*** Òâîåé Ëóíû çåëåíûå öâåòû… Ìîåé Ëóíû áåñïå÷íûå ðóëàäû, Êàê ñâåòëÿ÷êè ãîðÿò èç òåìíîòû,  ëèñòàõ âèøíåâûõ ñóìðà÷íîãî ñàäà. Òâîåé Ëóíû ïå÷àëüíûé êàðàâàí, Áðåäóùèé â äàëü, òðîïîþ íåâåçåíüÿ. Ìîåé Ëóíû áåçäîííûé îêåàí, È Áðèãàíòèíà – âåðà è ñïàñåíüå. Òâîåé Ëóíû – ïå÷àëüíîå «Ïðîñòè» Ìîåé Ëóíû - äîâåð÷èâîå «Çäðàâñòâóé!» È íàøè ïàðàëëåëüíûå ïóòè… È Ç

Blask Chwa?y

Blask Chwa?y Morgan Rice Kr?gu Czarnoksi??nika #5 BLASK CHWA?Y (Ksi?ga 5 Kr?gu Czarnoksi??nika) ukazuje kolejne przygody Thora i jego przyjaci?? w heroicznej wyprawie przez rozleg?e dzikie tereny Imperium, w poszukiwaniu pradawnego Miecza Przeznaczenia, podr??y podj?tej by ocali? Kr?g. Przyja?nie Thora pog??biaj? si? wraz z tym, jak jego oddzia? dociera do nowych miejsc, mierzy si? z nieznanymi potworami i walczy rami? w rami? w niewyobra?alnej bitwie. Na swej drodze poznaj? egzotyczne l?dy, potwory i plemiona dotychczas niespotykane i niewyobra?alne, a ka?dy etap ich podr??y przynosi nowe niebezpiecze?stwo. Musz? u?y? wszelkich umiej?tno?ci, by prze?y?, pod??aj?c szlakiem z?oczy?c?w coraz g??biej i g??biej w Imperium. Ich wyprawa zawiedzie ich wprost do serca Underworld, podziemnego ?wiata, jednego z siedmiu piekielnych kr?lestw, w kt?rym rz?dz? nieumarli, a pola wy?cie?aj? ko?ci. Thor musi u?ywa? swych mocy cz??ciej ni? kiedykolwiek, staraj?c si? lepiej zrozumie? swoj? natur?. Tymczasem w Kr?gu, Gwendolyn prowadzi po?ow? Kr?lewskiego Grodu do zachodniej twierdzy Silesii, staro?ytnego miasta le??cego na skraju kanionu od tysi?ca lat. Fortyfikacje miasta pozwoli?y przetrwa? liczne obl??enia, wiek po wieku – jednak?e nigdy dot?d nie stawi?y oporu takiemu przyw?dcy, jakim by? Andronicus, ani te? tak licznej armii, jakim by?o jego milionowe wojsko. Gwendolyn obejmuje w?adz? i poznaje trudy bycia kr?low? i wraz z Srogiem, Kolkiem, Bromem, Steffenem, Kendrickiem i Godfreyem przygotowuje miasto na obl??enie i nadchodz?c? wojn?. Tymczasem, Gareth popada w coraz wi?ksze szale?stwo, pr?buj?c odeprze? zamach stanu, kt?ry sko?czy?by si? jego ?mierci? w Kr?lewskim Grodzie. Erec walczy o swoje ?ycie, swoj? mi?o??, Alistair i miasto ksi?cia Savarii, kiedy opad?a tarcza umo?liwia inwazj? dzikich stworze? spoza Kr?gu. Godfrey, pogr??aj?c si? znowu w pija?stwie, musi zdecydowa?, czy jest got?w zerwa? ze swoj? przesz?o?ci? i sta? si? takim cz?owiekiem, jakiego jego rodzina oczekuje. Kiedy wszyscy walcz? o swe ?ycie i wydaje si?, ?e ju? nic gorszego nie mo?e si? wydarzy?, opowie?? ko?czy si? dwoma szokuj?cymi zwrotami akcji. Czy Gwendolyn prze?yje natarcie wrogiej armii? Czy Thor prze?yje wypraw? do Imperium? Czy Miecz Przeznaczenia si? odnajdzie? Dzi?ki niezwykle wartkiej i cz?sto zaskakuj?cej akcji, ciekawej inscenizacji i wnikliwej charakteryzacji, BLASK CHWA?Y staje si? epick? opowie?ci? o przyjacio?ach i kochankach, rywalach i zalotnikach, rycerzach i smokach, intrygach i politycznych machinacjach; o dorastaniu, z?amanych sercach, oszustwach, ambicji i zdradzie. Jest to opowie?? o honorze i odwadze, ludzkim losie i przeznaczeniu; o magii. To fantazja, kt?ra przenosi nas w niezapomniany ?wiat, kt?ry przemawia do wszystkich grup wiekowych i p?ci. Powie?? liczy 75. 000 s??w. Morgan Rice Blask Chwa?y (Ksi?ga 5 Kr?gu Czarnoksi??nika) Przek?ad: Sandra Wilk O autorce Morgan Rice jest autork? bestsellerowych THE VAMPIRE JOURNALS, serii powie?ci dla m?odzie?y obejmuj?cej jedena?cie cz??ci (kolejne w trakcie przygotowania), THE SURVIVAL TRILOGY, postapokaliptycznego thrillera, w sk?ad kt?rego wchodz? dwie ksi?gi (kolejne w trakcie przygotowania) oraz epickiego cyklu fantasy KR?G CZARNOKSI??NIKA, sk?adaj?cego si? z trzynastu ksi?g (kolejne w trakcie przygotowania). Ksi??ki autorki dost?pne s? w wersji audio oraz drukowanej i zosta?y przet?umaczone na niemiecki, francuski, w?oski, hiszpa?ski, portugalski, japo?ski, chi?ski, szwedzki, holenderski, turecki, w?gierski, czeski i s?owacki (kolejne wersje j?zykowe w trakcie przygotowania). PRZEMIENIONA (Ksi?ga 1 cyklu Vampire Journals), ARENA ONE (Ksi?ga 1 cyklu Survival Trilogy), WYPRAWA BOHATER?W (Ksi?ga 1 cyklu Kr?g Czarnoksi??nika) oraz RISE OF THE DRAGONS (Ksi?ga 1 cyklu Kings and Sorcerers) dost?pne s? nieodp?atnie! Morgan ciesz? komentarze czytelnik?w, zach?camy wi?c do odwiedzenia strony www.morganricebooks.com, gdzie mo?ecie dopisa? sw?j adres e-mail do listy i otrzyma? darmow? wersj? ksi??ki oraz materia?y reklamowe, pobra? bezp?atn? aplikacj?, przeczyta? naj?wie?sze, niepublikowane nigdzie indziej wiadomo?ci, po??czy? si? przez Facebook i Twitter i by? w kontakcie! Wybrane komentarze do ksi??ek Morgan Rice „KR?G CZARNOKSI??NIKA ma wszystko, czego potrzeba ksi??ce, by odnie?? natychmiastowy sukces: intrygi, kontrintrygi, tajemnic?, walecznych rycerzy i rozwijaj?ce si? zwi?zki, a w?r?d nich z?amane serca, oszustwa i zdrady. To ?wietna rozrywka na wiele godzin, kt?ra przem?wi do ka?dej grupy wiekowej. Wszyscy fani fantasy powinni znale?? dla niej miejsce w swojej biblioteczce.”     – Books and Movies Reviews, Roberto Mattos “?wiat wykreowany przez Rice wci?ga od pierwszych stron. Autorka opisuje go w niezwykle barwny spos?b, kt?ry wykracza poza zwyk?y opis scenerii… Dobrze napisana ksi??ka, kt?r? czyta si? w mgnieniu oka.”     – Black Lagoon Reviews (w odniesieniu do Turned) „Idealna opowie?? dla m?odych czytelnik?w. Morgan Rice dobrze si? spisa?a, wprowadzaj?c nieoczekiwany zwrot wydarze?… O?ywcza i jedyna w swoim rodzaju. Cykl opowiada o jednej dziewczynie… wyj?tkowej dziewczynie! ?atwo si? czyta, a akcja biegnie niezwykle szybko… Zalecana kontrola rodzicielska.”     – The Romance Reviews (w odniesieniu do Turned) “Przykuwa uwag? od pierwszych stron. Nie b?dziesz m?g? si? od niej oderwa?… Ta historia to fantastyczna przygoda, przepe?niona akcj? od samego pocz?tku. Nie ma w niej ani jednego nudnego momentu.”     – Paranormal Romance Guild (w odniesieniu do Turned) “Przepe?niona do granic mo?liwo?ci akcj?, romansem, przygod? i napi?ciem. We? j? do r?ki i zakochaj si? od nowa.”     – vampirebooksite.com (w odniesieniu do Turned) „Ksi??ka o fantastycznej fabule, kt?r? trudno b?dzie ci od?o?y? w nocy. Ko?czy si? w tak nieoczekiwanym i spektakularnym momencie, ?e natychmiast nabierzesz ochoty, by kupi? kolejn? cz??? i przekona? si?, co b?dzie dalej.”     – The Dallas Examiner (w odniesieniu do Loved) “Rywal ZMIERZCHU i PAMI?TNIK?W WAMPIR?W, od kt?rego nie b?dziesz m?g? si? oderwa? a? do ostatniej strony! Je?li jeste? fanem przygody, romansu i wampir?w, to ksi??ka w?a?nie dla ciebie!”     – vampirebooksite.com (w odniesieniu do Turned) „Morgan Rice po raz kolejny udowadnia, ?e potrafi w niezwyk?y spos?b snu? opowie?ci… Ksi??ka przem?wi do szerokiego grona odbiorc?w, w tym do m?odych fan?w gatunku fantasy i opowie?ci o wampirach. Ko?czy si? w takim momencie, ?e otworzysz oczy szeroko ze zdumienia.”     – The Romance Reviews (w odniesieniu do Loved) Autorstwa Morgan Rice KR?G CZARNOKSI??NIKA WYPRAWA BOHATER?W (CZ??? 1) MARSZ W?ADC?W (CZ??? 2) LOS SMOK?W (CZ??? 3) ZEW HONORU (CZ??? 4) BLASK CHWA?Y (CZ??? 5) SZAR?A WALECZNYCH (CZ??? 6) RYTUA? MIECZY (CZ??? 7) OFIARA BRONI (CZ??? 8) NIEBO ZAKL?? (CZ??? 9) MORZE TARCZ (CZ??? 10) ?ELAZNE RZ?DY (CZ??? 11) KRAINA OGNIA (CZ??? 12) RZ?DY KR?LOWYCH (CZ??? 13) PRZYSI?GA BRACI (CZ??? 14) SEN ?MIERTELNIK?W  (CZ??? 15) POTYCZKI RYCERZY (CZ??? 16) ?MIERTELNA BITWA (CZ??? 17) THE SURVIVAL TRILOGY ARENA ONE: SLAVERSUNNERS (Book #1) ARENA TWO (Book #2) THE VAMPIRE JOURNALS PRZEMIENIONA (CZ??? 1) KOCHANY (CZ??? 2) ZDRADZONA (CZ??? 3) PRZEZNACZONA (CZ??? 4) PO??DANA (CZ??? 5 ZAR?CZONA (CZ??? 6) ZA?LUBIONA (CZ??? 7) ODNALEZIONA (CZ??? 8) WSKRZESZONA (CZ??? 9) UPRAGNIONA (CZ??? 10) NAZNACZONA (CZ??? 11) Kliknij tutaj by pobra? ksi??ki Morgan Rice! Copyright © 2012 Morgan Rice Wszelkie prawa zastrze?one. Poza wyj?tkami dopuszczonymi na mocy ameryka?skiej ustawy o prawie autorskim z 1976 roku, ?adna cz??? tej publikacji nie mo?e by? powielana, rozpowszechniana, ani przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek spos?b, ani przechowywana w bazie danych lub systemie wyszukiwania informacji bez wcze?niejszej zgody autora. Niniejsza publikacja elektroniczna zosta?a dopuszczona do wykorzystania wy??cznie na u?ytek w?asny. Nie podlega odsprzeda?y ani nie mo?e stanowi? przedmiotu darowizny, w kt?rym to przypadku nale?y zakupi? osobny egzemplarz dla ka?dej kolejnej osoby. Je?li publikacja zosta?a zakupiona na u?ytek osoby trzeciej, nale?y zwr?ci? j? i zakupi? w?asn? kopi?. Dzi?kujemy za okazanie szacunku dla ci??kiej pracy autorki publikacji. Niniejsza praca jest dzie?em fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia s? wytworem wyobra?ni autorki. Wszelkie podobie?stwo do os?b prawdziwych jest ca?kowicie przypadkowe i niezamierzone. Jacket art ©iStock.com /© Jen Grantham Ka?dy swe ?ycie ceni, lecz jedynie Najwi?ksi honor nad ?ycie wynosz?.     – William Shakespeare     Trojlus i Kresyda ROZDZIA? PIERWSZY Andronicus z dum? przemierza? na swym wierzchowcu ulice kr?lewskiego miasta McClouda, otoczony z obu stron setkami swych genera??w. Ci?gn?? za sob? sw? najcenniejsz? zdobycz: kr?la McClouda. Jego ow?osione, t?uste cielsko, odarte ze zbroi, p??nagie, by?o skr?powane sznurami i przywi?zane do tylnej cz??ci siod?a Andronicusa d?ug? lin?, kt?ra oplata?a nadgarstki McClouda. Andronicus jecha? powoli, napawaj?c si? swoim zwyci?stwem. Przeci?ga? McClouda po ulicach, po pyle i drobnych kamieniach, wzniecaj?c przy tym ob?ok kurzu. Ludzie McClouda zbiegali si? i przypatrywali w os?upieniu. Andronicus s?ysza? krzyki McClouda, skr?caj?cego si? z b?lu, kiedy wl?k? go po ulicach jego miasta, i szeroko si? u?miecha?. Twarze ludzi McClouda wykrzywia? strach. Oto ich poprzedni kr?l sta? si? najni?szym niewolnikiem. By? to jeden z naj?wietniejszych dni w ?yciu Andronicusa. Zdumia?a go ?atwo??, z jak? przysz?o mu zdobycie tego miasta. Jak gdyby ludzie McClouda stracili ducha do walki jeszcze przed atakiem. ?o?nierze Andronicusa pokonali ich w okamgnieniu. Tysi?ce jego wojownik?w uderzy?y, zmiot?y kilku ?o?nierzy, kt?rzy odwa?yli si? stawi? op?r, i jak b?yskawica wla?y si? do miasta. Najwyra?niej zdali sobie spraw? z tego, ?e obrona nie ma sensu. Z?o?yli bro?, zak?adaj?c, ?e je?li si? poddadz?, Andronicus we?mie ich w niewol?. Nie znali jednak wielkiego Andronicusa. Gardzi? poddaj?cymi si?. Nie bra? je?c?w, a z?o?enie broni tylko u?atwi?o mu spraw?. Ulice miasta McClouda sp?ywa?y krwi? – ludzie Andronicusa przeczesywali ka?d? uliczk?, ka?dy zak?tek i masakrowali wszystkich m??czyzn, kt?rych spotkali na swej drodze. Kobiety i dzieci bra? na niewolnik?w, jak zawsze. Domy pl?drowano, jeden po drugim. Andronicus przemierza? teraz powoli ulice, oceniaj?c ogrom swojego triumfu. Jego oczom ukaza? si? widok cia? zabitych, pi?trz?ce si? ?upy, zniszczone domostwa. Odwr?ci? si? i skin?? na jednego ze swych genera??w, kt?ry natychmiast uni?s? wysoko pochodni?, daj?c znak swoim ludziom, i setki ?o?nierzy rozpierzch?y si? po mie?cie, podpalaj?c kryte strzech? dachy. Doko?a p?omienie wystrzeli?y w g?r?, pr?buj?c si?gn?? nieba, i Andronicus poczu? bij?cy od nich ?ar. – NIE! – krzykn?? McCloud, szarpi?c si? z ty?u na ziemi. Andronicus rozpromieni? si? w u?miechu i ponagli? konia, zmierzaj?c ku szczeg?lnie okaza?emu g?azowi. Us?ysza? za sob? ?oskot, na d?wi?k kt?rego ogarn??o go szczeg?lne zadowolenie. Wiedzia?, ?e to cia?o McClouda uderzy?o o kamie?. Andronicusa niezwykle radowa? widok p?on?cego miasta. Podobnie jak w przypadku ka?dej mie?ciny, kt?r? podbi? i przy??czy? do swego Imperium, najpierw zr?wna je z ziemi?, a p??niej wzniesie na nowo – ze swoimi lud?mi, swoimi genera?ami, swoim w?asnym Imperium. Zawsze tak post?powa?. Nie chcia? widzie? ani ?ladu po tym, co stare. Budowa? nowy ?wiat. ?wiat Andronicusa. Kr?g, nienaruszalny Kr?g, kt?ry wymyka? si? wszystkim jego przodkom, nale?a? teraz do niego. Trudno by?o mu to poj??. Oddycha? g??boko, rozmy?laj?c o swej pot?dze. Wkr?tce przekroczy Pog?rze i podbije tak?e drug? po?ow? Kr?gu. A wtedy na ca?ym ?wiecie nie b?dzie ju? takiego miejsca, kt?re nie nale?a?oby do niego. Andronicus zbli?y? si? do pos?gu McClouda, kt?ry g?rowa? nad placem miasta, i zatrzyma? si? przed nim. Wznosi? si? niczym ?wi?tynia, wysoki na pi??dziesi?t st?p, marmurowy. Ukazywa? McClouda w postaci, kt?rej Andronicus nie rozpoznawa? – m?odego, sprawnego, muskularnego, kt?ry z dum? dzier?y? miecz. Pomnik by? skrajnym egocentryzmem. Za to Andronicus go podziwia?. Jaka? jego cz?stka chcia?a zabra? ten pomnik ze sob? i ustawi? w pa?acu jako trofeum. Lecz inna jego cz?stka by?a zbyt zniesmaczona. Bez namys?u si?gn?? do pasa i wyci?gn?? swoj? proc? – trzy razy wi?ksz? od proc innych wojownik?w, na tyle du??, ?e mie?ci? si? w niej kamie? wielko?ci niedu?ego g?azu – zamachn?? si? i cisn?? z ca?ych si? przed siebie. Kamie? przeci?? powietrze i uderzy? w g?ow? pos?gu. Marmurowa g?owa McClouda rozprysn??a si? w drobny mak. Andronicus wyda? z siebie okrzyk, uni?s? sw?j dwur?czny ki?cie?, rzuci? si? naprz?d i zamachn?? z ca?ych si?. Natar? na tors pos?gu. Marmur zachwia? si? i roztrzaska? na ziemi z ogromnym hukiem. Andronicus zawr?ci? i upewni? si?, ?e przeje?d?aj?c przeci?gnie McClouda po od?amkach. – Zap?acisz za to! – zawo?a? udr?czony McCloud s?abym g?osem. Andronicus si? roze?mia?. Spotka? w swoim ?yciu wielu ludzi, lecz ten by? chyba najbardziej ?a?osnym spo?r?d nich. – Czy?by? – krzykn?? Andronicus. Ten McCloud naprawd? by? t?pakiem – wci?? nie zdawa? sobie sprawy z pot?gi wielkiego Andronicusa. Trzeba by?o go u?wiadomi?, raz na zawsze. Andronicus rozejrza? si? po mie?cie i jego wzrok spocz?? na tym, co niew?tpliwie by?o zamkiem McClouda. Ponagli? konia kopniakiem, a ten ruszy? galopem, ci?gn?c McClouda przez zakurzony dziedziniec. Jego ludzie przy??czali si? do niego, gdy zbli?a? si? do zamku. Andronicus pokona? dziesi?tki marmurowych schod?w, s?ysz?c obijaj?ce si? o stopnie cia?o McClouda, krzycz?cego i j?cz?cego z b?lu na ka?dym z nich, i przejecha? przez marmurowe wej?cie. Ludzie Andronicusa pe?nili ju? przy nim wart?, a u ich st?p le?a?y zakrwawione cia?a stra?nik?w McClouda. Andronicus u?miechn?? si? z zadowoleniem, widz?c, ?e ka?dy zakamarek miasta nale?y ju? do niego. Andronicus jecha? dalej, min?? szerokie wrota zamku i przemierza? korytarz o wysokim, ?ukowatym sklepieniu wykonanym z marmuru. Zachwyca? go brak umiaru tego McClouda. Najwyra?niej nie oszcz?dza? na niczym, byle tylko sobie dogodzi?. Teraz nadszed? jego dzie?. Andronicus otoczony swymi lud?mi zmierza? szerokimi korytarzami w kierunku tego, co musia?o by? sal? koronacyjn? McClouda. Stukot ko?skich kopyt odbija? si? echem od ?cian. Wpad? przez d?bowe drzwi i zatrzyma? si? na samym ?rodku pomieszczenia, obok nieprzyzwoicie du?ego tronu wykonanego ze z?ota, kt?ry wznosi? si? po?rodku komnaty. Andronicus zsiad? z konia, powoli wspi?? si? po z?otych schodach i zasiad? na tronie. Oddychaj?c g??boko, odwr?ci? si? i spojrza? na swych ludzi, na dziesi?tki genera??w, kt?rzy siedzieli na swoich wierzchowcach, oczekuj?c jego rozkaz?w. Przeni?s? wzrok na zakrwawionego, j?cz?cego McClouda, kt?ry wci?? by? przywi?zany do jego siod?a. Rozejrza? si? po pomieszczeniu, dok?adnie przyjrza? si? ?cianom, proporcom, zbroi, or??owi. Spojrza? w d??, na tron, i podziwia? kunszt, z jakim go wykonano. Zastanawia? si?, czy lepiej b?dzie go stopi?, czy te? zabra? ze sob?. M?g?by odda? go kt?remu? z pomniejszych genera??w. Ten tron, rzecz jasna, nie m?g? si? r?wna? z tronem Andronicusa, najmasywniejszym tronem we wszystkich kr?lestwach, kt?rego wykonanie zaj??o dwudziestu rzemie?lnikom czterdzie?ci lat. Jego budowa rozpocz??a si? jeszcze za ?ycia jego ojca i zosta?a zako?czona w dniu, w kt?rym Andronicus go zamordowa?. Chwila nie mog?aby by? dogodniejsza. Andronicus spojrza? w d?? na McClouda, tego ?a?osnego cz?owieczka, i zastanawia? si?, w jaki spos?b najlepiej zada? mu b?l. Przyjrza? si? kszta?towi i rozmiarowi jego g?owy i uzna?, ?e chcia?by j? skurczy? i nosi? przy szyi, wraz z innymi zmniejszonymi czerepami. Wiedzia? jednak, ?e nim go zabije, musi pozwoli?, by jego twarz zeszczupla?a, ko?ci policzkowe – uwydatni?y si?, by lepiej prezentowa?a si? przy jego szyi. Nie chcia?, by t?usta, nalana twarz zaburzy?a symetri? jego naszyjnika. Pozwoli mu jeszcze troch? po?y?, a w mi?dzyczasie b?dzie go torturowa?. U?miechn?? si? do siebie. Tak, ten plan by? znakomity. – Przyprowad?cie go do mnie – rozkaza? Andronicus jednemu ze swoich genera??w swoim pradawnie brzmi?cym, gard?owym g?osem. Genera? zeskoczy? z konia, nie zawahawszy si? ani sekundy, pospieszy? do McClouda, odci?? lin? i przeci?gn?? zakrwawione cia?o po pod?odze, zostawiaj?c na niej czerwon? smug?. Rzuci? je u st?p Andronicusa. – Nie ujdzie ci to na sucho! – wymamrota? cicho McCloud. Andronicus pokr?ci? g?ow?; ten cz?owiek nigdy nie pojmie swej lekcji. – Sp?jrz na mnie. Siedz? na twym tronie – rzek?. – A ty le?ysz u mych st?p. My?l?, ?e mog? z ca?? pewno?ci? stwierdzi?, ?e wszystko ujdzie mi na sucho. ?e ju? usz?o. McCloud le?a? na ziemi, j?cz?c i wij?c si?. – Pierwsz? rzecz?, o kt?r? zadbam – powiedzia? Andronicus. – B?dzie to, by? odda? nale?ny ho?d swemu nowemu panu i kr?lowi. Zbli? si?, spotka ci? wielki zaszczyt – jako pierwszy ukl?kniesz przede mn? w moim nowym kr?lestwie, pierwszy uca?ujesz moj? d?o? i nazwiesz kr?lem tego, co niegdy? by?o cz??ci? Kr?gu nale??c? do McClouda. McCloud podni?s? wzrok, uni?s? si?  na kolanach i d?oniach, i drwi?co u?miechn?? do Andronicusa. – Nigdy! – powiedzia?, odwr?ci? si? i splun?? na posadzk?. Andronicus odchyli? si? w ty? i wybuchn?? ?miechem. Czerpa? z tego wiele satysfakcji. Ju? dawno nie spotka? tak upartego cz?owieka. Andronicus odwr?ci? si? i skin?? g?ow?. Na ten znak jeden z jego ludzi schwyci? McClouda od ty?u, a inny podszed? i przytrzyma? mu mocno g?ow?. Trzeci ruszy? w jego kierunku z d?ug? brzytw?. Na jego widok McCloudowi ugi??y si? nogi. – Co robisz? – zapyta? McCloud w panice g?osem o kilka oktaw wy?szym. M??czyzna szybkim ruchem zgoli? po?ow? brody McClouda. Ten podni?s? wzrok w konsternacji, wyra?nie zbity z tropu tym, ?e m??czyzna nie wyrz?dzi? mu krzywdy. Andronicus skin?? i naprz?d wyst?pi? inny cz?owiek – w d?oni mia? d?ugi pogrzebacz, zako?czony odlanym w ?elazie symbolem kr?lestwa Andronicusa – lwem z ptakiem w paszczy. By? rozgrzany do czerwono?ci, a? unosi?a si? z niego para. ?o?nierze przytrzymywali McClouda, a m??czyzna zbli?y? pogrzebacz do jego ?wie?o ogolonego policzka. – Nie! – wrzasn?? McCloud, pojmuj?c, co si? za chwil? stanie. Jednak by?o ju? za p??no. Powietrze przeci?? rozdzieraj?cy krzyk, kt?remu towarzyszy? syk i sw?d palonego cia?a. Andronicus przygl?da? si? z rado?ci?, jak pogrzebacz zanurza si? coraz g??biej w policzku McClouda. Syk sta? si? g?o?niejszy, a krzyki – niemal nie do zniesienia. W ko?cu, po dobrych dziesi?ciu sekundach, pu?cili McClouda. Ten osun?? si? na ziemi?, nieprzytomny, za?liniony, a z jego policzka unosi? si? dym. Teraz znajdowa? si? na nim znak Andronicusa, wypalony w jego ciele. Andronicus pochyli? si?, spojrza? na nieprzytomnego McClouda i podziwia? swoje dzie?o. – Witaj w Imperium. ROZDZIA? DRUGI Erec sta? na szczycie wzniesienia i patrzy?, jak niewielka armia zbli?a si? w jego stron?. W jego sercu p?on?? ogie?. By? stworzony dla takich chwil. W niekt?rych bitwach granica mi?dzy sprawiedliwym i niesprawiedliwym by?a mglista – lecz nie tego dnia. Mo?now?adca z Baluster porwa? jego ?on? bezwstydnie i nie ?a?owa? bynajmniej swego uczynku, wr?cz przeciwnie – che?pi? si? nim. Erec u?wiadomi? mu jego post?pek i da? szans?, by go naprawi?, lecz ten odm?wi?. Sam ?ci?gn?? na siebie to nieszcz??cie. Jego ludzie powinni da? temu spok?j – tym bardziej teraz, gdy ju? nie ?y?. Lecz oni ?cigali go mimo tego. By?y ich setki. P?atni najemnicy mo?now?adcy – wszyscy chcieli zabi? Ereca tylko dlatego, ?e ten cz?owiek ich op?aci?. Szar?owali w jego kierunku w swoich l?ni?cych zielonych zbrojach, a gdy byli ju? blisko, wydali z siebie okrzyk bitewny. Jak gdyby to mia?o nap?dzi? mu strachu. Erec si? nie obawia?. Widzia? zbyt wiele takich bitew. Je?li lata ?wicze? czego? go nauczy?y, to w?a?nie tego, by nigdy si? nie l?ka?, je?li stoisz po stronie sprawiedliwo?ci. Sprawiedliwo?? – uczono go – mo?e nie zawsze zwyci??a, lecz daje si?? dziesi?ciu m??czyzn temu, kto pozostaje jej wierny. To nie strach dr?czy? Ereca, gdy patrzy? na setki zbli?aj?cych si? m??czyzn, wiedz?c, ?e zapewne tego dnia zginie. Spodziewa? si? tego. Los da? mu szans?, by ponie?? ?mier? w najbardziej honorowy spos?b, i uwa?a? to za dar. Z?o?y? przysi?g? chwa?y i dzi? ta przysi?ga domaga?a si? wype?nienia. Erec doby? miecza i pu?ci? si? biegiem w d?? zbocza, wprost na szar?uj?c? na niego armi?. Nigdy bardziej ni? dzi? nie ?a?owa?, ?e nie ma przy sobie swego zaufanego rumaka, Warkfina, na kt?rego grzbiecie m?g?by stawi? czo?a przeciwnikowi. Spok?j przynosi?a mu jednak my?l, i? Warkfin ni?s? Alistair do Savarii, za bezpieczne mury dworu ksi?cia. Gdy by? ju? blisko ?o?nierzy, ledwie pi??dziesi?t jard?w od nich, Erec przyspieszy?, biegn?c prosto na dowodz?cego rycerza w ?rodku. Ani ?o?nierze, ani Erec nie zwolnili. Erec przygotowa? si? na uderzenie. Wiedzia?, ?e jedno dzia?a na jego korzy??: trzystu m??czyzn nie jest w stanie podej?? tak blisko, by jednocze?nie atakowa? jednego m??czyzn?; z czas?w swojego szkolenia wiedzia?, ?e nie wi?cej ni? sze?ciu je?d?c?w mo?e zbli?y? si?, by zaatakowa? jednego wojownika. Rozumia? tym samym, ?e jego szanse wynosz? nie trzysta do jednego, a jedynie sze?? do jednego. Jak d?ugo b?dzie w stanie zabija? sze?ciu m??czyzn doko?a siebie, tak d?ugo b?dzie mia? szans? zwyci??y?. Wszystko zale?a?o jedynie od tego, czy starczy mu si?. Kiedy Erec p?dzi? w d?? zbocza, doby? zza pasa broni, kt?ra – wiedzia? to – b?dzie najlepsza: ki?cienia z ?a?cuchem d?ugim na dziesi?? jard?w, na kt?rego ko?cu znajdowa?a si? naje?ona kolcami metalowa kula. By?a to bro? przeznaczona do zastawiania pu?apek na drodze – lub sytuacji takich jak ta. Erec odczeka? do ostatniej chwili, tak by armia nie mia?a czasu zareagowa?, po czym zakr?ci? ki?cieniem wysoko nad g?ow? i zarzuci? ?a?cuchem przez pole bitwy, mierz?c w niewielkie drzewo. Naszpikowany kolcami ?a?cuch rozci?gn?? si? przez pole bitwy. Kiedy kula zahaczy?a o pie? drzewa, Erec zwin?? si? i rzuci? na ziemi?, unikaj?c wycelowanych w niego w??czni, i z ca?ej si?y trzyma? trzonek swej broni. Idealnie odmierzy? czas: armia nie zd??y?a zareagowa?. ?o?nierze zauwa?yli ?a?cuch w ostatniej chwili i pr?bowali pow?ci?gn?? konie – lecz przy takiej pr?dko?ci nie zdo?ali ich ju? zatrzyma?. Ca?y pierwszy szereg wbieg? w naje?ony kolcami ?a?cuch, kt?ry przer?n?? nogi koni. Je?d?cy zwalili si? na ziemi? g?ow? naprz?d, a ich konie polecia?y na nich, przygniataj?c ich. Dziesi?tki z nich zosta?y zmia?d?one w powsta?ym chaosie. Erec nie mia? czasu na to, by napawa? si? szkodami, jakie zada? przeciwnikowi: kolejna flanka armii zwr?ci?a si? w jego kierunku i ruszy?a, szar?uj?c z okrzykiem bitewnym. Erec przetoczy? si? i skoczy? na nogi, gotuj?c si? na to spotkanie. Kiedy dowodz?cy rycerz uni?s? oszczep, Erec wykorzysta? to, czym dysponowa?: nie mia? konia, nie m?g? wi?c walczy? z nimi na ich wysoko?ci, ale skoro znajdowa? si? bli?ej ziemi, m?g? to wykorzysta?. Erec przypad? gwa?townie do ziemi, zwin?? si?, uni?s? miecz i przeci?? nogi konia, na kt?rym siedzia? ?o?nierz. Ko? przewr?ci? si?, a wojownik pad? na twarz nim zd??y? wypu?ci? z r?k swoj? bro?. Erec przeturla? si? na bok. Uda?o mu si? unikn?? stratowania przez p?dz?ce obok konie, zmuszone omija? powalone zwierz?. Wielu si? to nie uda?o i wpad?y na martwego rumaka – dziesi?tki koni upad?y na ziemi?, wzniecaj?c ob?ok kurzu i zatrzymuj?c armi?. Erec w?a?nie na to liczy?: py? i zamieszanie, kolejne dziesi?tki koni na ziemi. Skoczy? na nogi, uni?s? miecz i parowa? cios ?o?nierza, kt?ry wymierzony by? w jego szyj?. Obr?ci? si? i zablokowa? oszczep, p??niej w??czni? i top?r. Broni? si? przed ciosami, kt?re spada?y na niego ze wszystkich stron, lecz wiedzia?, ?e nie b?dzie to trwa?o wiecznie. Je?li mia? mie? szans? zwyci??y?, to on musia? atakowa?. Erec rzuci? si? na ziemi? i przeturla? si?, l?duj?c na jednym kolanie i cisn?? mieczem jak gdyby by?a to w??cznia. Miecz przeci?? powietrze i wbi? si? w pier? najbli?szego ?o?nierza, kt?ry otworzy? szeroko oczy i zsun?? si? z konia na bok, martwy. Erec wykorzysta? okazj? i dosiad? jego wierzchowca, wyrywaj?c mu wcze?niej z d?oni ki?cie?. By?a to wspania?a bro? i Erec wybra? ?o?nierza w?a?nie z tego powodu; mia?a d?ug?, nabijan? srebrn? r?koje?? i ?a?cuch d?ugi na cztery stopy. Zako?czona by?a trzema naje?onymi kolcami kulami. Erec odchyli? si? w ty? i zakr?ci? nim wysoko nad g?ow?, wytr?caj?c bro? z r?k kilku przeciwnik?w naraz; zakr?ci? ponownie i zmi?t? ich z koni. Erec rozejrza? si? po polu bitwy i zauwa?y?, ?e wyrz?dzi? znaczne szkody – po?o?y? niemal stu rycerzy. Jednak pozostali, najmniej licz?c dwustu, przegrupowali si? i w?a?nie przypuszczali na niego szar?? – i wszyscy wygl?dali na zdeterminowanych. Erec ruszy? w ich kierunku, jeden m??czyzna przeciw dwustu, i wzni?s? sw?j w?asny, dono?ny okrzyk bitewny, unosz?c ki?cie? jeszcze wy?ej i modl?c si? do Boga, by starczy?o mu si?. * Alistair ?ka?a, trzymaj?c si? kurczowo Warkfina, kt?ry galopem ni?s? j? przez dobrze jej znan? drog? prowadz?c? do Savarii. Krzycza?a i kopa?a zwierz? przez ca?? drog?, pr?buj?c z ca?ych si? zawr?ci? i pogna? z powrotem do Ereca. Ko? jednak nie zamierza? jej us?ucha?. Nigdy wcze?niej nie widzia?a takiego konia – niez?omnie i bez wahania wykonywa? rozkazy swego pana. Najwyra?niej zamierza? donie?? j? dok?adnie tam, gdzie Erec mu kaza? – i w ko?cu, zrezygnowana, pogodzi?a si? z faktem, ?e nie mo?e temu nijak zaradzi?. Alistair mia?a mieszane uczucia, kiedy wje?d?a?a przez bramy miasta, miasta, w kt?rym ?y?a tak d?ugo, naj?ta jako s?u?ka. Po trosze by?o to miejsce, kt?re zna?a – lecz budzi?o r?wnie? wspomnienie karczmarza, kt?ry j? ciemi??y?, wspomnienia wszystkiego, co w tym miejscu by?o nie tak. Z ogromn? niecierpliwo?ci? czeka?a na inne ?ycie, na opuszczenie tego miejsca z Erekiem i rozpocz?cie nowego ?ycia z nim. Czu?a si? bezpiecznie za murami miasta, lecz zarazem narasta?o w niej z?e przeczucie co do Ereca, kt?ry w pojedynk? stawia? czo?a armii. Na my?l o tym zrobi?o jej si? s?abo. Kiedy zda?a sobie spraw? z tego, ?e Warkfin nie zawr?ci, wiedzia?a, ?e najlepszym posuni?ciem b?dzie sprowadzenie pomocy dla Ereca. Erec prosi?, by zosta?a tam, za bezpiecznymi murami – ale ona nie mia?a najmniejszego zamiaru tak post?pi?. By?a c?rk? kr?la i nie zwyk?a ucieka? ze strachu albo przed konfrontacj?. Erec znalaz? w niej idealn? towarzyszk?: by?a r?wnie szlachetna i zmotywowana, co on. I nie darowa?aby sobie, gdyby co? mu si? tam sta?o. Znaj?c dobrze to kr?lewskie miasto, Alistair skierowa?a Warkfina w stron? zamku ksi?cia – i teraz, kiedy byli ju? za murami miasta, zwierz? us?ucha?o. Podjecha?a przed wej?cie do zamku, zeskoczy?a z konia i pop?dzi?a obok stra?nik?w, kt?rzy pr?bowali zagrodzi? jej drog?. Prze?lizgn??a si? mi?dzy nimi i pobieg?a co tchu marmurowymi korytarzami, kt?rych uk?ad pozna?a bardzo dobrze, gdy by?a s?u?k?. Alistair napar?a ramieniem na ogromne drzwi do kr?lewskiej sali, gwa?townie je otworzy?a i wparowa?a do prywatnej komnaty ksi?cia. Kilku cz?onk?w rady odwr?ci?o si? w jej kierunku i spojrza?o na ni?, wszyscy odziani byli w naj?wietniejsze szaty. Ksi??? zasiada? na ?rodku w otoczeniu kilku rycerzy. Na ich twarzach malowa?o si? zdumienie; najwyra?niej przeszkodzi?a im w omawianiu wa?nych spraw. – Kim jeste?, niewiasto? – zapyta? jeden z nich. – Kto wa?y si? przerywa? ksi?ciu omawianie wa?nych spraw urz?dowych? – wykrzykn?? inny. – Poznaj? t? kobiet? – rzek? ksi???, wstaj?c. – Ja r?wnie? – powiedzia? Brandt, kt?ry, jak pami?ta?a Alistair, by? przyjacielem Ereca. – Alistair, prawda? – zapyta?. – ?ona Ereca? Podbieg?a do niego, ca?a we ?zach, i chwyci?a jego d?onie. – Prosz?, panie, pom?? mi. Chodzi o Ereca! – Co si? sta?o? – spyta? ksi???, zaniepokojony. – Znajduje si? w ?miertelnym niebezpiecze?stwie. Stoi sam naprzeciw wrogiej armii. Nie pozwoli? mi tam zosta?. Prosz?! Pom??cie mu! Wszyscy rycerze bez s?owa zerwali si? na nogi i rzucili w stron? wyj?cia, ani jeden si? nie zawaha?; Alistair odwr?ci?a si? na pi?cie i bieg?a obok z nich. – Zosta? tutaj! – zawo?a? Brandt. – Ani mi si? ?ni! – powiedzia?a, depcz?c mu po pi?tach. – Zaprowadz? was do niego. Wszyscy jak jeden m?? biegli korytarzami, wypadli z zamku i podbiegli do osiod?anych koni. Ka?dy dosiad? swego wierzchowca bez chwili wahania. Alistair wskoczy?a na Warkfina, pospieszy?a go kopniakiem i ruszy?a na czele grupy, r?wnie co oni dr?czona niepokojem. Kiedy gnali przez dw?r ksi?cia, zewsz?d ?o?nierze zacz?li dosiada? swych koni i przy??cza? si? do nich – gdy wyje?d?ali poza mury Savarii, towarzyszy? im ju? spory i wci?? si? rozrastaj?cy oddzia? najmniej stu m??czyzn, kt?remu przewodzi?a Alistair. Brandt i ksi??? jechali u jej boku. – Je?li Erec si? dowie, ?e jedziesz z nami, zap?ac? za to g?ow? – powiedzia? Brandt, p?dz?c obok niej. – Prosz?, pani, powiedz nam jedynie, gdzie go znajdziemy. Jednak Alistair uparcie pokr?ci?a g?ow?, powstrzymuj?c ?zy i pospieszy?a konia. Wok?? niej rozbrzmiewa?o grzmi?ce dudnienie jad?cych obok m??czyzn. – Pr?dzej umr?, ni? opuszcz? Ereca! ROZDZIA? TRZECI Thor jecha? ostro?nie le?nym szlakiem. Obok niego pod??ali Reece, O’Connor, Elden i bli?niacy, a Krohn depta? im po pi?tach. Wy?onili si? z lasu po drugiej stronie Kanionu. Serce Thora bi?o szybko, niespokojnie, kiedy dotarli w ko?cu na obrze?a g?stego lasu. Uni?s? r?k?, daj?c innym znak, by ucichli, i wszyscy zastygli w bezruchu. Thor rozejrza? si?, przygl?daj?c si? bacznie szerokiemu pasowi pla?y, przestworowi nieba i dalej, rozleg?emu, ???temu morzu, kt?re mia?o doprowadzi? ich do odleg?ych krain Imperium. Morze Tartuwia?skie. Thor nie widzia? jego w?d od czasu ich wyprawy na Rytua? Stu Dni. Dziwnie by?o wr?ci? w to miejsce – i to z misj?, od kt?rej zale?a? los Kr?gu. Od czasu przekroczenia mostu nad Kanionem ich kr?tka jazda przez Dzicz nie obfitowa?a w wydarzenia. Kolk i Brom polecili Thorowi, by szuka? niewielkiej ?odzi przycumowanej nad brzegiem Tartuwianu, starannie skrytej za ga??ziami ogromnego drzewa, kt?re zwiesza?y si? nad morzem. Thor pod??a? za ich wskaz?wkami i kiedy dotarli na obrze?a lasu, spostrzeg? ??d? – dobrze skryt?, gotow?, by zabra? ich tam, gdzie mieli dotrze?. Odetchn?? z ulg?. Wtedy jednak dostrzeg? sze?ciu ?o?nierzy Imperium, stoj?cych przed ?odzi? i uwa?nie j? ogl?daj?cych. Jeden z nich wdrapa? si? na pok?ad ?odzi, osadzonej cz??ciowo w piasku i ko?ysz?cej si? na delikatnych, omywaj?cych j? falach. Pla?a mia?a by? pusta. By? to nieszcz??liwy splot okoliczno?ci. Thor spojrza? w dal horyzontu i dostrzeg? tam niewyra?ny zarys czego?, co wygl?da?o na flot? Imperium, tysi?ce czarnych statk?w pod czarn? bander? Imperium. Na szcz??cie nie zmierzali w stron? Thora, lecz w innym kierunku – d?ug?, okr??n? drog? wok?? Kr?gu, na stron? McClouda, gdzie przekroczyli Kanion. Na szcz??cie ich flota pod??a?a inn? drog?. Za wyj?tkiem tego jednego patrolu. Tych sze?ciu ?o?nierzy Imperium, prawdopodobnie zwiadowc?w na rutynowym wypadzie, jakim? cudem musia?o si? natkn?? na t? ??d? Legionu. Chwila po temu by?a bardzo nieodpowiednia. Gdyby Thor i reszta dotarli na brzeg kilka minut wcze?niej, najpewniej zd??yliby wsi??? na pok?ad i odbi? od brzegu. A teraz czeka?a ich potyczka. Nic innego nie wchodzi?o w rachub?. Thor rozejrza? si? po pla?y i nie dostrzeg? ?adnych innych oddzia??w Imperium. Przynajmniej to dzia?a?o na ich korzy??. By? to prawdopodobnie pojedynczy patrol. – My?la?em, ?e ??d? mia?a by? dobrze ukryta – powiedzia? O’Connor. – Najwyra?niej niewystarczaj?co dobrze – zauwa?y? Elden. Siedzieli na ko?skich grzbietach, przypatruj?c si? ?odzi i grupie ?o?nierzy. – Lada chwila powiadomi? pozosta?e oddzia?y Imperium – stwierdzi? Conven. – A wtedy czeka nas porz?dna potyczka – doda? Conval. Thor wiedzia?, ?e maj? racj?. I ?e nie mog? sobie pozwoli? na takie ryzyko. – O’Connor – rzek? Thor. – Masz najcelniejsze oko. Widzia?em, jak oddajesz celny strza? z odleg?o?ci pi??dziesi?ciu jard?w. Widzisz ?ucznika? Mamy jedn? szans?. Podo?asz? O’Connor z powag? skin?? g?ow?, utkwiwszy wzrok w ?o?nierzach Imperium. Powoli, ostro?nie si?gn?? nad ramieniem, uni?s? ?uk, za?o?y? strza?? i trzyma? bro? w gotowo?ci. Wszyscy liczyli na Thora, a on by? got?w ich poprowadzi?. – O’Connor, wypu?? strza??, kiedy dam znak. Wtedy natrzemy na pozosta?ych. Reszta – u?yjcie broni miotanych, kiedy si? zbli?ymy. Postarajcie si? podej?? najbli?ej jak si? da. Thor da? znak r?k? i O’Connor gwa?townie wypu?ci? strza??. Strza?a rozdar?a ze ?wistem powietrze. By? to strza? doskona?y – metalowy grot zatopi? si? w sercu ?ucznika Imperium. Wojownik przez chwil? sta? w miejscu z szeroko otwartymi oczyma, jakby nie rozumia?, co si? dzieje, po czym nagle rozpostar? szeroko ramiona i upad? w prz?d, l?duj?c z g?o?nym pla?ni?ciem na pla?y u st?p pozosta?ych ?o?nierzy, zabarwiaj?c piasek na czerwono. Thor i reszta ruszyli do ataku, jak dobrze nakr?cona maszynka, w kt?rej wszystkie elementy poruszaj? si? w zgodzie z pozosta?ymi. T?tent ko?skich kopyt zdradzi? ich obecno?? i sze?ciu ?o?nierzy odwr?ci?o si? w ich stron?. Dosiedli swych koni i zaszar?owali na nich, gotuj?c si? na starcie po?rodku drogi. Thor i jego ludzie wci?? mieli przewag? ze wzgl?du na element zaskoczenia. Thor zamachn?? si? i cisn?? kamieniem ze swojej procy, trafiaj?c w skro? jednego z nich z odleg?o?ci dwudziestu jard?w, kiedy ten dosiada? swego konia. Zsun?? si? z niego martwy, z zaci?ni?tymi w d?oni wodzami. Kiedy zbli?yli si? do przeciwnika, Reece cisn?? toporem, Elden – w??czni?, a obaj bli?niacy – sztyletami. Piaski by?y nier?wne i konie si? ?lizga?y, utrudniaj?c rzucanie bardziej ni? zwykle. Top?r Reece’a trafi? do celu, zabijaj?c jednego z nich, lecz pozostali chybili. Zosta?o wi?c czterech ?o?nierzy. Dowodz?cy od??czy? si? od grupy, szar?uj?c wprost na Reece’a, kt?ry nie mia? broni; rzuci? top?r i nie zd??y? jeszcze doby? miecza. Reece przygotowa? si? na starcie, lecz w ostatniej chwili Krohn przyskoczy? do napastnika i zatopi? k?y w nodze jego konia, kt?ry si? przewr?ci?, zrzucaj?c je?d?ca na ziemi? i ratuj?c Reece’a w ostatniej chwili. Reece wyci?gn?? miecz i d?gn?? wojownika, nim ten zd??y? wsta?. Zosta?o wi?c trzech. Jeden z nich zbli?y? si? do Eldena z toporem, mierz?c w jego g?ow?; Elden zablokowa? cios tarcz?, zamachuj?c si? jednocze?nie mieczem i przeci?? r?koje?? topora na dwie cz??ci. Nast?pnie obr?ci? si? z tarcz? i uderzy? napastnika w bok g?owy, str?caj?c go z siod?a. Inny ?o?nierz doby? ki?cienia zza pasa i zamachn?? si? jego d?ugim ?a?cuchem, kt?rego naszpikowana kolcami ko?c?wka zmierza?a niebezpiecznie w kierunku O’Connora. To dzia?o si? zbyt szybko i O’Connor nie zd??y? zareagowa?. Thor widzia? zbli?aj?cy si? ki?cie? i ruszy? przyjacielowi na pomoc, unosz?c miecz i przecinaj?c ?a?cuch broni, nim ten zdo?a? si?gn?? O’Connora. Rozleg? si? szcz?k miecza przecinaj?cego ?elazo, a Thor zachwyci? si? ostro?ci? swej nowej broni. Kolczasta kula upad?a na ziemi?, nie robi?c nikomu krzywdy, i utkwi?a w piasku, oszcz?dzaj?c O’Connora. Conval nadjecha? i d?gn?? wojownika w??czni?, zabijaj?c go. Ostatni ?o?nierz Imperium spostrzeg?, ?e tamci przewy?szaj? go liczebnie; ze strachem w oczach nagle odwr?ci? si? i ruszy? przed siebie wzd?u? brzegu. Kopyta jego konia zostawia?y w piasku g??bokie ?lady. Wszyscy pr?bowali zatrzyma? uciekaj?cego ?o?nierza: Thor cisn?? kamieniem ze swojej procy, O’Connor uni?s? ?uk i wystrzeli?, a Reece rzuci? w??czni?. Jednak ko? ?o?nierza zapada? si? w piasek i jego jazda by?a zbyt nieprzewidywalna – ?aden z nich nie trafi?. Elden doby? miecza i Thor spostrzeg?, ?e zamierza ruszy? za nim. Wyci?gn?? r?k? i da? znak, by zostawi? go w spokoju. – Nie! – krzykn?? Thor. Elden odwr?ci? si? i spojrza? na niego. – Je?li pozwolimy mu ?y?, sprowadzi innych! – zaprotestowa? Elden. Thor odwr?ci? si? i spojrza? na ??d?. Wiedzia?, ?e strawiliby sporo cennego czasu na pogo? za nim – a na tak? strat? nie mogli sobie pozwoli?. – Imperium i tak b?dzie nas ?ciga? – odrzek? Thor. – Nie mamy czasu do stracenia. Teraz najwa?niejsze jest, by?my znale?li si? jak najdalej st?d. Do ?odzi! Kiedy dotarli do ?odzi i zeskoczyli z koni, Thor si?gn?? do swego siod?a i zacz?? opr??nia? je z zapas?w. Pozostali post?pili podobnie, ?aduj?c or??, sakwy z jedzeniem i buk?aki z wod?. Kto wie, jak d?ugo potrwa podr?? i kiedy znowu ujrz? l?d – je?li w og?le go ujrz?. Thor za?adowa? te? jedzenie dla Krohna. Przerzucili sakwy wysoko nad burt?; wyl?dowa?y na pok?adzie z g?o?nym plaskiem. Thor chwyci? grub?, zasup?an? lin? zwisaj?c? z boku ??dki i sprawdzi?, czy go utrzyma. By?a szorstka i wrzyna?a mu si? w d?onie. Przerzuci? sobie Krohna przez rami? i podci?gn?? si? w g?r?, ku pok?adowi. Ich wsp?lny ci??ar wystawi? jego mi??nie na pr?b?. Krohn skomla? mu do ucha, przywieraj?c do niego i wczepiaj?c si? ostrymi pazurami w jego pier?. Wkr?tce Thor znalaz? si? na ?odzi i Krohn zeskoczy? na pok?ad. Pozostali poszli w jego ?lady. Thor wychyli? si? i spojrza? w d?? na pozosta?e na pla?y konie, kt?re patrzy?y na nich, jak gdyby w oczekiwaniu na rozkaz. – A co z nimi? – spyta? Reece, staj?c obok niego. Thor odwr?ci? si? i omi?t? spojrzeniem pok?ad. ??d? mia?a mo?e z dziesi?? st?p szeroko?ci i dwa razy tyle d?ugo?ci. By?a wystarczaj?co du?a dla nich siedmiu – lecz nie dla ich koni. Gdyby spr?bowali je zabra?, konie mog?yby zdepta? drewno, zniszczy? ??d?. Musieli zostawi? je na brzegu. – Nie ma innej rady – rzek? Thor, patrz?c na nie ze smutkiem. – B?dziemy musieli znale?? sobie nowe wierzchowce. O’Connor wychyli? si? za burt?. – To m?dre konie – powiedzia?. – Dobrze je wytresowa?em. Wr?c? do domu na moj? komend?. O’Connor gwizdn?? g?o?no. Jak jeden m?? konie odwr?ci?y si? i wystrzeli?y przed siebie, mkn?c przez piasek, i znikn??y w lesie, p?dz?c z powrotem w kierunku Kr?gu. Thor odwr?ci? si?, spojrza? na swych braci, na ??d?, na morze ko?ysz?ce si? przed nimi. Teraz byli pozostawieni sami sobie, bez koni i bez wyboru – mogli jedynie rusza? naprz?d. Rzeczywisto?? zacz??a do niego dociera?. Byli naprawd? sami, mieli tylko t? ??d? i zamierzali opu?ci? brzegi Kr?gu na dobre. Teraz nie by?o ju? odwrotu. – A niby jak mamy wypchn?? t? ??d? na wod?? – spyta? Conval i wszyscy spojrzeli pi?tna?cie st?p w d??, na kad?ub. Niewielk? jego cz??? omywa?y wody Tartuwianu, lecz wi?kszo?? tkwi?a zdecydowanie w piasku. – Tutaj! – zawo?a? Conven. Pospieszyli na drug? stron?, gdzie przerzucony przez burt? zwisa? gruby, ?elazny ?a?cuch. Na jego ko?cu znajdowa?a si? ogromna ?elazna kula, osiad?a na piasku. Conven chwyci? ?a?cuch i szarpn??. J?cza? i napina? mi??nie, lecz mimo tego nie by? w stanie jej unie??. – Jest zbyt ci??ka – burkn??. Conval i Thor pospieszyli mu na pomoc. Kiedy chwycili ?a?cuch we trzech i pr?bowali go wyci?gn??, Thora zdumia? jego ci??ar: nawet we trzech byli w stanie unie?? go jedynie na kilka st?p. W ko?cu dali za wygran? i kula ponownie zatopi?a si? w piasku. – Pomog? wam – zaofiarowa? si? Elden, wyst?puj?c naprz?d. Elden, kt?ry swoj? ogromn? postur? g?rowa? nad pozosta?ymi, chwyci? ?a?cuch i szarpn??, i sam zdo?a? nieco unie?? kul?. Thor by? zdumiony. Pozostali przy??czyli si? i ci?gn?li jak jeden m??, podci?gaj?c kotwic? o stop? za ka?dym szarpni?ciem. W ko?cu uda?o im si? przeci?gn?? j? ponad burt? na pok?ad. ??d? zacz??a si? porusza?, bujaj?c si? lekko na falach, ale nadal tkwi?a w piasku. – Dr?gi! – powiedzia? Reece. Thor odwr?ci? si? i zobaczy? dwa drewniane dr?gi, d?ugie niemal na dwadzie?cia st?p, spoczywaj?ce po dwu stronach ?odzi, i poj??, w jakim celu si? tam znajduj?. Podbieg? z Reece’em do jednego z nich, a Conval i Conven chwycili drugi. – Kiedy si? odepchniemy – wykrzykn?? Thor. – Postawcie ?agle! Wychylili si? za burt?, wbili dr?gi w piasek i odepchn?li z ca?ej si?y; Thor a? j?kn?? z wysi?ku. ??d? zacz??a si? odrobin? porusza?. W tej chwili Elden i O’Connor podbiegli na ?rodek ?odzi i poci?gn?li za liny, by postawi? p??cienne ?agle, wci?gaj?c je z wysi?kiem, o stop? za jednym szarpni?ciem. Na szcz??cie wia?a mocna bryza i kiedy Thor i inni odpychali od brzegu, pr?buj?c wydosta? t? niespodziewanie ci??k? ??d? z piasku, ?agle zacz??y wznosi? si? wy?ej i ?apa? wiatr. W ko?cu ??d? zako?ysa?a si? pod nimi, ze?lizgn?wszy si? na wod?, i unosi?a si? to w g?r?, to w d??, lekka jak pi?rko. Ramiona Thora trz?s?y si? z wysi?ku. Elden i O’Connor rozwin?li ca?kowicie ?agle i wkr?tce wyp?yn?li na pe?ne morze. Z ust wszystkich wydoby? si? krzyk rado?ci. Od?o?yli dr?gi na ich miejsce i podbiegli do Eldena i O’Connora, by pom?c im umocowa? liny. Krohn, podekscytowany zamieszaniem, skomla?. ??d? dryfowa?a bez celu. Thor podbieg? do steru, O’Connor tu? za nim. – Chcesz obj?? ster? – Thor spyta? O’Connora. O’Connor u?miechn?? si? szeroko. – Z przyjemno?ci?. Zaczynali nabiera? pr?dko?ci, wyp?ywaj?c g??biej na ???te wody Tartuwianu. Wiatr im sprzyja?, popychaj?c ich dalej. W ko?cu si? poruszali. Thor wzi?? g??boki oddech. P?yn?li. Thor przeszed? na dzi?b ?odzi, a Reece pod??y? za nim. Krohn stan?? mi?dzy nimi i ?asi? si? o nog? Thora, kt?ry schyli? si? i przeczesywa? jego mi?kk?, bia?? sier??. Krohn odwr?ci? si? i poliza? Thora. Ten si?gn?? do ma?ej sakiewki i wyci?gn?? stamt?d kawa?ek mi?sa dla Krohna, kt?ry z?apa? je w locie. Thor spojrza? na morze rozci?gaj?ce si? przed nimi. Odleg?y horyzont by? poznaczony kropkami czarnych statk?w Imperium, z ca?? pewno?ci? zmierzaj?cych do cz??ci Kr?gu nale??cej do McClouda. Na szcz??cie obra?y inny cel i nie widzia?y pojedynczej ?odzi, kt?ra zmierza?a w kierunku ich ziem. Niebo by?o bezchmurne, w plecy wia? im silny wiatr i ca?y czas nabierali pr?dko?ci. Thor patrzy? w dal i my?la? o tym, co ich czeka. Zastanawia? si?, ile czasu minie, nim dotr? na ziemie Imperium, i jakie powitanie zgotuj? im obce krainy. Duma? nad tym, jak znajd? miecz, jak to wszystko si? sko?czy. Wiedzia?, ?e ich szanse s? nik?e, lecz i tak by? uradowany wypraw?, zachwycony, ?e uda?o im si? wytrwa? tak d?ugo. Pali? si?, by odzyska? Miecz. – A je?li go tam nie ma? – spyta? Reece. Thor odwr?ci? si? i spojrza? na niego. – Miecz – doda? Reece. – Co, je?li go tam nie ma? Albo je?li zagin??? Albo zosta? zniszczony? Albo je?li nigdy go nie znajdziemy? Imperium jest przecie? ogromne. – Albo je?li Imperium dowiedzia?o si?, jak nim w?ada?? – g??bokim g?osem zapyta? Elden, podszed?szy od ty?u. – Co je?li go znajdziemy, ale nie b?dziemy mogli zabra? go z powrotem? – spyta? Conven. Stali tak, udr?czeni tym, co znajdowa?o si? przed nimi: morzem pyta? bez odpowiedzi. Ta wyprawa to szale?stwo, Thor wiedzia? o tym. Szale?stwo. ROZDZIA? CZWARTY Gareth chodzi? tam i z powrotem po kamiennej posadzce gabinetu swego ojca – niewielkich rozmiar?w komnaty na najwy?szym pi?trze zamku, kt?r? jego ojciec ub?stwia? – i, krok po kroku, roznosi? j? na strz?py. Gareth kr??y? od rega?u do rega?u, rozszarpuj?c cenne tomiszcza, oprawione w sk?r? staro?ytne ksi?gi, kt?re nale?a?y do jego rodziny od wiek?w, rozdzieraj?c oprawy i targaj?c kartki na ma?e kawa?eczki. Obsypywa?y go jak p?atki ?niegu, kiedy rozrzuca? je w powietrzu, i przywiera?y do jego cia?a i do ?liny, kt?ra stru?kami ?cieka?a mu po brodzie. By? zdecydowany zniszczy? ka?dy przedmiot w tym miejscu, kt?ry jego ojciec kocha?, ksi?ga po ksi?dze. Gareth podszed? do naro?nego stolika, dr??cymi d?o?mi chwyci? swoj? fajk? do opium i zaci?gn?? si? mocno. Nigdy nie potrzebowa? tego bardziej ni? w tej chwili. By? uzale?niony i pali? opium w ka?dej mo?liwej chwili, zdecydowany za wszelk? cen? powstrzyma? wizje swojego ojca, kt?re prze?ladowa?y go w snach, a ostatnio r?wnie? na jawie. Odk?adaj?c fajk?, Gareth ujrza? swego ojca. Sta?y przed nim jego rozk?adaj?ce si? zw?oki. Za ka?dym razem cia?o by?o bardziej roz?o?one, wi?cej ko?ci ni? mi?sa; Gareth odwr?ci? oczy od tego strasznego widoku. Na pocz?tku Gareth pr?bowa? atakowa? to widziad?o – nauczy? si? jednak, ?e nie odnosi?o to ?adnego skutku. Teraz po prostu odwraca? g?ow?, bez ustanku spogl?da? gdzie indziej. Zjawa by?a zawsze taka sama: jego ojciec w zardzewia?ej koronie, z otwart? buzi? i spojrzeniem pe?nym wzgardy, wyci?ga? w jego stron? palec, wskazuj?c na niego oskar?ycielsko. W tym okropnym spojrzeniu Gareth wyczuwa?, ?e jego dni s? policzone, czu?, ?e to tylko kwestia czasu, nim do??czy do swego ojca. Niczego nie nienawidzi? tak bardzo, jak tych widziade?. Je?li z zamordowania jego ojca p?yn??a jaka? korzy??, to taka, ?e nie musia? ju? ogl?da? jego twarzy. Jak na ironi?, teraz widywa? j? cz??ciej ni? kiedykolwiek. Gareth odwr?ci? si? i cisn?? fajk? w zjaw?, licz?c na to, ?e je?li zrobi to wystarczaj?co szybko, mo?e rzeczywi?cie j? trafi. Jednak fajka przeci??a jedynie powietrze i rozbi?a si? w drobny mak, uderzywszy o ?cian?. Jego ojciec wci?? sta? przed nim i przypatrywa? mu si?. – Te u?ywki w niczym ci teraz nie pomog? – skarci? go. Gareth nie by? ju? w stanie d?u?ej tego znosi?. Rzuci? si? na zjaw? z wyci?gni?tymi r?kami, chc?c podrapa? twarz ojca; jednak, jak zawsze, przelecia? tylko przez powietrze i tym razem, potykaj?c si?, wyl?dowa? na twardym, drewnianym biurku ojca, kt?re przewr?ci?o si? na ziemi? wraz z nim. Gareth przetoczy? si? po pod?odze, pozbawiony tchu. Podni?s? wzrok i spostrzeg?, ?e rozci?? sobie r?k?. Krew ciek?a mu przez ubranie, a kiedy spojrza? w d??, zauwa?y?, ?e wci?? ma na sobie t? koszul?, w kt?rej sypia? od wielu dni; tak naprawd? nie zmienia? jej od tygodni. Obejrza? si? i ujrza? swoje odbicie: w?osy mia? tak sko?tunione, ?e wygl?da? nie lepiej ni? jaki? pospolity oprych. Jaka? jego cz??? nie mog?a uwierzy?, ?e stoczy? si? tak nisko. Lecz innej by?o ju? wszystko jedno. Jedynym uczuciem, kt?re w nim p?on??o, by?a ??dza zniszczenia – zniszczenia wszystkiego, co pozosta?o po jego ojcu. Chcia?by zr?wna? z ziemi? ten zamek i Kr?lewski Dw?r wraz z nim. By?aby to zemsta za traktowanie, kt?re musia? znosi?, kiedy by? dzieckiem. Te wspomnienia tkwi?y w nim g??boko, jak cier?, kt?rego nie m?g? wyci?gn??. Drzwi do gabinetu jego ojca otworzy?y si? szeroko i do ?rodka wpad? jeden ze s?ug Garetha, spogl?daj?c w d?? z przera?eniem. – M?j panie – powiedzia? s?uga. – Us?ysza?em huk. Czy wszystko w porz?dku? Panie, krwawisz! Gareth rzuci? ch?opcu nienawistne spojrzenie. Pr?bowa? si? podnie?? i rzuci? si? na niego, ale po?lizgn?? si? na czym? i ponownie pad? na ziemi?, oszo?omiony po ostatnim uderzeniu opium. – Panie, pozw?l mi pom?c! Ch?opiec pospieszy? do Garetha i uj?? go pod wychudzone rami?, ko?ci ledwie powleczone sk?r?. Lecz Gareth mia? jeszcze wystarczaj?co du?o si?y, by odepchn?? ch?opca, kiedy ten go dotkn??, posy?aj?c go na drugi koniec pomieszczenia. – Tknij mnie jeszcze raz, a odetn? ci r?ce – wysycza?. Ch?opiec cofn?? si? przestraszony, a wtedy do pomieszczenia wszed? inny s?uga. Towarzyszy? mu starszy m??czyzna, kt?ry zda? si? Garethowi znajomy. Po g?owie ko?ata?a mu si? my?l, ?e go zna – nie pami?ta? jednak sk?d. – M?j panie – rozleg? si? stary, schrypni?ty g?os. – Oczekiwali?my ci? w sali rady kr?lewskiej przez p?? dnia. Cz?onkowie rady nie mog? ju? d?u?ej czeka?. Maj? pilne nowiny i musz? si? nimi z tob? podzieli?, nim sko?czy si? dzie?. Zjawisz si?, panie? Gareth zmru?y? oczy, przypatruj?c si? m??czy?nie i ?ami?c sobie g?ow?, kim te? mo?e on by?. Pami?ta? jak przez mg??, ?e s?u?y? jego ojcu. Sala rady kr?lewskiej… Spotkanie… Wszystko wirowa?o mu w g?owie. – Kim?e? jest? – spyta? Gareth. – M?j panie, jestem Aberthol. Zaufany doradca twego ojca – odrzek?, podchodz?c bli?ej. Powoli Gareth zaczyna? sobie wszystko przypomina?. Aberthol. Rada. Spotkanie. Wszystko wirowa?o, a b?l rozsadza? mu czaszk?. Chcia? tylko, by wszyscy zostawili go w spokoju. – Zostawcie mnie – odburkn??. – Przyjd?. Aberthol skin?? g?ow? i pospiesznie wyszed? z komnaty ze s?u??cym, kt?ry zamkn?? za nimi drzwi. Gareth podni?s? si? na kolana, twarz ukry? w d?oniach i pr?bowa? my?le?, przypomnie? sobie. By?o tego tak du?o. Wszystko zaczyna?o powoli do niego wraca?. Tarcza opad?a, Imperium najecha?o, po?owa jego dworu odesz?a do Silesii, a przewodzi?a im jego siostra… Gwendolyn… O to chodzi?o. To pr?bowa? sobie przypomnie?. Gwendolyn. Pa?a? do niej tak? nienawi?ci?, ?e nie potrafi? tego nawet ubra? w s?owa. Nigdy nie pragn?? jej zabi? bardziej ni? dzi?. Musia? j? zabi?. Ona by?a odpowiedzialna za wszystkie problemy, kt?re na niego spad?y. Znajdzie spos?b, by si? na niej zem?ci?, cho?by mia? przy tym zgin??. A p??niej zabije reszt? swojego rodze?stwa. Ta my?l poprawi?a mu humor. Podni?s? si? z ogromnym wysi?kiem i zataczaj?c si? przeszed? przez pok?j, przewracaj?c przy tym niewielki stolik. Podszed?szy bli?ej drzwi, dostrzeg? alabastrowe popiersie swojego ojca, rze?b?, kt?r? jego ojciec ub?stwia?. Si?gn?? do niej, chwyci? za g?ow? i roztrzaska? o ?cian?. Rozbi?a si? na miliony kawa?k?w. Gareth u?miechn?? si? po raz pierwszy tego dnia. Mo?e ten dzie? nie b?dzie jednak taki z?y. * Gareth wkroczy? do sali w otoczeniu kilku s?ug, pchn?wszy d?oni? ogromne d?bowe drzwi, kt?re rozwar?y si? z hukiem. Wszyscy zebrani w pomieszczeniu podskoczyli na jego widok i szybko stan?li na baczno??. Zwykle co? takiego przynios?oby Garethowi odrobin? zadowolenia, tego dnia jednak zupe?nie nie zwr?ci? na to uwagi. Prze?ladowa? go duch jego ojca i przepe?nia? gniew na siostr?, kt?ra odesz?a. Emocje k??bi?y si? w nim i musia?y znale?? jakie? uj?cie. Gareth, zamroczony opium, ruszy? przez ogromn? sal? niepewnym krokiem. Szed? ?rodkiem przej?cia w stron? tronu, mijaj?c dziesi?tki cz?onk?w rady stoj?cych po obu stronach. Na jego dworze roi?o si? od ludzi i tego dnia panowa?a tam gor?czkowa energia, jako ?e wie?ci o odej?ciu po?owy dworu oraz o opadni?ciu tarczy dociera?y na coraz dalsze tereny. Jak gdyby ka?dy, kto pozosta? we Kr?lewskim Dworze, przyby? po odpowiedzi. Kt?rych, rzecz jasna, Gareth nie potrafi? im udzieli?. Kiedy Gareth wchodzi? dumnie po schodach z ko?ci s?oniowej ku tronowi swojego ojca, zobaczy? ?e stoi za nim cierpliwie pan Kultin, najemny dow?dca jego osobistej si?y zbrojnej – jedyny cz?owiek na dworze, kt?remu m?g? jeszcze zawierzy?. U jego boku sta?y dziesi?tki jego ?o?nierzy, w ciszy, z d?o?mi na r?koje?ciach mieczy, gotowi walczy? dla Garetha do ostatniej kropli krwi. By?a to jedyna rzecz, kt?ra jeszcze nios?a mu ukojenie. Gareth zasiad? na tronie i powi?d? spojrzeniem po pomieszczeniu. By?o tam tak wiele twarzy, kilka z nich rozpoznawa?, ale wielu – nie. Nie ufa? ?adnemu z nich. Ka?dego dnia oczyszcza? sw?j dw?r i wielu z nich zes?a? ju? do loch?w, a jeszcze wi?cej odda? w r?ce kata. Ka?dego dnia zabija? przynajmniej gar?? swych ludzi. Uwa?a?, ?e to dobra strategia: m??czy?ni mieli si? na baczno?ci i nie zajmowali si? organizowaniem ?adnego zamachu na jego g?ow?. Sala milcza?a, patrz?c na niego w oszo?omieniu. Wszyscy sprawiali wra?enie zbyt przera?onych, by przem?wi?. W?a?nie taki efekt chcia? osi?gn??. Nic nie wprawia?o go w wi?kszy zachwyt, ni? wzbudzanie strachu w swoich poddanych. W ko?cu Aberthol post?pi? naprz?d. Uderzenia jego laski odbija?y si? echem od kamiennej posadzki. Aberthol odchrz?kn??. – M?j panie – odezwa? si? s?dziwym g?osem. – W Kr?lewskim Dworze zapanowa? ogromny bez?ad. Nie wiem, kt?re wie?ci ju? do ciebie dotar?y: Tarcza opad?a, Gwendolyn opu?ci?a Kr?lewski Dw?r i zabra?a ze sob? Kolka, Broma, Kendricka, Atme, Srebrn? Gwardi?, Legion i po?ow? twej armii – oraz po?ow? Kr?lewskiego Dworu. Ci, kt?rzy tu pozostali, oczekuj?, ?e poprowadzisz ich i orzekniesz, jaki b?dzie nasz kolejny ruch. Ludzie chc? us?ysze? odpowiedzi, m?j panie. – Nadto – rzek? inny cz?onek rady, kt?rego Gareth ledwie rozpoznawa?. – Rozesz?y si? wie?ci, ?e wr?g przekroczy? ju? Kanion. M?wi?, ?e Andronicus ze swoj? milionow? armi? najecha? na Kr?g po stronie McClouda. St?umiony krzyk oburzenia wyrwa? si? z ust zebranych; dziesi?tki odwa?nych wojownik?w szepta?y mi?dzy sob?, przepe?nieni strachem. Panika roznios?a si? po pomieszczeniu jak ogie?. – To nie mo?e by? prawda! – krzykn?? jeden z ?o?nierzy. – Niestety! – odrzek? z naciskiem cz?onek rady. – Zatem nie pozosta? nawet cie? nadziei! – wykrzykn?? inny ?o?nierz. – Je?li pokonali McCloud?w, Imperium ruszy teraz na Kr?lewski Dw?r. Nie da si? ich powstrzyma?. – Musimy przedyskutowa? warunki kapitulacji, m?j panie – rzek? Aberthol do Garetha. – Kapitulacji!? – wykrzykn?? inny m??czyzna. – Nigdy si? nie poddamy! – Je?li tego nie zrobimy – krzykn?? inny wojownik. – Zmia?d?? nas. Jak mo?emy stawi? op?r milionowi ?o?nierzy? Po sali rozszed? si? szmer oburzenia, ?o?nierze i cz?onkowie rady k??cili si? ze sob? w zupe?nym chaosie. Przewodnicz?cy rady uderzy? swoj? ?elazn? lask? o kamienna pod?og? i krzykn??: – SPOK?J! Szmery stopniowo ucich?y. Wszyscy odwr?cili si? i spojrzeli na niego. – Te decyzje nale?? do kr?la, nie do nas – powiedzia? jeden z cz?onk?w rady. – Gareth jest prawowitym kr?lem i nie do nas nale?y ustanawianie warunk?w kapitulacji – lub tego, czy w og?le si? poddamy. Wszyscy zwr?cili si? w stron? Garetha. – M?j panie – rzek? Aberthol wyczerpanym g?osem. – Jak post?pimy w kwestii armii Imperium? W sali zapad?a martwa cisza. Gareth siedzia?, patrz?c na m??czyzn i chc?c im odpowiedzie?, jednak coraz trudniej by?o mu jasno my?le?. S?ysza? w g?owie g?os swego ojca, kt?ry krzycza? na niego, zupe?nie jak wtedy, gdy by? dzieckiem. Doprowadza?o go to do ob??du. G?os nie zamierza? ucichn??. Gareth wyci?gn?? r?k? i zacz?? pociera? drewnian? por?cz tronu, raz za razem. Odg?os jego paznokci drapi?cych drewno by? jedynym d?wi?kiem w sali. Cz?onkowie rady wymienili zaniepokojone spojrzenia. – M?j panie – ponagli? inny cz?onek rady. – Je?li zdecydujesz si? nie poddawa?, musimy natychmiast zacz?? umacnia? Kr?lewski Dw?r. Trzeba zabezpieczy? wszystkie wej?cia, drogi, bramy. Musimy zwo?a? ?o?nierzy, przygotowa? linie obrony. Musimy przygotowa? si? do obl??enia, racjonowa? po?ywienie, chroni? mieszka?c?w. Jest tak wiele do zrobienia. Prosz?, panie. Rozka?, co robi?. Raz jeszcze w sali zapad?a cisza i spojrzenia zebranych skierowa?y si? na Garetha. W ko?cu Gareth uni?s? g?ow? i spojrza? przed siebie. – Nie b?dziemy walczy? z Imperium – stwierdzi?. – Ani si? poddawa?. Wszyscy spojrzeli po sobie, zbici z panta?yku. – Co w takim razie zrobimy, m?j panie? – spyta? Aberthol. Gareth odchrz?kn??. – Zabijemy Gwendolyn! – powiedzia?. – Jedynie to si? teraz liczy. Odpowiedzia?a mu cisza. Wszyscy byli w szoku. – Gwendolyn? – zawo?a? zaskoczony cz?onek rady, a w sali rozleg?y si? znowu pe?ne zdziwienia szepty. – Po?lemy za ni? wszystkie nasze si?y, by zabi? j? oraz tych, kt?rzy z ni? uciekli, nim dotr? do Silesii – oznajmi? Gareth. – Lecz, m?j panie, w czym nam to pomo?e? – krzykn?? jeden z cz?onk?w rady. – Je?li wyruszymy za ni? w pogo?, to jedynie narazi nasze si?y na atak. Zostaniemy otoczeni i rozgromieni przez Imperium. – A Kr?lewski Dw?r b?dzie pusty i podatny na atak – wykrzykn?? inny. – Je?li nie zamierzamy si? poddawa?, musimy natychmiast umacnia? Kr?lewski Dw?r! Grupa m??czyzn krzykn??a z aprobat?. Gareth odwr?ci? si? i zmrozi? spojrzeniem cz?onka rady. – Po?wi?cimy ka?dego m??czyzn?, by zabi? moj? siostr?! – powiedzia? ponuro. – Nie oszcz?dzimy ani jednego! W sali zapad?a cisza. Jeden z cz?onk?w rady wsta?, przesuwaj?c krzes?o z ha?asem po kamiennej posadzce. – Nie b?d? si? przygl?da? zgubie Kr?lewskiego Dworu przez twoj? prywatn? obsesj?. Nie stan? u twego boku! – Ani ja! – zawt?rowa?a mu po?owa zebranych w sali m??czyzn. Gareth poczu?, ?e gotuje si? ze z?o?ci. Ju? mia? wsta?, gdy drzwi do komnaty otworzy?y si? i do ?rodka wparowa? dow?dca tego, co pozosta?o z armii. Wszystkie spojrzenia skierowa?y si? na niego. Ci?gn?? za sob? m??czyzn?, zbira o t?ustych w?osach, nieogolonego, kt?rego nadgarstki by?y skr?powane sznurem. Przeci?gn?? go na ?rodek sali i zatrzyma? si? przed kr?lem. – M?j panie – powiedzia? ch?odno dow?dca. – Sze?ciu z?odziei zosta?o straconych za kradzie? Miecza Przeznaczenia. Ten m??czyzna jest si?dmym, tym, kt?ry zbieg?. Opowiada niezwyk?? historyjk? o tym, co wed?ug niego zasz?o. – Gadaj?e! – ponagli? dow?dca, potrz?saj?c zbirem. Ten strzeli? nerwowo oczami na wszystkie strony z niepewnym wyrazem twarzy. T?uste str?ki w?os?w przykleja?y mu si? do twarzy. W ko?cu wykrzykn??: – Kazali nam ukra?? miecz! Po sali rozszed? si? szmer oburzenia. – By?o nas dziewi?tnastu! – ci?gn?? dalej zbir. – Dwunastu mia?o go zabra? pod os?on? ciemno?ci przez most na Kanionie do Dziczy. Ukryli go w wozie i przemycili przez most tak, ?eby ?o?nierze stoj?cy na warcie nie zorientowali si?, co by?o w ?rodku. Pozosta?ym, naszej si?demce, kazali zosta? tam po kradzie?y. Powiedzieli nam, ?e wrzuc? nas do wi?zienia, na pokaz, a p??niej uwolni?. Zamiast tego stracili moich przyjaci??. Taki sam los spotka?by mnie, gdybym nie uciek?. W sali zapanowa? o?ywiony szept. – A dok?d zabrali miecz? – naciska? dow?dca. – Nie wiem. Gdzie? g??boko do Imperium. – Z czyjego rozkazu? – Jego! – zawo?a? zbir, odwracaj?c si? nagle i wskazuj?c ko?cistym palcem Garetha. – Naszego kr?la! On rozkaza? nam to zrobi?! W sali rozleg? si? szmer przera?enia i pojedyncze krzyki, a? w ko?cu cz?onek rady uderzy? kilkukrotnie swoj? ?elazn? lask?, wo?aj?c o cisz?. Pomieszczenie uspokoi?o si?, cho? powoli. Gareth, trz?s?c si? ze strachu i gniewu, podni?s? si? powoli ze swego tronu, a w sali zapad?a cisza. Wszyscy spojrzeli na niego. Gareth schodzi? powoli po schodach z ko?ci s?oniowej, stopie? po stopniu, a jego kroki odbija?y si? echem w sali. Cisza by?a tak g?sta, ?e mo?na j? by?o sieka?. Gareth przeszed? przez komnat? i stan?? przed zbirem. Zmrozi? go spojrzeniem, zatrzymuj?c si? stop? od niego, a ten szarpa? si? w r?kach dow?dcy i strzela? oczami doko?a – wsz?dzie, byle nie na niego. – Z?odziei i k?amc?w w moim kr?lestwie spotyka tylko jeden los – powiedzia? Gareth cicho. Nagle Gareth doby? zza pasa sztylet i zatopi? go w sercu zbira. M??czyzna krzykn?? z b?lu, a? oczy wysz?y mu na wierzch, i gwa?townie osun?? si? na ziemi?, martwy. Dow?dca obrzuci? Garetha gniewnym spojrzeniem. – Zamordowa?e? w?a?nie ?wiadka przeciwko sobie – rzek? dow?dca. – Nie dostrzegasz, ?e ?wiadczy to na twoj? niekorzy??? – Jakiego ?wiadka? – zapyta? Gareth, u?miechaj?c si?. – Martwi nie maj? prawa g?osu. Dow?dca poczerwienia?. – O ile nie zapomnia?e?, jestem dow?dc? po?owy kr?lewskiej armii. Nie pozwol?, by? robi? ze mnie g?upca. Wnioskuj?c po twoich czynach, mog? jedynie stwierdzi?, ?e jeste? winien przest?pstwa, o kt?re ci? oskar?y?. A co za tym idzie, ani ja, ani moja armia nie mo?emy ci d?u?ej s?u?y?. Tak w zasadzie aresztuj? ci? za zdrad? Kr?gu! Dow?dca skin?? na swoich ludzi i dziesi?tki ?o?nierzy jak jeden m?? doby?y mieczy i wyst?pi?y naprz?d, by aresztowa? Garetha. Pan Kultin post?pi? naprz?d z dwa razy wi?ksz? ilo?ci? swoich ludzi, dobywaj?cych mieczy i staj?cych za Garethem. Stali tak naprzeciw siebie, a Gareth mi?dzy nimi. Gareth u?miechn?? si? triumfalnie do dow?dcy. Si?y Garetha przewy?sza?y liczebnie ludzi dow?dcy i ten zdawa? sobie z tego spraw?. – Nikt mnie nie aresztuje – u?miechn?? si? szyderczo Gareth. – A ju? z pewno?ci? nie b?dziesz to ty. Zabierz swoich ludzi i opu?? m?j dw?r – albo poznasz gniew mojej osobistej si?y zbrojnej. Po kilku pe?nych napi?cia sekundach dow?dca odwr?ci? si? i da? znak swoim ludziom, kt?rzy jak jeden m?? wycofali si?, post?puj?c ostro?nie w ty? z wyci?gni?tymi mieczami, i wyszli z sali. – Od tego dnia – zagrzmia? dow?dca. – Niech b?dzie wiadome, ?e ju? ci nie s?u?ymy. Sam stawisz czo?a armii Imperium. Oby potraktowali ci? dobrze. Lepiej ni? ty swego ojca! ?o?nierze wypadli z sali. Towarzyszy? im szcz?k ich zbroi. Dziesi?tki cz?onk?w rady, s?ug i mo?now?adc?w, kt?rzy pozostali w pomieszczeniu, stali w ciszy, szepcz?c mi?dzy sob?. – Zostawcie mnie! – krzykn?? Gareth. – WSZYSCY! Wszyscy szybko wyszli, w??cznie z si?? zbrojn? Garetha. Jeden cz?owiek sta? w miejscu i czeka?, a? sala opustoszeje. Pan Kultin. On i Gareth byli sami w sali. Podszed? do Garetha, zatrzymuj?c si? kilka st?p przed nim i badawczo na niego spojrza?, jak gdyby go ocenia?. Jak zwykle na jego twarzy nie by?o ?ladu ?adnej emocji. By?a to twarz prawdziwego najemnika. – Nie dbam o to, co zrobi?e?, ani dlaczego – zacz?? g?osem chropowatym i ponurym. – Nie dbam o polityk?. Jestem wojownikiem. Dbam jedynie o wynagrodzenie, kt?re wyp?acasz mnie i moim ludziom. Zamilk?. – Jednak ciekawi mnie i chcia?bym wiedzie?: rzeczywi?cie rozkaza?e? tym ludziom zabra? miecz? Gareth spojrza? na m??czyzn?. W jego oczach kry?o si? co?, co Gareth dostrzega? tak?e u siebie: by?y zimne, bezlitosne, wyrachowane. – A je?li tak by?o? – zapyta? Gareth. Pan Kultin przypatrywa? mu si? przez d?ugi czas. – Ale dlaczego? – zapyta?. Gareth patrzy? na niego w milczeniu. Oczy Kultina rozszerzy?y si?, kiedy zrozumia?. – Nie potrafi?e? go podnie??, wi?c nie chcia?e? nikomu na to zezwoli?? – zapyta? Kultin. – O to chodzi?o? – zamy?li? si? nad mo?liwymi konsekwencjami. – Niemniej jednak – doda? Kultin. – Z ca?? pewno?ci? wiedzia?e?, ?e kiedy go ode?lesz, Tarcza opadnie i narazi nas na atak. Oczy Kultina otworzy?y si? szerzej. – Chcia?e?, aby nas zaatakowano, prawda? W g??bi duszy pragniesz zniszczy? Kr?lewski Dw?r – powiedzia?, nagle wszystko pojmuj?c. Gareth u?miechn?? si?. – Nie wszystkim miejscom – powiedzia? powoli. – Przeznaczone jest trwa? wiecznie. ROZDZIA? PI?TY Gwendolyn sz?a z ogromn? ?wit? ?o?nierzy, doradc?w, s?ug, cz?onk?w rady, Srebrn? Gwardi?, Legionem i po?ow? Kr?lewskiego Dworu, oddalaj?c si? – jak jedno wielkie, przemieszczaj?ce si? miasto – od Kr?lewskiego Dworu. Gwen czu?a, jak buzuj? w niej emocje. Z jednej strony, by?a zachwycona tym, ?e uwolni?a si? od swojego brata Garetha i ten ju? jej nie dosi?gnie, ?e otaczaj? j? zaufani ?o?nierze, kt?rzy mogli j? obroni?, ?e nie musia?a si? ju? obawia?, ?e Gareth j? zdradzi lub o to, ?e przyrzeknie komu? jej r?k?. I nie b?dzie musia?a ju? ogl?da? si? ci?gle za siebie ze strachu przed jego zab?jcami. Gwen odczuwa?a r?wnie? natchnienie i pokor? p?yn?c? z tego, ?e to j? wybrano, by rz?dzi?a, by przewodzi?a tej ogromnej grupie ludzi. Ogromna ?wita pod??a?a za ni?, jak gdyby by?a jakim? prorokiem, krocz?c po nieko?cz?cej si? drodze do Silesii. Widzieli w niej swego przyw?dc? – dostrzega?a to w ka?dym ich spojrzeniu – i liczyli na ni?. Czu?a si? winna, chcia?a by to jeden z jej braci dost?pi? tego zaszczytu – ktokolwiek, byle nie ona. Widzia?a jednak, ile nadziei daje ludziom to, ?e maj? sprawiedliwego i uczciwego przyw?dc?, i radowa?o j? to. Je?li mog?a by? dla nich takim w?adc?, zw?aszcza w tych mrocznych chwilach, to nim b?dzie. Gwen pomy?la?a o Thorze, o ich smutnym po?egnaniu przy Kanionie, i to wspomnienie rozdar?o jej serce; widzia?a, jak znika we mgle na mo?cie nad Kanionem, wyruszaj?c na wypraw?, kt?ra najpewniej doprowadzi go do ?mierci. By?a to bohaterska i szlachetna wyprawa – nie mog?a mu jej odm?wi? – i wiedzia?a, ?e kto? musi na ni? wyruszy?, dla dobra kr?lestwa, dla dobra Kr?gu. Jednak wci?? zadawa?a sobie pytanie, dlaczego to w?a?nie on musia? si? na ni? wybra?. Chcia?aby, by by? to ktokolwiek inny. Nigdy tak bardzo jak dzi? nie pragn??a, by by? przy niej. W tym czasie chaosu, ogromnych zmian, gdy musia?a rz?dzi? zupe?nie sama nosz?c w ?onie jego dziecko, chcia?a, by by? u jej boku. Jednak jeszcze bardziej martwi?a si? o niego. Nie wyobra?a?a sobie ?ycia bez niego; na sam? my?l ?zy cisn??y jej si? do oczu. Gwen odetchn??a g??boko i wzi??a si? w gar??. Wiedzia?a, ?e wszystkie oczy zwr?cone s? na ni? w tej nieko?cz?cej si? karawanie na zakurzonej drodze, prowadz?cej daleko na p??noc, w kierunku odleg?ej Silesii. Gwen by?a te? wci?? w szoku, oderwana od rodzinnych ziem. Nie mie?ci?o jej si? w g?owie, ?e pradawna Tarcza opad?a, ?e wr?g przekroczy? Kanion. Odlegli szpiedzy donosili, ?e Andronicus ju? dotar? na ziemie McClouda. Nie mia?a pewno?ci, kt?rym wie?ciom zawierzy?. Trudno by?o jej poj??, ?e to wszystko mog?o dzia? si? tak szybko – przecie? Andronicus musia?by przerzuci? ca?? swoj? flot? przez ocean. Chyba ?e jakim? cudem to McCloud sta? za kradzie?? miecza i ukartowa? os?abienie Tarczy. Ale jak? Jak uda?o mu si? go ukra??? Dok?d go zabra?? Gwen wyczuwa?a zniech?cenie wszystkich doko?a i nie mia?a im tego za z?e. W tym t?umie panowa?a atmosfera przygn?bienia; i by? ku temu pow?d; bez Tarczy wszyscy stali si? bezbronni. By?a to tylko kwestia czasu – je?li nie dzi?, to nazajutrz lub dzie? p??niej – kiedy Andronicus ich najedzie. A kiedy to zrobi, nie b?d? w stanie odeprze? jego ludzi. Wkr?tce miejsce, kt?re nauczy?a si? kocha? i o kt?re si? troszczy?a, zostanie zdobyte, a wszyscy, kt?rych kocha – zamordowani. Szli, jak gdyby gotowali si? na spotkanie ze ?mierci?. Andronicus jeszcze tu nie dotar?, lecz oni ju? czuli si?, jakby zostali pojmani. Przypomnia?o jej si? co?, co jej ojciec kiedy? powiedzia?: podbij ducha armii, a bitwa jest ju? wygrana. Gwen wiedzia?a, ?e to ona musi ich wszystkich natchn??, dzi?ki niej musz? si? poczu? bezpieczni, chronieni – i nawet, w jaki? spos?b, musi tchn?? w nich optymizm. By?a silnie zmotywowana, by to zrobi?. Nie mog?a pozwoli? na to, by jej osobiste obawy lub pesymizm zwyci??y?y w takiej chwili. I nie pozwala?a sobie rozczula? si? nad sob?. Teraz nie chodzi?o ju? wy??cznie o ni?. Chodzi?o o tych ludzi, ich ?ycia, ich rodziny. Potrzebowali jej. Wszyscy liczyli na jej pomoc. Gwen pomy?la?a o swym ojcu i o tym, jak on post?pi?by na jej miejscu. U?miechn??a si? na my?l o nim. Robi?by dobr? min? do z?ej gry, bez wzgl?du na okoliczno?ci. M?wi? jej zawsze, by skrywa?a strach za przechwa?kami. Gwen pomy?la?a o jego ?yciu, i zda?a sobie spraw? z tego, ?e jej ojciec nigdy nie wygl?da? na przestraszonego. Ani razu. By? mo?e by?o to jedynie przedstawienie, lecz by?o to dobre przedstawienie. Wiedzia?, ?e jako przyw?dca jest ca?y czas na ?wieczniku, wiedzia?, ?e ludziom potrzebne jest takie przedstawienie, mo?e nawet bardziej ni? przyw?dztwo. Za bardzo skupia? si? na innych, by pogr??a? si? w swoich obawach. B?dzie bra?a z niego przyk?ad. Podobnie jak on nie pozwoli, by jej obawy przej??y nad ni? kontrol?. Gwen obejrza?a si? i zobaczy?a id?cego obok Godfreya, a przy nim Illepr?, uzdrowicielk?; ci dwoje zaj?ci byli rozmow?. Zauwa?y?a, ?e zaczynali pa?a? do siebie coraz wi?ksz? sympati? od chwili, gdy Illepra uratowa?a Godfreyowi ?ycie. Gwen zapragn??a, by by?a przy niej reszta jej rodze?stwa. Lecz Reece wyruszy? z Thorem, Garetha rzecz jasna po?egna?a na zawsze, a Kendrick tkwi? wci?? na swojej plac?wce gdzie? na wschodzie, pomagaj?c w odbudowie jednego z odleg?ych miast. Wys?a?a do niego pos?a?ca z wiadomo?ci? – by?a to pierwsza rzecz, jak? zrobi?a – i modli?a si?, by dotar?a do niego na czas, by go sprowadzi?, by zd??y? dotrze? do Silesii i pom?c jej w obronie. Wtedy przynajmniej dw?ch spo?r?d jej rodze?stwa – Kendrick i Godfrey – mog?oby znale?? schronienie z ni? w Silesii; i byliby wszyscy razem. Oczywi?cie poza jej najstarsz? siostr?, Luand?. Po raz pierwszy od d?ugiego czasu my?li Gwen skierowa?y si? ku Luandzie. Mi?dzy ni? a jej starsz? siostr? zawsze istnia?a zaciek?a rywalizacja; Gwen nie zdziwi?o wi?c zupe?nie, gdy Luanda skorzysta?a z pierwszej mo?liwo?ci, by opu?ci? Kr?lewski Dw?r i po?lubi?a tego McClouda. Luanda zawsze by?a ambitna i zawsze chcia?a by? pierwsza. Gwendolyn j? kocha?a i chcia?a by? jak ona, gdy by?a m?odsza; lecz Luanda, kt?ra chcia?a zawsze wygrywa?, nie odwzajemnia?a tej mi?o?ci. Po jakim? czasie Gwen przesta?a si? stara?. Teraz jednak by?o jej ?al siostry; zastanawia?a si?, co si? z ni? stanie teraz, gdy Andronicus najecha? McCloud?w. Czy zostanie zabita? Gwen zadr?a?a na t? my?l. By?y rywalkami, ale ostatecznie liczy?o si? tylko to, ?e by?y siostrami i nie chcia?a, by zgin??a nim nadejdzie jej czas. Gwen pomy?la?a o swojej matce, jedynym poza Garethem cz?onku rodziny, kt?ry zosta? tam, opuszczony w Kr?lewskim Dworze, z Garethem, w tak okropnym stanie. Ta my?l przyprawi?a j? o dreszcze. Mimo gniewu, jaki do niej czu?a, Gwen nie chcia?a, by matka sko?czy?a w ten spos?b. Co si? stanie, je?li Kr?lewski Dw?r zostanie podbity? Czy jej matka zginie? Gwen czu?a, ?e jej starannie pouk?adane ?ycie si? rozsypuje, a ona nie mo?e temu zaradzi?. Mia?a wra?enie, ?e ledwie wczoraj by?o przesilenie letnie, ?lub Luandy, wystawna uczta, Kr?lewski Dw?r op?ywaj?cy w dostatki, ca?a rodzina razem, ?wi?towanie – a Kr?gowi nic nie zagra?a?o. Wydawa?o jej si? wtedy, ?e b?dzie to trwa?o wiecznie. Teraz wszystko si? rozsypywa?o. Nic nie by?o ju? takie, jak niegdy?. Podnios?y si? ch?odne podmuchy jesiennego wiatru i Gwen otuli?a si? cia?niej we?nianym okryciem. Jesie? by?a zbyt kr?tka tego roku; zbli?a?a si? ju? zima. Czu?a lodowaty wiatr, tym wilgotniejszy, im dalej na p??nocy si? znajdowali, id?c wzd?u? Kanionu. Zaczyna?o si? szybciej ?ciemnia? i powietrze przepe?nia? inny d?wi?k – krzyki Zimowych Ptak?w, czerwono-czarnych s?p?w, kt?re pojawia?y si? wraz z nadej?ciem ni?szych temperatur. Ich nieustanne krakanie czasem dra?ni?o Gwen. By?o niczym d?wi?k zbli?aj?cej si? ?mierci. Od chwili po?egnania z Thorem kierowali si? wzd?u? Kanionu, na p??noc, wiedz?c, ?e ta droga doprowadzi ich do najbardziej na zach?d wysuni?tego miasta w zachodniej cz??ci Kr?gu – Silesii. Kiedy tak szli, przedziwna mg?a wyp?ywa?a falami z Kanionu, oplataj?c kostki Gwen. – Niebawem b?dziemy na miejscu, pani – dobieg? j? g?os. Gwen odwr?ci?a si? i ujrza?a obok siebie Sroga, w charakterystycznej czerwonej zbroi Silesii. Otacza?o go kilku jego ?o?nierzy w czerwonych kolczugach i butach. Gwen urzek?a dobro?, jak? okazywa? jej Srog, jego lojalno?? wobec pami?ci jej ojca, jego propozycja, by schronili si? w Silesii. Nie wiedzia?a, co ona i pozostali zrobiliby w przeciwnym razie. Najpewniej tkwiliby dalej w Kr?lewskim Dworze na ?asce zdrajcy Garetha. Srog by? jednym z najbardziej honorowych mo?now?adc?w, jakich zna?a. Mia? do dyspozycji tysi?ce ?o?nierzy i kontrolowa? s?ynn? twierdz? zachodniej cz??ci Kr?gu – nie musia? sk?ada? nikomu ho?du. A jednak z?o?y? go jej ojcu. Uk?ad si? mi?dzy nimi zawsze by? delikatny. W czasach ojca jej ojca Silesia potrzebowa?a Kr?lewskiego Dworu;  w czasach jej ojca – ju? mniej; a w jej czasach – wcale. Tak naprawd? przez to, ?e Tarcza opad?a, a w Kr?lewskim Dworze zapanowa? chaos, to oni potrzebowali Silesii. Oczywi?cie Srebrna Gwardia i Legion byli naj?wietniejszymi wojownikami, jacy chodzili po tej ziemi – podobnie jak tysi?ce oddzia??w towarzysz?cych Gwen, kt?re sk?ada?y si? na po?ow? armii Kr?la. Srog m?g? jednak, podobnie jak wi?kszo?? mo?now?adc?w, zwyczajnie zamkn?? bramy i dba? o w?asne interesy. Zamiast tego odszuka? Gwen, poprzysi?g? jej lojalno?? i nalega?, ?e przyjmie ich wszystkich. Za t? dobro? Gwen pewnego dnia z pewno?ci? w jaki? spos?b mu odp?aci. Rzecz jasna, je?li prze?yj?. – Nie troskaj si? tym – odrzek?a ?agodnie, k?ad?c sw? delikatn? d?o? na jego nadgarstku. – Poszliby?my na koniec ?wiata, gdyby tam le?a?o twoje miasto. Mamy du?o szcz??cia, ?e okazujesz nam dobro? w tych ci??kich dla nas chwilach. Srog si? u?miechn??. By? to wojownik w ?rednim wieku, o twarzy pooranej bliznami zebranymi na polach bitwy, kasztanowatych w?osach, wyra?nie zarysowanej linii szcz?ki, bez brody. Srog by? bardzo m?ski, by? nie tylko panem, ale i prawdziwym wojownikiem. – Skoczy?bym w ogie? za twoim ojcem – odrzek?. – Nie nale?? mi si? podzi?kowania. To ogromny zaszczyt m?c sp?aci? ten d?ug, pomagaj?c jego c?rce. Wszak jego wol? by?o, by? to ty obj??a rz?dy. Odpowiadaj?c przed tob?, odpowiadam przed nim. Nieopodal Gwen szli Kolk i Brom, a za nimi rozchodzi? si? niecichn?cy brz?k tysi?cy ostr?g, mieczy szcz?kaj?cych w pochwach, tarczy obijaj?cych si? o zbroje. By?a to ogromna kakofonia, przemieszczaj?ca si? coraz dalej na p??noc przy brzegu Kanionu. – Pani – rzek? Kolk. – Dr?czy mnie poczucie winy. Nie powinni?my byli pozwoli? Thorowi, Reece’owi i pozosta?ym wyruszy? samotnie do Imperium. Wi?cej ?o?nierzy powinno by?o si? zg?osi?, by wyruszy? z nimi. B?d? wini? siebie, je?li co? im si? stanie. – Wybrali t? wypraw? – odrzek?a Gwen. – To szczytna wyprawa. Kto mia? na ni? p?j??, poszed?. Poczucie winy nic tu nie zmieni. – A co si? stanie, je?li nie wr?c? z Mieczem na czas? – zapyta? Srog. – Armia Andronicusa rych?o stanie u naszych bram. – Wtedy stawimy op?r – rzek?a Gwen ?mia?o, zbieraj?c w g?osie tyle odwagi, ile potrafi?a, w nadziei, ?e uspokoi pozosta?ych. Zauwa?y?a, ?e inni genera?owie odwr?cili si? i spojrzeli na ni?. – B?dziemy si? broni? do ostatniego uderzenia – doda?a. – Nie uciekniemy, nie poddamy si?. Wyczu?a, ?e genera?owie s? pod wra?eniem. Sama by?a pod wra?eniem w?asnego g?osu. Wezbra?a w niej taka si?a, ?e nawet j? sam? to zaskoczy?o. By?a to si?a jej ojca, si?a siedmiu pokole? kr?l?w z rodu MacGil. Nie zatrzymywali si?. Nagle droga skr?ci?a ostro w lewo i kiedy Gwen min??a zakr?t, stan??a w miejscu. Ten widok zapar? jej dech w piersi. Silesia. Gwen pami?ta?a, ?e ojciec zabiera? j? tu, kiedy by?a ma?? dziewczynk?. By?o to miejsce, kt?re widywa?a od tamtej pory w swoich snach, miejsce, kt?re wtedy owiane by?o jak?? magi?. Teraz, gdy stan??a przed nim jako doros?a kobieta, nadal zapiera?o jej dech w piersi. Silesia by?a najniezwyklejszym miastem, jakie Gwen kiedykolwiek widzia?a. Wszystkie budynki, fortyfikacje, kamie? – wszystko zosta?o wzniesione ze staro?ytnej, b?yszcz?cej czerwieni. G?rna po?owa Silesii, wysoka, strzelista, pe?na balustrad i wie?, zosta?a wybudowana nad ziemi?, a dolna po?owa miasta – pod ni?, w ?cianie Kanionu. Wiruj?ce mg?y Kanionu wp?ywa?y i wyp?ywa?y, otulaj?c miasto, roziskrzaj?c czerwie? w s?o?cu – i sprawiaj?c wra?enie, ?e Silesia zosta?a wzniesiona w chmurach. Fortyfikacje wznosi?y si? na sto st?p, zwie?czone by?y balustradami i umocnione nieko?cz?cym si? rz?dem mur?w. To by?a forteca. Nawet gdyby armia jakim? cudem przekroczy?a mur, i tak musia?aby jeszcze zej?? w doln? cz??? miasta, klifami, i walczy? na skraju Kanionu. By?a to wojna, kt?rej ?aden naje?d?ca nie chcia?by prowadzi?. W?a?nie dlatego miasto sta?o niewzruszone od tysi?ca lat. Jej ludzie zatrzymali si?, patrz?c na miasto, i Gwen czu?a, ?e ich tak?e ogarn?? zachwyt. Po raz pierwszy od d?ugiego czasu Gwen poczu?a przyp?yw optymizmu. To by?o miejsce, w kt?rym mogli si? zatrzyma?, gdzie nie dosi?gnie ich Gareth, miejsce, kt?re mogli obroni?. Miejsce, w kt?rym mog?a rz?dzi?. I mo?e – ?ywi?a nadziej? – w kt?rym kr?lestwo MacGil?w mog?oby si? odrodzi?. Srog sta? z r?koma wspartymi na biodrach, przygl?daj?c si? swemu miastu, jak gdyby widzia? je po raz pierwszy. W jego oczach b?yszcza?a duma. – Witajcie w Silesii. ROZDZIA? SZ?STY Thor otworzy? oczy o brzasku i ujrza? delikatnie ko?ysz?ce si? wody oceanu, wznosz?ce si? i opadaj?ce wysokie grzbiety fal roz?wietlone mi?kkimi promieniami pierwszego s?o?ca. Jasno???te wody Tartuwianu skrzy?y si? w porannej mgle. ??d? unosi?a si? cicho na wodzie, a cisz? przerywa? jedynie odg?os uderzaj?cych o ni? fal. Thor podni?s? si? i rozejrza?. Powieki ci??y?y mu ze zm?czenia – tak naprawd? nigdy nie czu? si? tak wyko?czony, jak teraz. P?yn?li wiele dni i wszystko tutaj, po tej stronie ?wiata, zdawa?o si? inne. Powietrze by?o g?ste od wilgoci, a temperatura – znacznie wy?sza i Thor czu? si?, jak gdyby oddycha? pod nieustannym strumieniem wody. Morzy? go przez to sen, a jego ko?czyny sprawia?y wra?enie niezwykle ci??kich. Czu? si?, jak gdyby przyby? do lata. Thor rozejrza? si? i zauwa?y?, ?e jego przyjaciele, zwykle na nogach przed ?witem, teraz jeszcze spali, rozrzuceni w niedba?ych pozach po pok?adzie. Nawet Krohn, kt?ry nigdy nie spa?, teraz drzema? obok niego. G?sta tropikalna pogoda da?a si? wszystkim we znaki. Nikt ju? nawet nie pr?bowa? trzyma? steru – poddali si? kilka dni temu. Nie by?o sensu: ?agle by?y zawsze w pe?ni rozwini?te i d?? w nie silny zachodni wiatr, a magiczne fale tego oceanu nieustannie pcha?y ich ??d? w jednym kierunku, jak gdyby przyci?ga?o ich jedno miejsce. Kilka razy pr?bowali chwyci? ster albo zmieni? kurs – lecz ich wysi?ki na nic si? nie zdawa?y. Poddali si? wi?c Tartuwianowi i pozwolili mu nie?? si? tam, gdzie zamierza? ich doprowadzi?. I tak nie wiedzieli, w kt?r? cz??? Imperium si? uda?, pomy?la? Thor. O ile fale doprowadz? ich na suchy l?d, my?la?, to im wystarczy. Krohn podni?s? si? i miaukn??, po czym podszed? do Thora i poliza? go po twarzy. Thor si?gn?? do swojej sakwy, niemal pustej, i da? Krohnowi sw?j ostatni kawa?ek suszonego mi?sa. Ku zaskoczeniu Thora, Krohn nie wyrwa? mu go z d?oni jak zwykle; zamiast tego spojrza? na mi?so, na pust? sakw?, a potem znacz?co na Thora. Waha? si?, czy wzi?? jedzenie i Thor zrozumia?, ?e Krohn nie chcia? pozbawia? go ostatniego kawa?ka po?ywienia. Thora poruszy?o zachowanie Krohna, ale nalega?, wpychaj?c mi?so do pyska swojego przyjaciela. Thor wiedzia?, ?e nied?ugo sko?czy im si? jedzenie i modli? si?, by dotarli do l?du. Nie mia? poj?cia, jak d?ugo jeszcze potrwa ta podr??; co, je?li b?d? tak p?yn?? miesi?cami? Czym b?d? si? ?ywi?? S?o?ce szybko w?drowa?o tu po niebosk?onie, i zbyt szybko jego promienie zaczyna?y o?lepia? i pali?. Mg?a powoli podnosi?a si? znad wody. Thor wsta? i przeszed? na dzi?b ?odzi. Zatrzyma? si? i rozejrza? doko?a. Pok?ad pod jego stopami delikatnie si? ko?ysa?. Thor spojrza? przed siebie, na rozpraszaj?c? si? mg??. Zamruga?, zastanawiaj?c si?, czy mu si? nie przywidzia?o – na horyzoncie pojawi? si? odleg?y zarys l?du. Serce zacz??o mu bi? szybciej. L?d! To naprawd? l?d! Ziemia, kt?ra ukaza?a si? jego oczom, odznacza?a si? najniezwyklejszym kszta?tem: by?y to dwa d?ugie, w?skie p??wyspy wysuni?te w morze, niczym dwa ko?ce wide?, i kiedy mg?a si? podnios?a, Thor rozejrza? si? na boki i z zaskoczeniem spostrzeg? dwa pasy ziemi po ka?dej stronie, ka?dy w odleg?o?ci oko?o pi??dziesi?ciu jard?w. Wci?ga?o ich prosto w ?rodek d?ugiej zatoczki. Thor gwizdn??, budz?c swoich braci legionist?w. Podpieraj?c si? r?kami, szybko si? podnie?li i pospieszyli w jego stron?. Stan?li na dziobie i rozejrzeli si?. Zapar?o im dech w piersi: ta kraina mia?a najbardziej egzotyczne brzegi, jakie do tej pory widzieli, poro?ni?te g?st? puszcz?, o strzelistych drzewach wczepionych w lini? brzegow?, rosn?cych tak g?sto, ?e nie da?o si? dostrzec, co kryje si? za nimi. Thor spostrzeg? ogromne paprocie, wysokie na trzydzie?ci st?p, pochylaj?ce si? nad wod? oraz ???te i fioletowe drzewa, kt?re zdawa?y si? si?ga? niebios. Zewsz?d dochodzi?y ich nieznane i niecichn?ce odg?osy zwierz?t, ptak?w, owad?w i kto wie, czego jeszcze, warcz?cych, krzycz?cych i ?piewaj?cych. Thor prze?kn?? ?lin?. Czu?, ?e wkraczaj? w nieprzeniknione kr?lestwo zwierz?t. Wszystko by?o tu inne; powietrze pachnia?o inaczej, obco. Nic tutaj ani troch? nie przypomina?o Kr?gu. Pozostali legioni?ci odwr?cili si? i spojrzeli po sobie. Thor dostrzeg? wahanie w ich oczach. Wszyscy zastanawiali si?, jakie stwory czeka?y na nich w g?stwinie tej d?ungli. I tak nie mieli wyboru. Pr?d znosi? ich w jednym kierunku i najwidoczniej to tutaj musieli wysi??? na ziemie Imperium. – Patrzcie! – krzykn?? O’Connor. Podbiegli do burty, za kt?r? wychyla? si? O’Connor i spojrzeli w kierunku czego?, co wskazywa? im w wodzie. Przy ?odzi p?yn?? ogromny owad, ?wietli?cie fioletowy, d?ugi na dziesi?? st?p, o setkach odn??y. Pob?yskiwa? pod falami, po czym cz??ciowo si? wynurzy?; wtedy tysi?ce jego ma?ych skrzyde?ek zacz??y porusza? si? z niezwyk?? szybko?ci? i owad uni?s? si? tu? nad wod?. Po chwili znowu ?lizga? si? po jej powierzchni, po czym gwa?townie rzuci? si? w d??. I powt?rzy? wszystko od pocz?tku. Kiedy si? mu przygl?dali, nagle uni?s? si? wy?ej, na wysoko?? wzroku ch?opc?w i zawis? w powietrzu, wpatruj?c si? w nich swoimi czterema sporymi zielonymi ?lepiami. Zasycza? i wszyscy mimowolnie odskoczyli, chwytaj?c za miecze. Elden post?pi? naprz?d i zamachn?? si? na niego. Lecz kiedy jego miecz przecina? powietrze, owad by? ju? z powrotem w wodzie. Thor i pozostali przewr?cili si? na pok?ad, gdy ich ??d? gwa?townie zatrzyma?a si? na brzegu. Serce Thora zabi?o szybciej, gdy spojrza? za burt?: pod nimi znajdowa? si? w?ski pas pla?y sk?adaj?cy si? z tysi?cy ma?ych, ostro zako?czonych kamyk?w w kolorze ?ywego fioletu. L?d. Uda?o im si?. Elden jako pierwszy ruszy? do kotwicy. Pozostali ch?opcy pod??yli za nim i wsp?lnymi si?ami unie?li j? i przerzucili na zewn?trz. Wszyscy zeszli po ?a?cuchu, zeskakuj?c z niego na ziemi?. Thor poda? Eldenowi Krohna, gdy posuwa? si? w d??. Thor westchn??, kiedy postawi? stop? na l?dzie. Dobrze by?o poczu? ziemi? – suchy, sta?y l?d – pod stopami. Nie mia?by nic przeciwko temu, by ju? nigdy nie wsiada? na ??d?. Chwycili liny i wci?gn?li ??d? tak g??boko na brzeg, jak si? da?o. – My?licie, ?e przyp?yw j? zabierze? – spyta? Reece, przypatruj?c si? ?odzi. Thor spojrza? na ni?; wydawa?a si? tkwi? mocno w piasku. – Nie z t? kotwic? – powiedzia? Elden. – Przyp?yw jej nie zabierze – powiedzia? O’Connor. – Lecz to nie oznacza, ?e nie zrobi tego nikt inny. Thor przyjrza? si? ?odzi po raz ostatni i zda? sobie spraw? z tego, ?e przyjaciel ma racj?. Nawet je?li odnajd? miecz, po powrocie mog? zasta? pusty brzeg. – Jak wtedy wr?cimy? – spyta? Conval. Thor mia? wra?enie, ?e na ka?dym kroku tej wyprawy pal? za sob? kolejne mosty. – Znajdziemy jaki? spos?b – powiedzia? Thor. – Wszak w Imperium musz? by? inne ?odzie, prawda? Thor stara? si? brzmie? pewnie, by uspokoi? swoich przyjaci??. Jednak gdzie? w g??bi duszy sam nie by? do ko?ca przekonany. Mia? coraz gorsze przeczucia co do tej wyprawy. Jak jeden m?? wszyscy odwr?cili si? i spojrzeli na d?ungl?. By?a to ?ciana listowia, za kt?r? kry?a si? czer?. Odg?osy zwierz?t rozchodzi?y si? wok?? nich kakofoni? tak g?o?n?, ?e Thor ledwie s?ysza? w?asne my?li. Jak gdyby ka?da bestia Imperium krzycza?a, by ich powita?. Albo ostrzec. * Thor i pozostali przedzierali si? rami? przy ramieniu, ostro?nie, przez g?st? tropikaln? d?ungl?. Ka?dy z nich by? czujny. Thorowi trudno by?o us?ysze? w?asne my?li – tak natarczywe by?y krzyki i nawo?ywania orkiestry owad?w i ptak?w doko?a. Mimo tego, gdy pr?bowa? dojrze? co? w ciemno?ci, nie udawa?o mu si? nic zobaczy?. Krohn szed? przy jego nodze powarkuj?c, z sier?ci? naje?on? na grzbiecie. Thor nigdy nie widzia?, by by? tak czujny. Obejrza? si? na swoich towarzyszy broni i zobaczy?, ?e wszyscy, jak on, trzymaj? d?o? na r?koje?ci miecza, a nerwy maj? napi?te jak postronki. W?drowali ju? kilka godzin, zapuszczaj?c si? coraz g??biej w d?ungl?, powietrze stawa?o si? coraz cieplejsze i g?stsze, bardziej wilgotne, coraz trudniej by?o oddycha?. Szli po ?ladach czego?, co kiedy? by?o chyba przesiek? – kilka z?amanych ga??zi wskazywa?o na drog?, kt?r? mogli obra? przybyli tu ludzie. Thor ?ywi? nadziej?, ?e by?a to ?cie?ka tych, kt?rzy ukradli miecz. Thor spojrza? w g?r?, podziwiaj?c przyrod?: wszystko tu osi?ga?o niebosi??ne rozmiary, ka?dy li?? by? tak wielki, jak on sam. Czu? si? jak owad w krainie olbrzym?w. Widzia?, ?e co? porusza si? za li??mi, ale nie m?g? dostrzec, co si? tam kry?o. Mia? z?e przeczucie, ?e s? obserwowani. Szlak zako?czy? si? nagle g?st? ?cian? listowia. Wszyscy zatrzymali si? i spojrzeli po sobie, zbici z panta?yku. – Szlak nie mo?e po prostu znikn??! – powiedzia? O’Connor, nagle trac?c nadziej?. – Nie znikn?? – powiedzia? Reece, przygl?daj?c si? li?ciom. – D?ungla po prostu ponownie zaros?a. – Kt?r?dy teraz? – spyta? Conval. Thor obr?ci? si? i rozejrza? wok??, zastanawiaj?c si? nad tym samym. Zewsz?d otacza?a ich g?sta ?ciana listowia i zdawa?o si?, ?e nie ma stamt?d wyj?cia. Thor mia? z?e przeczucie i czu? si? coraz bardziej zagubiony. Nagle co? przysz?o mu do g?owy. – Krohn – powiedzia?, kl?kaj?c i szepcz?c mu do ucha. – Wdrap si? na to drzewo. B?d? naszymi oczami. Powiedz nam, kt?r?dy wiedzie droga. Krohn spojrza? na niego przenikliwie i Thor czu?, ?e go zrozumia?. Krohn pogna? w stron? ogromnego drzewa, o pniu szerokim na dziesi?ciu m??czyzn, bez zastanowienia na nie skoczy? i zacz?? pi?? si? w g?r?. Wspi?? si? na jego wierzcho?ek, po czym przeskoczy? na jedn? z najwy?szych ga??zi. Przeszed? na sam jej koniec i rozejrza? si?, uszy postawi? na sztorc. Thor zawsze przeczuwa?, ?e Krohn go rozumie, a teraz mia? co do tego pewno??. Kron odchyli? si? w ty? i wyda? z siebie dziwny, gard?owy pomruk, po czym zbieg? w d?? pnia i wystrzeli? w jednym kierunku. Ch?opcy wymienili zaciekawione spojrzenia, po czym wszyscy si? odwr?cili i pod??yli za Krohnem w le?n? g?stwin?, odgarniaj?c grube li?cie, kt?re zagradza?y im drog?. Po kilku minutach Thor z ulg? zauwa?y?, ?e ?cie?ka znowu si? pojawia – ?lady w postaci z?amanych ga??zi i listowia wskazywa?y drog?, kt?r? pod??ali m??czy?ni. Thor pochyli? si? i poklepa? Krohna, ca?uj?c go w g?ow?. – Nie wiem, co by?my zrobili bez niego – rzek? Reece. – Ja r?wnie? – odpowiedzia? Thor. Krohn zamrucza?, dumny i zadowolony. Kiedy zapu?cili si? kr?t? ?cie?k? g??biej w d?ungl?, natrafili na ?cian? nowego listowia, o ogromnych kwiatach wielko?ci Thora, mieni?cych si? wszystkimi mo?liwymi barwami. Z innych drzew zwiesza?y si? owoce wielko?ci g?az?w. Wszyscy zatrzymali si? w zadziwieniu, a Conval podszed? do jednego z owoc?w, kusz?cego czerwieni? i wyci?gn?? r?k?, chc?c go dotkn??. Nagle rozleg? si? g??boki, gard?owy warkot. Conval cofn?? si? i chwyci? sw?j miecz, a pozostali spojrzeli po sobie z niepokojem. – Co to by?o? – spyta? Conval. – Odg?os dobieg? st?d – powiedzia? Reece, wskazuj?c na inn? cz??? d?ungli. Wszyscy odwr?cili si? i spojrzeli. Lecz Thor nie dostrzeg? nic pr?cz li?ci. Krohn zawarcza? na co? w ciemno?ci. D?wi?k narasta? i stawa? si? coraz bardziej natarczywy. W ko?cu li?cie zacz??y si? porusza?. Thor i pozostali cofn?li si? o krok, dobyli mieczy i trwali w bezruchu, spodziewaj?c si? najgorszego. To, co wy?oni?o si? z le?nej g?stwiny, przekroczy?o nawet naj?mielsze oczekiwania Thora. Sta? przed nimi ogromny owad, pi?? razy wi?kszy od Thora, przypominaj?cy modliszk?, o dw?ch tylnych odn??ach i dw?ch mniejszych przednich, kt?re zwisa?y w powietrzu i by?y zako?czone ostrymi szponami. By? fluorescencyjnie zielony, pokryty ?uskami i mia? niewielkie skrzyd?a, brz?cz?ce i rozedrgane. Na czubku jego g?owy znajdowa?o si? dwoje ?lepi i trzecie na czubku nosa. Wyci?gn?? odn??a i ods?oni? jeszcze wi?cej szpon?w – skrytych pod gard?em – kt?re drga?y i uderza?y o siebie z trzaskiem. Owad sta? tak nad nimi, gdy kolejne szpony wysune?y si? z jego brzucha – d?uga, stercz?ca, chuda r?ka – i nagle tak szybko, ?e nikt nie zdo?a? zareagowa?, si?gn?? po O’Connora. Chwyci? go, zaciskaj?c na nim trzy rozrastaj?ce si? szpony, kt?re owin??y si? wok?? jego pasa. Uni?s? go wysoko w g?r?, jak gdyby by? pi?rkiem. O’Connor zamachn?? si? mieczem, lecz zrobi? to zdecydowanie za wolno. Stw?r potrz?sn?? nim kilka razy, po czym otworzy? nagle paszcz?, ukazuj?c rz?dy ostrych z?b?w, odwr?ci? O’Connora bokiem i zacz?? zbli?a? do paszczy. O’Connor wyda? z siebie krzyk, gdy w oczy zajrza?o mu widmo nag?ej i bolesnej ?mierci. Thor nie zwleka?. Bez zastanowienia umie?ci? kamie? w swojej procy, obra? cel i cisn?? nim w trzecie ?lepie stwora, znajduj?ce si? na czubku jego nosa. By? to celny strza?. Stw?r wrzasn?? – a by? to okropny d?wi?k, g?o?ny na tyle, by przeci?? drzewo wp??. Wypu?ci? O’Connora, kt?ry obr?ciwszy si? kilka razy w powietrzu wyl?dowa? na mi?kkim runie d?ungli. Wtedy bestia, rozw?cieczona, przenios?a wzrok na Thora. Thor wiedzia?, ?e stawianie oporu i walka z tym stworem by?yby daremne. Najmniej jeden z jego braci by zgin??, Krohn pewnie te?, i pozbawi?oby ich to cennych resztek si?. Pomy?la?, ?e mo?e weszli na jego terytorium i je?li szybko stamt?d odejd?, bestia zostawi ich w spokoju. – UCIEKAJCIE! – krzykn??. Odwr?cili si? i zacz?li biec. Bestia ruszy?a za nimi. Thor s?ysza?, jak szpony stwora przecinaj? g?ste listowie tu? za nimi, ?wiszcz?c w powietrzu i omijaj?c jego g?ow? o kilka st?p. Strz?py li?ci fruwa?y w powietrzu i spada?y na nich. Legioni?ci biegli jak jeden m?? i Thor przeczuwa?, ?e je?li tylko uda im si? zyska? przewag? nad stworem, uda im si? te? znale?? schronienie. Je?li nie, b?d? musieli stan?? do walki. Nagle biegn?cy obok niego Reece przewr?ci? si?, potkn?wszy si? o ga??? i wpad?szy twarz? w listowie. Thor wiedzia?, ?e nie zd??y wsta?, zatrzyma? si? wi?c przy nim, doby? miecza i zagrodzi? drog? bestii. – BIEGNIJCIE DALEJ! – krzykn?? Thor przez rami? do pozosta?ych, stoj?c obok Reece’a, got?w go broni?. Stw?r rzuci? si? na niego z rykiem i zamachn?? szponem na jego twarz. Thor zrobi? unik i jednocze?nie zamachn?? si? mieczem. Bestia wyda?a z siebie przera?liwy krzyk, kiedy Thor odci?? jeden z jej szpon?w. Zielony p?yn wytrysn?? z rany i opryska? Thora, kt?ry podni?s? wzrok i zobaczy? z przera?eniem, ?e szpon bestii odrasta r?wnie szybko, jak zosta? odci?ty. Jak gdyby Thor nigdy jej nie zrani?. Thor prze?kn?? ?lin?. Nie da si? zabi? tej bestii. A on j? rozw?cieczy?. Bestia zamachn??a si? jeszcze inn? r?k?, si?gaj?c? z jakiego? innego miejsca na jej ciele i uderzy?a Thora mocno w brzuch, wyrzucaj?c go w powietrze tak, ?e wyl?dowa? na k?pie drzew. Zbli?y?a jeden ze swych szpon?w ku Thorowi i Thor wiedzia?, ?e jest w tarapatach. Elden, O’Connor i bli?niacy rzucili si? naprz?d i gdy stw?r zbli?y? si? z kolejnym szponem do Thora, O’Connor pos?a? strza?? prosto w jego paszcz?. Strza?a utkwi?a w tyle gard?a i bestia wyda?a z siebie g?o?ny ryk. Elden si?gn?? po sw?j dwur?czny top?r i uderzy? w plecy stwora, a Conven i Conval rzucili po w??czni, trafiaj?c z obu stron jego gard?a. Reece skoczy? na nogi i zatopi? ostrze miecza w jej brzuchu. Thor podskoczy? i zamachn?? si? mieczem na kolejn? r?k? bestii, odcinaj?c j?. Krohn do??czy? do nich, skoczy? na stwora i zanurzy? k?y w jego gardle. Bestia wydawa?a z siebie krzyk za krzykiem, kiedy zadawali jej wi?cej ran, ni? Thor my?la?, ?e jest mo?liwe. Thor pomy?la?, ?e to niesamowite, ?e bestia jeszcze trzyma si? na nogach, a jej skrzyd?a wci?? drgaj?. Ten stw?r nie zamierza umrze?. Patrzyli z przera?eniem, jak – po kolei – bestia chwyta i zaczyna wyci?ga? w??cznie, miecze i top?r ze swojego cia?a – a wszystkie rany goj? si? w okamgnieniu. Tej bestii nie da?o si? pokona?. Bestia wygi??a si? w ty? i rykn??a tak g?o?no, ?e legioni?ci spojrzeli w g?r?, w szoku. Dali z siebie wszystko, pr?buj?c j? zrani?, a nie zadali jej nawet niewielkich ran. Bestia szykowa?a si? do kolejnego ataku, wystawiaj?c ostre jak brzytwa z?by i szpony i Thor zda? sobie spraw? z tego, ?e nic wi?cej nie mogli ju? zrobi?. Wszyscy zgin?. – Z DROGI! – rozleg? si? nagle krzyk. G?os dochodzi? zza Thora i brzmia? m?odo. Thor odwr?ci? si? i zobaczy? ma?ego ch?opca, w wieku mo?e jedenastu lat, kt?ry bieg? w ich kierunku, trzymaj?c w d?oni co?, co wygl?da?o na dzban z wod?. Thor uchyli? si?, a ch?opiec wyla? wod? na pysk bestii. Stw?r wygi?? si? w ty? i zaskrzecza?, a z jego pyska zacz??a unosi? si? para. Bestia wyci?gn??a szpony ku twarzy i pociera?a nimi po policzkach, ?lepiach, g?owie. Rycza?a ca?y czas, i to tak g?o?no, ?e Thor musia? zakry? uszy d?o?mi. W ko?cu odwr?ci?a si? i wystrzeli?a z powrotem w d?ungl?, znikaj?c w listowiu. Wszyscy odwr?cili si? i spojrzeli na ch?opca zdumieni, z nowo odkryt? wdzi?czno?ci?. Ch?opiec ubrany by? w ?achmany, mia? d?ugawe, br?zowe w?osy i bladozielone oczy o inteligentnym wejrzeniu, ca?y by? pokryty py?em. Jego bose stopy i brudne r?ce wskazywa?y na to, ?e tu mieszka?. Thor nigdy nie by? nikomu tak wdzi?czny jak jemu w tej chwili. – Or??em nic nie wsk?racie przy gatorbestii – powiedzia? ch?opiec, przewracaj?c oczyma. – Mieli?cie fart, ?e us?ysza?em krzyki i by?em niedaleko. W przeciwnym razie ju? by?cie nie ?yli. Nie wiecie, ?e nigdy nie staje si? na drodze gatorbestii? Thor spojrza? na swoich przyjaci??, oniemia?y. – Nie stan?li?my jej na drodze – rzek? Elden. – To ona stan??a nam na drodze. – One nigdy nie staj? nikomu na drodze – powiedzia? ch?opiec. – Chyba ?e wkroczycie na ich terytorium. – Co powinni?my byli zrobi?? – spyta? Reece. – C??, przede wszystkim nie patrze? jej w ?lepia – odrzek? ch?opiec. – A je?li zaatakuje, po?o?y? si? twarz? do ziemi i poczeka?, a? odejdzie. I najwa?niejsze, nigdy, przenigdy nie pr?bowa? ucieka?. Thor post?pi? krok naprz?d i po?o?y? d?o? na ramieniu ch?opca. – Ocali?e? nam ?ycie – powiedzia?. – Jeste?my twymi d?u?nikami. Ch?opiec wzruszy? ramionami. – Nie wygl?dacie na ?o?nierzy Imperium – powiedzia?. – Wygl?dacie, jakby?cie przybyli z jakiego? innego miejsca w ?wiecie. Dlaczego wi?c nie mia?bym wam pom?c? Wygl?dacie jak ta grupa, kt?ra przysz?a z ?odzi kilka dni temu. Thor i pozostali wymienili porozumiewawcze spojrzenia i zwr?cili si? do ch?opca. – Wiesz, kt?r?dy posz?a ta grupa? – spyta? Thor. Ch?opiec wzruszy? ramionami. – By?o ich wielu i nie?li jak?? bro?. Wygl?da?a na ci??k? – wszyscy musieli j? podtrzymywa?. Tropi?em ich wiele dni. ?atwo by?o ich wytropi?. Poruszali si? powoli i byli przy tym niezdarni i nieuwa?ni. Wiem, dok?d poszli, cho? nie tropi?em ich daleko za wiosk?. Mog? was tam zaprowadzi? i wskaza? w?a?ciwy kierunek, je?li chcecie. Ale nie dzi?. Wszyscy wymienili skonsternowane spojrzenia. – Dlaczego nie? – spyta? Thor. – Za kilka godzin zapadnie noc. Nie mo?na by? na zewn?trz po zmierzchu. – Ale dlaczego? – zapyta? Reece. Ch?opiec spojrza? na niego jak na szale?ca. – Etabugi – odrzek?. Thor zrobi? krok naprz?d i spojrza? na ch?opca. Od razu zapa?a? do niego sympati?. By? inteligentny, powa?ny, nieustraszony i zdawa? si? mie? wielkie serce. – Znasz jakie? miejsce, w kt?rym mogliby?my si? schroni? przez noc? Ch?opiec spojrza? na Thora i wzruszy? ramionami z niepewn? min?. Waha? si?. – Chyba nie powinienem – powiedzia?. – Dziadek b?dzie z?y. Nagle Krohn wychyn?? zza Thora i podszed? do ch?opca – jego oczy rozpromieni?y si? rado?ci?. – Jejku! – krzykn??. Krohn zacz?? liza? ch?opca po twarzy, a ten ?miej?c si? rado?nie wyci?gn?? r?k? i pog?adzi? Krohna po g?owie. Ch?opiec przykl?kn??, opu?ci? w??czni? i obj?? Krohna. Zdawa?o si?, ?e Krohn te? go obj?? i ch?opiec zacz?? si? ?mia? bez opami?tania. – Jak si? wabi? – zapyta? ch?opiec. – Co to jest? – Wabi si? Krohn – powiedzia? Thor z u?miechem. – To rzadki gatunek bia?ej pantery. Pochodzi zza oceanu. Z Kr?gu. My te? stamt?d pochodzimy. Polubi? ci?. Ch?opiec poca?owa? Krohna kilka razy, po czym w ko?cu wsta? i spojrza? na Thora. – C?? – powiedzia? ch?opiec z wahaniem. – Chyba mog? was zaprowadzi? do naszej wioski. Oby dziadek za bardzo si? nie z?o?ci?. Je?li si? zez?o?ci, b?dziecie w tarapatach. Chod?cie za mn?. Musimy si? pospieszy?. Za chwil? zapadnie zmrok. Ch?opiec odwr?ci? si? i zacz?? przedziera? si? przez d?ungl?, a Thor i pozostali ruszyli za nim. Thor by? zdumiony zr?czno?ci? ch?opca i tym, jak dobrze zna? d?ungl?. Trudno by?o za nim nad??y?. – Ludzie pojawiaj? si? tutaj od czasu do czasu – odezwa? si? ch?opiec. – Ocean, pr?d nios? ich prosto do przystani. Niekt?rzy ludzie id?c od morza przecinaj? t?dy, w drodze w jakie? inne miejsce. Wi?kszo?ci z nich nie udaje si? prze?y?. Po?era ich kt?ry? z le?nych stwor?w. Wy mieli?cie szcz??cie. S? tu stwory znacznie gorsze ni? gatorbestie. Thor prze?kn?? ?lin?. – Gorsze ni? to? Na przyk?ad jakie? Ch?opiec pokr?ci? g?ow?, nie przerywaj?c w?dr?wki. – Nie chcecie wiedzie?. By?em tu ?wiadkiem strasznych rzeczy. – Jak d?ugo tu jeste?? – spyta? Thor, zaciekawiony. – Ca?e ?ycie – odrzek? ch?opiec. – M?j dziadek nas tu przeni?s?, kiedy by?em ma?y. – Ale czemu tutaj, w to miejsce? Z pewno?ci? istniej? miejsca bardziej przyjazne ni? to. – Nie znasz Imperium, prawda? – spyta? ch?opiec. – Wsz?dzie s? ?o?nierze. Nie tak ?atwo si? przed nimi ukry?. Je?li nas z?api?, zrobi? z nas niewolnik?w. Ale tutaj rzadko si? zapuszczaj? – nie tak g??boko w d?ungl?. Kiedy przedzierali si? przez g?stwin? listowia, Thor uni?s? d?o?, ?eby odsun?? li?? ze swojej drogi, lecz ch?opiec odwr?ci? si? i odepchn?? jego r?k?, krzycz?c: – NIE DOTYKAJ TEGO! Wszyscy si? zatrzymali, a Thor spojrza? na li??, kt?rego niemal dotkn??. By? ogromny, ???ty i zdawa? si? by? zupe?nie nieszkodliwy. Ch?opiec uni?s? sw?j kij i lekko przytkn?? jego koniec do li?cia. Kiedy to zrobi?, li?? nagle i niezwykle szybko owin?? si? wok?? niego. Towarzyszy? temu ?wiszcz?cy d?wi?k. Czubek kija wyparowa?. Thor by? w szoku. – Li?? rankli – powiedzia? ch?opiec. – Trucizna. Gdyby? go dotkn??, nie mia?by? ju? d?oni. Thor rozejrza? si? po listowiu z nowo odkrytym szacunkiem. Nie m?g? si? nadziwi?, jak du?o mieli szcz??cia, ?e spotkali tego ch?opca. Ruszyli w dalsz? w?dr?wk?. Teraz wszyscy trzymali ju? r?ce blisko cia?a. Starali si? bardziej uwa?a?, patrze? pod nogi. – Trzymajcie si? blisko siebie i id?cie dok?adnie po moich ?ladach – powiedzia? ch?opiec. – Niczego nie dotykajcie. Nie pr?bujcie je?? tych owoc?w. I nie w?chajcie tych kwiat?w – chyba ?e chcecie zemdle?. – Hej, a to co? – zapyta? O’Connor, odwracaj?c si? i patrz?c na ogromny owoc zwieszaj?cy si? z ga??zi, d?ugi i w?ski, b?yszcz?cy na ???to. O’Connor zrobi? krok w jego stron?, wyci?gaj?c d?o?. – NIE! – krzykn?? ch?opiec. Lecz by?o ju? za p??no. Kiedy go dotkn??, ziemia pod nimi zapad?a si? i Thor poczu?, ?e ze?lizguje si? w d??, osuwaj?c si? po zboczu sp?ywaj?cym b?otem i wod?. Spadali z lawin? b?ota i nie mogli si? zatrzyma?. Z krzykiem sun?li w d?? przez setki st?p, prosto w czarn? otch?a? d?ungli. ROZDZIA? SI?DMY Erec siedzia? na ko?skim grzbiecie i oddycha? ci??ko, przygotowuj?c si? do ataku na dwustu wojownik?w, kt?rzy stali przed nim. Walczy? m??nie i uda?o mu si? po?o?y? pierwszych stu – lecz teraz jego ramiona os?ab?y, r?ce zacz??y dr?e?. Jego umys? m?g? walczy? po wsze czasy – lecz nie wiedzia?, jak d?ugo jego cia?u starczy si?, by dotrzyma? mu kroku. Zamierza? da? z siebie wszystko, jak we wszystkim, co robi? przez ca?e swoje ?ycie, i pozwoli? przeznaczeniu podejmowa? decyzje. Erec krzykn?? i ponagli? kopni?ciem konia, kt?rego ukrad? jednemu z przeciwnik?w, i przypu?ci? szar?? na ?o?nierzy. Oni zaszar?owali na niego, zag?uszaj?c jego samotny okrzyk swoim, w?ciek?ym. Na tym polu przela?o si? ju? sporo krwi i najwyra?niej ?adna ze stron nie zamierza?a odej??, dop?ki nie wyko?czy przeciwnika. Kiedy szar?owa?, Erec doby? zza pasa no?a, wycelowa? i cisn?? przed siebie w dowodz?cego ?o?nierza. By? to rzut idealny – Erec trafi? w gard?o i wojownik z?apa? si? za szyj?, puszczaj?c wodze i spadaj?c z konia. Wpad? pod kopyta innych koni, i kilka z nich potkn??o si? o niego i przewr?ci?o na ziemi?. Erec w?a?nie na to liczy?. Uni?s? oszczep w jednej r?ce, tarcz? w drugiej, opu?ci? zas?on? he?mu i natar? z ca?ych si?. Mia? zamiar zaszar?owa? na t? armi? najszybciej i najmocniej, jak tylko potrafi?, przyj?? wszystkie uderzenia, kt?re mia?y na niego spa?? i wyci?? lini? przez ?rodek wojska. Erec z krzykiem przypu?ci? szar?? na grup?. Wszystkie te lata potyczek na turniejach op?aci?y si? – Erec z wielk? wpraw? u?y? oszczepu, k?ad?c jednego ?o?nierza po drugim, str?caj?c ich po kolei. Pochyli? si? nisko, a w drugiej r?ce trzyma? tarcz?, kt?r? si? os?ania?; czu?, ?e zewsz?d spada na niego grad cios?w, na jego tarcz?, na jego zbroj?. Uderza?y w niego miecze, topory i buzdygany, istna burza metalu, i Erec modli? si?, by jego zbroja wytrzyma?a. Zacisn?? mocniej d?o? na oszczepie, str?caj?c tylu wojownik?w, ilu si? da?o, kiedy szar?owa?, wycinaj?c sobie ?cie?k? w tej sporej grupie. Erec nie zwalnia? i po mniej wi?cej minucie jazdy w ko?cu wynurzy? si? po drugiej stronie, znalaz? si? na otwartej przestrzeni. Przejecha? siej?c zniszczenie przez ?rodek grupy ?o?nierzy. Zabi? najmniej dwunastu z nich – ale nie przysz?o mu to ?atwo. Ci??ko oddycha?, jego cia?o rozrywa? b?l, brz?k metalu wci?? rozbrzmiewa? mu w uszach. Czu? si? tak, jak gdyby przepuszczono go przez przyrz?d do mielenia. Spojrza? w d?? i zobaczy?, ?e jest pokryty krwi?; na szcz??cie nie czu?, by zadano mu jakie? wi?ksze rany. Wygl?da?o na to, ?e to tylko niewielkie rozci?cia i dra?ni?cia. Erec zatoczy? ogromne ko?o, odwracaj?c si? znowu w stron? armii i gotuj?c si? na kolejne starcie. Ci r?wnie? odwr?cili si?, szykuj?c si? raz jeszcze do szar?y. Erec by? dumny ze swych dotychczasowych zwyci?stw, lecz coraz trudniej by?o mu z?apa? oddech i wiedzia?, ?e jeszcze jedno przej?cie przez t? grup? mo?e go wyko?czy?. Mimo tego gotowa? si? do kolejnej szar?y. Nigdy si? nie poddawa?. Nagle na ty?ach armii rozleg?y si? niespodziewane krzyki i Erec ze zdumieniem ujrza?, ?e jaki? oddzia? ?o?nierzy atakuje ty? grupy. Rozpozna? zbroj? i serce zabi?o mu szybciej z rado?ci: by? to jego bliski przyjaciel ze Srebrnej Gwardii, Brandt, wraz z ksi?ciem i dziesi?tkami jego ludzi. Serce mu zamar?o, gdy dostrzeg? w?r?d nich Alistair. Prosi? j?, by schroni?a si? w bezpiecznych murach zamku, a ona nie us?ucha?a. Kocha? j? za to bardziej, ni? by? w stanie wypowiedzie?. Ludzie Ksi?cia zaatakowali armi? od ty?u z w?ciek?ym okrzykiem bitewnym, wzbudzaj?c niema?e zamieszanie. Po?owa armii zwr?ci?a si? w ich stron? i natarli na siebie przy dono?nym zgrzycie metalu. Na czele jecha? Brandt ze swym dwur?cznym toporem. Zamachn?? si? na dowodz?cego ?o?nierza, odci?? mu g?ow?, i w tym samym ruchu zatopi? ostrze w piersi innego m??czyzny. Erec od?y?, na nowo przepe?niony nadziej?: wykorzysta? chaos i natar? na drug? po?ow? armii. Pochyli? si? w galopie, wyrwa? wystaj?c? z ziemi w??czni?, odchyli? si? w ty? i cisn?? ni? z si?? dziesi?ciu m??czyzn. W??cznia przeszy?a gard?o jednego ?o?nierza i zatopi?a si? w piersi innego. Erec uni?s? wysoko miecz i opu?ci? go na pierwszego ?o?nierza, kt?rego m?g? dosi?gn??, przecinaj?c trzonek jego buzdyganu w po?owie, zamachuj?c si? i odcinaj?c jego g?ow?. Erec walczy?, rzucaj?c si? w grup? m??czyzn z ca?? si??, jak? mu pozosta?a, pchaj?c, blokuj?c, paruj?c ciosy, atakuj?c ?o?nierzy, kt?rzy nacierali na niego chmar? ze wszystkich stron. Na przemian unosi? tarcz?, blokuj?c kolejne uderzenia, i atakowa?; w ci?gu kilku chwil dziesi?tki ?o?nierzy otoczy?y go, napieraj?c na niego z ka?dej strony. Zabi? wi?cej, ni? by?by w stanie zliczy?, lecz by?o ich zbyt wielu, nawet mimo tego, ?e ludzie ksi?cia walczyli z nimi na drugim froncie. Jeden z nich zamachn?? si? buzdyganem na Ereca i trafi? go w plecy, mi?dzy ?opatki. Erec krzykn?? z b?lu, kiedy kolczasta metalowa kula wyl?dowa?a na jego kr?gos?upie. Spad? z konia prosto na ziemi?. Uderzenie pozbawi?o go oddechu. Nie poddawa? si? jednak. Instynkt podpowiada? mu, co robi?. Zachowa? na tyle przytomny umys?, by przeturla? si?, unie?? tarcz? i zablokowa? cios, kt?ry spada? na jego g?ow?. Odpar? atak mieczem i rani? m??czyzn? w rami?. Jeden z ?o?nierzy zamierza? rozdepta? g?ow? Ereca, lecz ten usun?? si? z drogi, zamachn?? i odci?? nogi konia, a je?dziec spad? na ziemi?. Erec przetoczy? si? i d?gn?? go w pier?. Naciera?o na niego coraz wi?cej m??czyzn. Erec przetoczy? si? na kolana i blokowa? uderzenie za uderzeniem, odpieraj?c ciosy roj?cych si? wok?? niego ?o?nierzy. Jego ramiona s?ab?y. Wojownik o wyj?tkowo imponuj?cej posturze i prostej, d?ugiej brodzie wyst?pi? naprz?d i podni?s? wysoko top?r. Erec uni?s? tarcz?, by zablokowa? cios, lecz inny ?o?nierz wytr?ci? mu j? z r?k i nim Erec by? w stanie zareagowa?, trzeci ?o?nierz nadepn?? na jego pier?, przyszpilaj?c go do ziemi. By?o ich po prostu zbyt wielu, a Erec by? zbyt zm?czony. M?g? jedynie patrze?, jak ogromny rycerz opuszcza top?r. Nagle k?tem oka dostrzeg? jakie? poruszenie i ujrza?, jak Brandt unosi sw?j miecz wysoko z dzikim okrzykiem i zamachuje si? z ca?ych si?. Jednym ruchem przeci?? r?koje?? topora wp?? i ?ci?? g?ow? ogromnego rycerza. Za nim zjawili si? ksi??? i kilku innych, atakuj?c ?o?nierzy wok?? Ereca, wycinaj?c do niego drog?. Erec obr?ci? si?, chwyci? nog? m??czyzny, kt?ry sta? na jego piersi i powali? go na ziemi?; po czym przetoczy? si? i go?ymi r?koma skr?ci? mu kark. Erec wyci?gn?? sztylet zza jego pasa, obr?ci? si? i zatopi? go w gardle innego napastnika, kt?ry si? do niego zbli?a?. Stan?? na nogi, podni?s? miecz ze sp?ywaj?cego krwi? pola bitwy i od?y? po raz drugi. Erec siek? na wszystkie strony, pokrzepiony tym, ?e zn?w walczy? u boku swego przyjaciela Brandta i ?e mieli wsparcie ludzi ksi?cia. We dw?ch wyci?li wkr?tce drog?, zabijaj?c tuzin m??czyzn, kt?rzy na nich napierali. Erec znalaz? wolnego konia, dosiad? go i szybko przy??czy? si? do pozosta?ych. Oceni? sytuacj?: do??czy?o do niego kilka dziesi?tek ludzi ksi?cia i razem stawiali czo?a temu, co pozosta?o z armii mo?now?adcy, oko?o setki m??czyzn. Natychmiast poszuka? wzrokiem Alistair i zobaczy? j? na grzbiecie Warkfina na obrze?ach pola bitwy, przygl?daj?c? sie wszystkiemu. Erecowi ul?y?o – by?a bezpieczna, z dala od walki. Erec oddycha? ci??ko, a u jego boku r?wnie ci??ko dysza? Brandt, podobnie jak on zbroczony krwi?. – Wiedzia?em, ?e jeszcze b?d? walczy? u twego boku – rzek?. – Lecz nie spodziewa?em si?, ?e nast?pi to tak szybko. Erec u?miechn?? si?. – Wygl?da na to, ?e zn?w jestem twym d?u?nikiem. – Nic podobnego – powiedzia? Brandt. – Pami?tasz Artani? przed dziesi?ciu laty? Teraz jeste?my kwita. Kiedy przygotowywali si?, by zaszar?owa? na pozosta?? setk? ludzi, z ty??w grupy doszed? ich nagle kolejny krzyk i Erec, zdezorientowany, odwr?ci? si? pr?buj?c poj??, co si? dzieje. Zmru?y? oczy i zda?o mu si?, ?e w oddali widzi bitw?, kt?ra wybuch?a na ty?ach wojsk. Nie rozumia?, co si? dzieje. Czy?by ludzie mo?now?adcy ?cierali si? mi?dzy sob?? – To twoi ludzie? – spyta? Erec ksi?cia. Lecz ksi??? zaprzeczy? ruchem g?owy, r?wnie zbity z panta?yku. Êîíåö îçíàêîìèòåëüíîãî ôðàãìåíòà. Òåêñò ïðåäîñòàâëåí ÎÎÎ «ËèòÐåñ». Ïðî÷èòàéòå ýòó êíèãó öåëèêîì, êóïèâ ïîëíóþ ëåãàëüíóþ âåðñèþ (https://www.litres.ru/pages/biblio_book/?art=43696295&lfrom=688855901) íà ËèòÐåñ. Áåçîïàñíî îïëàòèòü êíèãó ìîæíî áàíêîâñêîé êàðòîé Visa, MasterCard, Maestro, ñî ñ÷åòà ìîáèëüíîãî òåëåôîíà, ñ ïëàòåæíîãî òåðìèíàëà, â ñàëîíå ÌÒÑ èëè Ñâÿçíîé, ÷åðåç PayPal, WebMoney, ßíäåêñ.Äåíüãè, QIWI Êîøåëåê, áîíóñíûìè êàðòàìè èëè äðóãèì óäîáíûì Âàì ñïîñîáîì.
Íàø ëèòåðàòóðíûé æóðíàë Ëó÷øåå ìåñòî äëÿ ðàçìåùåíèÿ ñâîèõ ïðîèçâåäåíèé ìîëîäûìè àâòîðàìè, ïîýòàìè; äëÿ ðåàëèçàöèè ñâîèõ òâîð÷åñêèõ èäåé è äëÿ òîãî, ÷òîáû âàøè ïðîèçâåäåíèÿ ñòàëè ïîïóëÿðíûìè è ÷èòàåìûìè. Åñëè âû, íåèçâåñòíûé ñîâðåìåííûé ïîýò èëè çàèíòåðåñîâàííûé ÷èòàòåëü - Âàñ æä¸ò íàø ëèòåðàòóðíûé æóðíàë.