*** Òâîåé Ëóíû çåëåíûå öâåòû… Ìîåé Ëóíû áåñïå÷íûå ðóëàäû, Êàê ñâåòëÿ÷êè ãîðÿò èç òåìíîòû,  ëèñòàõ âèøíåâûõ ñóìðà÷íîãî ñàäà. Òâîåé Ëóíû ïå÷àëüíûé êàðàâàí, Áðåäóùèé â äàëü, òðîïîþ íåâåçåíüÿ. Ìîåé Ëóíû áåçäîííûé îêåàí, È Áðèãàíòèíà – âåðà è ñïàñåíüå. Òâîåé Ëóíû – ïå÷àëüíîå «Ïðîñòè» Ìîåé Ëóíû - äîâåð÷èâîå «Çäðàâñòâóé!» È íàøè ïàðàëëåëüíûå ïóòè… È Ç

Wyprawa Bohater?w

Wyprawa Bohater?w Morgan Rice Kr?gu Czarnoksi??nika #1 KR?G CZARNOKSI??NIKA zawiera wszystko, co niezb?dne, aby odnie?? natychmiastowy sukces: fabu??, zmowy i spiski, tajemnic?, dzielnych rycerzy, rozwijaj?ce si? bujnie zwi?zki uczuciowe i z?amane serca, podst?p i zdrad?. Zapewni rozrywk? na wiele godzin i zadowoli czytelnik?w w ka?dym wieku. Zalecana jako sta?a pozycja w biblioteczce ka?dego czytelnika fantasy. - Books and Movie Reviews, Roberto Mattos. Numer 1 na li?cie bestseller?w, ponad 500 recenzji z pi?cioma gwiazdkami w witrynie Amazon! Morgan Rice, znajduj?ca si? najwy?ej na li?cie autor?w bestseller?w, przedstawia pierwsz? z cyklu ol?niewaj?c? powie?? z gatunku fantasy. WYPRAWA BOHATER?W (Ksi?ga 1 cyklu Kr?g Czarnoksi??nika) przedstawia obfituj?c? w przygody histori? dojrzewania wyj?tkowego ch?opca, czternastolatka wywodz?cego si? z niewielkiej miejscowo?ci po?o?onej na peryferiach Kr?lestwa Kr?gu. Thorgrin, b?d?c najm?odszym z czw?rki rodze?stwa, najmniej lubianym przez ojca i znienawidzonym przez braci, przeczuwa, i? jest inny od wszystkich. Jego marzeniem jest zosta? wielkim wojownikiem, do??czy? do ludzi kr?la i chroni? Kr?g przed hordami stwor?w ?yj?cych po drugiej stronie kanionu. Kiedy osi?ga wiek poborowy, a jego ojciec zabrania mu uczestnictwa w werbunku do kr?lewskiego legionu, ch?opiec sprzeciwia si? woli ojca i sam wyrusza w podr?? z zamiarem dotarcia na kr?lewski dw?r, dostania si? do legionu i zdobycia uznania. Jednak?e, kr?lewski dw?r pe?en jest rodzinnych tragedii, walki o w?adz?, ambicji, zazdro?ci, przemocy i zdrady. Kr?l MacGil staje przed wyborem swego nast?pcy spo?r?d swych dzieci, a Miecz Przeznaczenia, kt?ry jest ?r?d?em ich pot?gi, spoczywa nietkni?ty w oczekiwaniu na wybra?ca. Thorgrin przybywa jako obcy i walczy o akceptacj? i swoje miejsce w kr?lewskim legionie. Z czasem przekonuje si?, i? w?ada tajemn? moc?, kt?rej nie rozumie; dowiaduje si?, ?e posiada wyj?tkowy dar oraz szczeg?lne przeznaczenie. Na przek?r wszystkiemu zakochuje si? w c?rce kr?la i w miar? jak ich zwi?zek rozkwita, zdaje sobie spraw?, i? ma pot??nych przeciwnik?w. Pr?buj?c zrozumie? swoj? moc trafia pod opieku?cze skrzyd?a kr?lewskiego czarnoksi??nika, kt?ry opowiada mu o jego matce, kt?rej nigdy nie pozna?, a kt?ra ?yje w odleg?ej krainie, za kanionem, dalej nawet ni? kraina smok?w. Zanim Thorgrin wyruszy w niebezpieczn? podr?? i zostanie wojownikiem, czego tak bardzo pragnie, musi uko?czy? trening. Jednak i to mo?e zosta? wkr?tce przerwane, gdy? ch?opiec trafia w samo centrum dworskich spisk?w i intryg, kt?re mog? zagrozi? jego mi?o?ci i sprowadzi? na niego, jak i na ca?e kr?lestwo, zag?ad?. WYPRAWA BOHATER?W to finezyjny ?wiat pe?en wyrafinowanej scenerii, to epicka opowie?? o przyja?ni i mi?o?ci, rywalizacji i zalotach, rycerzach i smokach, intrygach i politycznych machinacjach, dojrzewaniu, z?amanych sercach, oszustwach, ambicjach i zdradach. To opowie?? o honorze i odwadze, losie i przeznaczeniu oraz czarnoksi?stwie. To opowie?? fantasy, kt?ra wci?ga czytelnika w ?wiat, kt?rego nigdy nie zapomni, a kt?ry przemawia do ka?dego bez wzgl?du na wiek, czy p?e?. Wersja angloj?zyczna sk?ada si? z 82000 s??w. Ksi?gi od 2 do 15 s? dost?pne w wersji angloj?zycznej! T?umaczenie Ksi?gi 2 na j?zyk polski - w przygotowaniu. Wci?gaj?ce epickie fantasy. - Kirkus Reviews. Nadchodzi pocz?tek czego? niezwyk?ego. - San Francisco Book Review. Wartka akcja… Pisarstwo Rice jest porz?dne, a przes?anie intryguj?ce. - Publisher Weekly. Natchnione fantasy… To zaledwie pocz?tek czego?, co zapowiada si? na cykl epickiej opowie?ci dla m?odzie?y. - Midwest Book Review Wyprawa Bohater?w (Ksi?ga 1 Kr?gu Czarnoksi??nika) Morgan Rice Przek?ad: Micha? G?uszak Tytu? orygina?u A Q U E S T O F H E R O E S O autorce Morgan Rice plasuje si? na samym szczycie listy najpopularniejszych autor?w powie?ci dla m?odzie?y. Swoj? renom? zawdzi?cza cyklom opowie?ci zatytu?owanym The Vampire Journals (jedena?cie ksi?g, kolejne w trakcie pisania), The Survival Trilogy (postapokaliptyczny dreszczowiec obejmuj?cy dwie ksi?gi, kolejna w trakcie pisania) oraz Kr?g Czarnoksi??nika (epickie fantasy obejmuj?ce ju? siedemna?cie ksi?g, kolejne w trakcie pisania). Ksi??ki autorstwa Morgan Rice s? dost?pne w wersjach audio i drukowanej i zosta?y przet?umaczone na j?zyk niemiecki, francuski, w?oski, hiszpa?ski, portugalski, japo?ski, chi?ski, szwedzki, holenderski, turecki, w?gierski, czeski oraz s?owacki (kolejne wersje j?zykowe w trakcie opracowywania). Morgan Rice ch?tnie zapoznaje si? z wszelkimi opiniami czytelnik?w. Zach?camy do kontaktu z autork? za po?rednictwem strony internetowej www.morganricebooks.com. Mo?na tam dopisa? sw?j adres do listy mailingowej, otrzyma? bezp?atne wersje niekt?rych ksi??ek i darmowe materia?y reklamowe, pobra? bezp?atn? aplikacj?, uzyska? najnowsze, niedost?pne gdzie indziej informacje, po??czy? si? za pomoc? Facebooka czy Twittera i zorientowa? si? w aktualnych post?pach prac nad kolejnymi tytu?ami. Wybrane opinie o ksi??kach Morgan Rice Wyprawa po bohater?w zawiera wszystko, co niezb?dne, aby odnie?? natychmiastowy sukces: intryg?, kontrintryg?, tajemnic?, dzielnych rycerzy i bujne zwi?zki uczuciowe, obfituj?ce w z?amane serca, podst?p i zdrad?. Zadowoli czytelnik?w w ka?dym wieku, zapewniaj?c im wiele godzin rozrywki. Zalecana jako sta?a pozycja w biblioteczce ka?demu czytelnikowi fantasy. – Books and Movie Reviews, Roberto Mattos Rice od samego pocz?tku ?wietnie wci?ga czytelnika w swoj? opowie??; wykorzystuje wspania?y dar opisywania, kt?rym wykracza daleko poza zwyk?y opis scenerii (...). ?adnie napisane i b?yskawicznie si? czyta. – Black Lagoon Reviews (z recenzji powie?ci Turned) Idealna opowie?? dla m?odych czytelnik?w. Morgan Rice ?wietnie buduje niezwyk?y ci?g zdarze? (...). Orze?wiaj?ca i niepowtarzalna, cho? zawiera klasyczne motywy znane z licznych opowie?ci fantasy dla m?odzie?y. Skupia si? na losach jednej dziewczyny... jednej niezwyk?ej dziewczyny! ?atwo si? czyta, chocia? wydarzenia nast?puj? po sobie w wyj?tkowo szybkim tempie. Polecamy wszystkim mi?o?nikom pastelowych romans?w z fantastyk? w tle. – The Romance Reviews (z recenzji powie?ci Turned) Przyku?a moj? uwag? od razu i trzyma?a w napi?ciu a? do ko?ca (...). To fantastyczna przygoda, od samego pocz?tku pe?na szybkiej akcji. Nie ma tu ani jednej nudnej chwili. – Paranormal Romance Guild (z recenzji powie?ci Turned) Kipi akcj?, romansem, przygod? i suspensem. Si?gnij po ni? i zakochaj si? na nowo. – Vampirebooksite.com (z recenzji powie?ci Turned) Wspania?a fabu?a. To ten rodzaj ksi??ki, kt?ry ci??ko od?o?y? nawet w nocy. Ko?czy si? tak nieoczekiwanym i spektakularnym akordem, ?e natychmiast chce si? kupi? kolejn? cz???, aby zobaczy?, co si? dzieje dalej. – The Dallas Examiner (z recenzji powie?ci Loved) Rywal cykli Zmierzch i Pami?tniki wampir?w. Nie oprzesz si? ch?ci czytania do ostatniej strony. Je?li uwielbiasz przygody, romanse i wampiry, to ksi??ka w?a?nie dla ciebie! – Vampirebooksite.com (z recenzji powie?ci Turned) Morgan Rice po raz kolejny udowadnia sw?j niezwyk?y talent do opowiadania historii (...). Ta ksi??ka spodoba si? szerokiemu gronu odbiorc?w, w tym tak?e m?odszym fanom gatunku fantasy i opowie?ci o wampirach. Ko?czy si? mocnym akordem, kt?ry pozostawia czytelnika w stanie szoku. – The Romance Reviews (z recenzji powie?ci Loved) Listen to THE SORCERER’S RING series in audio book format! Ksi??ki z cyklu KR?G CZARNOKSI??NIKA autorstwa Morgan Rice A QUEST OF HEROES (Ksi?ga 1) – Wyprawa po Bohater?w A MARCH OF KINGS (Ksi?ga 2) – Marsz W?adc?w A FATE OF DRAGONS (Ksi?ga 3) – Los Smok?w A CRY OF HONOR (Ksi?ga 4) – Zew Honoru A VOW OF GLORY (Ksi?ga 5) – Blask Chwa?y A CHARGE OF VALOR (Ksi?ga 6) – Szar?a Walecznych A RITE OF SWORDS (Ksi?ga 7) – Rytua? Mieczy A GRANT OF ARMS (Ksi?ga 8) – Ofiara Broni A SKY OF SPELLS (Ksi?ga 9) – Niebo Zakl?? A SEA OF SHIELDS (Ksi?ga 10) – Morze Tarcz A REIGN OF STEEL (Ksi?ga 11) – ?elazne Rz?dy A LAND OF FIRE (Ksi?ga 12) – Kraina Ognia A RULE OF QUEENS (Ksi?ga 13) – Rz?dy Kr?lowych AN OATH OF BROTHERS (Ksi?ga 14) A DREAM OF MORTALS (Ksi?ga 15) A JOUST OF KNIGHTS (Ksi?ga 16) THE GIFT OF BATTLE (Ksi?ga 17) THE SURVIVAL TRILOGY ARENA ONE: SLAVERSUNNERS (Book #1) ARENA TWO (Book #2) THE VAMPIRE JOURNALS TURNED (Book #1) LOVED (Book #2) BETRAYED (Book #3) DESTINED (Book #4) DESIRED (Book #5) BETROTHED (Book #6) VOWED (Book #7) FOUND (Book #8) RESURRECTED (Book #9) CRAVED (Book #10) FATED (Book #11) Copyright © 2012 by Morgan Rice All rights reserved. Except as permitted under the U.S. Copyright Act of 1976, no part of this publication may be reproduced, distributed or transmitted in any form or by any means, or stored in a database or retrieval system, without the prior permission of the author. This ebook is licensed for your personal enjoyment only. This ebook may not be re-sold or given away to other people. If you would like to share this book with another person, please purchase an additional copy for each recipient. If you’re reading this book and did not purchase it, or it was not purchased for your use only, then please return it and purchase your own copy. Thank you for respecting the hard work of this author. This is a work of fiction. Names, characters, businesses, organizations, places, events, and incidents either are the product of the author’s imagination or are used fictionally. Any resemblance to actual persons, living or dead, is entirely coincidental. Jacket image Copyright RazoomGame, used under license from Shutterstock.com. ROZDZIA? PIERWSZY ROZDZIA? DRUGI ROZDZIA? TRZECI ROZDZIA? CZWARTY ROZDZIA? PI?TY ROZDZIA? SZ?STY ROZDZIA? SI?DMY ROZDZIA? ?SMY ROZDZIA? DZIEWI?TY ROZDZIA? DZIESI?TY ROZDZIA? JEDENASTY ROZDZIA? DWUNASTY ROZDZIA? TRZYNASTY ROZDZIA? CZTERNASTY ROZDZIA? PI?TNASTY ROZDZIA? SZESNASTY ROZDZIA? SIEDEMNASTY ROZDZIA? OSIEMNASTY ROZDZIA? DZIEWI?TNASTY ROZDZIA? DWUDZIESTY ROZDZIA? DWUDZIESTY PIERWSZY ROZDZIA? DWUDZIESTY DRUGI ROZDZIA? DWUDZIESTY TRZECI ROZDZIA? DWUDZIESTY CZWARTY ROZDZIA? DWUDZIESTY PI?TY ROZDZIA? DWUDZIESTY SZ?STY ROZDZIA? DWUDZIESTY SI?DMY ROZDZIA? DWUDZIESTY ?SMY – Niespokojna ta g?owa, co koron? nosi – William Shakespeare, Henryk IV, cz. II ROZDZIA? PIERWSZY Na najwy?szym pag?rku niziny Zachodniego Kr?lestwa Kr?gu sta? ch?opiec. Spogl?da? na p??noc, gdzie na niebosk?on wschodzi?o pierwsze ze s?o?c. Po horyzont, jak okiem si?gn??, ci?gn??y si? zielone wzg?rza, a ich szczyty i dziel?ce je doliny wznosi?y si? i opada?y niby wielkie garby. W ciemnopomara?czowych promieniach pierwszego s?o?ca poranna mg?a skrzy?a si? magi?, jakby w odpowiedzi na rozterki ch?opca. Rzadko wstawa? tak wcze?nie czy zapuszcza? si? tak daleko od domu, nigdy te? nie wspina? si? r?wnie wysoko, bo wiedzia?, ?e rozgniewa?oby to jego ojca. Tego dnia jednak by?o mu wszystko jedno. Zasady i obowi?zki, kt?re przyt?acza?y go dot?d przez czterna?cie lat ?ycia, przesta?y si? liczy?. Ten dzie? by? bowiem inny od wszystkich. Tego dnia upomina?o si? o niego przeznaczenie. Thorgrin z klanu McLeod?w z Po?udniowej Prowincji Kr?lestwa Zachodu– dla wszystkich, kt?rych lubi?, po prostu Thor – najm?odszy z czterech braci, a przy tym najmniej lubiany przez ojca, ca?? noc nie spa?, nie mog?c doczeka? si? tego dnia. Z oczami zapuchni?tymi od niewyspania przewraca? si? tylko z boku na bok i czeka?, pragn?c z ca?ych si?, aby wreszcie wzesz?o pierwsze s?o?ce. Bo taki dzie? zdarza? si? tylko raz na kilka lat i gdyby Thor go przeoczy?, na reszt? ?ycia utkn??by w swojej wiosce, skazany na dogl?danie ojcowskich owiec. Sama my?l o tym by?a nie do zniesienia. Dzie? Poboru, zaci?gu do kr?lewskiej armii. Dzie?, w kt?rym oddzia?y armii kr?la przeszukuj? ka?d? prowincj? i wybieraj? spo?r?d ochotnik?w przysz?ych ?o?nierzy Kr?lewskiego Legionu. Przez ca?e swoje ?ycie Thor marzy? tylko o tym i tylko ten mia? cel: do??czy? do Srebrnych, elitarnego kr?gu rycerzy kr?lewskich nosz?cych najwspanialsze zbroje i pos?uguj?cych si? najlepsz? broni?, jak? tylko mo?na znale?? w obydwu kr?lestwach. Zanim jednak ktokolwiek do??czy? do Srebrnych, musia? zosta? cz?onkiem Legionu, zast?pu giermk?w w wieku od czternastu do dziewi?tnastu lat. Tylko synowie szlachetnie urodzonych albo ws?awionych w boju rycerzy dost?powali tego zaszczytu. Innego sposobu nie by?o. Jedynym wyj?tkiem od tej regu?y by? Dzie? Poboru, rzadkie wydarzenie organizowane co kilka lat, kiedy liczebno?? Legionu spada?a i kr?lewscy ?o?nierze przeszukiwali prowincje, zaci?gaj?c rekrut?w. Wiadomo by?o, ?e niewielu zostanie wybranych z posp?lstwa, a jeszcze mniej w rzeczywisto?ci do??czy do Legionu. Thor bacznie ?ledzi? horyzont, wypatruj?c wszelkich oznak ruchu. Wiedzia?, ?e oddzia? Srebrnych musi przyby? t? w?a?nie drog?, jedyn? prowadz?c? do jego wioski. Chcia? by? pierwszym, kt?ry ich zauwa?y. Owce pas?ce si? wok?? becza?y, domagaj?c si?, aby sprowadzi? je z powrotem na d??, gdzie ziele? by?a bogatsza i smaczniejsza. Pr?bowa? nie zwraca? uwagi ani na ich beczenie, ani na od?r. Potrzebowa? si? skupi?. Wszystkie lata sp?dzone na pasaniu owiec, na us?ugiwaniu ojcu i braciom w roli kogo?, komu powierzano najwi?cej obowi?zk?w i okazywano najmniej troski, pozwoli?a mu przetrwa? tylko jedna my?l: ?e kiedy? opu?ci to miejsce. ?e pewnego dnia, kiedy Srebrni zjawi? si? w wiosce, Thor zaskoczy wszystkich, kt?rzy go nie doceniaj?, i trafi do grona wybra?c?w. W mgnieniu oka wsi?dzie do powozu i po?egna si? z dotychczasowym ?yciem. Rzecz jasna ojciec Thora nigdy tak naprawd? nie widzia? w nim kandydata na legionist?. W zasadzie nie widzia? w nim kandydata na kogokolwiek. Ca?? swoj? mi?o?? i uwag? po?wi?ci? trzem starszym synom. Najstarszy z nich mia? dziewi?tna?cie lat, a ?e m?odsi rodzili si? kolejno rok po roku, mi?dzy najm?odszym z nich a Thorem by?y dobre trzy lata r??nicy. Mo?e dlatego, a mo?e z powodu podobie?stwa, jakie ??czy?o trzech starszych braci i zarazem odr??nia?o ich od Thora, trzymali tylko ze sob?, ledwo zauwa?aj?c jego istnienie. Co gorsza, g?rowali nad nim wzrostem, si?? i postur?. Thor nie by? u?omkiem, jednak przy nich czu? si? ma?y, a w?asne mi??nie wydawa?y mu si? mizerne w por?wnaniu z r?kami i nogami braci, ros?ych jak m?ode d?by. Ojciec nie stara? si? tego zmienia?, a wr?cz cieszy?o go, ?e Thor pasa owce i dba o bro?, podczas gdy jego bracia oddaj? si? ?wiczeniom. Zgodnie z powszechnym, cho? niewyra?anym wprost mniemaniem ?ycie ch?opca mia?o up?yn?? w cieniu jego braci oraz ich wspania?ych czyn?w. Gdyby mia?o si? zi?ci? to, co zdaniem ojca i braci by?o mu s?dzone, pozosta?by w wiosce, poch?oni?ty jej sprawami, obarczony obowi?zkiem wspierania bliskich. Thor wyczuwa? zarazem, ?e bracia – co osobliwe – obawiaj? si? go, mo?e nawet nienawidz?. Dostrzega? to w ka?dym ich spojrzeniu, w ka?dym ge?cie. Jakim? cudem wywo?ywa? u nich co? na kszta?t strachu i zazdro?ci. Mo?e dlatego, ?e nie przypomina? ich z wygl?du i ?e wyra?a? si? inaczej. R??ni? si? od nich tak?e ubiorem, cho? to dla nich ojciec odk?ada? najlepsze odzienie w kolorze purpury i szkar?atu oraz ozdobny or??, jemu pozostawiaj?c jedynie szorstkie, parciane ?achmany. Mimo to ch?opiec ca?kiem dobrze dawa? sobie rad? z ubraniem: przewi?zywa? w pasie kaftan, a nawet odci?? w nim r?kawy, kiedy przysz?o lato, ?eby na silnych r?kach czu? mu?ni?cia wiatru. Nosi? te? zgrzebne lniane spodnie – mia? tylko jedn? par? – i sanda?y z najlichszej sk?ry, wi?zane na ?ydkach. W ?adnej mierze nie dor?wnywa?y porz?dnym sk?rzanym butom jego braci, ale Thorowi wystarcza?y. Chodzi? wi?c w zwyk?ym stroju pasterskim. Daleko mu jednak by?o do zwyk?ego pasterza: by? wysoki jak na sw?j wiek i smuk?y, mia? twarz o mocnym, dumnym profilu, szlachetny podbr?dek i wydatne ko?ci policzkowe, s?owem – wygl?da? jak wojownik na wygnaniu. Z g?owy sp?ywa?a mu fala prostych kasztanowych w?os?w, podci?tych za uszami, a szare oczy l?ni?y mu w ?wietle dnia niby para srebrzystych p?oci. Thor wiedzia?, ?e tego dnia jego bracia b?d? mogli pospa? d?u?ej i naje?? si? do syta, a potem stan?? do Poboru w najlepszym rynsztunku i z ojcowskim b?ogos?awie?stwem, podczas gdy jemu nie b?dzie dane nawet uczestniczy? w wydarzeniu. Nie posz?o mu za dobrze, gdy kiedy? pr?bowa? porozmawia? o tym z ojcem – ten z miejsca uci?? rozmow? i nast?pnych pr?b Thor ju? nie podejmowa?. Czu? jednak, ?e odmowa spotka?a go niezas?u?enie. Postanowi? wi?c rzuci? wyzwanie losowi, jaki wyznaczy? mu ojciec: na sam widok kr?lewskich powoz?w pop?dzi do wioski, stanie przed nim i oznajmi mu, ?e – niewa?ne, zgodnie z jego wol? czy nie – i tak poka?e si? ?o?nierzom. Ma prawo uczestniczy? w Poborze tak samo jak inni, a on nie mo?e go powstrzyma?. Na sam? my?l o tym ?ciska?o go w do?ku. Dostrzeg? ich, kiedy pierwsze s?o?ce wspi??o si? wy?ej, a drugie wzesz?o nad horyzont i rozja?ni?o fiolet nieba blaskiem mi?towej zieleni. Z wra?enia wypr??y? si? jak struna, w?osy stan??y mu d?ba. W oddali majaczy?y zarysy konnego powozu i wzbijany przez jego ko?a tuman py?u. Zobaczy? nast?pny pow?z, a potem jeszcze jeden i poczu?, ?e serce bije mu coraz szybciej i szybciej. Nawet z tej odleg?o?ci widzia?, jak zdobione powozy b?yszcz? w ?wietle obu s?o?c niby srebrno?uskie ryby, kt?re wyskoczy?y nad powierzchni? wody. Doliczywszy si? dwunastu, Thor nie m?g? ju? d?u?ej zwleka?. Serce dudni?o mu w piersi m?otem. Pierwszy raz w ?yciu porzucaj?c swoje owce, obr?ci? si? na pi?cie i pu?ci? biegiem w d??, zdecydowany zrobi? wszystko, co w jego mocy, aby stan?? przed ?o?nierzami kr?la. * Thor niemal bez tchu p?dzi? na skr?ty przez porastaj?cy wzg?rza las, nie zwa?aj?c na to, ?e czasem bole?nie drapi? go ga??zie. Wypad? na polan?, z kt?rej rozci?ga? si? widok na jego wiosk? po?o?on? poni?ej. W niskich chatach z bia?ej gliny o dachach krytych strzech? ?y?o kilkana?cie rodzin. Z komin?w unosi? si? dym; wi?kszo?? mieszka?c?w wsta?a wcze?nie, ?eby przygotowa? poranny posi?ek. Senne, beztroskie sio?o le?a?o wystarczaj?co daleko od Kr?lewskiego Dworu – o dobry dzie? jazdy konno – aby zniech?ci? przypadkowych przejezdnych do odwiedzin. By?a to przecie? tylko ch?opska osada na kraw?dzi Kr?gu, nic wi?cej – jedna z wielu podobnych osad, zaledwie trybik w machinie Kr?lestwa Zachodu. Thor ruszy? biegiem przez ?rodek wioski, wzbijaj?c za sob? tumany py?u. Psy i kury tylko ucieka?y mu spod n?g. Przy ognisku przed jednym z domostw jaka? kobiecina dogl?da?a kocio?ka z gotuj?c? si? wod?. – Wolniej, smyku! – sykn??a, kiedy przebiegaj?c obok, sypn?? jej piachem w ogie?. Ale Thor nie zwolni?by teraz dla nikogo. Skr?ci? w bok, potem znowu, klucz?c dobrze znan? sobie drog?, a? wreszcie dopad? domu – ma?ej chaty nie r??ni?cej si? od innych, tak?e o ?cianach z bia?ej gliny, tak?e ze spadzistym dachem o s?omianym poszyciu. Podobnie jak wi?kszo?? pozosta?ych, sk?ada?a si? z izby rozdzielonej na dwoje przepierzeniem – po jednej jego stronie spa? ojciec, po drugiej starsi bracia Thora. Z ty?u chaty mie?ci? si? niewielki kurnik i to tutaj z czasem zamieszka? ch?opiec. Na pocz?tku spa? w izbie z bra?mi, ale w miar? jak dorastali, stawali si? coraz bardziej z?o?liwi i wynio?li, wyra?nie pokazuj?c najm?odszemu, ?e w?r?d nich nie ma dla niego miejsca. Bola?o go to, ale i cieszy?o, bo dzi?ki temu mia? sw?j w?asny k?t i nawet wola? znikn?? braciom z oczu. Potwierdzili tylko to, co wiedzia? ju? wcze?niej – by? wygna?cem we w?asnej rodzinie. Thor dobieg? do drzwi, otworzy? je i bez wahania wpad? do izby. – Ojcze! – krzykn??, pr?buj?c z?apa? oddech. – Srebrni! Srebrni jad?! Bracia z ojcem siedzieli zgarbieni przy stole ze ?niadaniem, gotowi ju? do wyj?cia w swoich najlepszych ubraniach. Na s?owa Thora zerwali si? na r?wne nogi i, potr?caj?c go w drzwiach, wybiegli a? na drog?. Thor do??czy? do nich i po chwili razem wpatrywali si? w dal. – Nikogo nie widz? – oznajmi? basowym g?osem Drake. Najstarszy z nich i najszerszy w barach, z w?osami ?ci?tymi kr?tko podobnie do reszty braci, obrzuci? Thora gniewnym br?zowookim spojrzeniem i pogardliwie wyd?? usta, jak mia? w zwyczaju. – Ani ja – zawt?rowa? mu o rok m?odszy Dross, zawsze trzymaj?cy stron? starszego brata. – Jad?! – odpar? Thor. – Daj? s?owo! Ojciec obr?ci? si? ku niemu i mocno chwyci? go za ramiona. – A ty niby sk?d to wiesz? – zapyta?. – Widzia?em ich. – Jakim cudem? Gdzie? Thor zawaha? si?; ojciec go podszed?, bo dobrze wiedzia?, ?e jedynym miejscem, z kt?rego da?oby si? dostrzec powozy, by? najwy?szy pag?rek w okolicy. Ch?opiec zastanawia? si?, co powiedzie?. – Ja... poszed?em na ten wysoki pag?rek... – Razem z ca?ym stadem? Dobrze wiesz, ?e dla owiec to za daleko. – Ale dzi? jest wyj?tkowy dzie?. Musia?em ich zobaczy?. Ojciec zgromi? go wzrokiem. – Ruszaj po miecze braci, tylko je wypoleruj! Maj? wygl?da? jak najlepiej, zanim kr?lewscy tu zjad?. – Uznawszy spraw? za zako?czon?, odwr?ci? si? do pozosta?ych braci, nadal wpatruj?cych si? w dal. – My?lisz, ?e nas wybior?? – spyta? Durs, najm?odszy z ca?ej tr?jki, ten starszy od Thora o pe?ne trzy lata. – Je?li nie, wyjd? na g?upc?w – odrzek? ojciec. – W tym roku brakuje im ludzi. Musieli dot?d przyj?? niewielu, inaczej nawet by tu nie zagl?dali. Macie tylko sta? prosto, g?owa do g?ry, pier? naprz?d! Nie patrzcie im prosto w oczy, ale te? nie odwracajcie wzroku. B?d?cie silni i pewni siebie, nie okazujcie s?abo?ci. Je?li chcecie nale?e? do Kr?lewskiego Legionu, zachowujcie si? tak, jakby?cie ju? w nim byli. – Tak jest, ojcze! – odpowiedzieli natychmiast, wypr??aj?c si? jak struny. Ojciec odwr?ci? si? i zn?w zgromi? Thora spojrzeniem. – Ty jeszcze tutaj? Jazda do domu! Thor sta? jak wryty, a serce t?uk?o mu si? w piersi. By? w rozterce: nie chcia? okazywa? ojcu niepos?usze?stwa, musia? z nim jednak pom?wi?. Uzna?, ?e lepiej b?dzie przynie?? braciom miecze, jak ka?e ojciec, a dopiero potem z nim porozmawia?. Teraz bunt na nic mu si? nie zda. Ruszy? wi?c p?dem do chaty, a na wskro? przez ni? – na jej ty?y, do sk?adzika z broni?. Znalaz? tam miecze braci – pi?kne, kunsztownie wykonane, zwie?czone g?owicami z najlepszego srebra; by?y to podarunki dla syn?w, na kt?re ich ojciec pracowa? przez d?ugie lata. Thor chwyci? wszystkie trzy miecze naraz i ruszy? z powrotem, jak zwykle zaskoczony tym, jakie s? ci??kie. Podbieg? do braci, rozda? im miecze i zwr?ci? si? ku ojcu. – Jak to? Niewypolerowane? – zdziwi? si? Drake. Ojciec spojrza? na Thora z pot?pieniem i ju? mia? si? odezwa?, kiedy ten wybuchn??: – Ojcze, prosz? ci?. Musz? z tob? pom?wi?! – Kaza?em ci co? zrobi?, a ty... – Ojcze, b?agam! Ojciec patrzy? na Thora gniewnie, ale z twarzy ch?opca musia? wyczyta? powag?, bo rzuci? w ko?cu: – No wi?c? – Chc? stan?? do Poboru. Tak jak inni. I dosta? si? do Legionu. Thor us?ysza? za sob? dono?ny ?miech braci i poczerwienia?. Ojcu jednak daleko by?o do ?miechu; wprost przeciwnie, wygl?da? na bardziej zagniewanego. – Czy?by? Thor skin?? g?ow? z zapa?em. – Mam czterna?cie lat. Nadaj? si?. – Czterna?cie lat to dolna granica wieku – skwitowa? lekcewa??co Drake. – Gdyby ci? przyj?li, by?by? najm?odszym rekrutem. My?lisz, ?e wybraliby ciebie zamiast kogo? takiego jak ja, o pi?? lat starszego? – Bezczelny?, bratku – doda? Durs. – I zawsze? taki by?. – Was nikt nie pyta – rzuci? Thor w stron? braci, po czym wr?ci? spojrzeniem do nachmurzonego ojca. – Ojcze, b?agam. Daj mi t? szans?. O nic wi?cej nie prosz?. Wiem, jestem m?ody, ale z czasem poka??, na co mnie sta?. Ale ojciec jedynie pokr?ci? g?ow?. – ?aden z ciebie ?o?nierz, ch?opcze. Nie jeste? jak twoi bracia. Jeste? pasterzem. B?dziesz ?y? tutaj, przy mnie. B?dziesz spe?nia? swoje obowi?zki, i to spe?nia? je dobrze. Nie trzeba mierzy? zbyt wysoko. Pog?d? si? z tym i naucz si? znajdowa? upodobanie w tym, jak ?yjesz. Thor poczu?, ?e serce p?ka mu z ?alu, a ?wiat wali mu si? na g?ow?. Nie, pomy?la?. Tak si? nie stanie. – Ale, ojcze... – Milcz! – ojciec uci?? rozmow? tonem przenikliwym niby ?wist bata. – Dosy? ju? tego. Zaraz tu b?d?. Zejd? nam z oczu i lepiej zachowuj si? jak nale?y – to powiedziawszy, ojciec ruszy? przed siebie, bezceremonialnie spychaj?c Thora z drogi jak co?, czego nie chce widzie?. Ch?opca a? zabola?o od silnego pchni?cia wielk? ojcowsk? d?oni? w pier?. Da?o si? s?ysze? coraz g?o?niejsze dudnienie. Ludzie zacz?li wychodzi? z dom?w i stawa? przy drodze. Rosn?cy z ka?d? chwil? tuman kurzu zwiastowa? nadje?d?aj?c? kawalkad? kr?lewskich zbrojnych. Wkr?tce dwana?cie konnych powoz?w wtargn??o do wioski niby nag?y najazd wojsk, z ?oskotem przywodz?cym na my?l burzowe grzmoty. Zaprz?gi zatrzyma?y si? nieopodal domu Thora. Konie prycha?y i przest?powa?y niespokojnie z nogi na nog?. K??by kurzu przerzedza?y si? z wolna, a Thor niecierpliwie usi?owa? dojrze? w?r?d nich bro? i zbroje przybyszy. Nigdy jeszcze nie by? tak blisko Srebrnych i serce wali?o mu z emocji. ?o?nierz, kt?ry przyby? na czele kawalkady, w?a?nie zsiada? z konia. Oto stawa? przed Thorem prawdziwy rycerz Srebrnych, w b?yszcz?cej kolczudze, z d?ugim mieczem przypi?tym do pasa. Wygl?da? na trzydzie?ci par? lat i m??em by? na schwa?: mia? twarz poro?ni?t? szczecin? i ca?? w bliznach, a krzywy nos stanowi? zapewne pami?tk? po jakiej? bitwie. Thor nigdy dot?d nie widzia? r?wnie ros?ego m??czyzny; w ramionach by? dwa razy szerszy od pozosta?ych. Po wyrazie jego twarzy nietrudno by?o zgadn??, ?e jest dow?dc?. M??czyzna zeskoczy? na piaszczyst? drog? i, pobrz?kuj?c ostrogami, podszed? do ch?opc?w stoj?cych w szeregach. Jak wie? d?uga i szeroka, dziesi?tki ch?opc?w sta?y na baczno?? przy drodze; wielu z nich mia?o wypisan? na twarzy nadziej?. Srebrnym towarzyszy?y honor i bitwy, rozg?os i s?awa, a tak?e tytu?y i bogactwa, naj?y?niejsze lenne ziemie, najpi?kniejsze panny na wydaniu i ?ycie w chwale. Trafienie do ich grona przynosi?o chlub? ca?ej rodzinie. Pierwszym krokiem na drodze do tej chluby by?o za? wst?pienie do Legionu. Przygl?daj?c si? wielkim zdobionym powozom, Thor poj??, ?e mog? pomie?ci? tylko pewn? liczb? rekrut?w. Kawalkadzie Srebrnych pozosta?o w rozleg?ym kr?lestwie jeszcze wiele miejsc do odwiedzenia. Ch?opiec prze?kn?? ?lin?, zdaj?c sobie spraw?, ?e jego szanse s? mniejsze, ni? mu si? dot?d wydawa?o. Musia?by pokona? nie tylko swoich braci, ale i wszystkich innych ch?opak?w, z kt?rych wielu by?o ju? nie?le do?wiadczonych w m?odzie?czych b?jkach. Mia? coraz gorsze przeczucia. Wstrzymuj?c oddech z wra?enia, patrzy?, jak barczysty ?o?nierz w milczeniu podchodzi do kolejnych ch?opc?w i mierzy ich wzrokiem; rozpocz?? od kra?ca szereg?w i powoli zbli?a? si? w stron? Thora. Ten oczywi?cie zna? wszystkich ch?opc?w. Wiedzia? te?, ?e niekt?rzy z nich, cho? nigdy by si? do tego nie przyznali, wcale nie chcieli wst?powa? do Legionu, mimo ?e ich rodziny w?a?nie tego od nich oczekiwa?y. Bali si?; nie nadawali si? na ?o?nierzy. Policzki Thora p?on??y, nie m?g? znie?? tego upokorzenia. Czu?, ?e zas?uguje na wzi?cie udzia?u w Poborze tak samo jak wszyscy inni. To, ?e jego bracia byli starsi, wy?si i silniejsi, nie znaczy?o jeszcze, ?e nie ma prawa tak?e stan?? do Poboru i zosta? wybranym. Pa?a? nienawi?ci? do ojca i omal ze sk?ry nie wyskoczy?, kiedy ?o?nierz podszed? bli?ej. Ten tymczasem zatrzyma? si? po raz pierwszy – przy braciach Thora. Obejrza? ich bacznie od st?p do g??w i mog?o si? zdawa?, ?e wywarli na nim wra?enie. Wyci?gn?? r?k? ku Drake’owi, chwyci? za jego pochw? z mieczem i szarpn??, jakby chcia? sprawdzi? solidno?? broni. U?miechn?? si? szeroko. – Nie dobywa?e? jeszcze tego miecza w boju, prawda, ch?opcze? – zapyta?. Pierwszy raz w ?yciu Thor zobaczy?, jak Drake si? denerwuje i prze?yka ?lin?. – Nie, panie. Ale cz?sto w?ada?em nim podczas ?wicze? i ufam, ?e... – Podczas ?wicze?! M??czyzna wybuchn?? gromkim ?miechem i odwr?ci? si? do pozosta?ych ?o?nierzy, kt?rzy do??czyli do niego, ?miej?c si? Drake’owi prosto w twarz. Drake poczerwienia? ze wstydu. Thor po raz pierwszy widzia?, ?eby jego najstarszy brat czego? si? wstydzi? – zwykle to raczej on zawstydza? innych. – Nie omieszkam ostrzec naszych wrog?w, ?eby dr?eli ze strachu przed Tym, Kt?ry W?ada Mieczem Podczas ?wicze?! Zn?w rozleg? si? ?miech ?o?nierzy. Dow?dca spojrza? na pozosta?ych braci. – Trzech z jednego chowu – powiedzia?, pocieraj?c zarost na brodzie. – Mo?e i si? przydacie. Wszyscy s?usznego wzrostu... cho? brak wam do?wiadczenia. Aby wytrwa? w Legionie, b?dziecie musieli jeszcze du?o ?wiczy?. – Zawaha? si?, ale doko?czy?: – Mo?e znajdzie si? dla was miejsce. – Wskaza? ruchem g?owy ostatni pow?z z kawalkady. – Ruszajcie, tylko duchem, p?kim si? nie rozmy?li?. Promieniej?c ze szcz??cia, trzej bracia rzucili si? w stron? powozu. Thor zobaczy?, ?e tak?e ojciec si? rozpromieni?. W nim samym jednak z ka?dym krokiem braci narasta?o przygn?bienie. Dow?dca odwr?ci? si? i ruszy? w kierunku nast?pnej chaty. Thor nie wytrzyma?. – Waszmo?? panie! – krzykn?? za nim. Ojciec spiorunowa? go wzrokiem, ale ch?opcu by?o ju? wszystko jedno. ?o?nierz zatrzyma? si? i powoli odwr?ci?. Thor z dr?eniem serca wyst?pi? na dwa kroki i z ca?ej si?y wypi?? pier?. – Nie rozwa?yli?cie jeszcze mnie, waszmo?? panie – powiedzia?. Zaskoczony takim zachowaniem, dow?dca zmierzy? ch?opca wzrokiem, jakby w?szy? jaki? ?art. – Jeste? pewien? – spyta? i zn?w wybuchn?? ?miechem. Jego ludzie mu zawt?rowali. Thor jednak nie dba? o to. Ta chwila nale?a?a do niego. Teraz albo nigdy. – Chc? wst?pi? do Legionu! – powiedzia?. ?o?nierz podszed? bli?ej. – Co ty nie powiesz? – Wygl?da? na rozbawionego. – A czterna?cie lat ju? sko?czy?e?? – Tak, waszmo?? panie. Dwa tygodnie temu. – Dwa tygodnie temu! – Dow?dca rykn?? ?miechem i ponownie zawt?rowali mu jego ?o?nierze. – Wobec tego nasi wrogowie niechybnie zadr?? ze strachu ju? na sam tw?j widok. Thor czu?, ?e policzki p?on? mu ze wstydu. Musia? co? zrobi?, ?eby ta rozmowa sko?czy?a si? inaczej. Kiedy ?o?nierz ponownie si? odwr?ci? i ruszy? dalej, Thor post?pi? o kolejny krok naprz?d i krzykn??: – Waszmo?? panie! Robicie wielki b??d! Z t?umu dobieg? zbiorowy zd?awiony okrzyk zgrozy, ?o?nierz za? stan?? i zn?w powoli si? odwr?ci?, tym razem z wyra?nie gniewn? min?. – G?upi smarkaczu – zawo?a? ojciec, chwytaj?c Thora za rami? – jazda do domu! – Ani mi si? ?ni! – odpar? ch?opiec, odtr?caj?c r?k? ojca. Dow?dca podszed? bli?ej, a ojciec si? cofn??. –Wiesz, jaka kara grozi za obraz? jednego ze Srebrnych? – warkn?? ?o?nierz. Serce wali?o Thorowi jak oszala?e, ale wiedzia?, ?e teraz nie mo?e si? wycofa?. – Darujcie mu, wielmo?ny panie rycerzu – powiedzia? ojciec. – To jeszcze dzieciak i... – Nie do ciebie m?wi?em – odpar? dow?dca, piorunuj?c ojca wzrokiem, a? ten spu?ci? oczy. Potem ponownie zwr?ci? si? do Thora: – Odpowiadaj! Thor prze?kn?? ?lin?; nie m?g? wykrztusi? ani s?owa. Inaczej to sobie wszystko wyobra?a?. – „Kto zniewa?a Srebrnych, samego kr?la zniewa?a” – odpar? w ko?cu potulnie, recytuj?c z zapami?tanych nauk. – Zaiste – powiedzia? ?o?nierz. – To znaczy, ?e je?li zechc?, mog? wymierzy? ci za kar? czterdzie?ci bat?w. – Waszmo?? panie, ani mi w g?owie was zniewa?a? – odrzek? Thor. – Chc? si? tylko zaci?gn??. B?agam. Ca?e ?ycie o tym marz?. Prosz?, pozw?lcie mi do was do??czy?. Kiedy tak stali, oblicze dow?dcy powoli ?agodnia?o. Po d?u?szej chwili potrz?sn?? jednak g?ow?. – Za m?ody?, ch?opcze. Dumne masz serce, ale jeste? jeszcze niegotowy. Wr?? do nas, kiedy doro?niesz. To rzek?szy, ?o?nierz obr?ci? si? na pi?cie, po czym – niewiele zwa?aj?c na reszt? ch?opc?w – wr?ci? do swojego konia i szybko go dosiad?. Przybity ca?ym zaj?ciem Thor sta? jak skamienia?y, kiedy kawalkada ruszy?a. Znik?a r?wnie szybko, jak si? pojawi?a. Na samym jej ko?cu Thor zobaczy? braci; siedzieli z ty?u ostatniego powozu i patrzyli na? z drwin? i niech?ci?. Odje?d?ali w dal, ku lepszemu ?yciu, on tymczasem pragn?? zapa?? si? pod ziemi?. W miar? jak emocje opada?y, mieszka?cy wioski zacz?li wymyka? si? z powrotem do swoich chat. – G?upi m?okosie! Wiesz, jak niedorzecznie? post?pi?? – sykn?? ojciec, chwytaj?c Thora za ramiona. – Pojmujesz, ?e mog?e? zniweczy? szanse swoich braci? Thor gwa?townie str?ci? z siebie r?ce ojca, a wtedy ten wierzchem d?oni chlasn?? go w twarz. Ch?opiec poczu? piek?cy b?l i spiorunowa? ojca wzrokiem. Pierwszy raz w ?yciu jak?? cz??ci? woli zapragn?? ojcu odda?. Powstrzyma? si? jednak. – Ruszaj sprowadzi? do domu owce, i to ju?! A jak ju? wr?cisz, nie spodziewaj si? posi?ku a? do jutra. Zamiast je??, porozmy?lasz o tym, co zrobi?e?. – Mo?e ju? wcale tu nie wr?c?! – krzykn?? Thor, odwr?ci? si? i ruszy? biegiem w stron? wzg?rz, byle dalej od domu. – Thor! – zawo?a? za nim ojciec, a? przechodz?cy w pobli?u wie?niacy zatrzymali si? i popatrzyli. Thor bieg? truchtem, a potem jeszcze przy?pieszy?. Chcia? by? jak najdalej st?d. Prawie nie zauwa?y?, ?e z oczu p?yn? mu ?zy. Wszystkie jego marzenia w?a?nie leg?y w gruzach. ROZDZIA? DRUGI Thor d?ugo kr??y? bez celu po okolicznych wzg?rzach, czuj?c, ?e wszystko w nim a? si? gotuje. W ko?cu siad? na jednym z pag?rk?w, skrzy?owa? r?ce na kolanach i spojrza? na horyzont. Powozy z rekrutami zd??y?y ju? za nim znikn??, ale wzbity przez ich ko?a py? unosi? si? jeszcze w powietrzu. Drugi raz ju? dzi? nie przyjad?. Przeznaczenie skazywa?o go na d?ugie lata w wiosce, kt?re mia? sp?dzi? w oczekiwaniu na kolejn? szans? – inn? wizyt? kr?lewskich, o ile kiedykolwiek nast?pi, i ojcowsk? zgod?, o ile j? kiedykolwiek uzyska. Teraz b?dzie musia? mieszka? z ojcem sam i z pewno?ci? nieraz odczuje na sobie ca?? jego z?o??. Nadal b?dzie co najwy?ej jego pacho?kiem. Z up?ywem lat sam sko?czy tak jak ojciec, nie mog?c ruszy? si? nigdzie z wioski, podczas gdy jego bracia b?d? zdobywa? s?aw? i chwa??. Czu?, jak na sam? my?l o tym wzbiera w nim gniew. Zastanawia? si? gor?czkowo, czy nie mo?e zrobi? czego?, by odmieni? sw?j los, ale nic nie przychodzi?o mu do g?owy. Jednego by? pewien: nie tak mia?o wygl?da? jego ?ycie. Siedzia? tak godzinami, a? wreszcie wsta? i z rezygnacj? ruszy? dobrze znanymi sobie wzg?rzami, coraz wy?ej i wy?ej, w kierunku stada owiec pozostawionego na wysokim pag?rku. Pierwsze s?o?ce sk?ania?o si? ju? ku zachodowi, drugie za? sta?o w zenicie, roz?wietlaj?c okolic? zielon? po?wiat?. Thor si? nie spieszy?. Id?c powoli, bezwiednie wyj?? zza pasa proc?, kt?rej sk?rzany uchwyt nosi? ?lady wielu lat u?ytkowania. W?o?y? r?k? do przywieszonego na biodrze woreczka i zacz?? bawi? si? trzymanymi tam kamykami, z kt?rych jeden g?adszy by? od drugiego. Zbiera? je od dawna w ulubionych strumykach. Czasami strzela? z procy do ptak?w, kiedy indziej do wszelakiej ma?ci gryzoni. Wyrobi? w sobie ten nawyk przez d?ugie lata sp?dzone na pasaniu owiec. Z pocz?tku w nic nie umia? wcelowa?. Pewnego razu jednak uda?o mu si? trafi? w ruchomy cel. Od tego czasu nigdy ju? nie chybia?. Strzelanie z procy sta?o si? dla? czym? r?wnie naturalnym jak oddychanie, nieraz nawet dawa? w ten spos?b upust swojej z?o?ci. Jego bracia mo?e i potrafili jednym ciosem miecza roz?upa? polano – nigdy jednak nie uda?oby im si? trafi? kamieniem w lec?cego ptaka. Thor w?o?y? jeden z kamyk?w w proc?, zamachn?? si? i cisn?? nim z ca?ej si?y, wyobra?aj?c sobie, ?e mierzy do swego ojca. Trafi? dok?adnie tam, gdzie chcia?, utr?caj?c ga??zk? odleg?ego drzewa. Wkr?tce po tym, gdy zda? sobie spraw?, ?e umie zabija? uciekaj?ce zwierz?ta, przesta? celowa? do ?ywych stworze? w obawie przed skutkami swojej ?mierciono?nej umiej?tno?ci, nie chc?c rani? ?adnego z nich. Teraz za cel obiera? ga??zie – chyba ?e chodzi?o o jakiego? lisa czyhaj?cego na jego stado. Z czasem dzikie zwierz?ta nauczy?y si? omija? owce Thora z daleka, dzi?ki czemu mia? najlepiej chronione stado w ca?ej wsi. Ch?opiec my?la? o swoich braciach, o tym, gdzie teraz s?, i a? wrza?a w nim krew. Po ca?ym dniu jazdy zapewne dotarli ju? do Kr?lewskiego Dworu. Widzia? to doskonale oczami wyobra?ni: jak wje?d?aj? do grodu przy d?wi?ku fanfar, witani przez od?wi?tnie ubranych mieszka?c?w, przez ?o?nierzy, przez Srebrnych; jak przydzielaj? im miejsca w barakach Legionu i na placu ?wiczebnym, by mogli uczy? si? walki najlepsz? broni?; jak ka?dy z nich zostaje giermkiem s?ynnego rycerza; jak pewnego dnia sami zostaj? pasowani na rycerzy, otrzymuj? w?asnego rumaka, w?asny herb i w?asnego giermka; jak bior? udzia? w licznych ?wi?tach i festynach i jak biesiaduj? przy kr?lewskim stole. Widzia?, jak wiod? ?ycie wybra?c?w, kt?re jemu wy?lizgn??o si? z r?k. Thor czu? si? okropnie, wi?c pr?bowa? przesta? o tym wszystkim my?le? – ale nadaremno. Jaka? cz?stka jego duszy, g??boko ukryta, wo?a?a do niego: Nie poddawaj si?. Twoje przeznaczenie, kt?re jest silniejsze ni? te przeciwno?ci, przekracza twoje naj?mielsze oczekiwania. Nie mia? poj?cia, na czym ono polega, ale przeczuwa?, ?e nie by?o mu pisane pozosta? w wiosce. Czu?, ?e jest inny. Mo?e nawet wyj?tkowy. ?e nikt go nie rozumie. I ?e nikt go nie docenia. Dotar? do wysokiego pag?rka i na jego zboczu dostrzeg? swoje stado. Owce – nad wyraz rozs?dnie – pas?y si? nadal w jednej grupie, z zadowoleniem gryz?c k?py traw. Wypatruj?c na ich grzbietach czerwonych plam, kt?rymi sam je kiedy? znaczy?, przeliczy? je szybko – i zamar?. Jednej owcy brakowa?o. Policzy? je jeszcze raz. I znowu. Nie m?g? w to uwierzy?, ale sta?o si?: jedna przepad?a. Dot?d nie zdarzy?o mu si? jeszcze straci? ?adnej owcy. Ojciec nigdy by mu tego nie zapomnia?. Bardziej jednak martwi?o go, ?e si? gdzie? zgubi?a i b??ka si? sama, nara?ona na niebezpiecze?stwa. Nie m?g? znie??, kiedy niewinnym istotom zdarza?o si? co? z?ego. Pogna? na sam szczyt pag?rka i zacz?? przeczesywa? wzrokiem okolic?. Po chwili zobaczy? zaginion? owc? w oddali, o kilka wzniesie? od niego, samotn?, z czerwon? plam? na grzbiecie. Rozpozna? w niej t?, kt?ra zawsze by?a najbardziej krn?brna w ca?ym stadzie. Serce w nim zamar?o: nie do??, ?e owca uciek?a, to jeszcze w najgorszym ze wszystkich mo?liwych kierunk?w – na zach?d, w stron? Mrocznego Lasu. Ch?opiec prze?kn?? ?lin?. Mroczny Las by? miejscem zakazanym – nie tylko dla owiec; tak?e dla ludzi. Thor wiedzia?, od kiedy tylko nauczy? si? chodzi?, ?e nie wolno wkracza? do tej puszczy, zaczynaj?cej si? niedaleko jego wioski. Nigdy te? tam nie wszed?. Legendy g?osi?y, ?e wkroczenie do Mrocznego Lasu oznacza niechybn? ?mier? – w niezbadanej g?stwinie pe?no by?o okrutnego zwierza. Spojrza? na zmierzchaj?ce ju? niebo. Nie m?g? da? owcy po prostu uciec. Uzna?, ?e je?li si? pospieszy, zd??y dotrze? do niej i z powrotem, zanim si? ?ciemni. Rozejrza? si? jeszcze raz, po czym ruszy? biegiem za owc? – na zach?d, w kierunku Mrocznego Lasu, nad kt?rym zbiera?y si? w?a?nie ci??kie chmury. Mia? z?e przeczucie, ale nogi same go nios?y. Wiedzia?, ?e nie mo?e ju? zawr?ci?, nawet gdyby si? rozmy?li?. Czu? si?, jakby p?dzi? na spotkanie jakiego? koszmaru. * Nie przystaj?c ani na chwil?, Thor przebieg? kilka pag?rk?w, kt?re oddziela?y go od g?stwiny Mrocznego Lasu. Tu, gdzie b?r mia? sw?j pocz?tek, ko?czy?y si? wszelkie ?cie?ki. Thor wbieg? w niezbadan? puszcz?, a pod nogami zaszele?ci?y mu li?cie opad?e z rozgrzanych wczesnoletnim s?o?cem drzew. Kiedy tylko przekroczy? granic? lasu, ogarn?? go p??mrok. Korony wysokich sosen prawie nie przepuszcza?y ?wiat?a. Thor poczu? te? ch??d, ale nie by?o to zwyk?e zimno wywo?ane cieniem, tylko co?, czego nie umia? nazwa?, jakby przeczucie, ?e kto? lub co? go obserwuje. Spojrza? w g?r? na wiekowe, s?kate konary, grubsze od niego samego, kt?re ko?ysa?y si? na wietrze, skrzypi?c z?owieszczo. Nim uszed? kilkadziesi?t krok?w, zacz?? s?ysze? wok?? siebie dziwne zwierz?ce odg?osy. Obejrza? si? i ledwo rozpozna? miejsce, z kt?rego wyruszy? w g??b puszczy; ju? czu? si? tak, jakby zgubi? jedyn? drog? wyj?cia. Zawaha? si?. Mroczny Las od zawsze r?s? nieopodal wioski Thora, jawi?c si? w jego ?wiadomo?ci jako co? g??bokiego i tajemniczego. ?aden pasterz, kt?ry straci? w nim owc?, nigdy nie szed? jej tam szuka?, nawet ojciec Thora. Zbyt mroczne i zbyt cz?sto powtarzane opowie?ci kr??y?y o tym miejscu. Dzisiejszy dzie? by? jednak inny, co? w nim sprawia?o, ?e ch?opcu by?o wszystko jedno, ?e zapomina? o rozs?dku. Jak?? cz?stk? siebie chcia? przekroczy? granice i odej?? jak najdalej od domu, zdaj?c si? na przypadek. Szed? wi?c dalej, a? przystan??, niepewny dalszej drogi. Wtedy zobaczy? ?lady, jakie musia?a zostawi? jego owca – u?amane i powyginane ga??zki – i ruszy? jej tropem. Po jakim? czasie znowu zmieni? kierunek. Nim min??a kolejna godzina poszukiwa?, Thora ogarn??o rozpaczliwe przeczucie, ?e zupe?nie si? zgubi?. Pr?bowa? przypomnie? sobie, sk?d przyszed?, lecz nie by? tego pewien. Z niepokoju zacz??o ?ciska? go w do?ku, ale pomy?la?, ?e jakie? wyj?cie z Mrocznego Lasu musi le?e? gdzie? przed nim, nie ustawa? wi?c w marszu. Wkr?tce ujrza? w oddali snop s?onecznego ?wiat?a i skierowa? si? ku niemu. Zatrzyma? si? na skraju ma?ej polany, gwa?townie jak wro?ni?ty w ziemi?. Nie wierzy? w?asnym oczom. Na polanie, obr?cony plecami do ch?opca, sta? jaki? m??czyzna w d?ugiej, b??kitnej, at?asowej szacie. Thor wyczu?, ?e to kto? niezwyk?y; mo?e druid. Wysoki, wyprostowany, z g?ow? os?oni?t? kapturem, sta? nieruchomo, jakby troski tego ?wiata zupe?nie go nie dotyczy?y. Thor nie bardzo wiedzia?, jak si? zachowa?. S?ysza? o druidach, ale nigdy ?adnego nie spotka?. Znaki na szacie i jej misternie z?ocone wyko?czenie ?wiadczy?y, ?e nie jest to ?aden zwyk?y druid: mia? na sobie insygnia kr?lewskie, Kr?lewskiego Dworu. Thor nie rozumia?, co kto? taki mo?e tutaj robi?. Po chwili, kt?ra wydawa?a si? trwa? wiecznie, druid powoli odwr?ci? si? i spojrza? na niego. Thor zapar?o dech w piersiach; rozpozna? t? twarz. Sta? przed nim jeden z najs?awniejszych ludzi w kr?lestwie: osobisty druid kr?la, Argon, odwieczny doradca kr?l?w Kr?lestwa Zachodu. Ju? sama jego obecno?? w g?stwinie Mrocznego Lasu, z dala od Kr?lewskiego Dworu, by?a zagadkowa. Thor pomy?la?, ?e to chyba jaki? sen. – Wzrok ci? nie myli – powiedzia? Argon, patrz?c mu prosto w twarz. Jego g??boki, prastary g?os zabrzmia?, jakby to drzewa do niego przem?wi?y. Wielkie, przenikliwie jasne oczy zdawa?y si? przewierca? ch?opca na wylot, ocenia?. Thor poczu? bij?c? od druida fal? intensywnej mocy, jakby znalaz? si? nagle w pe?nym s?o?cu. W mgnieniu oka przykl?kn?? i sk?oni? g?ow?. – Wasza Mi?o?? – wyj?ka?. – Wybaczcie, ?e wam przeszkodzi?em. Brak szacunku wobec doradc?w kr?lewskich m?g? oznacza? wi?zienie lub nawet ?mier?; prawd? t? wpajano Thorowi od male?ko?ci. – Wsta?, dziecko – rzek? Argon. – Gdybym chcia?, ?eby? ukl?k?, tobym ci powiedzia?. Thor wolno powsta? i podni?s? wzrok na druida. Argon podszed? do niego o kilka krok?w. Stan?? i przygl?da? si? ch?opcu przez d?u?sz? chwil?, a? ten poczu? zak?opotanie. – Masz oczy po matce – powiedzia? Argon. Zaskoczy?o to Thora. Nigdy nie pozna? matki ani te? poza w?asnym ojcem nie zna? nikogo, kto by j? pami?ta?. Powiedziano mu, ?e umar?a przy jego narodzinach, ?y? wi?c w wynikaj?cym st?d poczuciu winy. Podejrzewa? nawet, ?e to dlatego najbli?si go nienawidz?. – Mylicie mnie z kim?, Wasza Mi?o?? – odpowiedzia?. – Ja nie mam matki. – Nie? – Na twarzy Argona pojawi? si? u?miech. – Czy?by urodzi? ci? ojciec? – Chcia?em powiedzie?, Wasza Mi?o??, ?e moja matka umar?a, kiedy si? urodzi?em. Pewnie mnie z kim? mylicie. – Jeste? Thorgrin z klanu McLeod. Najm?odszy z czw?rki braci. Ten, kt?rego dzi? nie wybrali. Thor otworzy? szeroko oczy. Nie wiedzia?, co o tym my?le?. Nie rozumia?, jakim cudem kto? tak wa?ny jak Argon mo?e wiedzie?, kim on jest. Nie ?ni?o mu si? nawet, ?e m?g?by go zna? kto? spoza jego wioski. – Sk?d wiecie, panie? Argon u?miechn?? si? tylko w odpowiedzi. Thor poczu?, jak wzbiera w nim ciekawo??. – Sk?d... – doda?, szukaj?c s??w – sk?d wiecie o mojej matce? Znali?cie j?? Kim by?a? Ale druid ju? si? odwr?ci?. – Innym razem – powiedzia?, odchodz?c. Thor patrzy? za nim ze zdziwieniem. Ca?e to spotkanie by?o osza?amiaj?ce i tajemnicze zarazem; wszystko dzia?o si? zbyt szybko. Uzna?, ?e nie mo?e da? Argonowi po prostu odej?? i pospieszy? za nim. – Co tutaj robicie, panie? – spyta?, pr?buj?c dogoni? druida. Ten jednak, podpieraj?c si? star? lask? w kolorze ko?ci s?oniowej, szed? zaskakuj?co szybko. – Nie czekali?cie chyba na mnie? – Na kog?? innego? – odpar? Argon. Wchodzi? coraz g??biej w las, pozostawiaj?c za sob? polan?. Thor przyspieszy?, aby si? z nim zr?wna?. – Ale dlaczego na mnie? Sk?d wiedzieli?cie, ?e tu b?d?? Czy mog? si? wam na co? przyda?? – Tyle pyta? naraz – odrzek? Argon. – Tyle ha?asu. Powiniene? wi?cej s?ucha?. Zag??biali si? dalej w g?st? puszcz?. Thor pod??a? za druidem, z ca?ych si? staraj?c si? nie odzywa?. – Szukasz tutaj zaginionej owcy – stwierdzi? Argon. – Szlachetny trud. Ale tracisz tylko czas. Ona nie prze?yje. Thor zn?w szeroko otworzy? oczy ze zdumienia. – Sk?d wiecie, panie? – Mam wiedz? o mn?stwie spraw, kt?ra nie jest ci dana, ch?opcze. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Spiesz?c za druidem, ch?opiec rozwa?a? jego s?owa. Tamten ci?gn??: – Nie pos?uchasz mnie jednak. Tak? ju? masz natur?. Nieugi?t?, jak twoja matka. Pobiegniesz za owc?, zdecydowany ocali? j? za wszelk? cen?. Thor poczerwienia?. Zdawa?o mu si?, ?e Argon czyta w jego my?lach. – Jeste? zadziorny – doda? druid. – Uparty. Mo?e nazbyt dumny. To sk?din?d dobre cechy. Kiedy? jednak mog? przywie?? ci? do upadku. Argon zacz?? wspina? si? po poro?ni?tym mchem stoku, a Thor pod??y? za nim. – Chcesz wst?pi? do Kr?lewskiego Legionu – stwierdzi? Argon. – Tak! – wybuchn?? Thor, pe?en emocji. – Mam jakie? szanse? Czy mo?ecie sprawi?, by tak si? sta?o? Argon zani?s? si? g??bokim, g?uchym ?miechem, od kt?rego Thorowi ciarki przesz?y po plecach. – Mog? sprawi?, ?e stanie si? wszystko albo nic. Twoje przeznaczenie zosta?o ju? spisane. Ale to, czy je wype?nisz, zale?y od ciebie. Thor nic nie rozumia?. Kiedy dotarli na szczyt wzg?rza, Argon zatrzyma? si? i obejrza? na ch?opca, kt?ry przystan?? o kilka krok?w za nim. Thor zn?w czu?, jak przeszywa go bij?ca od druida moc. – Twoje przeznaczenie ma niezwyk?? wag? – powiedzia? Argon. – Nie porzucaj go. Ch?opiec nie przestawa? si? dziwi?. Jego przeznaczenie ma niezwyk?? wag?? Czu?, jak ro?nie w nim duma. – Nie rozumiem. M?wicie zagadkami, panie. Zechciejcie wyjawi? wi?cej, prosz?. Argon nagle znik?. Zaskoczony Thor nie wierzy? w?asnym oczom. Zacz?? rozgl?da? si? wok??, nas?uchuj?c. Czy to wszystko tylko mu si? przy?ni?o? Czy by?a to jaka? sztuczka wyobra?ni? Odwr?ci? si? i zbada? wzrokiem puszcz?. Z tej wynios?o?ci widzia? o wiele dalej ni? przedtem. W oddali dostrzeg? jaki? ruch. Dobieg? go te? odg?os, kt?ry brzmia? jak kwilenie owcy. Potykaj?c si?, ch?opiec ruszy? biegiem po omsza?ym zboczu w kierunku, z kt?rego dobiega? odg?os, z powrotem w g?stwin?. Nie przestawa? jednak my?le? o spotkaniu z Argonem. Ledwo pojmowa?, ?e co? takiego w og?le si? zdarzy?o. Co tu robi? kr?lewski druid? Tu, ze wszystkich mo?liwych miejsc? Czeka? na niego? Czemu? I co mia? na my?li, m?wi?c o jego przeznaczeniu? Im bardziej stara? si? rozwik?a? t? zagadk?, tym mniej rozumia?. Argon z jednej strony ostrzega? go, aby nie pod??a? dalej, z drugiej strony zach?ca? go do dzia?ania. Im d?u?ej Thor bieg?, tym bardziej narasta?o w nim przeczucie, ?e za chwil? wydarzy si? co? donios?ego. Skr?ci? za jednym z drzew i nagle stan?? jak wryty na widok otwieraj?cy si? przed jego oczami. W jednej chwili urzeczywistni?y si? wszystkie jego koszmary. W?osy stan??y mu d?ba i zda? sobie spraw?, ?e zag??biaj?c si? tak daleko w Mroczny Las, pope?ni? ?miertelny b??d. O jakie? trzydzie?ci krok?w przed nim na czterech silnych ?apach sta? sybold. Pot??nie umi??niony, wielko?ci ros?ego konia, wygl?da? na najbardziej przera?aj?ce zwierz? w Mrocznym Lesie, mo?e nawet w ca?ym kr?lestwie. Cho? Thor widzia? go pierwszy raz w ?yciu, rozpozna? go natychmiast; s?ysza? o nim du?o legend. Przypomina? znanego ch?opcu z rozmaitych wizerunk?w lwa, ale musia? by? o wiele wi?kszy. ?lepia ?arzy?y mu si? ???t? po?wiat?, a jego sk?ra mia?a barw? g??bokiego szkar?atu – jak g?osi?y legendy, od koloru krwi po?eranych niewini?tek. Thor s?ysza? niewiele opowie?ci o spotkaniu z tym zwierz?ciem, a i te traktowano z przymru?eniem oka, mo?e dlatego, ?e nikomu nie uda?o si? napotka? potwora i prze?y?. Niekt?rzy uznawali go za boga puszczy albo za jaki? znak czy omen. Je?li w istocie tak by?o, Thor wola? nie wyobra?a? sobie, co ten znak zapowiada. Ostro?nie cofn?? si? o krok. Z paszcz? po cz??ci rozwart? i k?ami ociekaj?cymi ?lin?, sybold wbija? w ch?opca spojrzenie swoich ???tych ?lepi. W paszczy potwora, przeszyta jego z?biskami, zwisa?a g?ow? w d?? zaginiona owca Thora; dogorywa?a, kwil?c przera?liwie. Najwyra?niej sybold pastwi? si? nad ni?, nie spiesz?c si? zbytnio, jakby b?l ofiary sprawia? mu przyjemno??. Jej kwilenie trudno by?o znie??. Wi?a si? bezradnie, a ch?opiec czu? na sobie ci??ar winy; to przez niego cierpia?a. W pierwszym odruchu chcia? si? odwr?ci? i uciec, ale wiedzia?, ?e by?aby to daremna pr?ba. Sybold do?cign??by ka?dego, a ucieczka tylko by go zach?ci?a. Poza tym Thor nie m?g? skaza? owcy na tak okrutny koniec. Sta? zdj?ty strachem, ale wiedzia?, ?e musi co? zrobi?. Instynktownie si?gn?? do woreczka u pasa, uj?? kamie? i umie?ci? go w procy. Dr??c? r?k? zamachn?? si?, da? krok naprz?d i wypu?ci? pocisk, kt?ry ?mign?? w powietrzu i trafi? w cel. Rzut by? idealny: kamie? uderzy? owc? w ?lepie i wbi? si? g??boko pod czaszk?. Owca zwis?a bezw?adnie, martwa; Thor skr?ci? jej m?ki. W?ciek?y, ?e ch?opiec o?mieli? si? zepsu? mu igraszk?, sybold przeszy? go wzrokiem. Powoli rozwar? monstrualne szcz?ki i wypu?ci? owc?, kt?ra spad?a na ziemi? z g?uchym pacni?ciem. Nie odrywaj?c ?lepi od Thora, warkn?? z?owrogo, g??boko, jakby prosto z trzewi, i z wolna ruszy? ku ch?opcu. Ten, z wal?cym w piersi sercem, umie?ci? kolejny kamie? w procy i zn?w wzi?? mocny zamach. Wtem sybold zaszar?owa?, szybki jak piorun. Ch?opiec post?pi? o krok naprz?d i cisn?? kamie?, modl?c si?, aby trafi?; wiedzia?, ?e nie ma czasu na kolejny rzut. Pocisk uderzy? stwora wprost w prawe oko, na wp?? go o?lepiaj?c. Powali?oby to ka?de mniejsze zwierz?, ale nie sybolda, kt?ry rykn?? z b?lu, lecz nie zatrzyma? si? i jednym susem znalaz? przed bezbronnym Thorem. Wielkimi pazurami smagn?? ch?opca w rami? i trzy szpony naraz, ostre jak brzytwy, przeci??y sk?r? ch?opca. Z rany trysn??a krew, a Thor wrzasn?? i upad?. Bestia natychmiast ca?ym cia?em przygniot?a go do ziemi; ci??ar by? nie do zniesienia, jakby zwali? si? na niego pot??ny g?az. Thor czu?, ?e zaraz p?kn? mu ?ebra. Potw?r za? rzuci? ?bem, rozwar? paszcz? i si?gn?? obna?onymi k?ami ku gard?u ch?opca. Ten wyprostowa? r?ce i chwyci? stwora za gardziel, tward? jak jeden pot??ny mi?sie?. Po chwili r?ce zacz??y dr?e? mu z wysi?ku, a k?y zwierz?cia zbli?a? si? coraz bardziej. Czu? ju? na twarzy smrodliwy dech sybolda i ?lin? sp?ywaj?c? mu z paszczy. Zwierz wyda? g??boki, dono?ny, rani?cy uszy pomruk, a Thor poczu?, ?e za chwil? zginie, i zamkn?? oczy. Prosz?, Bo?e. Dodaj mi si?. Daj mi pokona? tego stwora. B?agam. Zrobi? wszystko, co zechcesz. B?d? sp?aca? Ci d?ug do ko?ca moich dni. W?wczas sta?o si? co? niezwyk?ego. Thor poczu?, ?e wzbiera w nim fala olbrzymiego gor?ca, a w ?y?ach pulsuje mu jaka? pot??na moc, wype?niaj?ca ca?e jego cia?o. Otworzy? oczy i ze zdumieniem spostrzeg?, ?e z d?oni bije mu dziwne ???te ?wiat?o. Napieraj?c na gardziel sybolda, czu?, ?e teraz dor?wnuje mu si?? i jest w stanie odepchn?? jego k?y. Napiera? wi?c dalej, czuj?c, ?e odpycha besti? coraz dalej. Jego moc ros?a, a? poczu? pot??ne wy?adowanie, kt?re odrzuci?o sybolda o dobre dziesi?? st?p. Bestia pad?a z impetem na grzbiet. Thor usiad?, nie rozumiej?c, co si? w?a?ciwie sta?o. Sybold poderwa? si? na r?wne nogi i zaszar?owa? ponownie. Tym razem jednak Thor czu? si? inaczej. Ca?e jego cia?o przepe?nia?a si?a, jakiej nie do?wiadczy? jeszcze nigdy w ?yciu. Gdy bestia skoczy?a, ch?opiec przykucn??, chwyci? j? pod brzuchem i cisn?? daleko, wykorzystuj?c jej w?asny impet. Stw?r wlecia? w g?stwin?, uderzy? w pie? drzewa i pad? na ziemi?. Thor gapi? si? na to z niedowierzaniem. Czy?by w?a?nie cisn?? syboldem? Zwierz? mrugn??o powiekami, po czym utkwi?o ?lepia w Thorze i zaszar?owa?o jeszcze raz. Tym razem, kiedy skoczy?o na ch?opca, ten chwyci? je za gardziel i razem wyl?dowali na ziemi. Pocz?tkowo przygnieciony, Thor przetoczy? si? tak, ?e teraz on znalaz? si? nad syboldem. Przytrzymuj?c potwora, ch?opiec zacz?? go dusi?, cho? ten pr?bowa? unie?? ?eb i k?apa? z?bami, chybiaj?c o w?os. Czuj?c przyp?yw nowej mocy, Thor z ca?ej si?y ?cisn?? gardziel stwora i nie popuszcza?. Podda? si? kr???cej w sobie energii. Z zachwytem poczu? pewno??, ?e jest silniejszy od zwierz?cia. Dusi? sybolda, a? ten zwiotcza? mu w r?kach, ale Thor nie zwalnia? u?cisku jeszcze przez bardzo d?ug? chwil?. W ko?cu powoli wsta?, ci??ko ?api?c oddech, i ze zdziwieniem spojrza? na swoj? zranion? r?k?. To, co si? w?a?nie sta?o, by?o nie do wiary. Zabi? sybolda – on, Thor! Poczu?, ?e w ten szczeg?lny dzie? musi to by? dla niego jaki? znak. Oto zdarzy?o si? co? nadzwyczajnego. W?a?nie pokona? najs?ynniejsz?, najstraszliwsz? besti? w ca?ym kr?lestwie. W pojedynk?, niemal go?ymi r?kami. To by?o jak sen. Wiedzia?, ?e nikt mu nie uwierzy. Kr?ci?o mu si? w g?owie. Zastanawia? si?, jaka to moc nim zaw?adn??a; co to mo?e oznacza?; kim naprawd? jest. Jedynymi znanymi mu lud?mi, kt?rzy posiadali podobne moce, byli druidzi. Tyle ?e jego rodzice nie byli druidami, wi?c nie m?g? by? druidem. A mo?e m?g?? Wyczuwaj?c za sob? czyj?? obecno??, b?yskawicznie obr?ci? si? na pi?cie i zobaczy? Argona, kt?ry sta? za nim i wpatrywa? si? w martwego sybolda. – Sk?d si? tutaj wzi?li?cie, Wasza Mi?o??? – spyta? Thor, zaskoczony, ale Argon zby? go milczeniem. – Widzieli?cie, co si? sta?o? – ci?gn?? ch?opiec z niedowierzaniem w g?osie. – Sam nie wiem, jak to zrobi?em. – Ale? wiesz – odpar? Argon. – W g??bi serca wiesz. Nie jeste? taki jak inni. – To by? jakby... nag?y przyp?yw mocy – powiedzia? Thor. – Jak jaka? si?a, o kt?rej nie wiedzia?em, ?e j? mam. – Wewn?trzna si?a magiczna – potwierdzi? Argon. – Pewnego dnia poznasz j? ca?kiem dobrze. Mo?e nawet nauczysz si? nad ni? panowa?. Thor chwyci? si? za rami?; niemal zapomnia? o zranieniu, tymczasem b?l nagle powr?ci?, i to straszny. Ch?opiec obejrza? r?k?; ca?a ocieka?a krwi?. Zakr?ci?o mu si? w g?owie i przej?? si?, co b?dzie, je?li kto? mu szybko nie pomo?e. Argon w trzech krokach znalaz? si? przy nim, chwyci? go za drug? d?o? i przycisn?? mocno do rany. Przytrzymuj?c j? w ten spos?b, odchyli? si? do ty?u i zamkn?? oczy. Thor poczu? ciep?e mrowienie rozchodz?ce si? w ca?ej r?ce. Po chwili lepka krew p?yn?ca z ran wysch?a, a b?l zacz?? mija?. Ch?opiec przyjrza? si? r?ce, nie mog?c poj??, co si? sta?o: by?a uleczona. Zosta?y na niej tylko ?lady pazur?w, trzy szramy w miejscu przeci?cia sk?ry; by?y jednak zabli?nione, jakby mia?y ju? wiele dni. Po krwi nie by?o ?ladu. Thor spojrza? na Argona z niedowierzaniem. – Jak to zrobili?cie, panie? – zapyta?. Argon jedynie si? u?miechn??: – Nie ja to zrobi?em, lecz ty. Ja tylko pokierowa?em twoj? moc?. – Przecie? ja nie mam mocy uzdrawiania – zmiesza? si? Thor. – Czy?by? – odpar? Argon. – Nic nie rozumiem. Co to wszystko znaczy? – Thor czu? narastaj?ce zniecierpliwienie. – Panie, powiedzcie mi, prosz? was. Argon odwr?ci? wzrok: – Na wszystko przyjdzie pora. Nagle ch?opcu przysz?o co? na my?l. – Czy to znaczy, ?e mog? wst?pi? do Kr?lewskiego Legionu? – zapyta? podniecony. – Skoro potrafi? zabi? sybolda, to ani chybi dam rad? innym ch?opcom. – Ani chybi – zgodzi? si? druid. – Tyle ?e moi bracia zostali wybrani... a ja nie. – Twoi bracia nie pokonaliby tej bestii. Thor spojrza? na niego, my?l?c intensywnie. – Ale ju? raz mnie odrzucili. Jak?e mam do nich do??czy?? – Od kiedy to wojownik potrzebuje zaproszenia? – podpowiedzia? Argon. S?owa druida powoli dotar?y do Thora. Poczu? si? nagle ra?niej. – Czyli mam si? u nich zjawi? ot tak, nieproszony? Argon u?miechn?? si? znowu. – Panem twego przeznaczenia jeste? ty sam. Nikt inny. Nim Thor zd??y? mrugn??, Argon rozp?yn?? si? w powietrzu. Ch?opiec rozgl?da? si? dooko?a i miota? po okolicznej g?stwinie, ale po druidzie nie by?o ani ?ladu. – Tutaj! – us?ysza? nagle czyj? okrzyk. Thor zwr?ci? si? w stron?, z kt?rej dobieg? ten g?os. Zobaczy? przed sob? olbrzymi g?az i uzna?, ?e okrzyk musia? dobiec z jego szczytu. Ch?opiec szybko wspi?? si? na ska??, ale Argona tam nie zasta?. Ze szczytu g?azu rozci?ga? si? za to widok na ca?? puszcz?. Thor widzia? kra?ce Mrocznego Lasu, ciemnozielon? po?wiat? drugiego s?o?ca zachodz?cego w?a?nie za horyzont, a na przeciwleg?ym widnokr?gu – trakt wiod?cy do Kr?lewskiego Dworu. – To mo?e by? twoja droga – rozleg? si? ponownie ten sam g?os – o ile si? odwa?ysz. Thor odwr?ci? si? gwa?townie, ale nie by?o przy nim nikogo; tylko ?w g?os przez chwil? jeszcze ni?s? si? echem ponad puszcz?. Ch?opiec wiedzia? jednak, ?e to sam Argon, cho? gdzie? ukryty, popycha go do dzia?ania. I czu? w g??bi serca, ?e druid ma racj?. Bez dalszego wahania zsun?? si? ze ska?y i ruszy? przez puszcz? w stron? odleg?ego traktu, spiesz?c ku swemu przeznaczeniu. ROZDZIA? TRZECI Na najwy?szych wa?ach zamku, u boku kr?lowej, sta? kr?l MacGill – korpulentny, barczysty, z brod? przetykan? siwizn? zbyt g?sto jak na cz?owieka tej postury, z szerokim czo?em przeoranym zmarszczkami pozostawionymi przez zbyt liczne bitwy – i przygl?da? si? przygotowaniom do zabawy i ?wi?towania, kt?re zaplanowano na ten dzie?. Ziemie dworskie w ca?ej okaza?o?ci rozpo?ciera?y si? pod nim, jak okiem si?gn??, a? po staro?ytne, kamienne mury otaczaj?ce jego kwitn?cy gr?d: Kr?lewski Dw?r. Wszelkiego rozmiaru i kszta?tu budynki, po??czone istnym labiryntem ulic, dawa?y schronienie wojownikom, s?u??cym, Srebrnym, cz?onkom Legionu i stra?y; by?y w?r?d nich baraki, stajnie, sk?ad broni i inne magazyny. Po?r?d nich za? widnia?y setki pomniejszych domostw tych jego poddanych, kt?rzy zechcieli zamieszka? w granicach miejskich mur?w. Liczne zagony zieleni, kr?lewskie ogrody, kamienne place i tryskaj?ce fontanny dope?nia?y pi?kna widoku. Rozw?j Kr?lewskiego Dworu trwa? od stuleci – dba? o to jeszcze jego ojciec, a przed nim jego dziad i pradziad, i gr?d by? obecnie u szczytu swej chwa?y. By?a to niew?tpliwie najbezpieczniejsza twierdza w ca?ym Zachodnim Kr?lestwie Kr?gu. Kr?lowi dane by?o cieszy? si? z najwspanialszych i najbardziej oddanych wojownik?w, jacy kiedykolwiek komukolwiek s?u?yli; mo?e dlatego te? w jego czasach nikt nie o?mieli? si? zaatakowa? jego ziem. By? si?dmym kr?lem z rodu MacGill?w i w?ada? kr?lestwem m?drze i roztropnie od trzydziestu dw?ch lat. Pod jego rz?dami kraj rozkwita?, armia dwukrotnie zwi?kszy?a sw? liczebno??, miasta rozwija?y si?, przynosz?c obfity zysk, a w?r?d ludu daremnie by?oby szuka? powod?w do niezadowolenia. Kr?l znany by? ze swej szczodro?ci, za? w ca?ej historii kr?lestwa nie znano r?wnie d?ugiego okresu dostatku i pokoju, jak za jego panowania. Osobliwie, w?a?nie z tego powodu MacGill po nocach nie m?g? zmru?y? oka. Wiedzia? bowiem z historii kr?lestwa, ?e tak d?ugi okres bez wojny jest czym? niezwyk?ym. Nie zastanawia? si? zatem, czy jaki? atak nast?pi, tylko raczej kiedy – i kto oka?e si? agresorem. Najwi?ksza gro?ba pochodzi?a oczywi?cie spoza Kr?gu, od imperium barbarzy?c?w rz?dz?cego odleg?ymi terenami Dziczy, kt?re podporz?dkowa?o sobie wszystkie ludy poza Kr?giem, po drugiej stronie Kanionu. Ale ani MacGill, ani ?aden z jego przodk?w, od siedmiu pokole? nosz?cych to nazwisko, nie zetkn?? si? bezpo?rednio z zagro?eniem ze strony barbarzy?c?w z Dziczy. Obawy przed nimi by?y znikome, bo kr?lestwu sprzyja?o po?o?enie w Kr?gu, przypominaj?cym kszta?tem idealny okr?g czy te? pier?cie?, kt?ry od reszty ?wiata dzieli? g??boki, szeroki na mil? Kanion, chroniony tarcz? mocy, dzia?aj?c? nieprzerwanie, od kiedy na tronie zasiad? pierwszy MacGill. Barbarzy?cy nieraz przypuszczali ataki, pr?buj?c przebi? si? przez tarcz? i przekroczy? Kanion, ale nigdy im si? nie uda?o. Dop?ki tylko MacGill i jego poddani pozostawali w Kr?gu, nie zagra?a?o im nic z zewn?trz. Nie oznacza?o to jednak ko?ca wszelkich zagro?e?; pozostawa?y te wewn?trzne. To w?a?nie one sp?dza?y kr?lowi sen z powiek w ostatnim czasie. One te? sta?y u podstaw przygotowa? do dzisiejszego ?wi?ta: za?lubin jego najstarszej c?rki. Mia?o to by? ma??e?stwo aran?owane; kr?l skojarzy? m?od? par? specjalnie dla za?agodzenia stosunk?w z wewn?trznymi wrogami i utrzymania niepewnego pokoju mi?dzy Wschodnim i Zachodnim Kr?lestwem Kr?gu. Terytorium Kr?gu rozpo?ciera?o si? na dobre pi??set mil w ka?dym kierunku, a w po?owie, z p??nocy na po?udnie, przedzielone by?o pasmem g?rskim, nosz?cym nazw? Pog?rza. Za nim le?a?o Kr?lestwo Wschodu, obejmuj?ce drug? po?ow? Kr?gu. Kr?lestwo to od wiek?w pozostawa?o we w?adaniu rywali MacGill?w – rodu McCloud?w, kt?rzy za wszelk? cen? d??yli do zerwania kruchego rozejmu zawartego z MacGillami. Wiecznie niezadowoleni, rozgoryczeni losem, jaki przypad? im w udziale, byli ?wi?cie przekonani, ?e ich kr?lestwo le?y na gorszych, mniej urodzajnych ziemiach. Kwestionowali r?wnie? przynale?no?? Pog?rza, twierdz?c, ?e w ca?o?ci nale?y do nich, mimo ?e przynajmniej po?owa jego teren?w pozostawa?a pe?noprawn? w?asno?ci? MacGill?w. Prowadzi?o to do cz?stych pogranicznych potyczek i podtrzymywa?o sta?? gro?b? inwazji. MacGill rozmy?la? o tym wszystkim z coraz wi?ksz? irytacj?. McCloudowie powinni by? szcz??liwi; bezpieczni wewn?trz Kr?gu, chronieni przez Kanion, ?yli na ?yznych ziemiach bez jakichkolwiek obaw. Dlaczego nie potrafili zadowoli? si? swoj? po?ow? Kr?gu? Jedynie wzmocnieniu i rozbudowaniu swojej armii MacGill zawzdzi?cza? to, ?e pierwszy raz w historii McCloudowie nie ?mieli atakowa? jego ziem. Ale roztropny kr?l przeczuwa?, ?e na co? si? zanosi; wiedzia?, ?e taki pok?j nie mo?e potrwa? d?ugo. To dlatego doprowadzi? do ma??e?stwa swej najstarszej c?rki z najstarszym kr?lewiczem z rodu McCloud?w. I oto nadszed? dzie? ich za?lubin. Kr?l spojrza? w d?? i zobaczy? tysi?ce poddanych w tunikach o jaskrawych barwach, kt?rzy przybywali z najodleglejszych zak?tk?w kr?lestwa, z obu stron Pog?rza. Mieszka?cy niemal ca?ego Kr?gu wlewali si? wielk? fal? wprost do jego grodu. Przygotowania zaj??y d?ugie miesi?ce. Ludziom przykazano, aby wszystko wygl?da?o wystawnie i solidnie. Dzie? ten mia? by? czym? wi?cej ni? tylko dniem za?lubin; mia? by? r?wnie? przes?aniem dla McCloud?w. MacGill taksowa? wzrokiem setki swoich ?o?nierzy porozmieszczanych w strategicznych miejscach wa??w i na ulicach – a mia? ich wi?cej ni?li m?g? kiedykolwiek potrzebowa? – i by? im rad. Taki w?a?nie pokaz si?y zaplanowa?. Czu? te? jednak napi?cie; atmosfera w ca?ym mie?cie by?a nerwowa i sprzyja?a rozruchom. Mia? nadziej?, ?e ?adni rozochoceni trunkiem pieniacze ani jednej, ani drugiej strony nie zak??c? przebiegu ceremonii. Przyjrza? si? placom przygotowanym na igrzyska i turnieje, my?l?c o nadchodz?cym dniu, pe?nym r??norakich rozrywek. To b?dzie ci??ki dzie?. McCloudowie z pewno?ci? przyb?d? w otoczeniu w?asnej ma?ej armii i ka?de turniejowe starcie, ka?da walka, ka?da konkurencja b?d? mia?a znaczenie. Je?li cokolwiek p?jdzie nie tak, mo?e si? to przerodzi? w prawdziw? bitw?. – Kr?lu m?j? Poczu? dotyk delikatnej d?oni i, obr?ciwszy si?, spojrza? na Kre?, sw? kr?low?, nadal najpi?kniejsz? kobiet?, jak? kiedykolwiek widzia?. Pozostawa?a z nim szcz??liwie w zwi?zku od pocz?tku jego panowania, obdarowuj?c go pi?ciorgiem dzieci, w tym trzema synami, nigdy na nic si? nie skar??c. Co wi?cej, z czasem sta?a si? jego najbardziej zaufanym powiernikiem. Z up?ywem lat MacGill przekona? si? te?, ?e jest roztropniejsza od wszystkich jego doradc?w razem wzi?tych. Nawet od niego samego. – To b?dzie dzie? politycznych uk?ad?w – powiedzia?a – ale i dzie? za?lubin naszej c?rki. Spr?buj si? nim nacieszy?. Drugi raz si? nie zdarzy. – Mniej si? martwi?em, kiedy nic nie mia?em – odpowiedzia?. – Teraz, gdy mamy wszystko, wszystko jest te? przyczyn? utrapie?. Jeste?my bezpieczni, a mimo to nie czuj? si? bezpiecznie. Spojrza?a na niego ze wsp??czuciem swymi wielkimi, orzechowymi oczami, kt?re wygl?da?y, jakby zebra?a si? w nich ca?a m?dro?? ?wiata. Powieki mia?a nieco opuszczone, jak zwykle zreszt?, co nadawa?o senny wyraz jej twarzy, po kt?rej obu stronach opada?y swobodnie pi?kne i proste kasztanowe w?osy, poprzetykane gdzieniegdzie srebrnymi nitkami. Mia?a mo?e o kilka zmarszczek wi?cej, ni? kiedy j? po?lubi?, ale dla niego nic a nic si? nie zmieni?a. – Bo w gruncie rzeczy nie jeste? bezpieczny – powiedzia?a. – ?aden kr?l nie jest. Na naszym dworze kryje si? wi?cej szpieg?w, ni? chcia?by? wiedzie?. Taka ju? natura rzeczy. Przechyli?a si?, aby go uca?owa?, i u?miechn??a si?. – Spr?buj si? cieszy? tym dniem – powiedzia?a. – To w ko?cu tak?e wesele. To rzek?szy, odwr?ci?a si? i pod??y?a w d?? wa??w. Patrzy? za ni?, jak schodzi, po czym raz jeszcze obj?? spojrzeniem sw?j dw?r. Kr?lowa mia?a racj?; jak zawsze. Naprawd? pragn?? radowa? si? tym dniem. Kocha? przecie? swoj? najstarsz? c?rk?, a to w istocie mia?o by? wesele – w najpi?kniejszym dniu najpi?kniejszej pory roku, kiedy wiosna w?ada ?wiatem w najlepsze, ust?puj?c jednak pierwszym oznakom lata, i kiedy obydwa s?o?ca ta?cz? na niebie w idealnej harmonii, a na twarzy czuje si? delikatne powiewy wiatru. Ca?y ?wiat promienia? w rozkwicie, a drzewa mieni?y si? setk? odcieni r??u, purpury, pomara?czy i bieli. Niczego nie pragn?? bardziej ni? tego, by m?c usi??? w?r?d swoich poddanych, patrz?c na za?lubiny c?rki i pij?c piwo do syta. Nie by?o mu to jednak dane. Czeka?a na niego jeszcze d?uga lista obowi?zk?w i zanim cho?by opu?ci podwoje swego zamku, musi dopilnowa? wielu spraw. Dzie? za?lubin c?rki oznacza? dla kr?la nawa? pracy: musia? spotka? si? z rad?, ze swymi dzie?mi oraz zast?pami suplikant?w, kt?rzy akurat tego dnia mieli szczeg?lne prawo do audiencji. B?dzie mie? szcz??cie, je?li uda mu si? w og?le opu?ci? zamek na czas, by zd??y? na ceremoni? rozpoczynaj?c? si? o zmierzchu. * Zeszed?szy z wa??w, MacGill, odziany w najwspanialszy kr?lewski str?j – czarne aksamitne spodnie, z?oty pas, kr?lewsk? tunik? utkan? z najdelikatniejszego purpurowego i z?otego jedwabiu, bia?? opo?cz? i b?yszcz?ce, sk?rzane buty z cholewami – z g?ow? w koronie, bogato zdobionym z?otym otoku z wielkim rubinem osadzonym po?rodku – przemierza? zamkowe sale w otoczeniu swej ?wity. Zamaszystym krokiem mija? kolejne pokoje, skr?tem przez kr?lewskie komnaty i wielk? aul? o niebosi??nym ?ukowym sklepieniu i ?cianach zdobnych w liczne witra?e. W ko?cu dotar? do wiekowych, d?bowych wr?t sali tronowej, grubych jak mocarny pie?. Dworzanie otworzyli je i odst?pili w bok. Kiedy wszed? do ?rodka, a drzwi zamkn??y si? za nim z hukiem, jego doradcy powstali z miejsc i wypr??yli si? na powitanie. – Mo?ecie spocz?? – rzek? troch? ostrzej ni? mia? w zwyczaju. By? zm?czony, zw?aszcza tego dnia, nieko?cz?cymi si? nigdy formalno?ciami zwi?zanymi z zarz?dzaniem kr?lestwem. Chcia? jak najszybciej mie? je ju? za sob?. Zdecydowanym krokiem przeszed? przez sal? tronow?, kt?ra nigdy nie przestawa?a go zachwyca?. Jej sklepienie wznosi?o si? pi??dziesi?t st?p nad ziemi?, za? jedn? ze ?cian w ca?o?ci zdobi? ogromny witra?. Pod?ogi i ?ciany wykonano z litego kamienia, grubego na stop?. Sala mog?a bez trudu pomie?ci? i stu dostojnik?w. Ale w dni takie jak ten, kiedy odbywa?y si? spotkania rady kr?lewskiej, w przepastnym pomieszczeniu go?ci? jedynie kr?l i garstka jego doradc?w. W sali rzuca? si? w oczy ogromny st?? w kszta?cie podkowy, za kt?rym w?a?nie oczekiwali doradcy. Kr?l wkroczy? dumnie od otwartej strony sto?u, kieruj?c si? przez widniej?ce po?rodku przej?cie ku miejscu, w kt?rym sta? jego tron. Wszed? po kamiennych stopniach, min?? wyrze?bione w z?ocie lwy i opad? na czerwon? aksamitn? poduszk?, kt?ra wy?cie?a?a tron wykuty w ca?o?ci ze z?ota. Siadywa? tu jego ojciec, a przedtem jego dziad, pradziad i wszyscy jego przodkowie z rodu MacGill?w. Kiedy usiad?, poczu?, jak przyt?acza go ci??ar minionych wiek?w i pokole?. Omi?t? wzrokiem przyby?ych doradc?w. Byli w?r?d nich Brom, najznakomitszy z jego genera??w i jego doradca w sprawach wojskowych; Kolk, genera? ch?opi?cego Legionu; Aberthol, najstarszy ze zgromadzonych, uczony historyk, mentor kr?l?w od trzech pokole?, i Firth, doradca w sprawach wewn?trznych dworu, chudy cz?owiek o kr?tko przyci?tych siwych w?osach i g??boko osadzonych oczach, kt?rymi nawet na chwil? nie przestawa? strzela? na boki. MacGill nigdy tak naprawd? nie ufa? Firthowi, nie rozumia? nawet, na czym polega jego praca, jednak?e zar?wno jego ojciec, jak i dziad utrzymywali doradc? do spraw dworu, wi?c i on, z szacunku dla przodk?w, zachowa? to stanowisko. W?r?d zgromadzonych byli te? Owen, kr?lewski skarbnik; Bradaigh, doradca w sprawach zewn?trznych; Earnan, poborca danin i podatk?w; Duwayne, s?u??cy rad? w sprawach poddanych, i Kelvin, przedstawiciel rod?w szlacheckich. Kr?l cieszy? si? oczywi?cie w?adz? absolutn?, ale jego kr?lestwo mia?o z gruntu liberalny charakter. Jego przodkowie zawsze szczycili si? tym, ?e rody szlacheckie kr?lestwa mog? wyra?a? sw?j g?os we wszelkich sprawach za po?rednictwem przedstawiciela zasiadaj?cego w radzie. Patrz?c jednak z perspektywy historycznej, r?wnowaga si? mi?dzy majestatem kr?la i wysoko urodzonymi by?a mocno chwiejna. Cho? teraz panowa?a zgoda i harmonia, w przesz?o?ci zdarza?y si? powstania i walki o w?adz?. Przygl?daj?c si? doradcom, MacGill zorientowa? si?, ?e kogo? brakuje – akurat tego, z kim najbardziej pragn?? zamieni? s?owo: Argona. Jak zwykle nie da?o si? przewidzie?, gdzie i kiedy si? pojawi. Doprowadza?o to kr?la do szewskiej pasji, ale nie mia? innego wyj?cia, ni? to zaakceptowa?. Druidzi ?yli swoim w?asnym zagadkowym ?yciem. Mimo to nieobecno?? Argona na sali wzmog?a jeszcze niecierpliwo?? MacGilla. Chcia? mie? ju? to za sob? i zaj?? si? tysi?cem innych spraw czekaj?cych na niego jeszcze przed ceremoni? za?lubin. Jego doradcy siedzieli przy p??kolistym stole rozmieszczeni co dziesi?? st?p na krzes?ach z wiekowego d?bu o misternie rze?bionych pod?okietnikach. – Wasza Wysoko??, je?li ?aska – zacz?? Owen. – M?w. Tylko kr?tko. Nie mam dzi? wiele czasu. – C?rka Waszej Wysoko?ci otrzyma dzi? wiele podarunk?w, kt?re, jak wszyscy mamy nadziej?, wype?ni? po brzegi jej szkatu??. Tysi?ce ludzi z?o?y ho?d jej i wam, sk?adaj?c dary wprost w kr?lewskie r?ce, a zape?niaj?c karczmy i zamtuzy, tak?e pomo?e wype?ni? szkatu?? kr?lestwa. Przygotowania do dzisiejszej uroczysto?ci znacznie te? jednak uszczupl? zasoby kr?lewskiego skarbca. Dlatego doradzam zarz?dzenie dodatkowego podatku pobieranego tak od ludu, jak i od wysoko urodzonych. Ot, jednorazowa danina, kt?ra pozwoli zmniejszy? obci??enia zwi?zane z tak znakomit? uroczysto?ci?. MacGill dostrzeg? trosk? na twarzy skarbnika i poczu? a? ucisk w ?o??dku na my?l o topniej?cym skarbcu. Mimo to nie zamierza? wprowadzi? kolejnego podatku. – Lepiej mie? pustki w skarbcu, lecz lojalnych poddanych – odrzek?. – Naszym bogactwem jest ich dobrobyt. Nie wprowadzimy nowych obci??e?. – Ale? Wasza Wysoko??, je?li nie... – Ju? podj??em decyzj?. Co jeszcze? Owen osun?? si? na oparcie krzes?a, wyra?nie zawiedziony. – M?j kr?lu – odezwa? si? Brom swoim niskim g?osem – zgodnie z twoim rozkazem z okazji dzisiejszego wydarzenia rozmie?cili?my wi?kszo?? naszych si? w obr?bie dworu. Jest to niew?tpliwie imponuj?cy pokaz si?y. Oznacza on jednak, ?e liczebno?? naszych oddzia??w w ca?ej reszcie kr?lestwa ulega zmniejszeniu. Je?li nast?pi jaki? atak gdziekolwiek poza Kr?lewskim Dworem, b?dziemy bezradni. MacGill skin?? g?ow?, zastanawiaj?c si? przez chwil?. – P?ki nasi wrogowie u nas biesiaduj?, nie uk?sz? r?ki, kt?ra ich karmi. Rozleg? si? ?miech zgromadzonych. – Jakie wie?ci z Pog?rza? – Od tygodni nie by?o doniesie? o ?adnych wrogich dzia?aniach. Oddzia?y pewnie wycofa?y si? w przygotowaniu do za?lubin. By? mo?e gotowi s? zawrze? pok?j. MacGill nie by? jednak tego taki pewien. – Mo?e to znaczy?, ?e planowane za?lubiny zaczynaj? spe?nia? nasze oczekiwania albo te? ?e wr?g czai si?, aby napa?? na nas kiedy indziej. A twoim zdaniem, stary druhu – tu kr?l obr?ci? si? w stron? Aberthola – co jest bardziej mo?liwe? Aberthol odkaszln?? i rzek? zachryp?ym g?osem: – Wasza Mi?o??... ani wasz ojciec, ani jego ojciec przed nim nigdy nie ufali McCloudom. To, ?e teraz McCloudowie drzemi?, nie znaczy jeszcze, ?e si? nie obudz?. MacGill skin?? g?ow? w podzi?kowaniu za ten s?d. – A co z Legionem? – spyta?, zwracaj?c si? do Kolka. – Dzi? powitali?my nowych rekrut?w – odpowiedzia? genera?, sk?oniwszy szybko g?ow?. – W?r?d nich i mego syna? – upewni? si? kr?l. – Z dum? stan?? w?r?d pozosta?ych; wspania?y ch?opiec. MacGill ponownie skin?? g?ow? i tym razem zwr?ci? si? do Bradaigha: – A jakie wie?ci spoza Kanionu? – Wasza Mi?o??, w ostatnich tygodniach nasze patrole cz??ciej odnotowywa?y pr?by przekroczenia Kanionu. Mo?e to oznacza?, ?e barbarzy?cy z Dziczy mobilizuj? si? do ataku. W?r?d cz?onk?w rady przeszed? szmer. Na sam? my?l o ataku MacGill poczu? niepok?j. Cho? tarcza mocy by?a nie do przebycia, tego rodzaju wie?ci nie wr??y?y dobrze. – A je?li przypuszcz? zmasowany atak? – zapyta?. – Dop?ki tarcza dzia?a, nie mamy si? czego obawia?. Barbarzy?cy pr?buj? przekroczy? Kanion od wiek?w, wci?? na pr??no. Nie ma powodu s?dzi?, ?e co? si? w tym wzgl?dzie zmieni. MacGill nie by? tego taki pewien. Najazdu spoza granic kr?lestwa nale?a?o si? spodziewa? ju? dawno. Nie potrafi? si? nie zastanawia?, kiedy mia?by on nast?pi?. – Wasza Wysoko?? – odezwa? si? Firth swym nosowym g?osem – czuj? si? w obowi?zku przypomnie?, ?e dw?r go?ci wielu dostojnik?w przyby?ych z kr?lestwa McCloud?w. Uznano by za zniewag?, gdyby? si? z nimi nie spotka?, bez wzgl?du na to, czy s? naszymi sprzymierze?cami, czy te? rywalami. Radzi?bym, by? po?wi?ci? popo?udnie na przywitanie ka?dego z nich z osobna. Przybyli z liczn? ?wit?, wieloma podarkami oraz, jak wie?? niesie, z ca?ym zast?pem szpieg?w. – Kto nam zar?czy, ?e szpieg?w nie by?o tu ju? wcze?niej? – odpar? MacGill, rzucaj?c Firthowi badawcze spojrzenie i zastanawiaj?c si? jak zwykle, czy on sam nie jest przypadkiem jednym z nich. Firth otworzy? usta, aby odpowiedzie?, ale kr?l westchn?? tylko i uni?s? d?o? na znak, ?e ma ju? dosy?. – Je?li to wszystko, opuszcz? was teraz przygotowa? si? do ?lubu mojej c?rki. – Wasza Mi?o?? – powiedzia? Kelvin i odchrz?kn??. – Pozostaje jeszcze jedna kwestia. Tradycja zwi?zana z za?lubinami najstarszego kr?lewskiego potomka. Dotychczas ka?dy MacGill wyznacza? wtedy swego nast?pc?. Poddani oczekuj?, ?e post?pisz podobnie. Niecierpliwi? si?. Roztropnie by?oby ich nie zawie??. Zw?aszcza kiedy Miecz Przeznaczenia nadal spoczywa nietkni?ty. – Mam wyznaczy? nast?pc?, cho? jestem jeszcze w kwiecie si?? – zapyta? MacGill. – Wasza Mi?o??, nie chcia?em was obrazi? – zaj?kn?? si? Kelvin z wyrazem niepokoju na twarzy. W?adca ponownie uni?s? d?o?. – Znam tradycj?. I, w rzeczy samej, wyznacz? swego nast?pc? jeszcze dzi?. – Czy Wasza Wysoko?? raczy nas o?wieci?, kto nim b?dzie? – spyta? Firth. MacGill zmierzy? go spojrzeniem pe?nym irytacji. Firth znany by? z d?ugiego j?zyka i kr?l nie ufa? mu za grosz. – Dowiecie si?, gdy nadejdzie odpowiednia chwila. Kr?l powsta? z tronu, a w ?lad za nim poderwali si? jego doradcy. Sk?onili si?, odwr?cili i w po?piechu opu?cili sal?. MacGill jeszcze przez d?u?sz? chwil? sta? w samotnej zadumie. W dni takie jak ten ?a?owa?, ?e musi by? kr?lem. * MacGill zszed? po stopniach z tronowego podwy?szenia. W ciszy panuj?cej wok?? s?ycha? by?o tylko rozbrzmiewaj?ce echem kroki kr?la, kt?ry skierowa? si? ku d?bowym drzwiom z boku sali. Otworzy? je w?asnor?cznie szarpni?ciem za ?elazn? klamk? i wszed? do bocznej komnaty. Lubi? spok?j i samotno??, kt?re od zawsze zapewnia?o mu to przytulne pomieszczenie. Cho? komnata mierzy?a nie wi?cej ni? dwadzie?cia krok?w w ka?d? stron?, wie?czy?o j? wysokie ?ukowate sklepienie. Zbudowana w ca?o?ci z kamienia, mia?a na jednej ze ?cian ma?e okr?g?e okno przes?oni?te witra?em. Wlewa?o si? przez nie ?wiat?o, zabarwiaj?c na ???to i czerwono jedyn? rzecz, kt?ra znajdowa?a si? w pustej poza tym izbie. Miecz Przeznaczenia. Spoczywa? poziomo w samym ?rodku komnaty, oparty na ?elaznych wspornikach niby le??ca kusicielka. MacGill podszed? do niego i okr??y? go, przygl?daj?c mu si? uwa?nie. Robi? tak zawsze, od kiedy by? dzieckiem. Miecz Przeznaczenia, miecz legenda, ?r?d?o si?y i pot?gi ca?ego kr?lestwa od wielu pokole?. Komukolwiek uda si? go pod?wign??, zostanie Wybra?cem, w?adc? kr?lestwa na ca?e ?ycie, pogromc? wszelkich zagro?e?, kt?re czyhaj? wewn?trz Kr?gu i poza nim. Pi?knie by?o dorasta? w cieniu tej legendy i kiedy tylko MacGill zosta? namaszczony na kr?la, sam spr?bowa? unie?? ?w miecz. Jedynymi bowiem, kt?rym pozwalano podejmowa? t? pr?b?, byli kr?lowie z rodu MacGill?w. Wszyscy jego poprzednicy pr?bowali szcz??cia; ?adnemu si? nie powiod?o. On jednak pewien by?, ?e r??ni si? od innych. ?e to on sam oka?e si? Wybra?cem. Myli? si? jednak, podobnie jak wszyscy poprzedni kr?lowie z rodu MacGill?w. Jego pora?ka za? po?o?y?a si? cieniem na ca?ym jego p??niejszym panowaniu. Wpatruj?c si? teraz w miecz, MacGill ogl?da? uwa?nie jego d?ug? g?owni?, wykut? z metalu, kt?rego nikt dotychczas nie rozpozna?. Jeszcze wi?ksz? zagadk? by?o pochodzenie or??a; powiadano, ?e podczas trz?sienia ziemi wy?oni? si? z jej g??bi. MacGill kolejny raz odczu? gorycz swej pora?ki. Wiedzieli o niej zar?wno jego poddani, jak i jego wrogowie. Mo?e i by? dobrym kr?lem, ale nie jest i nigdy nie b?dzie Wybra?cem. Przypuszcza?, ?e gdyby nim by?, jego dw?r przesta?yby n?ka? niepokoje, spiski i knowania. W?asny lud ufa?by mu bardziej, a wrogom do g?owy by nie przysz?o naje?d?a? jego ziemie. Jak?? cz??ci? duszy pragn??, by ten miecz rozp?yn?? si? w powietrzu wraz ze sw? legend?. Wiedzia? jednak, ?e tak si? nie stanie. Na tym polega?a kl?twa – i moc – ka?dej legendy. By?a to moc pot??niejsza nawet od ca?ej armii. Spogl?daj?c po raz tysi?czny na Miecz Przeznaczenia, MacGill mimo woli zadawa? sobie pytanie, kto taki oka?e si? Wybra?cem, komu z jego rodu przeznaczone jest w?ada? tym or??em. Rozmy?laj?c o czekaj?cym go zadaniu i wyznaczeniu nast?pcy tronu, zastanawia? si?, czy kiedykolwiek b?dzie komu? dane pod?wign?? ten miecz. – A wielki jest to ci??ar – odezwa? si? nagle czyj? g?os. MacGill odwr?ci? si? na pi?cie, zaskoczony niespodziewanym towarzystwem. W drzwiach komnaty sta? Argon. MacGill pozna? g?os, nim jeszcze zobaczy? druida; by? zarazem z?y, ?e Argon nie przyby? wcze?niej, i rad, ?e jest tu teraz. – Sp??ni?e? si? – powiedzia? kr?l. – Wasze poj?cie czasu do mnie nie przystaje – odrzek? Argon. MacGill powr?ci? wzrokiem do miecza. – Czy kiedykolwiek s?dzi?e?, ?e b?d? go w stanie pod?wign??? – spyta? w zamy?leniu. – Tego dnia, kiedy zosta?em kr?lem? – Nie – odpowiedzia? Argon beznami?tnie. MacGill zn?w odwr?ci? si? do druida i przeszy? go spojrzeniem. – Wiedzia?e?, ?e mi si? nie uda. Przewidzia?e? to, prawda? – Tak. Kr?l my?la? o tym przez chwil?. – Przera?a mnie, kiedy odpowiadasz na pytania tak wprost. To do ciebie niepodobne. Argon milcza?, a? kr?l poj??, ?e druid nie odpowie na to wym?wk?. – Dzi? wskazuj? swojego nast?pc? – rzek? MacGill – co akurat tego dnia wydaje mi si? bezcelowe. C?? to za tradycja, kt?ra pozbawia kr?la rado?ci p?yn?cej z za?lubin jego dziecka. – By? mo?e taka rado?? wymaga studzenia. – Przecie? przede mn? jeszcze tyle lat rz?d?w – zaoponowa? MacGill. – Mo?e nie tyle, ilu si? spodziewasz – odpar? Argon. MacGill spojrza? na niego, zmru?ywszy oczy. Czy druid dawa? mu co? do zrozumienia? Argon nie doda? jednak nic wi?cej. – Sze?cioro dzieci. Kt?re z nich wyznaczy?? – spyta? MacGill. – Dlaczego pytasz? Przecie? ju? wybra?e?. MacGill zn?w obrzuci? go spojrzeniem. – Niewiele si? przed tob? ukryje. Tak, ju? wybra?em. Mimo to chc? pozna? twoje zdanie. – Moim zdaniem wybra?e? roztropnie – odrzek? Argon. – Ale pami?taj, nie mo?na kr?lowa? zza grobu. Bez wzgl?du na to, kogo dzi? wybierzesz, przeznaczenie mo?e znale?? spos?b, by dopi?? swego. – Czy czeka mnie d?ugie ?ycie, Argonie? – spyta? powa?nie MacGill. Odpowiedzi na to pytanie szuka? od poprzedniej nocy, kiedy to obudzi? go straszny koszmar. – Ostatniej nocy ?ni?a mi si? wrona – ci?gn??. – Przylecia?a i skrad?a mi koron?. Potem nadlecia?a inna wrona i ponios?a mnie w przestworza. W dole widzia?em ca?e moje kr?lestwo. Gdy nad nim lecia?em, coraz bardziej ton??o w czerni, obraca?o si? w py?, w ja?ow? pustyni?. – Spojrza? na Argona, a w oczach stan??y mu ?zy. – Czy to by? zwyk?y sen, czy mo?e co? wi?cej? – Sny zawsze oznaczaj? co? wi?cej, nieprawda?? – odpar? Argon. MacGilla ogarn??o z?e przeczucie. – Gdzie czyha niebezpiecze?stwo? Powiedz mi cho? tyle. Argon zbli?y? si? i przeszy? go spojrzeniem tak intensywnym, ?e MacGill niemal ujrza? w jego oczach tamten ?wiat. Druid nachyli? si? ku twarzy kr?la jeszcze bardziej i wyszepta?: – Zawsze bli?ej, ni? ci si? wydaje. ROZDZIA? CZWARTY MacGill siedzia? w g?rnej sali zamku – prywatnej sali spotka?, z kt?rej korzysta? wy??cznie w sprawach osobistych – na swoim prywatnym tronie – ten wyciosany by? z drewna – i przygl?da? si? czw?rce stoj?cych przed nim potomk?w. By? w ich rz?dzie jego pierworodny, Kendrick, mimo swych niespe?na dwudziestu pi?ciu lat ju? wspania?y wojownik o prawdziwie rycerskim sercu. Ze wszystkich dzieci MacGilla to on najbardziej go przypomina? – jak na ironi?, bo by? jedynym jego potomkiem zrodzonym z innej kobiety, bastardem, o kt?rego matce kr?l dawno ju? zapomnia?. Mimo pocz?tkowych protest?w kr?lowej, MacGill wychowywa? go razem ze swymi prawowitymi dzie?mi, chocia? pod pewnym warunkiem: ?e Kendrick nigdy nie zasi?dzie na tronie. Teraz nad tym bola?, bo Kendrick okaza? si? najwspanialszym cz?owiekiem, jakiego kiedykolwiek zna?, powodem do ogromnej ojcowskiej dumy. Nikt nie okaza?by si? bardziej idealnym dziedzicem tronu. Obok sta? drugi syn MacGilla, Gareth – skrajnie r??ny od Kendricka, ale ciesz?cy si? pozycj? pierwszego prawowitego kr?lewicza. W wieku dwudziestu trzech lat by? zaskakuj?co chudy; mia? zapadni?te policzki oraz wielkie br?zowe oczy, kt?rymi ani na moment nie przestawa? strzela? na boki. Charakterem nie m?g? si? chyba bardziej r??ni? od swego starszego brata. Z natury Gareth by? wszystkim, czym nie by? Kendrick: starszego brata cechowa?a prostolinijno??, m?odszy stale ukrywa? swoje my?li; od starszego bi?a duma i szlachetno??, m?odszy kojarzy? si? z k?amstwem i kr?tactwem. Kr?lowi ubolewa? nad tym, ?e nie umie polubi? syna, i wiele razy pr?bowa? reformowa? jego usposobienie, jednak gdy Gareth osi?gn?? pewien wiek, MacGill uzna?, ?e jego syn po prostu ma tak? natur?: intryganta, ??dnego w?adzy i ambitnego w najgorszym tego s?owa znaczeniu. MacGill wiedzia? przy tym, ?e Gareth nie potrafi kocha? ?adnej kobiety, ma za to wielu m?skich kochank?w. Inny kr?l oddali?by takiego potomka, ale MacGill by? bardziej wyrozumia?y; dla niego nie by? to ?aden pow?d, by nie kocha? syna. Nie za te sk?onno?ci go os?dza?, tylko za jego z?y charakter i intryganctwo, na kt?re nie potrafi? przymkn?? oka. U boku Garetha sta?a m?odsza c?rka MacGilla – Gwendolyn. Niedawno sko?czy?a szesna?cie lat i jawi?a si? kr?lowi najpi?kniejszym dziewcz?ciem, jakie kiedykolwiek widzia?, a jej charakter przy?miewa? nawet jej urod?. By?a ?yczliwa, wspania?omy?lna i szczera; uwa?a? j? za najdoskonalsz? m?od? kobiet?, jak? zna?. Pod tym wzgl?dem przypomina?a mu Kendricka. Spogl?da?a na MacGilla z ca?? mi?o?ci?, jak? tylko c?rka mo?e obdarzy? ojca. Jej oddanie wyczytywa? z ka?dego spojrzenia. By? z niej jeszcze bardziej dumny ni? z syn?w. Przy Gwendolyn ustawi? si? Reece, najm?odszy syn kr?la, dumny i pe?en ?ycia, kt?ry w wieku czternastu lat z ch?opca zmienia? si? powoli w m?odzie?ca. MacGill wielce by? rad, ?e Reece znalaz? si? w Legionie; ju? teraz widzia? w nim m??czyzn?, kt?rym ch?opiec si? stanie. Nie mia? w?tpliwo?ci, ?e Reece wyro?nie kiedy? na jego naj?wietniejszego syna i znakomitego w?adc?. Ten dzie? jednak jeszcze nie nadszed?; ch?opiec by? za m?ody i wiele musia? si? nauczy?. Kiedy tak lustrowa? wzrokiem trzech syn?w i c?rk?, duma w sercu MacGilla miesza?a si? z rozczarowaniem, zniecierpliwieniem i gniewem, bo nie by?o przy nim pozosta?ej dw?jki dzieci. Luanda, jego najstarsza c?rka, przygotowywa?a si? w?a?nie do ?lubu. Poniewa? wychodzi?a za m?? za przysz?ego w?adc? innego kr?lestwa, nie mia?a powodu uczestniczy? w rozmowie o nast?pcy tronu. Na wezwanie kr?la nie przyby? jednak osiemnastoletni Godfrey. To jawne lekcewa?enie sprawi?o, ?e MacGill a? poczerwienia? ze z?o?ci. Godfrey ju? od najm?odszych lat okazywa? taki brak szacunku sprawom kr?lestwa, jakby chcia? da? do zrozumienia wszystkim, ?e nie dba o tron i nigdy nie b?dzie rz?dzi?. Wola? marnowa? czas w szynku, w towarzystwie kompan?w-szubrawc?w, przynosz?c rodzinie kr?lewskiej coraz wi?kszy wstyd i ha?b?, a samemu kr?lowi sprawiaj?c najwi?cej zawodu spo?r?d wszystkich jego dzieci. By? obibokiem; przesypia? wi?kszo?? dnia, a reszt? czasu sp?dza? na piciu. MacGill by? mu poniek?d wdzi?czny, ?e si? nie stawi?. Z drugiej strony by?a to zniewaga majestatu, kt?rej kr?l nie m?g? pu?ci? p?azem; spodziewaj?c si? jej zreszt?, wys?a? zawczasu ?o?nierzy, aby przeczesali karczmy i sprowadzili Godfreya. MacGill siedzia? wi?c teraz i czeka? w milczeniu, a? si? pojawi?. Ci??kie, d?bowe drzwi otworzy?y si? z hukiem i do sali wmaszerowali dwaj kr?lewscy stra?nicy, p?? nios?c, p?? ci?gn?c Godfreya mi?dzy sob?. Pchn?li go, a? si? zatoczy?, po czym z ?oskotem zamkn?li za nim drzwi. Jego bracia i siostra obejrzeli si? na niego. Wygl?da? niechlujnie, cuchn?? piwem, by? nieogolony i tylko cz??ciowo ubrany. U?miechn?? si? do nich bezczelnie, jak zwykle. – Serwus, ojcze – powiedzia?. – Czy?by omin??a mnie ca?a zabawa? – Sta? przy rodze?stwie i czekaj, a? sam si? odezw? – warkn?? przez z?by kr?l. – Inaczej, B?g mi ?wiadkiem, ka?? ci? zaku? w ?a?cuchy i po?l? do loch?w razem z pospolitymi wi??niami. Nie u?wiadczysz tam ?adnej strawy, nie m?wi?c o piwie, przez ca?e trzy dni. Godfrey spojrza? na ojca zuchwale, z wyzwaniem w oczach. W jego spojrzeniu MacGill dostrzega? ukryte pok?ady si?y, cz?stk? siebie samego, jak?? iskr?, kt?ra kiedy? mo?e bardzo przyda? si? synowi... o ile tylko uda mu si? pokona? w?asn? natur?. P?ki co, krn?brny dla zasady Godfrey odczeka? dobr? chwil?, nim w ko?cu us?ucha? ojca i wolnym krokiem podszed? do rodze?stwa. MacGill patrzy? na pi?cioro stoj?cych przed nim potomk?w: bastarda, dewianta, opoja, dziewcz? i ch?opca. Dziwna to by?a mieszanina i ledwo m?g? uwierzy?, ?e to on sp?odzi? ich wszystkich. I oto teraz, w dniu za?lubin najstarszej c?rki, spocz?? na nim obowi?zek wyboru nast?pcy spo?r?d tego w?a?nie grona. Czy to w og?le by?o mo?liwe? Traktowa? to zadanie jako z gruntu bezprzedmiotowe; by? wszak w kwiecie wieku i m?g? jeszcze rz?dzi? co najmniej trzydzie?ci lat. Kogo by dzi? nie wybra?, mog? min?? ca?e dekady, nim ten kto? zasi?dzie na tronie. Ca?a ta tradycja dzia?a?a mu tylko na nerwy. Mo?e i mia?a jakie? znaczenie w czasach jego przodk?w, ale przecie? nie teraz. Odchrz?kn?? i zacz??: – Zgromadzili?my si? tu dzisiaj, aby uczyni? zado?? tradycji. Jak wam wiadomo, w dniu za?lubin mojego najstarszego dziecka przypada mi zadanie wyznaczenia nast?pcy tronu, dziedzica rz?d?w, przysz?ego w?odarza naszego kr?lestwa. Gdybym przypadkiem odszed? z tego ?wiata, nikt nie nada si? do roli w?adcy lepiej ni? wasza matka. Prawa naszego kr?lestwa jednak wymagaj?, aby to kr?lewski potomek obj?? tron. Dlatego te? musz? dokona? wyboru. MacGill zaczerpn?? tchu, zatopiony w my?lach, czuj?c ci??ar odpowiedzialno?ci. W sali panowa?a g??boka cisza, jakby wszyscy zamarli w oczekiwaniu. Kr?l spojrza? w oczy swoich dzieci i u ka?dego zobaczy? co innego. Bastard wygl?da? na pogodzonego z losem; zdawa? sobie spraw?, ?e nie zostanie wybrany. W oczach dewianta p?on??a ambicja; oczekiwa?, ?e wyb?r naturaln? kolej? rzeczy padnie na niego. Op?j wygl?da? w?a?nie przez okno; by?o mu wszystko jedno. C?rka patrzy?a czule w oczy kr?la, jakby wiedzia?a, ?e ca?a sprawa jej nie dotyczy, lecz kocha?a go bez wzgl?du na wszystko. To samo dotyczy?o jego najm?odszego dziecka. – Kendricku – ci?gn?? MacGill – zawsze traktowa?em ci? jak pe?noprawnego syna. Regu?y naszego kr?lestwa zabraniaj? mi jednak przekaza? w?adzy w r?ce kogokolwiek innego ni? prawowity potomek. Kendrick sk?oni? si?. – Ojcze, niczego innego si? nie spodziewa?em. Rad jestem ze swego losu. Nie frasuj si? tym zbytnio. Taka odpowied? tylko zaci??y?a kr?lowi na sercu; czu?, ?e jest szczera i tym bardziej po?a?owa?, ?e nie mo?e mianowa? Kendricka swym nast?pc?. – Pozostaje wi?c was czworo. Reece, jeste? wspania?ym m?odzie?cem, najbystrzejszym, jakiego znam. Ale zbyt m?odym, bym m?g? bra? ci? pod uwag?. – Dzi?kuj?, ojcze. Niczego wi?cej nie oczekiwa?em – odpowiedzia? Reece, sk?oniwszy si? nieco. – Godfreyu – ci?gn?? kr?l – jeste? jednym z moich trzech prawowitych syn?w... a mimo to wolisz traci? swe dni w szynkach i karczmach, w?r?d mot?ochu z rynsztoka. Mog?e? si? cieszy? z licznych przywilej?w, ale wzgardzi?e? ka?dym. Gdybym mia? wskaza?, kto w ?yciu sprawi? mi najwi?kszy zaw?d, by?by? to ty. W odpowiedzi Godfrey skrzywi? si? i niezr?cznie wzruszy? ramionami. – No c??, skoro tak, nic tu po mnie. Czas mi wraca? do karczmy, prawda, ojcze? Skin?? g?ow? w lekcewa??cym uk?onie, odwr?ci? si? na pi?cie i dumnym krokiem ruszy? do drzwi. – Wracaj tu! – krzykn?? za nim MacGill. – I TO JU?! Godfrey szed? dalej, jakby nie us?ysza?. Przemierzy? sal? i otworzy? drzwi. Sta?o za nimi dw?ch stra?nik?w. Spojrzeli pytaj?co na kr?la, kt?ry kipia? ze z?o?ci, tymczasem Godfrey min?? ich i ruszy? w stron? g??wnej sali. – Zatrzyma? go! – zawo?a? MacGill. – Ma si? nie pokazywa? kr?lowej na oczy. Nie pozwol?, by zamartwia?a si? z jego powodu w dzie? za?lubin c?rki. – Tak jest, Wasza Wysoko?? – odpowiedzieli stra?nicy; gdy jeden zamyka? drzwi, drugi ju? spieszy? za Godfreyem. Spurpurowia?y na twarzy kr?l oddycha? ci??ko, pr?buj?c si? uspokoi?. Po raz tysi?czny zada? sobie pytanie, za jakie winy los pokara? go takim potomkiem. Spojrza? na pozosta?e dzieci. Wszystkie sta?y nadal w przyt?aczaj?cej ciszy, czekaj?c na jego s?owa. MacGill nabra? g??boko powietrza, pr?buj?c si? skupi?. – Pozostaje was zatem dwoje – powiedzia?. – To z waszej dw?jki wybra?em nast?pc? tronu. Tu zwr?ci? si? do c?rki: – To ty nim b?dziesz, Gwendolyn. W sali rozleg? si? st?umiony okrzyk; wszystkie jego dzieci wydawa?y si? zaskoczone, a Gwendolyn najbardziej. – Nie przej?zyczy?e? si?, ojcze? – wykrztusi? Gareth. – Powiedzia?e? „Gwendolyn”? – Ojcze, to dla mnie zaszczyt – odezwa?a si? Gwendolyn – ale nie mog? si? na to zgodzi?. Jestem kobiet?. – To prawda, nigdy jeszcze ?adna kobieta nie zasiada?a na tronie MacGill?w. Ale zdecydowa?em, ?e pora ju? zmieni? t? tradycj?. Gwendolyn, masz najbystrzejszy umys? i najdzielniejszy charakter ze wszystkich znanych mi kobiet. Jeste? jeszcze m?oda. Je?li B?g da, po?yj? jeszcze troch?, a kiedy nadejdzie m?j czas, ty b?dziesz ju? do?? m?dra i do?wiadczona, by rz?dzi?. Kr?lestwo b?dzie twoje. – Ale?, ojcze! – krzykn?? Gareth, a twarz mu poszarza?a. – To ja jestem twoim najstarszym prawowitym synem! W ca?ej historii rodu MacGill?w kr?lestwo zawsze przechodzi?o we w?adanie najstarszego syna! – To ja jestem kr?lem – odrzek? ponuro MacGill – i to ja ustalam tradycj?. – Ale to nie w porz?dku – zaoponowa? p?aczliwie Gareth. – To ja powinienem by? kr?lem. Nie moja siostra. Nie jaka? kobieta! – Pow?ci?gnij j?zyk, ch?opcze! – zawo?a? MacGill, a g?os a? zadr?a? mu z gniewu. – Jak ?miesz podwa?a? m?j wyb?r? – Odbierasz mi prawa na rzecz kobiety? Tylko na tyle zas?uguj?? – Podj??em decyzj? – odpar? kr?l. – Uszanujesz j? i b?dziesz jej pos?uszny jak wszyscy inni poddani tego kr?lestwa. A teraz mo?ecie wszyscy odej??. Dzieci MacGilla uk?oni?y si? szybko i po?piesznie opu?ci?y sal? – wszystkie pr?cz Garetha, kt?ry przystan?? w drzwiach, jakby nie umia? zmusi? si? do wyj?cia. Zawr?ci? i samotnie stan?? przed ojcem. MacGill widzia? rozczarowanie bij?ce mu z twarzy. Najwyra?niej Gareth spodziewa? si?, ?e to on zostanie dzi? mianowany nast?pc? tronu. Nie tylko si? spodziewa?: sam bardzo tego chcia?. Wr?cz rozpaczliwie. Co bynajmniej kr?la nie dziwi?o – i co zarazem stanowi?o najwa?niejsz? przyczyn?, dla kt?rej go nie wybra?. – Ojcze, dlaczego mnie nienawidzisz? – zapyta? Gareth. – Daleki jestem od nienawi?ci do ciebie. Po prostu nie widz?, ?eby? nadawa? si? do rz?dzenia moim kr?lestwem. – A dlaczeg?? to? – chcia? wiedzie? Gareth. – Dlatego w?a?nie, ?e go tak po??dasz. Twarz Garetha obla?a si? szkar?atem, jakby kr?l przejrza? na wskro? i obna?y? przed nim jego prawdziw? natur?. MacGill patrzy? mu w oczy i widzia?, ?e p?on? nienawi?ci?, jakiej dot?d nawet sobie nie wyobra?a?. Gareth bez s?owa wypad? z sali jak burza, zatrzaskuj?c za sob? drzwi. Po komnacie przetoczy?o si? echo, a MacGill zadr?a?. Zapami?ta? spojrzenie syna i jego niemal namacaln? nienawi??, g??bsz? nawet ni? u jego wrog?w. Przypomnia? mu si? Argon i s?owa druida o niebezpiecze?stwie czyhaj?cym w pobli?u. Czy by?o ono a? tak blisko? ROZDZIA? PI?TY Thor jecha? schowany na wy?adowanym sianem wozie, kt?ry co rusz podskakiwa? na polnej drodze. Zesz?ej nocy ch?opiec dotar? do traktu i czeka? cierpliwie, a? pojawi si? w?z na tyle du?y, by m?g? wskoczy? na niego niepostrze?enie. Zapad? ju? zmrok, kiedy nadjecha?a odpowiednia fura, na tyle wolno, ?e zdo?a? dogoni? j? od ty?u, skoczy? i wyl?dowa? na sianie, w kt?rym pr?dko si? zagrzeba?. Na szcz??cie wo?nica nic nie zauwa?y?. Ch?opiec nie mia? pewno?ci, czy w?z zmierza do Kr?lewskiego Dworu, ale kierunek by? w?a?ciwy – poza tym rozmiary wozu i oznaczenia na nim ?wiadczy?y, ?e raczej nie jedzie nigdzie indziej. Mimo ?e noc by?a spokojna, Thor tylko le?a? w sianie, nie mog?c zasn??. My?lami wraca? do walki z syboldem, do dwukrotnego spotkania z Argonem, do rozm?w o swoim przeznaczeniu. My?la? o matce. My?la? te? o domu. Czu? si?, jakby ?wiat odpowiedzia? w ko?cu na jego wo?anie i potwierdzi?, ?e przeznaczenie wzywa go gdzie indziej. Le??c z r?kami pod g?ow?, Thor wpatrywa? si? przez wystrz?pione i porwane p??cienne pokrycie wozu w nocne niebo, upstrzone odleg?ymi czerwonymi gwiazdami, i czu? niewys?owion? rado??. Po raz pierwszy w ?yciu nareszcie gdzie? podr??owa?, nawet je?li nie do ko?ca wiedzia? dok?d. Wiedzia? za to, ?e zrobi wszystko, by dotrze? do Kr?lewskiego Dworu. Kiedy otworzy? oczy, ju? ?wita?o i otacza?o go ?wiat?o dnia. Zrozumia?, ?e musia? zmorzy? go sen. Usiad? gwa?townie i rozejrza? si? dooko?a, besztaj?c si? w my?lach za nieostro?no??. Powinien zachowa? wi?ksz? czujno??; mia? szcz??cie, ?e nikt go nie odkry?. W?z jecha? dalej, ale ju? mniej chybotliwie, co mog?o oznacza? tylko jedno – lepsz? drog?. Pewnie byli ju? blisko miasta. Thor spojrza? w d??. Trakt by? tu wyg?adzony, pozbawiony kamieni czy row?w, wy?o?ony po bokach drobnymi bia?ymi muszlami. Serce zabi?o ch?opcu szybciej; doje?d?ali do Kr?lewskiego Dworu. Thor wyjrza? z ty?u fury i zamar?, poruszony rozci?gaj?cym si? przed nim widokiem. Nieskazitelnie czyste ulice t?tni?y ?yciem, zape?nione dziesi?tkami woz?w r??nego kszta?tu i wielko?ci, wy?adowanych najrozmaitszymi towarami. Na jednym by?y sk?ry i futra, na drugim pledy, jeszcze na innym kurczaki. W?r?d nich kr??y?y setki sprzedawc?w – jedni prowadzili byd?o, inni spieszyli gdzie? z koszami pe?nymi towar?w na g?owie. Czterech m??czyzn d?wiga?o na d?ugich dr?gach zwoje jedwabiu. Wszyscy wygl?dali jak wielka armia sun?ca w jednym tylko kierunku. Thor czu? si? jak nowo narodzony. Nigdy jeszcze nie widzia? naraz tylu ludzi i towar?w, takiego zamieszania. Ca?e ?ycie sp?dzi? w niewielkiej wiosce, a tu nagle znalaz? si? w samym ?rodku ?ywej ludzkiej masy. Wtem us?ysza? g?o?ny ?oskot ?a?cuch?w i uderzenie w ziemi? pot??nej drewnianej konstrukcji, od kt?rego wszystko a? si? zatrz?s?o. W chwil? p??niej dobieg?y go inne d?wi?ki: stukot kopyt i turkotanie k?? po czym? drewnianym. Popatrzy? w d?? i zrozumia?, ?e w?z przeje?d?a po mo?cie – zwodzonym mo?cie, pod kt?rym chlupie fosa. Wyjrza? z wozu i zobaczy? po obu stronach drogi pot??ne kamienne kolumny, za? nad sob? ?elazn? krat? zako?czon? wielkimi kolcami; fura mija?a w?a?nie Kr?lewskie Wrota. Thor nigdy nie widzia? r?wnie olbrzymiej bramy. Podni?s? wzrok na gro?ne kolce i wyobrazi? sobie, ?e gdyby teraz spad?y, bez trudu przeci??yby go wp??. Dostrzeg? te? strzeg?cych bramy czterech kr?lewskich Srebrnych i serce zabi?o mu szybciej. W?z przejecha? d?ugim kamiennym tunelem, po czym znowu otwar?o si? nad nim niebo. Byli w Kr?lewskim Dworze. Thor nie dowierza? w?asnym oczom. Panowa? tu jeszcze wi?kszy zgie?k. Tysi?ce ludzi przepycha?o si? bez?adnie we wszystkie strony. Wok?? rozci?ga?y si? po?acie zieleni z r?wno przyci?t? traw? i kwitn?cymi wsz?dzie kwiatami. Droga rozszerza?a si? tutaj; sta?y przy niej kramy, budy handlarzy i kamienne budynki. Po?r?d ca?ej ci?by za? ujrza? kr?lewskich ?o?nierzy paraduj?cych w zbrojach. Uda?o mi si? – pomy?la?. Z emocji nawet nie spostrzeg?, ?e bezwiednie wsta?. W tej samej chwili w?z nagle stan?? i Thor jak podci?ty zwali? si? z powrotem na siano. Zanim zd??y? si? pozbiera?, us?ysza?, jak skrzypi opuszczany drewniany bok fury i zobaczy? ?ysego, n?dznie odzianego staruszka ze z?o?ci? w oczach, kt?ry si?gn?? do ?rodka, chwyci? go wychud?ymi r?kami za kostki n?g i wyci?gn?? z wozu. Thor z impetem run?? na plecy w kurz drogi, wzbijaj?c w powietrze k??b py?u i budz?c wok?? siebie og?lny ?miech. – Jeszcze raz za?aduj mi si? na w?z, ch?opcze, to zleziesz z niego w kajdanach! Twoje szcz??cie, ?e nie mam czasu wo?a? Srebrnych! – Starzec odwr?ci? si?, splun??, pospieszy? z powrotem na siedzisko i zaci?? konie do dalszej drogi. Speszony, Thor powoli pozbiera? si? z ziemi i rozejrza?. Paru przechodni?w, mijaj?c go, zachichota?o pod nosem, ale odpowiedzia? im bezczelnym u?miechem, a? odwr?cili wzrok. Otrzepa? z siebie kurz i roztar? r?ce; na szcz??cie w upadku ucierpia?a tylko jego duma. Rozejrza? si? ponownie i humor mu powr?ci?. Oszo?omiony widokiem, zrozumia?, ?e powinien si? cieszy?: przynajmniej dotar? a? tutaj. Nie musia? ju? ukrywa? si? w sianie, wi?c tym ch?tniej si? rozgl?da?, a by?o na co patrze?: Kr?lewski Dw?r rozci?ga? si? w dal, jak okiem si?gn??. W samym ?rodku grodu sta? okaza?y kamienny zamek, otoczony wynios?ym, umocnionym murem, na kt?rego blankach by?o a? g?sto od patroli kr?lewskich ?o?nierzy. Wok?? niego wida? by?o zadbane po?acie zieleni, brukowane place, fontanny i drzewa. Thor niew?tpliwie znajdowa? si? w mie?cie. Miasto za? ton??o w mrowiu ludzi. Widzia? t?um r??norakiej ma?ci kupc?w, ?o?nierzy i dostojnik?w p?yn?cy w po?piechu w jednym kierunku. Dopiero po chwili zrozumia?, ?e dzieje si? co? wyj?tkowego. Id?c spokojnie, patrzy?, jak wo?? wr? jakie? przygotowania – rozstawianie siedzisk, wznoszenie o?tarza. Wygl?da?o na to, ?e urz?dzane s? za?lubiny. Serce zamar?o mu z zachwytu, kiedy w oddali ujrza? szranki – pole do turniejowych pojedynk?w na kopie, z d?ugimi nabiegami i lin? do rozdzielania przeciwnik?w. Na innym polu ?o?nierze rzucali w??czniami do odleg?ych cel?w; na jeszcze innym ?ucznicy strzelali do s?omianych tarcz. Wydawa?o mu si?, ?e gdzie nie spojrzy, tocz? si? jakie? igrzyska i turnieje. S?ysza? te? muzyk?, d?wi?ki lutni, flet?w i talerzy, na kt?rych grali w?drowni muzykanci. Z piwnic wytaczano beczki pe?ne napitku, wynoszono jad?o i jak okiem si?gn??, zastawiano obficie d?ugie drewniane sto?y. Trafi? chyba w sam ?rodek jakich? ogromnych uroczysto?ci. Chocia? wszystko to wygl?da?o ol?niewaj?co, Thor wiedzia?, ?e musi przede wszystkim znale?? Legion. I tak by? ju? sp??niony; musia? stawi? si? tam jak najszybciej. Podbieg? do kogo? pierwszego z brzegu – starszego m??czyzny, rze?nika, s?dz?c po zaplamionym krwi? fartuchu, kt?ry spieszy? dok?d? drog?. Wszyscy dok?d? si? tu spieszyli. – Darujcie, panie – odezwa? si? Thor, ?api?c go za r?k?. Tamten zmierzy? jego d?o? lekcewa??cym spojrzeniem. – O co chodzi, ch?opcze? – Szukam Kr?lewskiego Legionu. Wiecie mo?e, gdzie ?wiczy? – Czy ja wygl?dam na drogowskaz? – sykn?? rze?nik i pop?dzi? dalej. Jego szorstko?? by?a dla Thora zaskoczeniem. Pospieszy? do kogo? innego. Przy d?ugim stole krz?ta?o si? kilka kobiet w r??nym wieku i Thor uzna?, ?e kt?ra? musi zna? odpowied? na jego pytanie. Jedna zagniata?a w?a?nie ciasto z m?ki. – Darujcie, pani – powiedzia? do niej – ale wiecie mo?e, gdzie ?wiczy Kr?lewski Legion? Kobiety spojrza?y po sobie, chichocz?c. Niekt?re by?y zaledwie o kilka lat starsze od niego. Najstarsza odwr?ci?a si? i obrzuci?a go wzrokiem. – Szukasz w z?ym miejscu – odpar?a. – Tu przygotowujemy si? do uczty. – M?wiono mi, ?e ?wicz? w Kr?lewskim Dworze – rzek? Thor, zbity z tropu. Kobiety zn?w zachichota?y. Najstarsza podpar?a si? pod boki i pokr?ci?a g?ow?. – Jeste? tu chyba pierwszy raz w ?yciu. Nie wiesz, jak wielki jest Kr?lewski Dw?r? Thor poczerwienia?, a po chwili pobieg? przed siebie, byle dalej od ?miej?cych si? kobiet. Nie lubi? by? niczyim po?miewiskiem. Przed sob? ujrza? z tuzin ulic, kt?re krzy?owa?y si? i wi?y po ca?ym grodzie. W kamiennych murach widzia? dziesi?tki wej??. Ca?e to miejsce przyt?acza?o go rozmiarami. Mia? z?e przeczucie, ?e ca?e dni min?, zanim znajdzie Legion. Przysz?o mu do g?owy, ?e to, gdzie si? ?wiczy, wie chyba ka?dy ?o?nierz. Na my?l o rozmowie z ?o?nierzem kr?la poczu? si? nieswojo, ale uzna?, ?e nie ma innej rady. Pospieszy? w kierunku najbli?szego wojaka, kt?ry sta? na warcie przy przej?ciu pod murem; mia? tylko nadziej?, ?e ten nie wyrzuci go z miasta. ?o?nierz sta? na baczno??, z wzrokiem utkwionym w przestrze?. – Szukam Kr?lewskiego Legionu – powiedzia? Thor najodwa?niej, jak umia?. ?o?nierz nadal wpatrywa? si? przed siebie, nie zwracaj?c na niego uwagi. – Jak ju? m?wi?em, szukam Kr?lewskiego Legionu! – powt?rzy? Thor g?o?niej, z uporem. Mia? ju? dosy? bycia ignorowanym. Po d?u?szej chwili ?o?nierz opu?ci? wzrok i spojrza? na niego lekcewa??co. – Mo?ecie mi wskaza?, gdzie ?wicz? legioni?ci? – naciska? Thor. – A jak?? to masz do nich spraw?? – Bardzo wa?n? – odpar? ch?opiec, licz?c, ?e ?o?nierzowi to wystarczy. Ten jednak ponownie wyprostowa? si? i zapatrzy? w przestrze?, wracaj?c do ignorowania ch?opca. Thor poczu? zaw?d, ?e nie doczeka si? odpowiedzi. Jednak po chwili, kt?ra wydawa?a si? trwa? wieczno??, ?o?nierz odrzek?: – Przejd? przez bram? wschodni?, potem p?jd? na p??noc i id? tak daleko, jak si? da. Wejd? w trzeci? bram? po lewej. Skr?? w prawo, a potem jeszcze raz w prawo. Za drugim kamiennym ?ukiem zobaczysz ich plac do ?wicze?. Ale m?wi? ci, szkoda czasu. Nie s? skorzy do zabawiania go?ci. Thorowi tylko tego by?o trzeba. W mgnieniu oka ruszy? biegiem przez plac i pod??y? wed?ug wskaz?wek ?o?nierza, powtarzaj?c je w my?lach, ?eby nie zapomnie?. Spostrzeg?, jak wysoko ju? stoj? s?o?ca, i modli? si? w duchu, by nie dotrze? na miejsce za p??no. * Thor bieg? czystymi ulicami o brzegach wy?o?onych rz?dami bia?ych muszli. Kluczy? tu i tam po Kr?lewskim Dworze, staraj?c si? pod??a? dok?adnie wed?ug wskaz?wek; mia? nadziej?, ?e nie wiod? go na manowce. Na samym ko?cu dziedzi?ca zobaczy? bramy i przebieg? przez trzeci? po lewej. Mija? kolejne rozwidlenia i ?cie?ki, przepychaj?c si? przez zat?oczone ulice, pod pr?d tysi?cy ludzi wchodz?cych do miasta, kt?rych zdawa?o si? przybywa? coraz wi?cej. Przeciska? si? mi?dzy lutnistami, kuglarzami, b?aznami i wszelakiej ma?ci artystami. Wszyscy byli od?wi?tnie ubrani. Thor nie m?g? znie?? my?li, ?e pob?r do Legionu zako?czy si? bez niego, ale stara? si? skupi? na pokonywaniu kolejnych ulic w poszukiwaniu placu ?wicze?. Przebieg? pod ?ukowatym sklepieniem, skr?ci? w kolejn? ulic? i nagle w oddali ujrza? co? w rodzaju okr?g?ego amfiteatru zbudowanego w ca?o?ci z kamienia; po?rodku w jego murze widnia?a wielka zamkni?ta brama, kt?rej strzegli ?o?nierze. Us?ysza? dochodz?ce zza muru owacje, z tej odleg?o?ci nieco st?umione, i serce zacz??o mu bi? szybciej. To musia? by? jego cel. Dotar? tu wreszcie. Pogna? w stron? budowli tak, ?e a? straci? oddech. Kiedy dotar? do bramy, dw?ch stra?nik?w zagrodzi?o mu drog?, krzy?uj?c lance, a trzeci wyszed? przed nich i podni?s? d?o?. – St?j – rozkaza?. Thor stan?? jak wryty, z trudem powstrzymuj?c emocje. – Nie... rozumiecie... panie – wyj?ka?, ledwo ?api?c powietrze. – Ja musz? wej??. Sp??ni?em si?. – Sp??ni?e?? Na co? – Na pob?r. Stra?nik – niski i oci??a?y, o ospowatej twarzy – obejrza? si? na pozosta?ych, a ci u?miechn?li si? drwi?co. Ponownie spojrza? na Thora, taksuj?c go lekcewa??cym wzrokiem. – Rekruci ju? dawno tu zjechali. Kr?lewskimi powozami. Skoro ci? nie zaprosili, nie mo?esz wej??. – Nie rozumiecie, ja musz?... Stra?nik wyci?gn?? r?k? i chwyci? ch?opca za koszul?. – To ty nie rozumiesz, bezczelny smarkaczu. ?miesz tu przychodzi?? Po co, ?eby wej?? na si??? Uciekaj mi st?d, ?ebym nie musia? zaku? ci? w ?elazo. Odepchn?? Thora tak mocno, ?e ten cofn?? si? chwiejnie o kilka krok?w i o ma?o nie upad?. Pchni?cie by?o bolesne, ale wi?kszy b?l sprawi?a ch?opcu zdawkowa odmowa. Wezbra?o w nim oburzenie. Nie po to pokona? taki szmat drogi, ?eby teraz byle stra?nik przegoni? go, nie daj?c mu nawet szansy si? wykaza?. Wejdzie do ?rodka tak czy inaczej. Stra?nik wr?ci? do kompan?w, a Thor wolnym krokiem ruszy? w lewo i zacz?? okr??a? budynek wzd?u? muru. Gdy odszed? na tyle, ?e ?o?nierze stracili go z oczu, przyspieszy? i truchtem ju? pobieg? wzd?u? budowli. Jeszcze raz obejrza? si?, czy ?o?nierze nie id? za nim i pogna? przed siebie. W po?owie budynku, mniej wi?cej na wysoko?ci bramy, tylko po przeciwnej stronie, znalaz? nad sob? inne wej?cie prowadz?ce do wewn?trz, na aren?: ?ukowe otwory, jakby okna w kamiennym murze, przegrodzone ?elaznymi pr?tami. W jednym z nich brakowa?o pr?t?w. Zza muru dobieg? go kolejny zbiorowy okrzyk. Thor podskoczy?, przytrzyma? si? wyst?pu w murze, podci?gn?? si? i spojrza?. Serce zabi?o mu szybciej. Ca?y rozleg?y, okr?g?y plac ?wiczebny wype?niony by? dziesi?tkami rekrut?w. W?r?d nich stali te? jego bracia. Kilku Srebrnych chodzi?o mi?dzy rz?dami ch?opc?w, mierz?c ich badawczym wzrokiem. Nieco dalej, z boku, sta?a inna grupa rekrut?w. Pod czujnym okiem nadzoruj?cego ich ?o?nierza rzucali w??czni? do odleg?ego celu. Jeden z nich chybi?. W Thorze a? si? zagotowa?o z oburzenia. Z ?atwo?ci? trafi?by do tego celu; by? r?wnie dobry, jak ka?dy inny ch?opiec w tej grupie. Co z tego, ?e by? m?odszy czy nieco mniejszy. To niesprawiedliwe, ?e nikt nie da? mu szansy. Wtem Thor poczu?, ?e kto? ?apie go za kaftan na plecach, po czym nast?pi?o szarpni?cie do ty?u tak mocne, ?e przelecia? par? st?p w powietrzu i ci??ko grzmotn?? o ziemi?, trac?c oddech. Podni?s? oczy i zobaczy? nad sob? wykrzywion? w szyderczym u?miechu twarz stra?nika, tego samego, kt?ry odegna? go od bramy. – Co ci m?wi?em, ch?opcze? Zanim Thor zd??y? cokolwiek zrobi?, m??czyzna cofn?? si? i wymierzy? mu silnego kopniaka w ?ebra. Ch?opiec poczu? ostry b?l, a stra?nik zamierzy? si?, ?eby ponownie go kopn??. Tym razem jednak Thor z?apa? ?o?nierza za nog? i mocnym szarpni?ciem powali? go na ziemi?. Poderwa? si?, ale stra?nik te? si? szybko podni?s?. Ch?opiec gapi? si? na niego, sam wstrz??ni?ty tym, co w?a?nie zrobi?. Stra?nik spiorunowa? go wzrokiem. – Nie tylko w kajdany p?jdziesz – zasycza?. – Oj, drogo za to zap?acisz. Zapomnij o Legionie. ?mia?e? tkn?? ?o?nierza kr?lewskiej stra?y. Zgnijesz za to w lochu! B?dziesz mie? szcz??cie, jak w og?le stamt?d wyjdziesz! Wyci?gn?? kajdany po??czone ?a?cuchem i ruszy? w stron? Thora z m?ciwym grymasem na twarzy. Ch?opiec zacz?? cofa? si? odruchowo. Szybko my?la?. Nie m?g? da? si? zaku?, ale nie chcia? te? zrani? kr?lewskiego stra?nika. Musia? co? wymy?li? – i to ju?. Przypomnia? sobie o procy. Si?gn?? po ni? niemal instynktownie, za?adowa? kamie?, wycelowa? i miotn??. Kamie? ?wisn?? w powietrzu, trafiaj?c stra?nika w d?o? i wybijaj?c z niej kajdany. Zaskoczony m??czyzna cofn?? si? z okrzykiem b?lu, ?api?c si? za r?k?. Rzuci? ch?opcu mordercze spojrzenie i si?gn?? po miecz, wyci?gaj?c go z charakterystycznym, metalicznym zgrzytem. – To by? tw?j ostatni b??d – rzuci? ponuro i natar? na ch?opca. Nie by?o rady; stra?nik nie dawa? za wygran?. Thor w?o?y? w proc? kolejny kamie?. Cel wybra? z rozmys?em, by ?o?nierza nie zrani?, a powstrzyma?. Zamiast w oko czy skro?, wycelowa? tam, gdzie uderzenie by?o skutecznym hamulcem. Mi?dzy nogi. Wypu?ci? kamie? – nie z ca?? si??, a tylko tak?, by m??czyzn? powali?. Trafienie by?o idealne. Stra?nikowi pociemnia?o w oczach. Upu?ci? miecz, z?apa? si? za krocze, upad? i zwin?? si? z b?lu. – Za to... zawi?niesz...! – wydusi? po?r?d j?k?w. – Stra?...! Stra?...! Thor obejrza? si? i zobaczy?, ?e w jego stron? p?dzi kilku stra?nik?w. Teraz albo nigdy – pomy?la?. Bez wahania rzuci? si? do kamiennego okna. Musi zeskoczy? z niego po drugiej stronie muru, wprost na aren?, i stan?? przed Srebrnymi. I pokona ka?dego, kto stanie mu na drodze. ROZDZIA? SZ?STY Thor p?dzi? przez rozleg?? aren? ile si? w nogach, s?ysz?c za sob? coraz bli?szy tupot kr?lewskich stra?nik?w. Gnali za nim przez rozgrzany plac w tumanie kurzu, kln?c pod nosem. Przed sob? zobaczy? gromad? legionist?w i rekrut?w ?wie?o przyby?ych do Legionu – dziesi?tki ch?opc?w takich jak on, cho? starszych i silniejszych, kt?rzy ?wiczyli i sprawdzali si? w r??nych dziedzinach. Cz??? rzuca?a do odleg?ych cel?w w??czniami, inni oszczepami, jeszcze inni uczyli si? poprawnie chwyta? kopi?. Cho? byli jego rywalami, zarazem budzili w nim podziw. W?r?d nich sta?o w szerokim p??kolu kilkunastu prawdziwych rycerzy – Srebrnych – kt?rzy przypatrywali si? ch?opcom, oceniaj?c ich i decyduj?c, kto pozostanie w Legionie, a kogo ode?l? do domu. Thor wiedzia?, ?e musi im pokaza?, na co go sta?, musi ich ol?ni?; ma t? jedyn? szans?, zanim dopadn? go stra?nicy. Ale jak ma to zrobi?? Biegn?c przez plac, rozmy?la? gor?czkowo. Tym razem nie pozwoli si? zby?. Zwr?ci? na siebie uwag? ju? sam? swoj? ucieczk?. Kilku rekrut?w przerwa?o ?wiczenia i spojrza?o na niego, podobnie jak niekt?rzy rycerze. Po chwili wszyscy ju? patrzyli na niego zdumieni; pewnie zastanawiali si?, kim jest i co robi na ich arenie, ?cigany przez trzech stra?nik?w. Nie takie wra?enie chcia? wywrze?. Marz?c przez ca?e ?ycie o swoim pierwszym dniu w Legionie, inaczej go sobie wyobra?a?. Gdy tak bieg?, nie wiedz?c, co robi?, kto? zdecydowa? za niego. Jeden z rekrut?w, osi?ek, te? postanowi? zrobi? wra?enie na innych i zatrzyma? go w pojedynk?. Wysoki, umi??niony, prawie dwukrotnie wi?kszy od Thora, uni?s? drewniany miecz, zast?puj?c ch?opcu drog?. Najwyra?niej by? got?w go powali?, zrobi? z niego durnia i w ten spos?b wykaza? swoj? wy?szo?? nad reszt?. Rozz?o?ci?o to Thora. Rekrut nie mia? z nim ?adnego zatargu; to nie by?a jego sprawa, a mimo to si? do niej wtr?ca? – tylko po to, by zyska? w oczach innych. Z ka?dym krokiem w Thorze ros?o niedowierzanie: rekrut g?rowa? nad nim wzrostem jak olbrzym. Czo?o nad gniewn? twarz? pokrywa?y mu g?ste czarne loki. Thor w ?yciu te? nie widzia? u nikogo r?wnie szerokiej szcz?ki. Nie mia? poj?cia, jak m?g?by kogo? takiego cho?by drasn??. Rekrut rzuci? si? mu naprzeciw i Thor poj??, ?e musi dzia?a?. Doby? proc?, zamachn?? si? i cisn?? kamieniem prosto w d?o? ch?opca, wybijaj?c z niej drewniany miecz. Ch?opak zawy? z b?lu i z?apa? si? za r?k?. Nie by?o chwili do stracenia; Thor wybi? si? z ziemi i obiema nogami naraz z impetem trafi? rekruta w pier?. Ten jednak by? tak muskularny, ?e ch?opiec poczu?, jakby odbi? si? od pnia d?bu. Osi?ek cofn?? si? tylko nieznacznie, a Thor pad? mu u st?p z g?uchym t?pni?ciem, a? w uszach mu zadzwoni?o. Kiepsko to wr??y – pomy?la?. Pr?bowa? wsta?, ale rekrut go ubieg?: pochyli? si?, z?apa? go od ty?u za grzbiet i rzuci? przed siebie, a Thor polecia? na ziemi? g?ow? naprz?d. Pozostali ch?opcy, kt?rzy zd??yli ju? otoczy? walcz?cych, wznie?li radosny okrzyk. Thor poczerwienia? ze wstydu. Odwr?ci? si?, ?eby wsta?, ale rekrut zn?w by? szybszy; skoczy? na niego i przygni?t? go do ziemi. Nim Thor si? spostrzeg?, zacz??y si? zapasy, a przeciwnik przyt?acza? go ca?ym swoim ci??arem. Wok?? nich rozbrzmiewa?y okrzyki pozosta?ych, kt?rzy domagali si? krwi. Rekrut ponuro zmarszczy? brwi i si?gn?? kciukami do oczu Thora. To by?o niepoj?te; naprawd? chcia? mu zrobi? krzywd?. Naprawd? a? tak zale?a?o mu na uznaniu innych. W ostatniej chwili Thor obr?ci? g?ow? i kciuki osi?ka trafi?y w ziemi?. Ch?opiec skorzysta? z okazji i wy?lizn?? si? spod rywala. Zerwa? si? na r?wne nogi i stan?? przed rekrutem, kt?ry ju? si? podnosi?. Osi?ek rzuci? si? na Thora i zamachn??, pr?buj?c trafi? go pi??ci? w szcz?k?, ale ten w ostatnim momencie kucn??. Poczu? na twarzy tylko p?d powietrza i zrozumia?, ?e gdyby tamten go trafi?, chyba z?ama?by mu szcz?k?. Teraz Thor zamachn?? si? i uderzy? ch?opca w brzuch, ale ten prawie nie zareagowa?. Jakby waln?? w drzewo. Zanim zd??y? mrugn??, ch?opak uderzy? go ?okciem w twarz. Od silnego ciosu Thor a? zatoczy? si? w ty? i potkn??. W uszach mu zadzwoni?o, jakby kto? waln?? go m?otem. Gdy stara? si? z?apa? r?wnowag? i oddech, rekrut kopn?? go mocno w pier?. Thor polecia? do ty?u i wyl?dowa? na plecach. Inni ch?opcy znowu krzykn?li rado?nie. Oszo?omiony Thor pr?bowa? wsta?, ale osi?ek zn?w go zaatakowa?: wzi?? zamach i uderzy? go mocno w twarz, zn?w posy?aj?c na ziemi? – tym razem na dobre. Le??c, Thor s?ysza? st?umione okrzyki ch?opc?w. W ustach czu? s?ony smak krwi p?yn?cej z nosa, a na twarzy obrz?k. J?kn?? z b?lu, uni?s? g?ow? i zobaczy?, jak osi?ek odwraca si? i rusza z powrotem ku swoim kolegom, ju? napawaj?c si? zwyci?stwem. Thor mia? ochot? si? podda?: ch?opak jest za silny, walka skazana na przegran?, a on sam nie wytrzyma dalszych cios?w. Jaki? wewn?trzny g?os pcha? go jednak do dzia?ania. Nie mo?e przegra?. Nie na oczach tylu widz?w. Nie poddawaj si?. Wstawaj. Wstawaj! Thor jako? zebra? w sobie si?y. Poj?kuj?c, przeturla? si? na brzuch i najpierw uni?s? na ?okcie i kolana, a potem powoli wsta? z ziemi. Z pokrwawion? twarz? i podbitym okiem, ledwie widz?c, ci??ko ?api?c oddech, stan?? za odchodz?cym rekrutem i uni?s? pi??ci. Osi?ek obr?ci? si? i spojrza? na niego z niedowierzaniem. Pokr?ci? g?ow?. Êîíåö îçíàêîìèòåëüíîãî ôðàãìåíòà. Òåêñò ïðåäîñòàâëåí ÎÎÎ «ËèòÐåñ». Ïðî÷èòàéòå ýòó êíèãó öåëèêîì, êóïèâ ïîëíóþ ëåãàëüíóþ âåðñèþ (https://www.litres.ru/pages/biblio_book/?art=43696335&lfrom=688855901) íà ËèòÐåñ. Áåçîïàñíî îïëàòèòü êíèãó ìîæíî áàíêîâñêîé êàðòîé Visa, MasterCard, Maestro, ñî ñ÷åòà ìîáèëüíîãî òåëåôîíà, ñ ïëàòåæíîãî òåðìèíàëà, â ñàëîíå ÌÒÑ èëè Ñâÿçíîé, ÷åðåç PayPal, WebMoney, ßíäåêñ.Äåíüãè, QIWI Êîøåëåê, áîíóñíûìè êàðòàìè èëè äðóãèì óäîáíûì Âàì ñïîñîáîì.
Íàø ëèòåðàòóðíûé æóðíàë Ëó÷øåå ìåñòî äëÿ ðàçìåùåíèÿ ñâîèõ ïðîèçâåäåíèé ìîëîäûìè àâòîðàìè, ïîýòàìè; äëÿ ðåàëèçàöèè ñâîèõ òâîð÷åñêèõ èäåé è äëÿ òîãî, ÷òîáû âàøè ïðîèçâåäåíèÿ ñòàëè ïîïóëÿðíûìè è ÷èòàåìûìè. Åñëè âû, íåèçâåñòíûé ñîâðåìåííûé ïîýò èëè çàèíòåðåñîâàííûé ÷èòàòåëü - Âàñ æä¸ò íàø ëèòåðàòóðíûé æóðíàë.