?mieli si?. – Ale? zawr?ci?a mu w g?owie – doda? Lofen, ?rodkowy syn, ni?szy od pozosta?ych, lecz bardziej kr?py. – Wszelka nadzieja stracona – wtr?ci? Garet. By? najm?odszy z trzech, ledwie kilka lat starszy od Royce’a i najbli?szy mu, lecz tak?e najmocniej odczuwa? panuj?c? pomi?dzy nimi bratersk? rywalizacj?. – Za?lubin jeszcze nie by?o, a on ju? przepad?. Ca?a tr?jka roze?mia?a si?, drocz?c si? z nim, a Royce u?miecha? si? razem z nimi, gdy zmierzali jak jeden m?? w stron? p?l. Po raz ostatni zerkn?? przez rami? i zobaczy? jeszcze Genevieve znikaj?c? po drugiej stronie wzg?rza. Serce wezbra?o mu rado?ci?, gdy ona tak?e obejrza?a si? po raz ostatni i u?miechn??a do niego z daleka. Ten u?miech ukoi? jego dusz?. Dzi? wiecz?r, kochana, pomy?la?. Dzi? wiecz?r. * Genevieve pracowa?a w polu, unosz?c i zamachuj?c si? sierpem, otoczona tuzinem swych si?str i kuzynek. Wszystkie ?mia?y si? w g?os tego pi?knego dnia, a Genevieve pracowa?a bez przekonania. Co kilka uderze? zatrzymywa?a si? i opiera?a o d?ugi trzon, patrzy?a w b??kitny niebosk?on i pyszne ???te ?any pszenicy, my?l?c o Roysie. Wtedy serce jej przyspiesza?o. O tym dniu zawsze marzy?a, odk?d by?a ma?? dziewczynk?. By? to najwa?niejszy dzie? jej ?ycia. Od dzi? ona i Royce b?d? wiedli wsp?lne ?ycie przez reszt? swych dni; od dzi? b?d? mieli w?asn? chat?, proste jednoizbowe domostwo na obrze?ach p?l, skromne gospodarstwo ofiarowane im przez rodzic?w. B?dzie to nowy pocz?tek, miejsce, w kt?rym b?d? mogli zacz?? ?ycie od nowa jako m?? i ?ona. Genevieve rozpromieni?a si? na t? my?l. Niczego nigdy nie pragn??a bardziej, ni? by? z Royce’em. By? zawsze przy niej, u jej boku, odk?d by?a dzieckiem, i nigdy nie liczy? si? dla niej nikt poza nim. Cho? by? najm?odszy spo?r?d czterech braci, Genevieve wyczuwa?a zawsze, ?e kryje si? w nim co? wyj?tkowego, co?, co wyr??nia?o go spo?r?d pozosta?ych. By? inny ni? wszyscy woko?o niej, ni? ka?dy, kogo kiedykolwiek pozna?a. Nie wiedzia?a, czym dok?adnie si? r??ni i podejrzewa?a, ?e on sam tak?e tego nie wiedzia?. Dostrzega?a w nim jednak co?, co? pot??niejszego ni? ta wie?, ta okolica. Jak gdyby jego przeznaczenie mia?o pos?a? go gdzie indziej. – A co z jego bra?mi? – dobieg? j? g?os. Genevieve ockn??a si? z zadumy. Obr?ci?a si? i ujrza?a Sheil?, sw? starsz? siostr?, kt?ra chichota?a. Dwie spo?r?d jej kuzynek sta?y za ni?. – Ma ich wszak trzech! Nie mo?esz mie? ich wszystkich! – doda?a ze ?miechem. – Ot?? to, na co czekasz? – wtr?ci?a jej kuzynka. – Czekamy, a? nas zaznajomisz. Genevieve roze?mia?a si?. – Ju? to uczyni?am – odrzek?a. – wielokrotnie. – To nie wystarczy! – odpar?a Sheila, a pozosta?e dziewczyny roze?mia?y si?. – Czy twoja siostra nie powinna wszak po?lubi? jego brata? Genevieve u?miechn??a si?. – Niczego nie pragn??abym bardziej – odrzek?a. – lecz nie mog? m?wi? za nich. Wiem jedynie, co kryje si? w sercu Royce’a. – Przekonaj ich! – nalega?a druga kuzynka. Genevieve roze?mia?a si? zn?w. – Postaram si?. – A co przywdziejesz? – przerwa?a jej kuzynka. – Nie zdecydowa?a? jeszcze, kt?r? sukni?… Powietrze przeszy? nag?y ha?as, kt?ry natychmiast wzbudzi? w Genevieve przera?enie, sprawi?, ?e wypu?ci?a z r?k sierp i zwr?ci?a si? w stron? horyzontu. Nim w pe?ni go us?ysza?a, wiedzia?a ju?, ?e by? to z?owr??bny d?wi?k, zwiastuj?cy k?opoty. Odwr?ci?a si? i spojrza?a uwa?nie w stron? widnokr?gu, a wtedy jej z?e przeczucia potwierdzi?y si?. Da? si? s?ysze? t?tent kopyt i zza wzg?rza wy?oni?y si? konie. Serce jej zadr?a?o, gdy spostrzeg?a, ?e je?d?cy przyodziani s? w naj?wietniejsze jedwabie i gdy zobaczy?a ich chor?giew – ziele? i z?oto z nied?wiedziem po?rodku, znak rodu Nors?w. Nadje?d?ali mo?now?adcy. Genevieve zadr?a?a z gniewu na ich widok. Ci chciwi ludzie pobierali wci?? kolejne dziesi?ciny od jej rodziny, od wszystkich rodzin w osadzie. Pozbawiali innych wszystkiego, a sami ?yli jak kr?lowie. Mimo tego wci?? by?o im ma?o. Genevieve patrzy?a na jad?cych i modli?a si? z ca?ego serca, by jedynie przeje?d?ali obok, by nie zwr?cili si? w jej stron?. Nie widzia?a ich wszak na tych polach od wielu cykli s?onecznych. Spostrzeg?a jednak z rozpacz?, jak nagle skr?caj? i jad? prosto na ni?. Nie, modli?a si? w duchu. Nie teraz. Nie tutaj. Nie dzisiaj. Oni jechali jednak i jechali, zbli?aj?c si? coraz bardziej, wyra?nie zmierzaj?c ku niej. Musia?y roznie?? si? wie?ci o jej za?lubinach, a to zawsze sprawia?o, ?e pragn?li wzi??, co tylko mogli, nim b?dzie za p??no. Pozosta?e dziewcz?ta bezwiednie zebra?y si? doko?a niej. Sheila obr?ci?a si? do niej i mocno chwyci?a j? za r?k?. – UCIEKAJ! – rozkaza?a, popychaj?c j?. Genevieve odwr?ci?a si? i ujrza?a rozci?gaj?ce si? przed ni? przez mile puste pola. Wiedzia?a, jak niem?dre by to by?o – nie zdo?a?aby uciec daleko. I tak by j? schwytali – lecz bez godno?ci. – Nie – odrzek?a ze spokojem, opanowana. Zamiast tego zacisn??a d?onie na sierpie i wyci?gn??a go przed siebie. – Stan? z nimi do walki. Dziewcz?ta spojrza?y na ni?, wyra?nie zaskoczone. – Sierpem? – zapyta?a jej kuzynka g?osem pe?nym w?tpliwo?ci. – By? mo?e nie maj? z?ych zamiar?w – wtr?ci?a druga kuzynka. Genevieve jednak patrzy?a na zbli?aj?cych si? m??czyzn i powoli pokr?ci?a g?ow?. – Maj? – odrzek?a. Patrzy?a, jak si? zbli?aj? i spodziewa?a si?, ?e zwolni? – jednak ku jej zaskoczeniu, tak si? nie sta?o. Po?rodku jecha? Manfor, uprzywilejowany mo?now?adca w dwudziestym roku ?ycia, kt?rym gardzi?a, jeden z ksi???t kr?lestwa, m?odzieniec o szerokich ustach, jasnych oczach, z?otych puklach i z?o?liwym u?mieszku, kt?ry nigdy nie znika? z jego twarzy. Sprawia? wra?enie, jak gdyby nieustannie patrzy? na wszystkich z g?ry. Gdy by? ju? bli?ej, Genevieve spostrzeg?a, ?e u?miecha si? okrutnie, przygl?daj?c si? jej cia?u jak gdyby by?a kawa?em mi?siwa. By? ju? nieca?e dwadzie?cia st?p od niej, a wtedy Genevieve unios?a sierp i da?a krok naprz?d. – Nie wezm? mnie – powiedzia?a, zdeterminowana, my?l?c o Roysie. Jak nigdy ?a?owa?a teraz, ?e nie ma go przy niej. – Genevieve, nie! – krzykn??a Sheila. Genevieve pu?ci?a si? biegiem ku nadje?d?aj?cym m??czyznom z uniesionym wysoko sierpem, czuj?c kr???c? w niej adrenalin?. Nie wiedzia?a, jakim sposobem zebra?a w sobie t? odwag?, lecz uda?o jej si? to. Biegn?c naprz?d, zamachn??a si? sierpem i ci??a w d?? w pierwszego z mo?now?adc?w, kt?ry jecha? w jej kierunku. M??czy?ni byli jednak zbyt szybcy. Zjawili si? niczym grom i gdy Genevieve zamachn??a si?, jeden z nich jedynie uni?s? pa?k?, zatoczy? ni? ko?o i wytr?ci? jej sierp z d?oni. Dziewczyna poczu?a, ?e d?onie zadr?a?y jej mocno i patrzy?a bezsilnie, jak bro? leci w powietrzu i wpada w pobliski ?an zbo?a. Po chwili Manfor przeje?d?aj?c obok niej galopem nachyli? si? i zdzieli? j? w twarz wierzchni? stron? metalowej r?kawicy. Genevieve krzykn??a, zatoczy?a si? od si?y ciosu i wpad?a twarz? w ?any, uk?uta przeszywaj?cym b?lem. Konie zatrzyma?y si? raptownie i gdy je?d?cy zeskoczyli z nich, Genevieve poczu?a na sobie czyje? szorstkie r?ce. Szarpni?ciem postawili j? na nogi, otumanion? ciosem. Stan??a przy nich chwiejnie, a gdy podnios?a wzrok, zobaczy?a przed sob? Manfora. U?miechn?? si? szyderczo, unosz?c zas?on? he?mu i zdejmuj?c go. – Pu??cie mnie! – sykn??a. – Nie jestem wasz? w?asno?ci?! Us?ysza?a krzyki i obejrzawszy si? zobaczy?a, jak jej siostry i kuzynki rzucaj? si? naprz?d, pr?buj?c j? uratowa? – i patrzy?a z przera?eniem, jak rycerze wymierzaj? ciosy r?kawicami ka?dej z nich, a? upad?y na ziemi?. Genevieve us?ysza?a paskudny ?miech Manfora, kt?ry z?apa? j?, wrzuci? na grzbiet swego wierzchowca i skr?powa? jej r?ce. Po chwili dosiad? konia za ni?, kopn?? go i ruszy? przed siebie. Odje?d?ali coraz dalej i dalej i Genevieve s?ysza?a za sob? piski dziewcz?t. Pr?bowa?a si? szarpa?, lecz by?a bezradna, gdy? m??czyzna trzyma? j? niby w imadle. – Jak?e si? mylisz, dziewko – odrzek? ze ?miechem, jad?c dalej. – Jeste? moja. ROZDZIA? PI?TY Royce sta? po?r?d ?an?w pszenicy, tn?c sierpem. Serce mia? pe?ne rado?ci, gdy my?la? o swej wybrance. Ledwie by? w stanie uwierzy?, ?e nadszed? dzie? jego za?lubin. Kocha? Genevieve odk?d si?ga? pami?ci? i ?aden dzie? nie m?g? si? r?wna? z dzisiejszym. Nazajutrz obudzi si? u jej boku w ich w?asnej chacie i rozpoczn? nowe ?ycie. Czu? przyjemny ucisk w do?ku. Niczego nie pragn?? bardziej. Zamachuj?c si? sierpem, Royce my?la? o swych nocnych ?wiczeniach z bra?mi. We czterech ?wiczyli si? bez ustanku drewnianymi mieczami, a czasem i prawdziwymi – dodatkowo obci??onymi, kt?rych niemal nie da?o si? podnie?? – by nabra? si?y i pr?dko?ci. Cho? by? m?odszy od swych trzech braci, Royce zrozumia?, ?e ju? teraz jest lepszym wojownikiem ni? oni, zr?czniej w?ada mieczem, szybciej zadaje ciosy i broni. Wiedzia?, ?e jest inny. Nie wiedzia? jednak, w jaki spos?b. I to nie dawa?o mu spokoju. Sk?d – zastanawia? si? – wzi??a si? ta zr?czno?? w boju? Dlaczego tak bardzo r??ni? si? od nich? Nie mia?o to zbyt wiele sensu. Byli bra?mi, zrodzonymi z tej samej krwi, tej samej rodziny. Byli nieroz??czni, wszystko robili razem, czy to ?wiczyli si? w walce, czy pracowali w polu. Jedynie to rzuca?o cie? niepokoju na ten radosny dzie?: czy gdy si? wyprowadzi, oddal? si? od siebie? Po cichu przyrzek? sobie, ?e bez wzgl?du na wszystko nie pozwoli, by tak si? sta?o. Zadum? Royce’a przerwa? nag?y ha?as na obrze?ach pola, niezwyk?y odg?os o tej porze dnia, odg?os, kt?rego nie chcia? s?ysze? w tak doskona?y dzie? jak ten. Konie. P?dz?ce ku nim. Royce odwr?ci? si? i spojrza? w tamt? stron?, z miejsca zaniepokojony, jego bracia tak?e. Jego niepok?j jedynie pog??bi? si?, gdy ujrza?, ?e w jego stron? jad? siostry i kuzynki Genevieve. Nawet st?d Royce widzia?, ?e na ich twarzach maluje si? panika, niepok?j. Royce’owi trudno przychodzi?o zrozumienie tego, co widzia?. Gdzie jest Genevieve? Dlaczego dziewcz?ta jad? w jego stron?? I wtedy serce mu zamar?o, gdy? zda? sobie spraw?, ?e najwyra?niej sta?o si? co? bardzo z?ego. Wypu?ci? z d?oni sierp, podobnie jak jego bracia i tuzin innych ch?op?w z ich wsi, i ruszy? biegiem w ich kierunku. Pierwsza dotar?a do niego Sheila, siostra Genevieve. Zeskoczy?a ze swego wierzchowca, nim ten si? zatrzyma?, i chwyci?a Royce’a za ramiona. – Co si? sta?o? – zawo?a? Royce. Chwyci? j? za ramiona i poczu?, ?e dziewczyna si? trz?sie. Ledwie by?a w stanie wyrzec cokolwiek przez ?zy. – Genevieve! – zawo?a?a z przera?eniem w g?osie. – Zabrali j?! Royce poczu?, ?e ?o??dek podchodzi mu do gard?a, gdy us?ysza? jej s?owa. Przez my?l przechodzi?y mu najgorsze scenariusze. – Kto? – zapyta?, gdy podbiegli do niego jego bracia. – Manfor – krzykn??a. – z rodu Nors?w! Royce poczu?, jak serce t?ucze mu si? w piersi i wzbiera w nim oburzenie. Jego oblubienica. Zabrana przez mo?now?adc?w, jak gdyby by?a ich w?asno?ci?. Twarz zap?on??a mu ze z?o?ci. – Kiedy?! – zapyta?, ?ciskaj?c ramiona Sheili mocniej, ni? zamierza?. – Przed chwil?! – odrzek?a. – Wzi??y?my te konie, by jak najszybciej ci? o tym powiadomi?! Pozosta?e dziewcz?ta zsiad?y z koni i przekaza?y wodze Royce’owi i jego braciom. Royce nie waha? si?. Szybkim ruchem dosiad? konia, kopn?? i p?dzi? ju? przez pola. Us?ysza?, ?e jego bracia tak?e jad? za nim i ?aden nie zwalnia. Mkn?li przez ?any w kierunku odleg?ego fortu. Jego najstarszy brat, Raymond, zr?wna? si? z nim. – Wiesz, ?e prawo stoi po jego stronie – zawo?a?. – Jest mo?now?adc?, a ona nie zosta?a za?lubiona – przynajmniej jeszcze nie. Royce skin?? g?ow? w odpowiedzi. – Je?li wedrzemy si? do fortu i poprosimy, by j? nam wydali, odm?wi? – doda? Raymond. – Prawo nie stoi po naszej stronie, nie mo?emy ??da? jej powrotu. Royce zacisn?? z?by. – Nie b?d? prosi?, by j? wydali – odrzek?. – Odbior? im j?. Lofen pokr?ci? g?ow?, zr?wnuj?c si? z nimi. – Nie uda ci si? min?? bram – zawo?a?. – Czeka na ciebie zawodowa armia. Rycerze. Zbroje. Or??. Bramy – ponownie pokr?ci? g?ow?. – A je?li nawet zdo?asz jakim? sposobem je min??, je?li zdo?asz j? uratowa?, nie oddadz? jej. Dogoni? ci? i ukatrupi?. – Wiem – odkrzykn?? Royce. – Bracie m?j – zawo?a? Garet. – Kocham ci?. I kocham Genevieve. Lecz to b?dzie oznacza?o twoj? ?mier?. ?mier? nas wszystkich. Pozw?l jej odej??. Nie mo?esz temu zaradzi?. Royce s?ysza?, jak wielk? trosk? jego bracia go darz? i by? im za ni? wdzi?czny – lecz nie m?g? sobie pozwoli? na to, by ich us?ucha?. To by?a jego oblubienica i bez wzgl?du na cen?, jak? przyjdzie mu za to zap?aci?, nie mia? wyj?cia. Nie m?g? jej porzuci?, cho?by mia?o to oznacza? jego ?mier?. Musia? tak post?pi?. Royce pogoni? konia kopniakiem, nie chc?c ju? ich s?ucha?, i pogalopowa? szybciej przez pola w kierunku widnokr?gu, ku rozleg?emu grodowi, w kt?rym sta? fort Manfora. Ku temu, co z pewno?ci? zako?czy si? jego ?mierci?. Genevieve, pomy?la? Royce. Jad? po ciebie. * Royce p?dzi? co ko? wyskoczy przez pola z trzema swymi bra?mi u boku. Wspi?? si? na ostatni pag?rek, po czym ruszy? z kopyta ku rozleg?emu grodowi, kt?ry le?a? w dole. Po?rodku niego sta? masywny fort, siedziba rodu Nors?w, mo?now?adc?w, kt?rzy sprawowali rz?dy nad jego krain? ?elazn? r?k?, kt?rzy odebrali jego rodzinie wszystko, ??daj?c kolejnych dziesi?cin wszystkiego, co uprawiali. Od wielu pokole? udawa?o im si? utrzymywa? wie?niak?w w stanie ub?stwa. Oni sami mieli do dyspozycji tuziny rycerzy w pe?nych zbrojach, z prawdziwym or??em i na prawdziwych koniach; mieli grube, kamienne mury, fos?, most i trzymali stra? nad grodem niczym zazdrosna kwoka, udaj?c, ?e utrzymuj? w nim prawo i porz?dek – lecz tak naprawd? chodzi?o jedynie o to, by odebra? wszystko jego mieszka?com. To oni stanowili prawo. Oni wprowadzali w ?ycie okrutne prawa, kt?re przekazywane by?y wszystkim mo?now?adcom w ca?ej krainie, prawa, kt?re nios?y korzy?ci jedynie im. Dzia?ali pod pozorem zapewnienia ochrony, lecz wszyscy wie?niacy wiedzieli, ?e potrzebuj? ochrony jedynie przed samymi mo?now?adcami. Kr?lestwo Sevanii by?o wszak bezpiecznym miejscem, z trzech stron oddzielonym od innych krain wod?, po?o?onym na p??nocnym kra?cu kontynentu Alufen. Wielki ocean, rzeki i g?ry zapewnia?y bezpieczne schronienie. Od wiek?w nikt nie najecha? ich ziem. Jedyne niebezpiecze?stwo i tyrania grozi?y im od wewn?trz, ze strony mo?now?adc?w i tego, co zabierali biednym. Takim jak Royce. Teraz nie wystarcza?y im ju? bogactwa – musieli mie? tak?e ich ?ony. Ta my?l sprawi?a, ?e Royce zawrza? w ?rodku. Pochyli? si? i zebra? si?y, zaciskaj?c d?o? na mieczu. – Most jest opuszczony! – zawo?a? Raymond. – a brona uniesiona! Royce tak?e to zauwa?y? i wzi?? to za zach?t?. – To oczywiste! – odkrzykn?? Lofen. – Naprawd? s?dzisz, ?e spodziewaj? si? ataku? A ju? zw?aszcza z naszej strony? Royce przyspieszy?, wdzi?czny braciom za ich towarzystwo, wiedz?c, ?e wszyscy – jak on – darz? Genevieve mi?o?ci?. By?a im siostr? i zniewaga wobec Royce’a by?a zniewag? wobec ich wszystkich. Spojrza? przed siebie i spostrzeg? kilku rycerzy z zamku na mo?cie zwodzonym, bez przekonania obserwuj?cych pastwiska i pola doko?a grodu. Nie byli przygotowani. Nikt nie atakowa? ich od stuleci i nie mieli powodu, by spodziewa? si?, ?e teraz b?dzie inaczej. Royce doby? miecza z charakterystycznym ?wistem, pochyli? g?ow? i uni?s? go. Szcz?k mieczy poni?s? si? w powietrzu, gdy jego bracia tak?e dobyli broni. Royce pogoni? konia kopniakiem, by jecha? na czele, chc?c by? pierwszym w boju. Serce wali?o mu z podniecenia i strachu – strachu nie o siebie, lecz o Genevieve. – Wjad? do ?rodka, odnajd? j? i wydostan? si? na zewn?trz! – zawo?a? Royce do braci, obmy?laj?c plan. – Wy pozostaniecie za murami. To moja walka. – Nie pozwolimy ci wjecha? do ?rodka samemu! – odkrzykn?? Garet. Royce pokr?ci? g?ow?, niewzruszony. – Nie chc?, by?cie ponie?li konsekwencje, je?li co? p?jdzie nie tak – krzykn??. – Zosta?cie tutaj i odwr??cie uwag? wartownik?w. W ten spos?b przys?u?ycie mi si? najlepiej. Wskaza? mieczem tuzin rycerzy stoj?cych przy str???wce przy fosie. Royce wiedzia?, ?e gdy tylko przekroczy most, rzuc? si? za nim; lecz je?li jego bracia odwr?c? ich uwag?, by? mo?e zajmie ich to na wystarczaj?co d?ugo, by Royce m?g?  znale?? si? w ?rodku i odnale?? j?. Uzna?, ?e potrzebuje jedynie kilku minut. Gdyby zdo?a? szybko j? znale??, m?g?by j? odbi? i odjecha? z dala od tego miejsca. Nie chcia? nikogo zabija?, je?li nie b?dzie to konieczne; nie chcia? nawet wyrz?dza? im krzywdy. Chcia? jedynie odzyska? sw? oblubienic?. Royce pochyli? si? i galopowa? tak szybko, jak tylko m?g?, tak szybko, ?e ledwie by? w stanie oddycha?, a wiatr targa? mu w?osy i ch?osta? twarz. Zbli?y? si? do mostu i by? ju? trzydzie?ci jard?w od niego, dwadzie?cia, dziesi??. S?ysza? stukot ko?skich kopyt i bicie w?asnego serca, kt?re t?uk?o mu si? w piersi, gdy zrozumia?, na jak szalony czyn si? porywa?. Zamierza? zrobi? to, co ch?opu nigdy nawet nie przysz?oby na my?l: zaatakowa? szlacht?. By?a to wojna, w kt?rej nie mia? szans zwyci??y? i pewny spos?b, by zgin??. Jego oblubienica by?a jednak za tymi bramami i to mu wystarczy?o. Royce by? ju? niezwykle blisko, ledwie kilka jard?w od mostu. Podni?s? wzrok i ujrza?, ?e rycerze otwieraj? szeroko oczy ze zdumienia, szarpi?c si? z broni?, zbici z tropu, wyra?nie nie spodziewaj?c si? czego? takiego. Ich sp??niona reakcja by?a dok?adnie tym, czego Royce potrzebowa?. Pop?dzi? naprz?d, a gdy unie?li halabardy, on opu?ci? miecz i, mierz?c w drzewce, przeci?? je na dwoje. Ci?? z jednej strony w drug?, niszcz?c or?? rycerzy po obu stronach mostu, ostro?nie, by nie zada? im krzywdy, je?li nie b?dzie to konieczne. Chcia? jedynie rozbroi? ich, a nie spowalnia? si? walk?. Royce przyspieszy?, ponaglaj?c swego wierzchowca, i jecha? jeszcze szybciej, u?ywaj?c swego konia jak broni, uderzaj?c w pozosta?ych wartownik?w wystarczaj?co mocno, by pos?a? ich w ich ci??kich zbrojach za w?ski most, do wody w fosie. Royce zorientowa? si?, ?e minie d?u?sza chwila, nim zdo?aj? si? stamt?d wydosta?. W?a?nie tyle czasu potrzebowa?. Royce us?ysza? za plecami, jak jego bracia pomagaj? mu; po drugiej stronie mostu zmierzali ku str???wce, tn?c w wartownik?w, pozbawiaj?c ich broni, nim zdo?ali si? zebra?. Zagrodzili i zaryglowali str???wk?, nie pozwalaj?c stra?nikom wyj?? ze zdumienia i os?aniaj?c Royce’a. Royce pochyli? si? i p?dzi? ku otwartej bronie, i przyspieszy?, kiedy spostrzeg?, ?e zaczyna si? zamyka?. Pochyli? si? i zdo?a? wpa?? przez otwarty ?uk tu? przed tym, jak ci??ka krata opad?a na dobre. Wjecha? na wewn?trzny dziedziniec z mocno t?uk?cym si? w piersi sercem i oceni? sytuacj?, rozgl?daj?c si? woko?o. Nigdy wcze?niej nie by? w ?rodku i by? sko?owany, gdy znalaz? si? pomi?dzy grubymi kamiennymi murami, wysokimi na kilka pi?ter. S?udzy i pro?ci ludzie chodzili to w jedn?, to w drug? stron?, nosz?c cebry z wod? i wszelakie towary. Szcz??liwie w ?rodku nie napotka? ?adnych rycerzy. Rzecz jasna, nie mieli powodu, by spodziewa? si? ataku. Royce rozejrza? si? uwa?nie po murach, rozpaczliwie szukaj?c jakiegokolwiek ?ladu swej oblubienicy. Nic jednak nie dostrzeg?. Ogarn??a go nag?a panika. Co je?li zabrali j? w inne miejsce? – GENEVIEVE! – krzykn??. Royce wypatrywa? jej wsz?dzie, gor?czkowo obracaj?c si? na r??cym koniu. Nie mia? poj?cia, gdzie jej szuka?, ani ?adnego planu. Nie s?dzi? nawet, ?e uda mu si? dotrze? tak daleko. Royce wyt??a? umys?, musia? pr?dko obmy?li? jaki? plan. Mo?now?adcy najpewniej ?yli na g?rnych pi?trach – pomy?la? – z dala od odoru, od ci?by, gdzie wieje silny wiatr i mocno ?wieci s?o?ce. To oczywiste, ?e w?a?nie tam zabraliby Genevieve. Ta my?l wzbudzi?a w nim gniew. Trzymaj?c swe emocje na wodzy, Royce spi?? konia i ruszy? galopem przez dziedziniec, mijaj?c zaszokowanych s?u??cych, kt?rzy zatrzymywali si? i gapili na niego, zarzucaj?c sw? robot?, gdy ich mija?. Po przeciwnej stronie placu spostrzeg? szerokie, kr?te schody i podjecha? a? do nich. Zeskoczy? ze swego wierzchowca, nim ten zdo?a? si? zatrzyma?, i pu?ci? si? od razu biegiem po schodach. Zakr?ca? raz po raz, pokonuj?c kolejne pi?tra. Nie mia? poj?cia, dok?d zmierza, lecz postanowi? zacz?? od g?ry. Stan?? wreszcie na najwy?szym pi?trze, dysz?c ci??ko. – Genevieve! – krzykn?? z nadziej?, modl?c si? o odpowied?. Ta jednak nie nadesz?a. Jego przera?enie pog??bi?o si?. Skr?ci? w jeden z korytarzy i ruszy? biegiem, modl?c si?, by by? to ten w?a?ciwy. Gdy przebiega? obok jednych z drzwi, te nagle otwar?y si? i jaki? m??czyzna wystawi? g?ow? na zewn?trz. By? to jeden z mo?now?adc?w, niski, gruby cz?owiek o szerokim nosie i rzedn?cych w?osach. Obrzuci? Royce’a gniewnym spojrzeniem, wyra?nie rozpoznaj?c po jego odzieniu, ?e jest ch?opem; zmarszczy? nos, jak gdyby co? nieprzyjemnego znalaz?o si? w jego otoczeniu. – Ty! – krzykn??. – Co robisz w naszym… Royce nie zawaha? si?. Gdy oburzony mo?now?adca przyskoczy? do niego, ch?opak uderzy? go w twarz, powalaj?c na plecy. Royce zajrza? szybko za otwarte drzwi z nadziej?, ?e j? spostrze?e. Nikogo tam jednak nie by?o. Bieg? dalej. – GENEVIEVE! – krzykn?? Royce. Wtem w odpowiedzi dobieg? go krzyk z oddali. Serce mu zamar?o, stan?? w miejscu i nas?uchiwa?, zastanawiaj?c si?, sk?d dobieg? ten g?os. ?wiadomy tego, ?e jego czas jest ograniczony, ?e niebawem ca?a armia b?dzie go ?ciga?a, bieg? dalej, a serce t?uk?o mu si? w piersi, gdy raz po raz wo?a? jej imi?. Ponownie rozleg? si? st?umiony krzyk i Royce wiedzia?, ?e to ona. Serce wali?o mu jak m?otem. By?a tutaj. A on by? coraz bli?ej niej. Royce dotar? wreszcie do ko?ca korytarza, a wtedy z ostatniego pomieszczenia po lewej stronie dobieg? pisk. Nie zawaha? si?, napar? ramieniem i otworzy? pradawne d?bowe drzwi. Drzwi ust?pi?y i Royce wpad? do ?rodka. Stan?? w urz?dzonej z przepychem komnacie, d?ugiej i szerokiej na trzydzie?ci st?p, o strzelistym stropie, wykutych w kamiennych ?cianach oknach, masywnym palenisku i stoj?cym po?rodku ogromnym, komfortowym ?o?u z baldachimem, niepodobnym do niczego, co Royce kiedykolwiek widzia?. Odetchn?? z ulg?, gdy po?r?d stosu futer ujrza? sw? ukochan?, Genevieve. By?a – jak spostrzeg? z ulg? – w pe?ni odziana. Szarpa?a si? i kopa?a, a Manfor pr?bowa? obj?? j? od ty?u. W Roysie zawrza?o. Ob?apia? jego oblubienic?, usi?uj?c zedrze? z niej odzienie. Royce uradowa? si?, ?e przyby? na czas. Genevieve szarpa?a si?, dzielnie pr?buj?c zrzuci? go z siebie, lecz Manfor by? zbyt silny. Royce rzuci? si? do dzia?ania bez chwili wahania. Ruszy? naprz?d i skoczy? dok?adnie w chwili, gdy Manfor obr?ci? si? i spojrza? na niego. M??czyzna otworzy? oczy szeroko ze zdumienia, a Royce chwyci? go za koszul? i pchn??. Manfor przelecia? przez komnat? i upad? na posadzk? z j?kiem. – Royce! – krzykn??a Genevieve, obracaj?c si? w jego kierunku. W jej g?osie wyczu? ulg?. Royce wiedzia?, ?e nie mo?e pozwoli? mu na to, by odzyska? si?y. Gdy m??czyzna pr?bowa? si? podnie??, Royce wskoczy? na niego, przyciskaj?c go do ziemi. Ow?adni?ty gniewem przez to, co zrobi? jego oblubienicy, cofn?? zaci?ni?t? w pi??? d?o? i waln?? Manfora mocno w szcz?k?. Ten podni?s? si? jednak, usiad? i si?gn?? po sztylet. Royce wyrwa? mu go z d?oni i bi? raz za razem. Manfor upad? na ziemi?, a Royce wytr?ci? sztylet daleko, tak, ?e prze?lizgn?? si? po ziemi. Royce nie puszcza? Manfora, a ten u?miechn?? si? szyderczo, jak zawsze bezczelny, patrz?c na niego z wy?szo?ci?. – Prawo stoi po mojej stronie – wycedzi? przez z?by. – Mog? wzi?? kogo tylko mi si? podoba. Dziewka jest moja. Royce spojrza? na niego gniewnie. – Nie mo?esz wzi?? mojej oblubienicy. – Jeste? szale?cem – odpar? Manfor. – Szale?cem. Zginiesz, nim dzie? si? sko?czy. Nigdzie si? nie skryjesz. Czy nie wiesz o tym? To kr?lestwo nale?y do nas. Royce pokr?ci? g?ow?. – Nie rozumiesz – powiedzia?. – ?e nic a nic nie dbam o to. Manfor zmarszczy? brwi. – Nie ujdzie ci to na sucho – rzek?. – Dopilnuj? tego. Royce ?cisn?? mocniej nadgarstki Manfora. – Nic podobnego. Genevieve i ja odejdziemy st?d dzisiaj. Je?li po ni? przyjdziesz, ukatrupi? ci?. Ku zaskoczeniu Royce’a na twarzy Manfora wykwit? okrutny u?miech. Z ust s?czy?a mu si? krew. – Nigdy nie dam jej ?y? w spokoju – odrzek? Manfor. – Przenigdy. B?d? dr?czy? j? do ko?ca jej dni. A ciebie wytropi? jak psa wraz z lud?mi mego ojca. Wezm? j? i b?dzie moja. A ty zawi?niesz na szubienicy. Uciekaj wi?c i zapami?taj jej twarzyczk? – gdy? niebawem b?dzie moja. Royce poczu? gwa?towny przyp?yw gniewu. Gorsze od tych okrutnych s??w by?o to, ?e Royce wiedzia?, ?e to prawda. Nie mieli dok?d uciec; mo?now?adcy sprawowali rz?dy nad tym kr?lestwem. Nie m?g? stan?? do boju z ca?? armi?. A Manfor w rzeczy samej nigdy by si? nie podda?. Dla okrutnej rozrywki – nie z innego powodu. Posiada? tak wiele, a jednak nie m?g? powstrzyma? si? przed ograbianiem ludzi, kt?rzy nie mieli nic. Royce spojrza? w oczy tego okrutnego mo?now?adcy i wiedzia?, ?e jednego dnia ten m??czyzna posi?dzie Genevieve. I wiedzia?, ?e nie mo?e na to pozwoli?. Pragn?? odej??, naprawd? tego pragn??. Lecz nie potrafi?. Oznacza?oby to ?mier? Genevieve. Royce nagle chwyci? Manfora i postawi? go na nogi silnym szarpni?ciem. Stan?? przed nim i doby? miecza. – Walcz! – rozkaza? Royce, daj?c mu szans?, by walczy? honorowo. Manfor patrzy? na niego, wyra?nie zaskoczony, ?e ofiarowano mu t? szans?. Doby? swego miecza. Manfor natar?, uderzaj?c mocno w d??, a Royce uni?s? miecz i zablokowa? cios, a? posypa?y si? iskry. Wyczuwaj?c, ?e jest silniejszy od swego przeciwnika, Royce uni?s? miecz i odepchn?? Manfora w ty?, po czym zamachn?? si? i zdzieli? go w nos r?koje?ci?. Rozleg? si? chrz?st. Royce z?ama? Manforowi nos. M??czyzna zatoczy? si? w ty? i utkwi? w nim wyra?nie zaskoczone spojrzenie, trzymaj?c si? za nos. Royce m?g?by wykorzysta? t? chwil? i go zabi?, lecz po raz kolejny da? mu drug? szans?. – Poddaj si? teraz – zasugerowa? Royce. – a pozwol? ci ?y?. Manfor jednak wyda? z siebie j?k w?ciek?o?ci. Uni?s? miecz i natar? ponownie. Royce parowa?, a Manfor zapami?tale ci?? mieczem. Obaj zadawali ciosy, rozlega? si? szcz?k mieczy i sypa?y si? iskry, przepychali si? to w jedn?, to w drug? stron?. Manfor mo?e i by? mo?now?adc?, wychowanym z wszelakimi przywilejami przys?uguj?cymi szlacheckiej klasie, lecz to Royce obdarzony by? wi?ksz? zr?czno?ci? z mieczem. Gdy tak walczyli, Royce’owi zamar?o serce, gdy w oddali us?ysza? rogi, us?ysza? odg?os armii zbli?aj?cej si? do zamku, t?tent ko?skich kopyt na bruku w dole. Wiedzia?, ?e ko?czy mu si? czas. Musia? szybko co? zrobi?. Wreszcie Royce odwi?d? miecz Manfora ostro woko?o i wytr?ci? mu go z r?ki, posy?aj?c bro? w powietrze przez komnat?. Przy?o?y? kraniec ostrza do jego gard?a. – Poddaj si? teraz – rozkaza? Royce. Manfor powoli cofn?? si? z uniesionymi r?koma. Jednak gdy doszed? do niewielkiego drewnianego sekretarzyka, obr?ci? si? raptownie, chwyci? co? i cisn?? tym Royce’owi w oczy. O?lepiony nagle Royce krzykn??. Szczypa?y go oczy, a wszystko woko?o okry?o si? czerni? i gdy pociera? powieki zorientowa? si?, co to by?o: atrament. By?o to nieczyste zagranie, zagranie niegodne mo?now?adcy ani ?adnego wojownika. Royce wiedzia? jednak, ?e nie powinien by? zaskoczony. Nim zdo?a? odzyska? wzrok, Royce poczu? nagle silny cios w brzuch. Manfor kopn?? go i m?odzieniec przewr?ci? si? na ziemi?, pozbawiony tchu, a gdy podni?s? wzrok, zdo?a? ju? dojrze?, jak Manfor u?miecha si? i wyci?ga ukryty w pelerynie sztylet – i unosi go nad jego plecami. – ROYCE! – krzykn??a Genevieve. Gdy sztylet zbli?a? si? do jego plec?w, Royce zdo?a? zebra? si?y. Podni?s? si? na jedno kolano, uni?s? r?k? i chwyci? Manfora za przegub d?oni. Royce wsta? powoli, r?ce mu si? trz?s?y. Gdy Manfor dalej naciska? na sztylet, Royce nagle odsun?? si? na bok i wykr?ci? mu r?k?, u?ywaj?c przeciw niemu jego w?asnej si?y. Manfor nie przesta? si? jednak zamachiwa?, nie zamierza? si? zatrzyma? i tym razem, gdy Royce odsun?? si? na bok, zatopi? sztylet w swym w?asnym brzuchu. Manfor wci?gn?? gwa?townie powietrze. Sta? przed nim, wgapiaj?c si? w niego szeroko otwartymi oczyma, a z ust pociek?a mu stru?ka krwi. Kona?. Royce odczu? powag? sytuacji. U?mierci? cz?owieka. Po raz pierwszy w ?yciu u?mierci? cz?owieka. I to nie kogo? zwyczajnego – a mo?now?adc?. Ostatnim grymasem Manfora by? okrutny u?miech. Z jego ust broczy?a krew. – Odzyska?e? sw? oblubienic? – j?kn??. – za cen? swego ?ycia. Ju? niebawem do mnie do??czysz. Z tymi s?owy Manfor osun?? si? na ziemi? z g?uchym hukiem. By? martwy. Royce obr?ci? si? i spojrza? na Genevieve, kt?ra siedzia?a na ?o?u oszo?omiona. Widzia? ulg? i wdzi?czno?? maluj?ce si? na jej twarzy. Zeskoczy?a z ?o?a, przebieg?a przez komnat? i wpad?a prosto w jego obj?cia. Przytuli? j? mocno i uczucie to by?o niezwykle przyjemne. Wszystko by?o zn?w tak, jak by? powinno. – Och, Royce – powiedzia?a mu do ucha i nie musia?a m?wi? nic wi?cej. Rozumia? j?. – Chod?, musimy i?? – rzek? Royce. – Nie mamy wiele czasu. Uj?? jej d?o? i wypadli przez otwarte drzwi komnaty na korytarz. Royce pu?ci? si? biegiem z Genevieve u boku. Serce wali?o mu jak oszala?e, gdy us?ysza? d?wi?ki kr?lewskich rog?w, rozbrzmiewaj?cych raz za razem. Wiedzia?, ?e oznaczaj? wezwanie – i wiedzia?, ?e to jego szukaj?. S?ysz?c szcz?k zbroi w dole, Royce wiedzia?, ?e wyj?cie z fortu zosta?o zagrodzone i ?e zosta? otoczony. Jego bracia spisali si? znakomicie, odwracaj?c ich uwag?, lecz wyprawa Royce’a trwa?a zbyt d?ugo. Biegli dalej i gdy Royce zerkn?? w d?? na dziedziniec, serce mu zamar?o na widok tuzin?w rycerzy nap?ywaj?cych przez bram?. Royce wiedzia?, ?e nie ma wyj?cia. Nie tylko wdar? si? do ich siedziby, lecz tak?e zabi? jednego z nich, mo?now?adc?, cz?onka kr?lewskiego rodu. Wiedzia?, ?e nie pozostawi? go przy ?yciu. Ten dzie? b?dzie dniem, w kt?rym jego ?ycie zmieni si? na zawsze. C?? za ironia, pomy?la?; tego ranka przebudzi? si? pe?en rado?ci, nie mog?c doczeka? si? dnia. A teraz, nim s?o?ce zajdzie, najpewniej trafi na szubienic?. Royce i Genevieve biegli, zbli?aj?c si? do ko?ca korytarza i do zej?cia na kr?te schody – gdy nagle pojawi?o si? przed nimi p?? tuzina rycerzy. Wy?onili si? ze stopni, zagradzaj?c im drog?. Royce i Genevieve zatrzymali si? w miejscu, obr?cili i ruszyli w przeciwn? stron?. Rycerze biegli za nimi. Royce s?ysza? brz?k ich zbroi za plecami i wiedzia?, ?e jedynie brak zbroi dzia?a na jego korzy?? i jedynie dzi?ki temu m??czy?ni nie s? w stanie ich dogoni?. Biegli kr?tymi korytarzami, a Royce rozpaczliwie szuka? tylnych schod?w, innego wyj?cia – gdy nagle skr?cili w kolejny korytarz i stan?li przed kamienn? ?cian?. Royce’owi zamar?o serce, gdy zatrzymali si? raptownie. Nie by?o tam przej?cia. Royce obr?ci? si? i doby? miecza, jednocze?nie zas?aniaj?c Genevieve, got?w zmierzy? si? z rycerzami, cho? wiedzia?, ?e b?dzie to jego ostatnia walka. Nagle poczu?, ?e Genevieve gor?czkowo ?ciska go za rami?: – Royce! – krzykn??a. Odwr?ci? si? i spostrzeg?, na co patrzy?a: wielkie, otwarte okno obok nich. Wyjrza? za nie i serce podesz?o mu do gard?a. Wysoko?? by?a zbyt du?a, zdecydowanie zbyt du?a, by mogli prze?y? upadek. Ujrza? jednak, ?e wskazuje palcem w?z z sianem tocz?cy si? pod nimi. – Mo?emy wyskoczy?! – krzykn??a. Uj?? jej d?o? i razem dali krok w stron? okna. Royce obr?ci? si? za siebie, ujrza? zbli?aj?cych si? rycerzy i nagle, nim zd??y? pomy?le?, jak szalony jest ten pomys?, poczu?, ?e Genevieve szarpie go za r?k? – i spadaj? w powietrzu. Genevieve by?a odwa?niejsza jeszcze ni? on. Royce wspomnia? sobie, ?e zawsze tak by?o, nawet gdy byli dzie?mi. Wyskoczyli i spadali dobre trzydzie?ci st?p. Royce’owi serce podesz?o do gard?a, a Genevieve krzycza?a. Starali si? upa?? na w?z. Royce gotowa? si? na ?mier? i by? wdzi?czny, ?e przynajmniej nie zginie z r?ki mo?now?adc?w – i ze sw? ukochan? u boku. Ku niebywa?ej uldze Royce’a, wpadli w st?g siana. ?d?b?a podnios?y si? w ogromnej chmurze doko?a nich i cho? pozbawiony tchu i poobijany po upadku, Royce ze zdumieniem spostrzeg?, ?e nic sobie nie z?ama?. Usiad? natychmiast i rozejrza? si?, by zobaczy?, czy Genevieve nic nie jest; le?a?a oszo?omiona, lecz tak?e usiad?a i gdy odrzuci?a siano, Royce spostrzeg? z nieopisan? ulg?, ?e jej tak?e nic si? nie sta?o. Bez s?owa oboje w tym samym czasie przypomnieli sobie, w jakiej sytuacji si? znajduj? i zeskoczyli z wozu. Royce chwyci? dziewczyn? za r?k? i podbieg? do swego wierzchowca, kt?ry wci?? czeka? na niego na dziedzi?cu, dosiad? go, chwyci? Genevieve i pom?g? jej wsi??? za sob?. Pogoni? konia kopniakiem i ruszyli galopem przed siebie. Royce p?dzi? ku otwartej bramie zamku, a rycerze wci?? nap?ywali, p?dzili obok nich, nawet nie zdaj?c sobie sprawy, kogo mijaj?. Zbli?yli si? do otwartej bramy, a Royce’owi serce t?uk?o si? w piersi; byli ju? tak blisko. Musieli jedynie pokona? dziel?c? ich od niej odleg?o?? i po kilku susach znajd? si? na otwartej przestrzeni. Tam b?d? mogli zebra? si? z jego bra?mi, kuzynami i ziomkami z wioski i razem zbiec z tego miejsca i zacz?? ?ycie od nowa gdzie indziej. Albo lepiej jeszcze, b?d? mogli zebra? w?asn? armi? i stan?? do boju z mo?now?adcami raz na zawsze. Przez jedn? wspania?? chwil? czas stan?? w miejscu, gdy Royce poczu?, ?e znajduje si? na skraju zmian, na skraju zwyci?stwa. Wszystko, co zna?, mia?o wywr?ci? si? do g?ry nogami. Nadszed? dzie? buntu. Dzie?, po kt?rym ich ?ycie nigdy nie b?dzie ju? wygl?da? tak samo. Royce zbli?a? si? do bramy i przera?enie ?ci??o mu krew w ?y?ach, gdy brona, otwarta, by wpu?ci? rycerzy, nagle zacz??a opada?, zatrzaskuj?c si? tu? przed nim. Jego ko? stan?? d?ba i zatrzymali si? w miejscu. Royce zawr?ci?, patrz?c po dziedzi?cu. Zobaczy? pi??dziesi?ciu rycerzy, kt?rzy w tej chwili zorientowali si?, kim s? i zmierzali w ich kierunku. Royce gotowa? si? do jazdy w prz?d i zetkni?cia si? z nimi w boju, cho? by?o to ryzykowne, gdy nagle poczu?, ?e od ty?u spada na niego jaki? sznur i us?ysza? krzyk Genevieve. Sznur zacisn?? si? woko?o jego pasa i kto? szarpn?? nim, a Royce poczu?, ?e spada w ty? ze swego konia. Upad? na tward? ziemi?, pozbawiony tchu, skr?powany sznurem od ty?u. Obejrza? si? i ujrza?, ?e Genevieve tak?e jest zwi?zana i le?y na ziemi. Êîíåö îçíàêîìèòåëüíîãî ôðàãìåíòà. Òåêñò ïðåäîñòàâëåí ÎÎÎ «ËèòÐåñ». Ïðî÷èòàéòå ýòó êíèãó öåëèêîì, êóïèâ ïîëíóþ ëåãàëüíóþ âåðñèþ (https://www.litres.ru/pages/biblio_book/?art=43696359&lfrom=688855901) íà ËèòÐåñ. Áåçîïàñíî îïëàòèòü êíèãó ìîæíî áàíêîâñêîé êàðòîé Visa, MasterCard, Maestro, ñî ñ÷åòà ìîáèëüíîãî òåëåôîíà, ñ ïëàòåæíîãî òåðìèíàëà, â ñàëîíå ÌÒÑ èëè Ñâÿçíîé, ÷åðåç PayPal, WebMoney, ßíäåêñ.Äåíüãè, QIWI Êîøåëåê, áîíóñíûìè êàðòàìè èëè äðóãèì óäîáíûì Âàì ñïîñîáîì.
Íàø ëèòåðàòóðíûé æóðíàë Ëó÷øåå ìåñòî äëÿ ðàçìåùåíèÿ ñâîèõ ïðîèçâåäåíèé ìîëîäûìè àâòîðàìè, ïîýòàìè; äëÿ ðåàëèçàöèè ñâîèõ òâîð÷åñêèõ èäåé è äëÿ òîãî, ÷òîáû âàøè ïðîèçâåäåíèÿ ñòàëè ïîïóëÿðíûìè è ÷èòàåìûìè. Åñëè âû, íåèçâåñòíûé ñîâðåìåííûé ïîýò èëè çàèíòåðåñîâàííûé ÷èòàòåëü - Âàñ æä¸ò íàø ëèòåðàòóðíûé æóðíàë.