*** Òâîåé Ëóíû çåëåíûå öâåòû… Ìîåé Ëóíû áåñïå÷íûå ðóëàäû, Êàê ñâåòëÿ÷êè ãîðÿò èç òåìíîòû,  ëèñòàõ âèøíåâûõ ñóìðà÷íîãî ñàäà. Òâîåé Ëóíû ïå÷àëüíûé êàðàâàí, Áðåäóùèé â äàëü, òðîïîþ íåâåçåíüÿ. Ìîåé Ëóíû áåçäîííûé îêåàí, È Áðèãàíòèíà – âåðà è ñïàñåíüå. Òâîåé Ëóíû – ïå÷àëüíîå «Ïðîñòè» Ìîåé Ëóíû - äîâåð÷èâîå «Çäðàâñòâóé!» È íàøè ïàðàëëåëüíûå ïóòè… È Ç

Zew Honoru

Zew Honoru Morgan Rice Kr?gu Czarnoksi??nika #4 Zew Honoru (Ksi?ga 4 Kr?gu Czarnoksi??nika) ukazuje kolejne losy Thora po powrocie z Rytua?u Stu Dni. Zahartowany w boju uczy si?, co oznacza walczy? o ojczyst? ziemi?, walczy? na ?mier? i ?ycie. Wojska McCloud?w zapuszczaj? si? g??boko na terytorium MacGil?w – g??biej ni? kiedykolwiek w ca?ej historii Kr?gu – a Thor wpada w zasadzk?. Teraz od niego zale?y, czy zdo?a odeprze? atak i ocali? kr?lewski dw?r. Godfrey zosta? otruty przez swego brata bardzo rzadk? i siln? trucizn?. Jego los spoczywa teraz w r?kach Gwen, kt?ra robi, co mo?e, by nie dopu?ci? do jego ?mierci. Gareth popad? w jeszcze g??bsz? paranoj? i frustracj?. Wynajmuje plemi? barbarzy?c?w jako osobist? stra? i przekazuje im Srebrn? Sal? – siedzib? Srebrnej Gwardii. Doprowadza tym do powstania roz?amu na kr?lewskim dworze, co z kolei grozi wybuchem wojny domowej. Knuje r?wnie? intryg?, w kt?rej zmusza Gwendolyn do ma??e?stwa z wojownikiem nale??cym do okrutnego plemienia Nevarun?w. Przyja?nie Thora pog??biaj? si? wraz z tym, jak jego oddzia?y docieraj? do nowych miejsc, mierz? si? z nieoczekiwanymi potworami i walcz? rami? w rami? w niewyobra?alnej bitwie. Thor odwiedza swe rodzinne strony i w epickiej konfrontacji z ojcem odkrywa wielki sekret swojej przesz?o?ci: tego kim jest on, kim jest jego matka – i jakie jest jego przeznaczenie. Dzi?ki zaawansowanym ?wiczeniom, jakim poddaje go Argon, zaczyna wykorzystywa? moce, kt?rych istnienia u siebie nie podejrzewa?; z ka?dym dniem staje si? coraz pot??niejszy. Jego zwi?zek z Gwen pog??bia si?. Thor wraca na kr?lewski dw?r z zamiarem o?wiadczenia si? jej – ale mo?e by? na to ju? za p??no. Wykorzystuj?c informatora Andronicus prowadzi milionowa armi? Imperium, zamierzaj?c ponownie zaatakowa? kanion i zniszczy? Kr?g. I kiedy wydaje si?, ?e ju? nic gorszego nie mo?e si? wydarzy? na kr?lewskim dworze, w opowie?ci nast?puje szokuj?cy zwrot akcji. Czy Godfrey prze?yje? Czy Gareth abdykuje? Czy kr?lewski dw?r czeka roz?am, czy inwazja Imperium odniesie sukces? Czy Gwendolyn i Thor si? w ko?cu zejd?? I czy Thor pozna swoje przeznaczenie? Dzi?ki szczeg??owo zarysowanej inscenizacji i charakteryzacji, ZEW HONORU staje si? epick? opowie?ci? o przyjacio?ach i kochankach, rywalach i zalotnikach, rycerzach i smokach, intrygach i politycznych machinacjach, o dorastaniu, z?amanych sercach, oszustwach, ambicji i zdradzie. Jest to opowie?? o honorze i odwadze, ludzkim losie i przeznaczeniu; o magii. To fantazja, kt?ra przenosi nas w niezapomniany ?wiat, kt?ry przemawia do wszystkich grup wiekowych i p?ci. Powie?? liczy 85. 000 s??w. Kipi akcj?, romansem, przygod? i suspensem. Si?gnij po ni? i zakochaj si? na nowo. vampirebooksite. com (komentarz dotycz?cy Turned) Morgan Rice Zew Honoru (Ksi?ga 4 Kr?gu Czarnoksi??nika) Przek?ad: Micha? G?uszak O autorce Morgan Rice plasuje si? na samym szczycie listy najpopularniejszych autor?w powie?ci dla m?odzie?y. Swoj? renom? zawdzi?cza cyklom opowie?ci pod tytu?em THE VAMPIRE JOURNALS – obejmuj?cy jedena?cie ksi?g (kolejne w trakcie pisania); THE SURVIVAL TRILOGY – postapokaliptyczny dreszczowiec obejmuj?cy dwie ksi?gi (kolejna w trakcie pisania); KR?G CZARNOKSI??NIKA – epickie fantasy, obejmuj?ce trzyna?cie ksi?g (kolejne w trakcie pisania) Ksi??ki jej autorstwa dost?pne s? w wersjach audio i drukowanej i zosta?y przet?umaczone na j?zyk niemiecki, francuski, w?oski, hiszpa?ski, portugalski, japo?ski, chi?ski, szwedzki, holenderski, turecki, w?gierski, czeski oraz s?owacki (kolejne wersje j?zykowe w trakcie opracowywania). TURNED (Ksiega 1 cyklu Vampire Journals) oraz WYPRAWA BOHATER?W (Ksi?ga 1 cyklu Kr?g Czarnoksi??nika) dost?pne s? nieodp?atnie w Sklepie Play! Morgan ch?tnie czyta wszelkie wiadomo?ci od was. Zach?camy zatem do kontaktu z ni? za po?rednictwem strony www.morganricebooks.com (http://www.morganricebooks.com/), gdzie b?dziecie mogli dopisa? sw?j adres do listy emaili, otrzyma? bezp?atn? wersj? ksi??ki i darmowe materia?y reklamowe, pobra? bezp?atn? aplikacj?, otrzyma? najnowsze, niedost?pne gdzie indziej wiadomo?ci, po??czy? si? poprzez Facebook i Twitter i po prostu pozosta? w kontakcie! Wybrane komentarze do ksi??ek Morgan Rice KR?G CZARNOKSI??NIKA zawiera wszystko, co niezb?dne, aby odnie?? natychmiastowy sukces: fabu??, kontrspisek, tajemnic?, dzielnych rycerzy, rozwijaj?ce si? bujnie zwi?zki uczuciowe i z?amane serca, podst?p i zdrad?. Zapewni rozrywk? na wiele godzin i zadowoli czytelnik?w w ka?dym wieku. Zalecana jako sta?a pozycja w biblioteczce ka?dego czytelnika fantasy.     –Books and Movie Reviews, Roberto Mattos Rice robi ?wietn? robot? wci?gaj?c czytelnika w swoj? opowie?? od samego jej pocz?tku; wykorzystuje doskona?e jako?ciowo opisy wykraczaj?ce poza zwyk?? sceneri?.... ?adnie napisane i ?atwo si? czyta.     –Black Lagoon Reviews (komentarz dotycz?cy Turned) Idealna opowie?? dla m?odych czytelnik?w. Morgan Rice zrobi?a ?wietn? robot? buduj?c niezwyk?y ci?g zdarze?… Orze?wiaj?ca i niepowtarzalna. Skupia si? wok?? jednej dziewczyny… jednej niezwyk?ej dziewczyny! Wydarzenia zmieniaj? si? w wyj?tkowo szybkim tempie. ?atwo si? czyta. Zalecany nadz?r rodzicielski.     –The Romance Reviews (komentarz dotycz?cy Turned) Zaw?adn??a moj? uwag? od samego pocz?tku i do ko?ca to si? nie zmieni?o… To historia o zadziwiaj?cej przygodzie, wartkiej i pe?nej akcji od samego pocz?tku. Nie ma tu miejsca na nud?.     –Paranormal Romance Guild (komentarz dotycz?cy Turned) Kipi akcj?, romansem, przygod? i suspensem. Si?gnij po ni? i zakochaj si? na nowo.     – vampirebooksite.com (komentarz dotycz?cy Turned) Wspania?a fabu?a. To ten rodzaj ksi??ki, kt?r? ci??ko od?o?y? w nocy. Zako?czona tak nieoczekiwanym i spektakularnym akcentem, i? b?dziesz natychmiast chcia? kupi? drug? cz???, tylko po to, aby zobaczy?, co b?dzie dalej.     –The Dallas Examiner (komentarz dotycz?cy Loved) Rywal ZMIERZCHU oraz PAMI?TNIK?W WAMPIR?W. Nie b?dziesz m?g? oprze? si? ch?ci czytania do ostatniej strony. Je?li jeste? mi?o?nikiem przygody, romansu i wampir?w to ta ksi??ka jest w?a?nie dla ciebie!     –Vampirebooksite.com (komentarz dotycz?cy Turned) Morgan Rice udowadnia kolejny ju? raz, ?e jest szalenie utalentowan? autork? opowiada?… Jej ksi??ki podobaj? si? szerokiemu gronu odbiorc?w ??cznie z m?odszymi fanami gatunku fantasy i opowie?ci o wampirach. Ko?czy si? niespodziewanym akcentem, kt?ry pozostawia czytelnika w szoku.     –The Romance Reviews (komentarz dotycz?cy Loved) Ksi??ki z cyklu KR?G CZARNOKSI??NIKA autorstwa Morgan Rice A QUEST OF HEROES (Book #1) – Wyprawa Bohater?w A MARCH OF KINGS (Book #2) – Marsz W?adc?w A FATE OF DRAGONS (Book #3) – Los Smok?w A CRY OF HONOR (Book #4) – Zew Honoru A VOW OF GLORY (Book #5) – Blask Chwa?y A CHARGE OF VALOR (Book #6) – Szar?a Walecznych A RITE OF SWORDS (Book #7) – Rytua? Mieczy A GRANT OF ARMS (Book #8) – Ofiara Broni A SKY OF SPELLS (Book #9) – Niebo Zakl?? A SEA OF SHIELDS (Book #10) – Morze Tarcz A REIGN OF STEEL (Book #11) – ?elazne Rz?dy A LAND OF FIRE (Book #12) – Kraina Ognia A RULE OF QUEENS (Book #13) – Rz?dy Kr?lowych –– Nie l?kaj si? wielko?ci: Jednym przypada ona z urodzenia, inni wyd?wign? si? ku niej, innym nareszcie z nieba spadnie –     William Shakespeare ROZDZIA? PIERWSZY Luanda pomkn??a przez plac przypominaj?cy pole bitwy w kierunku niewielkiego domostwa, w kt?rym przed chwil? znikn?? kr?l McCloud. Ledwie uda?o jej si? unikn?? stratowania przez galopuj?cego konia, gdy bieg?a do swego celu. W d?oni ?ciska?a zimny, ?elazny pr?t, a jej cia?em miota?y dreszcze. Pokonywa?a zakurzon? drog? miasta, kt?re kiedy? tak dobrze zna?a, miasta, w kt?rym ?yli jej pobratymcy. Od miesi?cy zmuszano j?, by by?a ?wiadkiem ich rzezi – i mia?a ju? tego do??. Co? w niej p?k?o. By?o jej wszystko jedno. Chocia?by mia?a stan?? sama naprzeciw ca?ej armii McClouda – zrobi wszystko, by to powstrzyma?. Wiedzia?a, ?e to, co zamierza?a zrobi?, by?o szalone, ?e stawia?a na szali swoje ?ycie i McCloud najprawdopodobniej j? zabije. Jednak?e bieg?a dalej, odepchn?wszy od siebie te my?li. Nadesz?a pora, by zrobi? to, co s?uszne – bez wzgl?du na konsekwencje. Zauwa?y?a McClouda w oddali, po drugiej stronie placu, jak szed? w?r?d swych ?o?nierzy, taszcz?c biedn?, wrzeszcz?c? dziewczyn? w kierunku opuszczonego domostwa, niewielkiej glinianej chaty. Zatrzasn?? za sob? drzwi, wznosz?c k??by kurzu doko?a. – Luanda! – dobieg? j? czyj? g?os. Obejrza?a si? i spostrzeg?a Bronsona. By? oddalony od niej o jakie? sto jard?w i goni? j?. Zwolni? nagle, kiedy nieko?cz?cy si? potok ?o?nierzy i koni utrudni? mu bieg. Luanda zobaczy?a w tym swoj? szans?. Je?li Bronson j? dogoni, powstrzyma j? przed realizacj? jej zamierzenia. Podwoi?a tempo. ?ciskaj?c pr?t, pr?bowa?a nie my?le?, jak szalony by? jej zamiar, jak nik?e szanse mia?a. Je?li ca?ym armiom nie uda?o si? dot?d pokona? McClouda, je?li jego genera?owie, a nawet w?asny syn trz??li si? przed nim ze strachu, to jak? szans? mog?a mie? ona jedna? Co wi?cej, Luanda nigdy jeszcze nie zabi?a cz?owieka, a co tu m?wi? o m??czy?nie tej postury, co McCloud. Czy, kiedy nadejdzie pora, nie zastygnie w miejscu ze strachu? Czy jest w stanie si? do niego podkra??? Czy McCloud jest nietykalny, tak, jak ostrzega? j? Bronson? Czu?a, jak pogrom i rozlew krwi, jakie przynios?a ze sob? ta armia, przyt?aczaj? j?. ?a?owa?a, ?e kiedykolwiek zgodzi?a si? wyj?? za McClouda, mimo, ?e kocha?a Bronsona. Z czasem przekona?a si?, ?e McCloudowie to barbarzy?cy, kt?rych okrucie?stwa nie da si? okie?zna?. MacGilowie mieli szcz??cie, ?e od McCloud?w oddziela?y ich Highlands; ?e McCloudowie zadomowili si? po swojej stronie Kr?gu. Dopiero teraz to sobie u?wiadomi?a. Jaka by?a naiwna, jak g?upia, kiedy my?la?a, ?e McCloudowie nie byli a? tak ?li, jak jej to wk?adano do g?owy przez ca?e dzieci?stwo. S?dzi?a, ?e zdo?a ich zmieni?, ?e zostaj?c ich kr?lewn?, a pewnego dnia kr?low?, odniesie sukces, bez wzgl?du na ryzyko. Teraz ju? wiedzia?a, jak bardzo si? myli?a. Odda?aby wszystko – sw?j tytu?, bogactwa, s?aw? i wszystko, co si? z nimi wi??e, byleby tylko nigdy nie spotka? McCloud?w, by pozosta? bezpieczn? w?r?d swej rodziny, po jej stronie Kr?gu. By?a z?a, ?e jej ojciec zaaran?owa? to ma??e?stwo; by?a m?oda i naiwna, powinna wiedzie? lepiej. Czy polityka a? tak bardzo dla niego si? liczy?a, ?e po?wi?ci? w?asn? c?rk?? By?a na niego w?ciek?a r?wnie? dlatego, ?e umar?, ?e zostawi? j? sam? na pastw? tego wszystkiego woko?o. Przez kilka ostatnich miesi?cy przesz?a tward? szko??, nauczy?a si? polega? na sobie. I teraz nadesz?a chwila, by wszystko naprawi?. Trz?s?a si? ca?a, kiedy wreszcie dotar?a do glinianego domostwa i stan??a przed ciemnymi, d?bowymi drzwiami. Odwr?ci?a si? i rozejrza?a, spodziewaj?c si?, ?e ludzie McClouda rzuc? si? na ni? z dw?ch stron. Z ulg? stwierdzi?a jednak, ?e byli zbyt zaj?ci sianiem spustoszenia i nie zwracali na ni? uwagi. Unios?a d?o? i chwyciwszy ga?k? przekr?ci?a j? najdelikatniej jak potrafi?a. Modli?a si?, by nie wzbudzi?o to czujno?ci McClouda. Wesz?a do ?rodka. By?o ciemno. Jej wzrok nawyk?y do ostrego, s?onecznego ?wiat?a odbijanego przez bia?e mury miasta, powoli przyzwyczai? si? do mroku. Przekroczy?a pr?g. Poczu?a ch??d. Us?ysza?a te? od razu szloch i zawodzenie dziewczyny. Rozejrza?a si? po niewielkim domostwie. Na ziemi, rozebrany od pasa w d?? le?a? McCloud, a pod nim wykr?ca?a si? i walczy?a rozebrana dziewczyna. P?aka?a i krzycza?a z oczyma utkwionymi w suficie, a McCloud uni?s? sw? wielk?, mi?sist? d?o? i zas?oni? jej usta. Luanda nie mog?a uwierzy?, ?e to si? dzieje naprawd?, ?e w?a?nie wciela sw?j plan w ?ycie. Niepewnie post?pi?a do przodu. Jej r?ce si? trz?s?y, jej kolana robi?y si? coraz s?absze i modli?a si? o si??, by m?c zrealizowa? sw?j plan. ?cisn??a ?elazny pr?t jakby by? jej ostatni? desk? ratunku. Prosz?, Bo?e, pozw?l mi zabi? tego cz?owieka. S?ysza?a jak McCloud chrz?ka? i st?ka?, jak jakie? dzikie zwierz?, czerpi?c przyjemno?? z gwa?tu. By? niepohamowany. Wrzaski dziewczyny zdawa?y si? g?o?niejsze z ka?dym jego ruchem. Luanda zrobi?a kolejny krok, jeszcze jeden, a? w ko?cu znalaz?a si? blisko McClouda. Spojrza?a w d?? na jego cia?o, pr?buj?c wybra? najlepsze miejsce do wbicia pr?ta. Na szcz??cie zdj?? z siebie kolczug? i w tej chwili mia? na sobie tylko cienk?, p??cienn? koszul?, przemoczon? od potu. Poczu?a go i a? j? cofn??o. Post?pi? nieostro?nie, zdejmuj?c z siebie zbroj?. Luanda postanowi?a, ?e b?dzie to jego ostatni b??d. Zamierza?a obj?? pr?t obiema r?koma, unie?? wysoko i zatopi? w jego obna?onym ciele. Kiedy post?kiwanie McClouda osi?gn??o apogeum, Luanda wznios?a pr?t. Pomy?la?a, jak odmieni si? jej ?ycie, jak za chwil? nic ju? nie b?dzie takie samo. Kr?lestwo McCloud?w wyzwoli si? od rz?d?w tyrana. Jej lud uniknie dalszej zag?ady. Jej m?? zajmie jego miejsce i w ko?cu wszystko b?dzie dobrze. Sta?a jednak nad nim unieruchomiona strachem. Trz?s?a si?. Wiedzia?a, ?e je?li nic zaraz nie zrobi, to ju? nigdy nie zdob?dzie si? na odwag?. Wstrzyma?a oddech, podesz?a krok bli?ej, unios?a pr?t wysoko nad g?ow? obiema r?koma i nagle upad?a na kolana, uderzaj?c ze wszystkich si? w jego plecy, gotowa przebi? go na wskro?. Co? jednak wydarzy?o si? w tej samej chwili, zbyt szybko, by mog?a zareagowa?. Jak przez mg?? zobaczy?a, ?e w ostatnim momencie McCloud zdo?a? stoczy? si? w bok. Jak na m??czyzn? tej postury, by? szybszy, ni? mog?a to sobie wyobrazi?. Sturla? si?, ods?aniaj?c dziewczyn?, a Luanda nie by?a ju? w stanie zatrzyma? swego ciosu. ?elazny pr?t pomkn?? w d??, ku zgrozie Luandy, i przebi? pier? dziewczyny. Dziewczyna usiad?a wyprostowana, krzycz?c. Luanda za? zmartwia?a, czuj?c jak ostrze przebi?o pier? dziewczyny g??boko a? do serca. Krew pociek?a z jej ust. Spojrza?a na Luand? przera?ona, z poczuciem zdrady. W ko?cu upad?a na plecy martwa. Luanda kl?cza?a. By?a odr?twia?a, nie mog?a otrz?sn?? si? z tego, co przed chwil? zrobi?a, a z czego nie w pe?ni zdawa?a sobie spraw?. Zanim jednak zd??y?a to poj??, zanim u?wiadomi?a sobie, ?e McCloud by? ca?y i zdr?w, poczu?a k?uj?cy b?l od uderzenia w twarz, kt?re powali?o j? na ziemi?. Opadaj?c w d??, zda?a sobie niejasno spraw?, ?e McCloud w?a?nie uderzy? j?, wymierzy? pot??ny cios w jej twarz. Dopiero teraz dotar?o do niej wszystko to, co uczyni?a po wej?ciu do izby. McCloud przez ten ca?y czas udawa?, czeka? na ten moment, w kt?rym nie tylko unikn?? jej ciosu, ale r?wnie? wmanewrowa? j? w zabicie tej nieszcz?snej dziewki, sprawi?, by ca?a wina spocz??a na sumieniu Luandy. Zanim ?wiat znikn?? we mgle, k?tem oka dostrzeg?a wyraz twarzy McClouda. Przygl?da? si? jej, szczerz?c z?by w szerokim u?miechu, dysz?c ci??ko jak jakie? dzikie zwierz?. Ostatnie, co us?ysza?a zanim jego wielki but uderzy? j? w g?ow?, by? jego gard?owy g?os, kt?rym wycharcza? niczym zwierz: – Wy?wiadczy?a? mi przys?ug? – powiedzia?. – Ju? i tak z ni? sko?czy?em. ROZDZIA? DRUGI Gwendolyn bieg?a kr?tymi ulicami najgorszej cz??ci Kr?lewskiego Grodu. ?zy ciek?y jej po policzkach od momentu, kiedy wybieg?a z zamku, chc?c znale?? si? jak najdalej od Garetha. Jej serce wci?? mocno bi?o po rozmowie z bratem, gdy zobaczy?a ko?ysz?ce si? cia?o powieszonego Firtha, kiedy us?ysza?a gro?by Garetha. Usi?owa?a rozpaczliwie oddzieli? prawd? od fa?szu, od jego k?amstw. W jego umy?le jednak prawda i fa?sz spl?ta?y si? ze sob? i ci??ko by?o powiedzie?, co pozostaje rzeczywiste. Mo?e pr?bowa? j? jedynie nastraszy?? A mo?e wszystko, co powiedzia?, by?o prawd?? Widzia?a dyndaj?ce cia?o Firtha na w?asne oczy, dlatego te? tym razem to wszystko mog?o okaza? si? prawd?. By? mo?e Godfrey naprawd? zosta? otruty; mo?e rzeczywi?cie zosta?a sprzedana, wrobiona w ma??e?stwo z jednym z tych dzikich Nevarun?w; mo?e Thor zmierza? w?a?nie wprost w zastawion? na niego pu?apk?. Na t? my?l przeszy? j? dreszcz. Czu?a si? bezradna. Musia?a co? zrobi?. Nie mog?a pobiec za Thorem, ale mog?a odszuka? Godfreya i sprawdzi?, czy rzeczywi?cie zosta? otruty – i czy jeszcze ?y?. Przyspieszy?a kroku, zag??biaj?c si? coraz bardziej w obskurne dzielnice miasta, dziwi?c si?, ?e ju? dwukrotnie przysz?o jej je odwiedza? w tak kr?tkim czasie, przebywa? w tej cz??ci Kr?lewskiego Grodu, kt?ra napawa?a j? obrzydzeniem, do kt?rej poprzysi?g?a nigdy nie wraca?. Je?li rzeczywi?cie Godfrey zosta? otruty, to z pewno?ci? sta?o si? to w pijalni. No bo gdzie indziej? By?a w?ciek?a na niego, ?e tu wr?ci?, ?e zignorowa? niebezpiecze?stwo, ?e by? nieostro?ny. Przede wszystkim jednak – obawia?a si? o niego. U?wiadomi?a sobie, jak bardzo bliski sta? si? jej brat w tych ostatnich kilku dniach, a my?l, ?e mog?a r?wnie? jego straci?, zw?aszcza teraz, po ?mierci ojca, zostawi?a pustk? w jej sercu. Czu?a si? te? w pewien spos?b odpowiedzialna. Czu?a autentyczny strach, pokonuj?c kolejne ulice. Nie z powodu pijak?w, czy te? r??nych rzezimieszk?w, kt?rych teraz mija?a. Ba?a si? raczej swego brata, Garetha. W trakcie ich ostatniej rozmowy zachowywa? si?, jakby go demon op?ta?. Nie mog?a zapomnie? wyrazu jego twarzy, jego oczu – tak bardzo mrocznych, tak bezdusznych. Wygl?da? na op?tanego. Jego posta? na tronie ich ojca nadawa?a wszystkiemu tylko wi?cej niesamowito?ci. Obawia?a si? jego poczyna?. By? mo?e rzeczywi?cie knu? plan wydania jej za m??, co?, na co ona nigdy si? nie zgodzi; a mo?e chcia? tylko wyprowadzi? j? z r?wnowagi, a w rzeczywisto?ci zamierza? j? zabi?. Gwen rozejrza?a si?. Bieg?a i wszystkie twarze, kt?re widzia?a zdawa?y si? nieprzyjazne i obce. Ka?dy stanowi? potencjalne zagro?enie, ka?dy m?g? by? wys?annikiem Garetha nios?cym jej ?mier?. Zaczyna?a popada? w paranoj?. Skr?ci?a za rogiem i wpad?a ramieniem na starszego, pijanego m??czyzn?. Straci?a r?wnowag?, odskoczy?a i krzykn??a mimowolnie. Mia?a nerwy napi?te jak postronki. Dopiero po chwili zorientowa?a si?, i? by? to jaki? niechlujny przechodzie?, a nie jeden z pacho?k?w Garetha. Odwr?ci?a si? i zobaczy?a, jak m??czyzna zatoczy? si? i bez jednego s?owa przepraszam, poszed? dalej. Nie mog?a znie?? poni?enia, z jakim spotyka?a si? w tej cz??ci miasta. Gdyby nie chodzi?o o Godfreya, nigdy nie zbli?y?aby si? nawet do tej cz??ci miasta. Nienawidzi?a go za to, ?e musia?a teraz tak bardzo si? zni?a?. Dlaczego nie m?g? po prostu trzyma? si? z dala od pijalni? Pokona?a kolejny zakr?t i ujrza?a przed sob? tawern? Godfreya, lich? namiastk? biznesu, pochylaj?c? si? nad ziemi?, z otwartymi drzwiami, przez kt?re co chwil? wpadali i wypadali pijacy. Nie marnuj?c czasu, Gwen wtargn??a przez otwarte drzwi do wn?trza. Min??a chwila zanim jej oczy przyzwyczai?y si? do p??mroku w izbie, zalatuj?cej smrodem st?ch?ego piwa i ludzkiego potu. Kiedy wesz?a, w karczmie zapanowa?a cisza. Cisn?cy si? przy sto?ach klienci, w liczbie oko?o dw?ch tuzin?w, odwr?cili si? jak na komend? i popatrzyli na ni?. Oto stan??a przed nimi cz?onkini rodziny kr?lewskiej, odziana w najlepsze szaty, wpad?szy do izby niesprz?tanej prawdopodobnie od lat. Podesz?a do wysokiego m??czyzny z wielkim brzuchem, rozpoznawszy w nim Akortha, jednego z towarzyszy Godfreya od kufla. – Gdzie m?j brat? – za??da?a odpowiedzi. Akorth, kt?ry zazwyczaj by? w dobrym humorze, zawsze gotowy skwitowa? wszystko tandetnym ?artem, z kt?rego sam czerpa? rado??, tym razem zadziwi? j?: jedynie potrz?sn?? g?ow?. – Nie jest dobrze, moja pani – odpowiedzia? ponurym tonem. – O czym m?wisz? – spyta?a z naciskiem czuj?c, jak jej serce zaczyna bi? mocniej. – Wypi? co? niedobrego – powiedzia? wysoki, szczup?y m??czyzna, Fulton, drugi kompan Godfreya. – Zaniem?g? p??no zesz?ej nocy i ju? nie wsta?. – ?yje? – zapyta?a ze strachem i z?apa?a Akortha za nadgarstek. – Ledwie co – odpar? i spu?ci? wzrok. – Ci??ko to znosi. Nieca?? godzin? temu przesta? si? ca?kowicie odzywa?. – Gdzie on jest? – spyta?a z naciskiem. – Na ty?ach, kochaniutka – powiedzia? karczmarz wycieraj?c kufel z ponur? min?. – Najlepiej by?oby, gdyby? co? z nim zrobi?a. Nie mam zamiaru przetrzymywa? truposza w moim zaje?dzie. Poruszona do g??bi Gwen wyci?gn??a niewielki sztylet i ku swemu zdziwieniu nachyli?a si? nad kontuarem i przycisn??a czubek ostrza do krtani m??czyzny. M??czyzna prze?kn?? g?o?no i spojrza? na ni? zszokowany, a ca?a izba uton??a w martwej ciszy. – Po pierwsze – powiedzia?a – to miejsce nie jest zajazdem, raczej n?dzn? namiastk? wodopoju, kt?ry kr?lewskie stra?e zetr? z powierzchni ziemi, je?li ponownie odezwiesz si? do mnie w ten spos?b. Mo?esz zacz?? zatem od tytu?owania mnie moja pani. Gwen czu?a, jakby nie by?a sob?. Si?a, kt?ra j? przepe?nia?a, zaskoczy?a j? sam?. Nie mia?a poj?cia, sk?d j? czerpa?a. Karczmarz prze?kn?? ?lin?. – Moja pani – powt?rzy? niczym echo. Gwen przytrzyma?a sztylet przy jego krtani. – Po drugie, m?j brat nie umrze, a ju? na pewno nie tutaj. Jego cia?o przynios?oby temu miejscu znacznie wi?cej zaszczytu ni? ktokolwiek z ?ywych, kt?ry tu zawita?. Je?li za? rzeczywi?cie umrze, mo?esz by? pewien, ?e ca?a wina spadnie na ciebie. – Ale ja nic z?ego nie zrobi?em, moja pani! – powiedzia? b?agalnym tonem. – Wypi? to samo piwo, kt?re pij? pozostali! – Kto? musia? je otru? – doda? Akorth. – To m?g? by? ka?dy – powiedzia? Fulton. Gwen powoli opu?ci?a sw?j sztylet. – Zaprowad?cie mnie do niego. Natychmiast! – rozkaza?a. Karczmarz spu?ci? wzrok z pokor?, odwr?ci? si? i wyszed? pospiesznie bocznymi drzwiami za kontuarem. Gwen pod??y?a za nim, depcz?c mu po pi?tach. Akorth i Fulton ruszyli za ni?. Wesz?a do tylniej izby karczmy i z jej ust wyrwa? si? st?umiony okrzyk na widok jej brata, Godfreya, le??cego na pod?odze na wznak. Nigdy jeszcze nie widzia?a go a? tak bladego. Wygl?da?, jakby jeden krok dzieli? go ju? tylko od ?mierci. Jednak wszystko by?o prawd?. Gwen podbieg?a do brata. Chwyci?a jego zimn? i lepk? od potu d?o?. Nie zareagowa?. Jego g?owa spoczywa?a na ziemi – by? nieogolony, a jego przet?uszczone w?osy przyklei?y si? do czo?a. Poczu?a jednak jego puls, s?aby, mimo to wci?? wyczuwalny. Zauwa?y?a, jak z ka?dym oddechem unosi?a si? jego klatka piersiowa. ?y?. Nagle zaw?adn??o ni? przemo?ne poczucie w?ciek?o?ci. – Jak mog?e? zostawi? go tutaj w tym stanie? – krzykn??a i zwr?ci?a si? w kierunku karczmarza. – Mojego brata, cz?onka rodziny kr?lewskiej, pozostawionego niczym psa zdychaj?cego w samotno?ci na ziemi? M??czyzna prze?kn?? ?lin? z widocznym zdenerwowaniem. – Co innego mia?bym zrobi?, moja pani? – zapyta? niepewnie. – To nie szpital. Wszyscy m?wili, ?e ju? praktycznie nie ?yje i… – On ?yje! – wrzasn??a. – Wy dwaj – powiedzia?a, odwr?ciwszy si? do Akortha i Fultona – co z was za przyjaciele? Czy on zostawi?by was tak? Akorth i Fulton wymienili potulne spojrzenia. – Wybacz mi – powiedzia? Akorth. – Zesz?ej nocy przyby? lekarz. Przyjrza? si? mu i powiedzia?, ?e Godfrey umiera – i jedynie mo?na czeka?, a? nadejdzie jego koniec. Nie s?dzi?em, ?e mo?na zrobi? jeszcze cokolwiek. Przesiedzieli?my z nim wi?ksz? cz??? nocy, moja pani – rzek? Fulton – u jego boku. Zrobili?my sobie jedynie kr?tk? przerw?, by w napitku utopi? nasz smutek, a wtedy ty, pani wesz?a? i… W przyp?ywie gniewu machn??a r?k? i wybi?a kufle z ich d?oni, kt?re spad?y na ziemi?, rozpryskuj?c piwo na wszystkie strony. Spojrzeli na ni? zaskoczeni. – Chwy?cie go z obu stron – rozkaza?a ozi?b?ym tonem. Stoj?c nad bratem czu?a, jak ogarnia j? poczucie si?y. – Wyniesiecie go st?d. P?jdziecie za mn? przez ca?y Kr?lewski Gr?d a? do siedziby kr?lewskiej uzdrowicielki. M?j brat b?dzie mia? szans? rzeczywi?cie wyzdrowie?, a nie scze?nie tu, bo tak zawyrokowa? jaki? t?py lekarz. – A ty – doda?a, obr?ciwszy si? w stron? karczmarza. – Je?li m?j brat prze?yje, je?li wr?ci tu kiedykolwiek, a ty podasz mu napitek, sprawi? i to osobi?cie, by? do ko?ca swych dni nie opu?ci? lochu. M??czyzna przest?pi? z nogi na nog? i spu?ci? g?ow?. – A teraz za mn?! – krzykn??a. Akorth i Fulton drgn?li i zabrali si? do dzie?a. Gwen opu?ci?a pospiesznie izb? w towarzystwie ich dw?ch d?wigaj?cych jej brata. Wyszli z karczmy na roz?wietlon? jasnym s?o?cem drog?. Przeciskali si? zat?oczonymi uliczkami Kr?lewskiego Grodu, zmierzaj?c w kierunku kwatery uzdrowicielki. Gwen modli?a si? w duchu, aby tylko nie by?o za p??no. ROZDZIA? TRZECI Thor galopowa? na swym rumaku przez piaszczyste rubie?e kr?lewskich ziem, w?r?d niezliczonej armii z?o?onej z cz?onk?w legionu i Srebrnej Gwardii z Kendrickiem, Kolkiem i Bromem na czele. W jego pobli?u jechali Reece, O’Connor, Elden i bli?niacy. Krohn bieg? jak zwykle tu? obok Thora. Jechali w zwartym szyku na wsch?d, na spotkanie z oddzia?ami McClouda, by odbi? zaj?te przez niego miasto. T?tent ko?skich kopyt zag?usza? wszystko, dudni? niczym uderzenia piorun?w. Jechali ca?y dzie?. Drugie s?o?ce rzuca?o ju? d?ugie cienie. Thor nadal nie m?g? poj??, ?e oto jedzie w?r?d tych wspania?ych wojownik?w na swoj? pierwsz? wojskow? misj?. Czu?, ?e traktowali go jak jednego ze swoich. W rzeczy samej, ca?y legion powo?ano w formie rezerwy i teraz Thor jecha? w otoczeniu wszystkich towarzyszy broni. Liczba cz?onk?w legionu by?a jednak niczym w por?wnaniu z tysi?cami ?o?nierzy kr?lewskiej armii. Pierwszy raz w swoim ?yciu Thor czu?, ?e jest cz??ci? czego? wi?kszego. Widzia? te? przed sob? cel. Czu?, ?e jest potrzebny. Jego ziomkowie stali si? obiektem bezpo?redniego ataku i tylko oni mogli przyj?? im z pomoc?, przywr?ci? wolno?? i uchroni? od straszliwego losu. Znaczenie ich misji ci??y?o mu niczym kamie? – jednocze?nie sprawiaj?c, i? czu?, ?e ?yje. Towarzystwo tak wielu ludzi napawa?o Thora poczuciem bezpiecze?stwa, ale te? by?o powodem zmartwienia: w ko?cu byli to ?ywi ludzie, kt?rzy mieli wkr?tce stan?? do walki z armi? z?o?on? r?wnie? z ?ywych ludzi. Prawdziwych, zahartowanych w boju wojownik?w. Tym razem stawk? by?o ich ?ycie. Tym razem chodzi?o o co? znacznie wi?cej, co?, czego jak dot?d jeszcze nie do?wiadczy?. Instynktownie si?gn?? d?oni? do pasa i poczu? dodaj?c? mu otuchy wys?u?on? proc? i nowy miecz. Zastanawia? si?, czy pod koniec dnia b?dzie nosi? ?lady przelanej krwi. Lub czy sam odniesie jakie? rany. Kiedy armia min??a zakr?t i ludzie ujrzeli po raz pierwszy oblegane miasto, nagle z ich garde? wydoby? si? krzyk, dono?niejszy nawet ni? dudnienie ko?skich kopyt. Tumany czarnego dymu zawis?y nad miastem w wielu miejscach. ?o?nierze pogonili swe rumaki. Thor r?wnie? ponagli? swego konia, usi?uj?c dotrzyma? im tempa. Wszyscy dobyli mieczy, unie?li nad g?owami i pogalopowali ku miastu powodowani ??dz? odwetu. Wielka armia podzieli?a si? na mniejsze grupy. W grupie Thora znalaz?o si? dziesi?? os?b, dziesi?? legionist?w, jego przyjaciele i kilku innych, kt?rych nie zna?. Na ich czele jecha? jeden z wy?szych rang? dow?dc?w kr?lewskiej armii, kt?rego zwali Forgiem. By? wysoki, szczup?y, o ?ylastej budowie cia?a, sk?rze pokrytej bliznami, kr?tko przyci?tych, siwych w?osach i ciemnych, zapadni?tych oczach. Armia dzieli?a si? na mniejsze oddzia?y, kt?re odbija?y we wszystkich kierunkach. – Wasza grupa, za mn?! – rozkaza? dow?dca, wskazuj?c swym obuchem Thora i pozosta?ych, by pod??yli za nim. Us?uchali rozkazu i pojechali za Forgiem, zostawiaj?c za sob? trzon ich armii. Thor obejrza? si? i zauwa?y?, ?e oddalili si? na wi?ksz? odleg?o?? ni? pozosta?e grupy. Zacz?? zastanawia? si?, dok?d prowadzi? ich dow?dca, kiedy Forg krzykn??: – Zajmiemy pozycj? na flance McCloud?w! Thor i pozostali cz?onkowie oddzia?u wymienili zaniepokojone i podekscytowane spojrzenia. Pogalopowali dalej i wkr?tce armia MacGil?w znikn??a im z oczu. Znale?li si? na nieznanym terenie. Nie mogli dostrzec miasta. Thor zachowa? czujno??, jednak po armii McClouda r?wnie? nie by?o ?ladu. W ko?cu Forg wstrzyma? konia przed niewielkim wzniesieniem, w zagajniku utworzonym przez kilka drzew. Inni zatrzymali si? tu? za nim. Spojrzeli na Forga zastanawiaj?c si?, dlaczego si? zatrzyma?. – Nasz? misj? jest tamten sto?p – wyja?ni? Forg. – Jeste?cie m?odymi wojownikami i chcemy oszcz?dzi? wam prawdziwej bitwy. Zostaniecie na pozycji, kiedy nasza armia oswobodzi miasto i zmierzy si? z McCloudami. Ma?o prawdopodobne, ?e ?o?nierze McClouda pojawi? si? tutaj, wi?c b?dziecie bezpieczni. Zajmijcie pozycje wok?? budowli i nie opuszczajcie ich dop?ki nie otrzymacie innego rozkazu. Teraz w drog?! Forg pogoni? kopniakiem swego wierzchowca i pogalopowa? w g?r? wzniesienia. Thor i reszta grupy pod??y?a za dow?dc?. Jechali przez piaszczyste r?wniny, wzbijaj?c tumany kurzu. Nigdzie jak okiem si?gn?? nie by?o nikogo. Thor poczu? rozczarowanie, ?e odsuni?to go od bezpo?redniej konfrontacji; przed czym ich tak chroniono? Im dalej jechali, tym bardziej Thor czu?, ?e co? jest nie tak. Nie potrafi? stwierdzi?, co to takiego, jednak jego sz?sty zmys? ostrzega? go przed czym?. Kiedy zbli?yli si? do wierzcho?ka wzniesienia, na kt?rym sta? niewielki, pradawny sto?p –wysoka, smuk?a, wygl?daj?ca na opuszczon? wie?yczka – co? w Thorze kaza?o mu odwr?ci? si?. W?wczas zobaczy? Forga. Zdziwi? si?, ?e ten stopniowo wycofa? si?, pozosta? w tyle, a? w ko?cu zawr?ci? i bez ostrze?enia pogna? konia i pogalopowa? w odwrotnym kierunku. Thor nie m?g? zrozumie?, co si? dzieje. Dlaczego Forg tak nagle ich opu?ci?? Krohn zakwili? tu? obok. Kiedy w?a?nie u?wiadamia? sobie ca?e to zaj?cie, jego grupa dotar?a do wierzcho?ka, do antycznej budowli, nie spodziewaj?c si? niczego poza kolejnym pustkowiem. Jednak ich niewielki oddzia? legionist?w zmuszony zosta? nagle do wstrzymania rumak?w. Patrzyli w oniemieniu na roztaczaj?cy si? przed nimi widok. Przed nimi bowiem sta?a ca?a armia McClouda. Sta?a i czeka?a. Wpadli wprost w pu?apk?. ROZDZIA? CZWARTY Gwendolyn przemierza?a pospiesznie wij?ce si? uliczki Kr?lewskiego Grodu, rozpychaj?c na boki cisn?ce si? posp?lstwo. Akorth i Fulton szli zaraz za ni?, d?wigaj?c Godfreya. Zamierza?a dotrze? do uzdrowicielki w jak najkr?tszym czasie. Godfrey nie m?g? umrze?, nie po tym wszystkim, przez co oboje przeszli, a ju? na pewno nie w taki spos?b. Oczami wyobra?ni widzia?a u?miech samozadowolenia na twarzy Garetha, kiedy dotr? do niego wie?ci o ?mierci Godfreya – i z ca?? stanowczo?ci? zamierza?a nie dopu?ci? do tego. ?a?owa?a jedynie, i? nie dotar?a do niego wcze?niej. Min??a r?g i wesz?a na miejski plac, nadzwyczajnie zat?oczony. Podnios?a wzrok i zobaczy?a Firtha nadal wisz?cego na belce, z zaci?ni?t? na szyi p?tl?, dyndaj?cego na oczach wszystkich gapi?w. Instynktownie odwr?ci?a wzrok. Widok by? ohydny i przypomina? jej o nikczemno?ci brata. Czu?a, ?e nie zdo?a uciec przed nim, gdziekolwiek si? uda. Dziwne to by?o uczucie – jeszcze wczoraj rozmawia?a z Firthem, a teraz wisia? przed ni? martwy. Nie potrafi?a wyzby? si? przeczucia, ?e ?mier? coraz bardziej zacie?nia kr?g wok?? niej, ?e i po ni? wkr?tce przyjdzie. Bardzo chcia?a odwr?ci? si? i p?j?? inn? drog?, lecz wiedzia?a, ?e droga przez plac prowadzi?a bezpo?rednio do celu. Nie zamierza?a ulec swym strachom; zmusi?a si?, by przej?? pod szafotem, tu? obok wisz?cych zw?ok. W?wczas stan?? jej na drodze kr?lewski kat, m??czyzna odziany w czarne szaty. Najpierw pomy?la?a, ?e zamierza? r?wnie? j? zabi? – ten jednak odda? jej pok?on. – Moja pani – powiedzia? uni?enie i schyli? g?ow? z szacunkiem. – Nie otrzyma?em jeszcze kr?lewskiego rozkazu, co zrobi? z cia?em. Nie pouczono mnie, czy przygotowa? odpowiedni poch?wek, czy wrzuci? do masowego grobu n?dzarzy. Gwen zatrzyma?a si?, zdenerwowana tym, ?e to na jej barki spad?a ta sprawa. Akorth i Fulton stan?li za ni?. Podnios?a oczy w g?r?, zmru?y?a przed s?o?cem i spojrza?a na dyndaj?ce cia?o nie dalej ni? o stop? od niej. Mia?a ju? ruszy? dalej i zignorowa? kata, kiedy nagle co? sobie uprzytomni?a. Chcia?a sprawiedliwo?ci w imieniu ojca. – Wrzu? go razem z n?dzarzami – powiedzia?a. – Bez tabliczki, bez pogrzebnego namaszczenia. Chc? by jego imi? zosta?o wymazane ze stronic historii. Uk?oni? si? na potwierdzenie, a Gwen poczu?a niewielkie zado??uczynienie. Jakby nie by?o, to on zabi? jej ojca. Nienawidzi?a przemocy w ka?dej postaci, jednak nad Firthem nie uroni?a ani jednej ?zy. Czu?a obecno?? ducha ojca przy sobie, bardziej ni? kiedykolwiek i spok?j, jaki z niego emanowa?. – Jeszcze jedno – doda?a, zatrzymuj?c kata. – Zdejmij to cia?o. – Teraz, pani? – spyta? kat. – Kr?l wyda? rozkaz, by wisia?o tu po wieki. Gwen potrzasn??a g?ow?. – Teraz – powt?rzy?a. – Kr?l zmieni? rozkaz – sk?ama?a. Kat uk?oni? si? i ruszy? odci?? zw?oki z szafotu. Gwen ponownie poczu?a zado??uczynienie. Nie mia?a w?tpliwo?ci, ?e Gareth sprawdza co chwil? przez swoje okno, czy Firth wisi na miejscu – usuni?cie jego cia?a z pewno?ci? go zirytuje, przypomni mu, ?e nie zawsze sprawy potocz? si? zgodnie z jego ?yczeniem. Gwen mia?a ju? odej??, kiedy nagle us?ysza?a wyra?ny pisk; zatrzyma?a si? i odwr?ci?a. Wysoko na belce szafotu ujrza?a Estopheles. Gwen przy?o?y?a do oczu d?o?, by je os?oni? przed s?onecznym blaskiem, by sprawdzi?, czy jej wzrok nie myli. Estopheles pisn??a ponownie i roz?o?y?a skrzyd?a, po czym z?o?y?a je i siad?a na belce. Gwen czu?a, ?e sok?? niesie ze sob? ducha jej ojca. Jego dusza, wiecznie niespokojna, by?a teraz o krok bli?ej pokoju. Nagle przyszed? jej do g?owy pewien pomys?; zagwizda?a i wyprostowa?a r?k?. Estopheles sfrun??a z belki i wyl?dowa?a na nadgarstku Gwen. Ptak by? ci??ki, a jego szpony wbi?y si? w jej sk?r?. – Le? do Thora – wyszepta?a do soko?a. – Znajd? go na polu bitwy. Chro? go. Le?! – krzykn??a Gwen i podnios?a r?k?. Estopheles zacz??a macha? skrzyd?ami i wkr?tce unios?a si? wysoko do nieba. Gwen modli?a si? w duchu, by to zadzia?a?o. Czu?a, ?e w tym ptaku drzema?a jaka? tajemnica, ?e mi?dzy soko?em i Thorem by?a jaka? specjalna wi?? i wszystkiego mo?na by?o si? spodziewa?. Gwen ruszy?a dalej, przemierzaj?c kolejne kr?te ulice w kierunku chaty uzdrowicielki. Przeszli pod jedn? z kilkunastu bram z ?ukowym sklepieniem, kt?re wiod?y na zewn?trz miasta. Gwen sz?a tak szybko, jak mog?a i modli?a si? aby Godfrey wytrzyma? wystarczaj?co d?ugo, zanim otrzyma pomoc. Drugie s?o?ce schyli?o si? nad horyzontem, kiedy dotarli do niewielkiego pag?rka na peryferiach Kr?lewskiego Grodu i przed sob? ujrzeli chat? uzdrowicielki. By?a to prosta, jednoizbowa budowla o bia?ych ?cianach ulepionych z gliny, z jednym ma?ym oknem po ka?dej stronie i jednymi, ma?ymi, d?bowymi drzwiami w kszta?cie ?uku. Z dachu zwisa?y r??norodne kolorowe ro?liny, otaczaj?c chat? wiankiem. Wok?? rozci?ga? si? zielarski ogr?d pe?en wielobarwnych kwiat?w o rozmaitej wielko?ci, co sprawia?o wra?enie, ?e miejsce to wygl?da?o niczym wn?trze szklarni. Gwen podbieg?a do drzwi i uderzy?a ?elazn? ko?atk? kilkukrotnie. Drzwi otworzy?y si? i przed ni? pojawi?a si? twarz wystraszonej uzdrowicielki. Illepra. Przez ca?e swe ?ycie s?u?y?a rodzinie kr?lewskiej i w ?wiadomo?ci Gwen istnia?a, od kiedy tylko ta nauczy?a si? chodzi?. Mimo to, uzdrowicielce nadal udawa?o si? zachowa? m?ody wygl?d – w zasadzie wygl?da?a niewiele starzej od Gwen. Jej sk?ra wr?cz promienia?a, ol?niewa?a, uwydatniaj?c jej zielone, pe?ne ?yczliwo?ci oczy, dzi?ki czemu wygl?da?a na niewiele wi?cej, ni? osiemna?cie lat. Gwen wiedzia?a, ?e kobieta by?a znacznie starsza, ?e jej wygl?d by? u?ud?. Wiedzia?a te?, ?e Illepra jest jedn? z najm?drzejszych i najbardziej utalentowanych os?b, jakie kiedykolwiek pozna?a. Wzrok Illepry pow?drowa? w kierunku Godfreya zaraz po tym jak u?wiadomi?a sobie, co widzi. Darowa?a sobie wszelkie uprzejmo?ci, a jej oczy rozwar?y si? szeroko w zatroskaniu. Dotar?o do niej, jak bardzo nagl?ca to by?a sprawa. Wymin??a Gwen i podesz?a do Godfreya. Po?o?y?a d?o? na jego czole i zmarszczy?a brwi. – Wnie?cie go – rozkaza?a obu m??czyznom pospiesznie – i to ju?. Illepra wesz?a z powrotem do swej chaty, otwieraj?c drzwi szerzej, a oni weszli za ni?. Gwen pod??y?a za nimi, schylaj?c si? w niskim wej?ciu i zamkn??a za sob? drzwi. W ?rodku panowa? p??mrok i dopiero po chwili oczy Gwen przystosowa?y si? do niego. W?wczas ujrza?a dok?adnie to, co zapami?ta?a, kiedy by?a jeszcze ma?? dziewczynk?: ma??, jasn?, czyst? izb? pe?n? ro?lin, zi?? i r??norakich napar?w. – Po???cie go tam – rozkaza?a Illepra powa?nym tonem, kt?rego Gwen nigdy jeszcze u niej nie s?ysza?a. – Na tamtym ?o?u w naro?niku. Zdejmijcie jego obuwie i koszul?. A potem wyjd?cie. Akorth i Fulton zrobili dok?adnie tak, jak im kazano. Kiedy wychodzili, Gwen chwyci?a rami? Akortha. – Sta?cie na stra?y za drzwiami – rozkaza?a. – Ktokolwiek zrobi? to Godfreyowi, mo?e spr?bowa? ponownie. Lub zrobi? to mnie. Akorth skin?? g?ow? i wyszed? z izby razem z Fultonem, zamykaj?c za sob? drzwi. – Jak d?ugo jest w tym stanie? – spyta?a natarczywym tonem Illepra. Nie patrz?c w og?le na Gwen, ukl?k?a u boku Godfreya i zacz??a sprawdza? jego nadgarstki, brzuch i krta?. – Od wczorajszej nocy – odpar?a Gwen. – Wczorajszej nocy! – niczym echo powt?rzy?a Illepra z niepokojem. Bada?a go w ciszy przez d?ug? chwil?, a wyraz jej twarzy z ka?d? sekund? coraz bardziej pochmurnia?. – Nie jest dobrze – skwitowa?a. Po?o?y?a d?o? na jego czole i tym razem zamkn??a oczy, oddychaj?c g??boko przez d?ugi czas. W izbie zapanowa?a pe?na napi?cia cisza i Gwen zacz??a traci? poczucie czasu. – Trucizna – wyszepta?a w ko?cu Illepra z wci?? zamkni?tymi oczyma, jakby wyczuwa?a stan Godfreya przez dotyk. Gwen zawsze fascynowa?y umiej?tno?ci Illepry; uzdrowicielka nie myli?a si? nigdy, ani razu w ca?ym swoim ?yciu nie pope?ni?a b??du. Ocali?a za? wi?cej istnie?, ni? zabra?a ich cala armia. Gwen zastanawia?a si?, czy swe umiej?tno?ci Illepra naby?a w trakcie nauki, czy te? by?y kwesti? dziedziczenia. Matka Illepry by?a uzdrowicielk?, tak samo jak matka jej matki. Mimo to, Illepra sp?dza?a ka?d? dos?ownie chwil?, badaj?c w?a?ciwo?ci wywar?w i doskonal?c sztuk? uzdrawiania. – Bardzo silna trucizna – doda?a Illepra z wi?kszym przekonaniem. – Rzadko spotykana. I bardzo droga. Kimkolwiek by? ten, kt?ry pr?bowa? go zabi?, wiedzia?, co robi. A? dziw, ?e jeszcze nie umar?. Musi by? silny, silniejszy, ni? s?dzimy. – Ma to po ojcu – powiedzia?a Gwen. – Mia? organizm silny niczym u byka. Podobnie jak wszyscy kr?lowie z linii MacGil. Illepra przesz?a na drug? stron? izby i zmiesza?a kilka zi?? na kamiennym bloku. Poszatkowa?a je i ugniot?a, dodaj?c do mikstury jaki? p?yn. W ko?cu otrzyma?a g?st?, zielon? zawiesin?, kt?r? na?o?y?a na sw? d?o? i podbieg?a do Godfreya. Posmarowa?a balsamem krta?, wewn?trzn? cz??? ramion i czo?o Godfreya. Kiedy sko?czy?a, wr?ci?a do k?ta, chwyci?a szklane naczynie i wla?a do niego kilka cieczy: czerwon?, br?zow? i fioletow?. P?yny zmiesza?y si? ze sob?, bulgocz?c i sycz?c. Zamiesza?a ca?o?? d?ug?, drewnian? ?y?k?, po czym podesz?a szybko do Godfreya i wla?a j? jemu do ust. Godfrey nie zareagowa?. Illepra podpar?a jego g?ow? d?oni? i unios?a, zmuszaj?c go, by wypi? mikstur?. Wi?kszo?? pociek?a po policzkach, troch? jednak uda?o si? jej wla? mu do gard?a. Uzdrowicielka star?a reszt? p?ynu z ust i buzi Godfreya, po czym odchyli?a si? i westchn??a. – Prze?yje? – spyta?a Gwen rozpaczliwie. – By? mo?e – odpowiedzia?a ponuro kobieta. – Da?am mu wszystko, co mam, ale to nie wystarczy. Jego ?ycie jest w r?kach przeznaczenia. – Co mog? dla niego zrobi?? – spyta?a Gwen. Illepra odwr?ci?a si? i popatrzy?a na ni?. – M?dl si?. To b?dzie naprawd? d?uga noc. ROZDZIA? PI?TY Kendrick nigdy nie docenia? wolno?ci – prawdziwego jej znaczenia – a? do dzi?. Czas sp?dzony w lochu zmieni? jego spojrzenie na ?ycie. Teraz ceni? ka?d?, drobn? nawet rzecz –uczucie s?onecznego ciep?a, wiatru we w?osach, samo bycie na zewn?trz. Szar?uj?c w tej chwili na koniu, czuj?c, jak ziemia porusza si? pod nim, czuj?c dotyk zbroi ponownie na sobie, broni przy boku, jad?c w otoczeniu towarzyszy, mia? wra?enie, jakby wystrzelono nim z dzia?a, czu? przyp?yw brawury, jakiej nigdy jeszcze nie do?wiadczy?. Galopowa? nachylony nisko przed wiatrem, a u jego boku jecha? bliski przyjaciel – Atme. Kendrick czu? wdzi?czno?? za to, ?e m?g? walczy? u boku swych braci, ?e m?g? wzi?? udzia? w bitwie, czu? nieodpart? ch?? oswobodzenia miasta spod okupacji McCloud?w – wymierzenia im kary za inwazj?. Jecha? ogarni?ty ??dz? rozlewu krwi, chocia? wiedzia?, ?e prawdziwym adresatem jego gniewu nie byli McCloudowie, a jego brat Gareth. Nigdy nie wybaczy mu, ?e uwi?zi? go, ?e oskar?y? o zab?jstwo ich ojca, ?e rozkaza? uj?? go na oczach jego ludzi – i za to, ?e pr?bowa? go zg?adzi?. Chcia? zem?ci? si? na Garethie – poniewa? jednak nie m?g? uczyni? tego w tej chwili, zamierza? obr?ci? t? zemst? przeciw McCloudom. Kiedy ju? wr?ci na kr?lewski dw?r, uporz?dkuje te sprawy. Zrobi wszystko, by usun?? brata z tronu i posadzi? na nim sw? siostr? Gwendolyn, jako now? w?adczyni? kr?lestwa. Kiedy zbli?yli si? do spl?drowanego miasta, ujrzeli unosz?ce si? nad nim i p?yn?ce w ich kierunku chmury czarnego dymu, kt?ry wype?ni? nos Kendricka gryz?c? woni?. Czu? b?l na widok miasta MacGil?w w tak op?akanym stanie. Gdyby jego ojciec nadal ?y?, to nigdy nie mia?oby miejsca. Gdyby Gareth nie wst?pi? na tron, to r?wnie? nigdy nie wydarzy?oby si?. By?a to zniewaga, plama na honorze MacGil?w i Srebrnej Gwardii. Kendrick modli? si? o to, aby nie przybywali za p??no, aby zdo?ali ocali? tych ludzi, by okaza?o si?, ?e McCloudowie dopiero co tu przybyli, i aby niewielu ludzi zosta?o rannych, czy te? zabitych. Pogoni? konia kopni?ciem, wyprzedzaj?c pozosta?ych je?d?c?w. P?dzili razem niczym r?j pszcz?? w kierunku otwartych bram miasta. Kiedy przeje?d?ali przez nie, Kendrick doby? miecza gotowy zmierzy? si? z zast?pami wojska McCloud?w, szar?uj?c wprost na nich. Wyda? z siebie krzyk, podobnie jak wszyscy woko?o i przygotowa? si? na uderzenie. Kiedy jednak zostawi? bram? za sob? i wjecha? rozp?dzony na ziemisty plac miejski, widok tego, co tam zasta?, zaszokowa? go. Nie by?o tu nic. Poza oznakami inwazji, zniszcze?, ognia, z?upionych domostw, stos?w cia? i szwendaj?cych si? kobiet. Zabito nawet zwierz?ta. Na ?cianach widoczna by?a krew. Jedna wielka masakra. McCloudowie wymordowali niewinnych ludzi. Sama ta my?l sprawi?a, ?e Kendrickowi zrobi?o si? niedobrze. Tch?rze! Co go jednak najbardziej zdumia?o, kiedy jecha? ulicami miasta, by?a ca?kowita nieobecno?? McCloud?w. Nie m?g? tego zrozumie?. Wygl?da?o na to, ?e ca?a armia opu?ci?a to miejsce z jakiego? powodu, jakby wiedzia?a, ?e zbli?a si? kontrnatarcie. Ogie? po?ogi jeszcze nie wygas?. Najwyra?niej rozpalono go w jakim? celu. Kendrick zacz?? podejrzewa?, ?e to wszystko mog?o by? jedynie przyn?t?, ?e McCloudowie chcieli zwabi? w to miejsce armi? MacGil?w. Ale z jakiego powodu? Nagle obr?ci? si? i rozejrza? doko?a, rozpaczliwie sprawdzaj?c, czy kt?rego? z jego ludzi nie brakuje, czy kt?ry? z jego oddzia??w nie zosta? odci?gni?ty na bok, w jakie? inne miejsce. W jego umy?le zrodzi? si? niepok?j, przeczucie, ?e to wszystko zosta?o przez kogo? zaplanowane, aby oddzieli? cz??? jego ludzi od reszty, zwabi? ich w pu?apk?. Zlustrowa? ca?y oddzia? zastanawiaj?c si?, kogo brakowa?o. I wtedy do niego dotar?o. Jednej osoby nie by?o. Jego giermka. Thora. ROZDZIA? SZ?STY Thor siedzia? na swym koniu na szczycie wzniesienia po?r?d pozosta?ych legionist?w i wpatrywa? si? w zdumiewaj?cy widok: konne oddzia?y McCloud?w, wielka i ci?gn?ca si? jak okiem si?gn?? armia wroga, oczekuj?ca na nich. Wpadli w pu?apk?. Forg specjalnie ich tu przyprowadzi?. Zdradzi? ich. Ale dlaczego? Thor prze?kn?? ?lin?, przygl?daj?c si? temu, co mog?o sko?czy? si? tylko ich ?mierci?. Nagle rozleg? si? pot??ny okrzyk bojowy i armia McClouda rozpocz??a szar??. Byli zaledwie kilkaset jard?w dalej i bardzo szybko pokonywali dziel?c? ich odleg?o??. Thor obejrza? si?, ale nie nadchodzi?y ?adne posi?ki. Byli zupe?nie sami. Wiedzia?, ?e nie mieli innego wyboru, jak przeciwstawi? si? wrogowi po raz ostatni, tu, na tym niewielkim wzniesieniu, przy tej opuszczonej wie?yczce. Ich szanse nie by?y nawet mizerne. Nie istnia? ?aden spos?b, by wygra? t? potyczk?. Je?li jednak mia? teraz polec, postanowi? zrobi? to odwa?nie, zmierzy? si? z nimi wszystkimi jak m??czyzna. Zawdzi?cza? to legionowi. To tam nauczy? si?, ?e ucieczka nie wchodzi w gr?. Przygotowa? si? na ?mier?. Odwr?ci? si? i spojrza? na twarze swych towarzyszy. Widzia?, ?e oni r?wnie? byli bladzi z przera?enia. W ich oczach dostrzeg? ?mier?. Jednak?e musia? im to przyzna?, ?e zachowali odwag?. ?aden z nich nie drgn??, mimo ?e ich konie zacz??y wierzga?, jakby mia?y zaraz zawr?ci? i uciec. Ich oddzia? by? teraz jedno?ci?. Byli kim? wi?cej, ni? tylko przyjaci??mi: Rytua? Stu Dni stworzy? z nich braci. ?aden nie zostawi?by drugiego w potrzebie. Wszyscy z?o?yli przysi?g?. Na szali za? by? teraz ich honor. Dla legionisty honor znaczy? wi?cej ni? krew. – Panowie, wierz?, i? czeka nas walka – oznajmi? wolnym tonem Reece i si?gn?? po sw?j miecz. Thor wyj?? swoj? proc? z zamiarem wyeliminowania jak najwi?kszej liczby ?o?nierzy wroga, zanim do nich dotr?. O’Connor chwyci? kr?tk? w??czni?, a Elden podni?s? oszczep. Conval trzyma? ju? rzucany m?ot, Conven za? rzucany top?r. Pozostali cz?onkowie dru?yny, legioni?ci, kt?rych Thor nie zna?, dobyli mieczy i wznie?li tarcze. Thor wyczuwa? w powietrzu ich strach. Sam si? ba?. Odg?os uderzaj?cych o ziemi? kopyt dudni? coraz g?o?niej, a d?wi?k okrzyk?w ludzi McClouda unosi? si? pod niebo coraz wy?ej. Jakby za chwil? mieli dosta? si? pod nawa?nic? piorun?w. Thor wiedzia?, ?e potrzebuj? jakiego? planu – nie wiedzia? jednak, co niby mieliby zrobi?. Stoj?cy u jego boku Krohn warkn??. Odwaga kota natchn??a Thora: Krohn nigdy nie zaskomli?, czy chocia?by odwr?ci? wzrok. Wr?cz przeciwnie. W?osy na jego karku zje?y?y si? i powoli ruszy? przed siebie, jakby samemu chcia? rozprawi? si? z ca?? armi?. Thor wiedzia?, ?e Krohn by? jego najprawdziwszym towarzyszem broni. – My?licie, ?e dostaniemy jakie? wsparcie? – spyta? O’Connor. – Nie zd??? na czas – odpar? Elden. – Forg nas wystawi?. – Ale dlaczego? – spyta? Reece. – Nie wiem – odpowiedzia? Thor i wyjecha? swym koniem przed szereg – ale mam z?e przeczucie, ?e to ma co? wsp?lnego ze mn?. S?dz?, ?e kto? chce mnie koniecznie widzie? martwym. Thor poczu?, jak pozostali odwr?cili si? i spojrzeli na niego. – Dlaczego? – spyta? Reece. Thor wzruszy? ramionami. Nie wiedzia?, ale podejrzewa?, ?e chodzi?o tu o te wszystkie machinacje zwi?zane z kr?lewskim dworem, z morderstwem MacGila. Najprawdopodobniej by?a to sprawka Garetha. By? mo?e postrzega? go, jako zagro?enie. Thor czu? si? okropnie ze ?wiadomo?ci?, ?e nara?a? ?ycie towarzyszy broni, jednak?e w tej chwili nic nie m?g? na to poradzi?. M?g? jedynie spr?bowa? ich obroni?. Mia? ju? do?? czekania. Wyda? z siebie okrzyk i pogoni? konia obcasami, kt?ry ruszy? galopem i wyrwa? si? przed wszystkich, szar?uj?c. Nie mia? zamiaru czeka? w miejscu na McCloud?w, na swoj? ?mier?. Chcia? przyj?? na siebie pierwsze ciosy, a mo?e nawet zaoszcz?dzi? kilku swoim kompanom i da? im szans? na ucieczk?, gdyby akurat na to przysz?a im ochota. Je?li to tu czeka? go koniec, zamierza? powita? go bez strachu i z honorem. Ca?y trz?s?c si? w ?rodku, jednak nie okazuj?c tego na zewn?trz, oddala? si? coraz bardziej od pozosta?ych, szar?uj?c w d?? naprzeciw nacieraj?cej armii. Krohn gna? tu? obok, nie odstaj?c ani na krok. Us?ysza? za sob? swoich kompan?w, kt?rzy ruszyli st?pa chc?c do niego do??czy?. Galopowali nieca?e dwadzie?cia jard?w za nim, wznosz?c bojowe okrzyki. Thor jecha? ca?y czas na przedzie, a ?wiadomo??, ?e mia? ich wsparcie doda?a mu otuchy. Thor zobaczy? nagle, jak oddzia? wojownik?w wroga, oko?o pi??dziesi?ciu m??czyzn, oddzieli? si? od reszty i poszar?owa? mu na spotkanie. Pozosta?o im jakie? sto jard?w i szybko pokonywali ten odcinek. Thor u?y? swej procy, umie?ci? na niej kamie?, wycelowa? i wypu?ci?. Za cel obra? wojownika jad?cego na czele oddzia?u, wielkiego m??czyzn? nosz?cego srebrny napier?nik. Trafi? idealnie w podstaw? jego szyi, mi?dzy p?ytami zbroi. Wojownik zwali? si? z konia na ziemi? przed wszystkimi. Upadaj?c, poci?gn?? za sob? swego rumaka i sprawi?, ?e nadje?d?aj?ce za nim konie wpad?y na niego, zrzucaj?c z siebie je?d?c?w twarz? w prz?d na ziemi?. Zanim zd??yli zareagowa?, Thor na?o?y? kolejny kamie?, odchyli? si? i ponownie wystrzeli? z procy. I tym razem trafi? do celu. Pocisk uderzy? jednego z jad?cych na przedzie wojownik?w w ciemi? ods?onione uniesion? do g?ry os?on? i zwali? go w bok z konia na kilku innych wojownik?w, kt?rzy niczym domino poupadali za nim ze swych wierzchowc?w. W tym momencie przelecia?y tu? przy jego g?owie najpierw oszczep, potem w??cznia, m?ot i top?r. Thor uzmys?owi? sobie, ?e jego bracia legioni?ci przyszli mu w sukurs. Oni r?wnie? nie chybili. Ich bro? ze ?mierteln? precyzj? trafi?a w kilku kolejnych wojownik?w McClouda, kt?rzy padaj?c z koni, uderzali o innych i poci?gali ze sob? na ziemi?. Thor poczu? rado?? na widok tak wielu ?o?nierzy McClouda, kt?rych uda?o im si? powali? na ziemi? od bezpo?redniego uderzenia broni?, w wi?kszo?ci jednak dzi?ki przewracaj?cym si? koniom. Ca?y, pi??dziesi?cioosobowy oddzia? le?a? na ziemi w wielkim tumanie kurzu. Armia McClouda by?a jednak pot?g? i teraz przysz?a jej kolej na kontratak. Kiedy Thor podjecha? na trzydzie?ci jard?w, w jego kierunku polecia?a r??noraka bro?. Rzucany m?ot poszybowa? wprost na jego twarz, jednak w ostatniej chwili Thor zrobi? unik i tylko us?ysza? ?wist przelatuj?cego tu? obok ?elaza. O cal od jego g?owy. Zaraz potem nadlecia?a w??cznia i Thor uchyli? si? w drug? stron?, czuj?c jak jej czubek otar? si? o jego zbroj?. I tym razem mia? szcz??cie. Thor spostrzeg? lec?cy w kierunku twarzy top?r, uni?s? tarcz? i zablokowa? go. Top?r wbi? si? w tarcz?, wi?c Thor si?gn?? po niego, wyci?gn?? i rzuci? z powrotem w napastnika. Top?r trafi? dok?adnie w jego klatk? piersiow?, przebiwszy zbroj?; m??czyzna wrzasn??, po czym osun?? si? z konia martwy. Thor poszar?owa? dalej, w sam ?rodek st?oczonej armii, morza wojownik?w, gotowy na ?mier?. Wyda? z siebie pot??ny bojowy okrzyk i uni?s? miecz nad g?ow?. Kilkana?cie jard?w za nim, jego towarzysze broni post?pili podobnie. Starli si? z wrogiem przy akompaniamencie pot??nego szcz?ku broni. Natar? na niego wielki, wyro?ni?ty wojownik. Uni?s? obur?cz top?r i uderzy? w g?ow? Thora. Ten jednak zdo?a? unikn?? ciosu, uchyliwszy si?, i kiedy ostrze przelecia?o tu? obok, rozharata? brzuch wroga swoim mieczem. M??czyzna rykn?? i osun?? si? z konia. Spadaj?c, wypu?ci? z r?k wojenny top?r, kt?ry uderzy? w jego konia. Rumak zachrapa? i podskoczy?, zrzucaj?c z siebie je?d?ca na innych. Thor kontynuowa? natarcie wprost na g?sto zbity t?um wojownik?w McClouda, setki m??czyzn. Wycina? sobie drog?, paruj?c uderzenia ich mieczy, topor?w, maczug, blokuj?c je sw? tarcz?, oddaj?c cios za ciosem, robi?c uniki i wykr?ty, wci?? galopuj?c. By? dla nich zbyt szybki, zbyt zwinny. Nie spodziewali si? tego. Ta wielka armia nie by?a w stanie manewrowa? wystarczaj?co szybko, by go powstrzyma?. Wok?? niego rozbrzmiewa? metaliczny brz?k uderzanej broni. Zewsz?d lecia?y na niego ciosy, kt?re blokowa? raz mieczem, raz tarcz?. Nie by? w stanie jednak powstrzyma? ich wszystkich. Jaki? miecz zadrasn?? go w bark i Thor zawy? z b?lu, kiedy pop?yn??a krew. Na szcz??cie rana by?a powierzchowna i nie powstrzyma?a go przed dalsz? walk?. Oddawa? cios za cios. Walczy? sam otoczony wojownikami McClouda. Z ka?d? chwil? czu?, jak ich ciosy staj? si? s?absze. To reszta jego oddzia?u dotar?a w ko?cu do niego. Szcz?k uderzanych broni stawa? si? z ka?d? chwil? coraz g?o?niejszy. Wojownicy McClouda nacierali na m?odych legionist?w, ich miecze uderza?y o tarcze, w??cznie rani?y ich wierzchowce, ich oszczepy osuwa?y si? po ich zbroi. Walczyli ze sob? we wszelki mo?liwy spos?b. Wrzaski pada?y z obu stron. Legioni?ci mieli t? przewag?, ?e stanowili niewielk? i zwinnie poruszaj?c? si? si?? bojow?, ich dziesi?tka wewn?trz wielkiej, powoli p?yn?cej armii. Wykorzystywali to, ?e nie wszyscy ?o?nierze McClouda mogli dotrze? do nich w tym samym czasie; Thor walczy? z dwoma, trzema wojownikami na raz. Jednak nie wi?cej. A jego bracia walcz?cy za jego plecami upewniali si?, ?eby nie zosta? zaatakowany od ty?u. Jaki? wojownik wyczu? moment nieuwagi Thora i machn?? cepem, celuj?c w g?ow?. W?wczas jednak pojawi? si? Krohn. Warkn?? i skoczy? na wojownika, zacisn?? z?by na jego nadgarstku i rozerwa? go. Krew trysn??a w ka?dym kierunku, zmuszaj?c wojownika do zmiany k?ta uderzenia cepu dok?adnie w chwili, kiedy ten mia? ju? uderzy? i zmia?d?y? g?ow? Thora. Wszystko wydawa?o si? jedn? wielk? plam?. Thor walczy?, zadawa? ciosy i parowa? te padaj?ce na niego z ka?dej strony. Wykorzystywa? ka?d? nabyt? umiej?tno??, by broni?, atakowa?, chroni? swych braci i siebie. Instynktownie przestawi? si? na tryb Rytua?u, nieustannego treningu, odpierania ataku z ka?dej strony, w ka?dej mo?liwej sytuacji. Otrzyma? solidne wyszkolenie, dzi?ki czemu czu?, ?e da sobie teraz rad?. Czu? nieustann? obecno?? swego strachu, jednak potrafi? ju? nad nim zapanowa?. W miar?, jak jego walka przed?u?a?a si? w czasie, czu?, ?e jego ramiona robi? si? oci??a?e, a jego barki coraz bardziej zm?czone i wtedy przysz?y mu na my?l s?owa Kolka: Wasz wr?g nigdy nie b?dzie walczy? na waszych warunkach. B?dzie walczy? wed?ug swojego zamys?u. Wojna dla was oznacza to samo dla przeciwnej strony. Thor zauwa?y? nagle, jak jaki? niski, barczysty wojownik uni?s? obur?cz w g?r? nabijany kolcami ?a?cuch i zamachn?? si? nim celuj?c w potylic? Reece’a. Reece nie zauwa?y? tego; od ?mierci dzieli?a go jedna chwila. Thor skoczy? z konia wprost na wojownika i zaatakowa? go zanim ten zdo?a? wypu?ci? ?a?cuch w powietrze. Obaj wyl?dowali twardo na ziemi, wzbijaj?c tumany kurzu. Pozbawiony uderzeniem tchu Thor poturla? si? kilka razy z wojownikiem po ziemi, po?r?d rozdeptuj?cych wszystko ko?skich kopyt. Zacz?? mocowa? si? z nim tak, jak le?eli i nagle jego przeciwnik wzni?s? kciuki, zamierzaj?c wyd?uba? Thorowi oczy. W tym momencie jednak da? si? s?ysze? pisk i z nieba run??a ku nim Estopheles. Wbi?a szpony w oczy wojownika tu? przed tym, zanim zdo?a? wyrz?dzi? krzywd? Thorowi. M??czyzna wrzasn?? i przycisn?? d?onie do twarzy, a Thor zdzieli? go ?okciem i zwali? z siebie. Ju? mia? cieszy? si? ze zwyci?stwa, kiedy poczu? mocne kopni?cie w brzuch, kt?re pos?a?o go z powrotem na plecy. Podni?s? wzrok i zobaczy?, jak jaki? wojownik podnosi obur?cz wojenny top?r i celuje w jego serce. Thor sturla? si? na bok i top?r przelecia? z gwizdem obok niego, zakopuj?c si? w ziemi a? po r?koje??. Thor u?wiadomi? sobie, ?e niechybnie unikn?? w?a?nie ?mierci. Krohn skoczy? na m??czyzn? i zatopi? k?y w jego ?okciu. Wojownik wygi?? si? i uderzy? kota pi??ci? raz i drugi. Krohn jednak nie pu?ci?. Warcza? i walczy?, a? odgryz? jego przedrami?. M??czyzna zawy? i upad? na ziemi?. W tym momencie podbieg? inny wojownik z zamiarem rozp?atania zwierz?cia mieczem na dwoje, jednak Thor przyturla? si? do kota ze sw? tarcz? i zablokowa? uderzenie. Zatrz?s? si? od si?y ciosu, ale ocali? ?ycie Krohna. Kl?cz?c przy nim, ods?oni? si? jednak na atak wroga. Wykorzysta? to jaki? wojownik i najecha? na niego koniem, przygniataj?c twarz? do ziemi. Twarde kopyta ko?skie mia?d?y?y jego cia?o, czu?, jakby ?ama?y ka?d? jego ko??. Od razu podskoczy?o do niego kilku wojownik?w McClouda, otoczyli go i zacz?li zacie?nia? kr?g. Thor zorientowa? si?, ?e by? na straconej pozycji. Da?by wszystko, by znowu znale?? si? na swym koniu. Le??c na ziemi z dzwoni?cym b?lem g?owy, k?tem oka dostrzeg?, jak pozostali legioni?ci walczyli zaciekle, mimo to ust?puj?c powoli wrogowi. Jeden z nich, ch?opiec, kt?rego Thor nie zna?, wyda? z siebie nagle przenikliwy okrzyk. Jaki? wojownik przebi? jego pier? mieczem i ch?opiec osun?? si? na ziemi? nie?ywy. Inny legionista, ch?opiec, kt?rego Thor r?wnie? nie zna?, skoczy? mu na ratunek i zabi? wojownika, zatopiwszy w nim ostrze swej w??czni. W tej samej chwili jednak, inny ?o?nierz podjecha? od jego ty?u i wbi? mu w szyj? sw?j sztylet. Ch?opiec wrzasn?? i pad? na ziemi? martwy. Thor odwr?ci? si? i zauwa?y? p?? tuzina ?o?nierzy, kt?rzy zamierzali si? ju? na niego. Jeden wzni?s? miecz i zacz?? opuszcza? go w stron? g?owy Thora, ten jednak zablokowa? uderzenie wzniesion? w por? tarcz?. Odg?os uderzenia rozbrzmia? g?o?no w jego uszach. Wtedy jednak inny ?o?nierz wybi? kopniakiem tarcz? z r?ki Thora. Trzeci napastnik stan?? na jego nadgarstku, przyduszaj?c go do ziemi. Czwarty atakuj?cy stan?? nad nim i wzni?s? sw? w??czni? z zamiarem przebicia serca Thora na wylot. Thor us?ysza? nagle pot??ne warkni?cie. To Krohn skoczy? na wojownika, popchn?? go w ty? i przygwo?dzi? do ziemi. Inny wojownik jednak podszed? i jednym, mocnym machni?ciem maczugi zmi?t? kota ze swego towarzysza tak, ?e Krohn polecia? w powietrze z piskiem i wyl?dowa? bezw?adnie grzbietem na ziemi. Inny wojownik podszed? do Thora i uni?s? nad g?ow? tr?jz?b. Spojrza? na niego gniewnie. Tym razem nikt nie by? w stanie mu przeszkodzi?. Przygotowa? si? do zadania ostatecznego ciosu. Thor le?a? przygwo?d?ony do pod?o?a, bezradny. Nie m?g? oprze? si? my?li, ?e oto nadszed? jego koniec. ROZDZIA? SI?DMY Gwen kl?cza?a przy Godfreyu w przyprawiaj?cej o klaustrofobi? chacie, tu? obok Illepry, maj?c ju? do?? tego widoku. Sp?dzi?a d?ugie godziny, przys?uchuj?c si? poj?kiwaniu brata, obserwuj?c twarz Illepry, kt?ra z ka?d? chwil? robi?a si? coraz bardziej ponura, jakby zapowiada?a niechybn? ?mier? Godfreya. B?d?c przy nim, czu?a si? jednocze?nie bezsilna. Czu?a, ?e musi co? zrobi?. Cokolwiek. N?ka?o j? poczucie winy, ale te? obawa o ?ycie Godfreya – a przede wszystkim o ?ycie Thora. Wyobra?a?a sobie, jak szar?uje, wpada w pu?apk? zastawion? przez Garetha i umiera i nie mog?a pozby? si? tego obrazu z umys?u. Czu?a, ?e musi jako? mu pom?c. Wariowa?a od siedzenia tu, w tej chacie. Nagle wsta?a na nogi i przesz?a przez izb?. – A dok?d to? – spyta?a Illepra ochryp?ym od modlitewnych przy?piewek g?osem. Gwen odwr?ci?a si? w jej stron?. – Wkr?tce wr?c? – odpar?a. – Musz? co? sprawdzi?. Otworzy?a drzwi i wybieg?a przez nie na o?wietlony zachodz?cym s?o?cem ganek. Zmru?y?a powieki na widok pokrytego smugami czerwieni i fioletu nieba i zachodz?cego drugiego s?o?ca, kt?re wisia?o nad horyzontem jak zielona kula. Akorth i Fulton stali przed chat? na stra?y. Podskoczyli na jej widok i spojrzeli na ni? z niepokojem. – Prze?yje? – spyta? Akorth. – Nie wiem – odpar?a Gwen. – Zosta?cie tu na stra?y. – Gdzie idziesz, pani? – spyta? Fulton. Kiedy spojrza?a na krwistoczerwone niebo i poczu?a co? nieziemskiego w powietrzu, przysz?a jej na my?l pewna rzecz. By? kto?, jeden cz?owiek, kt?ry by? mo?e m?g? pom?c. Argon. By? jedynym, kt?remu mog?a zaufa?, kt?ry obdarzy? mi?o?ci? Thora i pozosta? lojalny wobec jej ojca; jedynym, kt?ry posiada? moc, dzi?ki kt?rej w jaki? spos?b m?g? teraz pom?c. – Musz? odszuka? pewn? wyj?tkow? osob? – odpar?a. Odwr?ci?a si? i pospiesznym krokiem zacz??a odchodzi?. Wkr?tce ju? bieg?a, odtwarzaj?c w pami?ci drog? do chaty Argona. Nie by?a tam od lat, od swego dzieci?stwa, ale pami?ta?a, ?e mieszka? wysoko na go?ej, pokrytej ska?ami r?wninie. Bieg?a wci??, a wok?? niej teren robi? si? coraz bardziej opustosza?y, wietrzny; trawa ust?pi?a miejsca otoczakom, te z kolei ska?om. Wiatr zawodzi? przeci?gle, a krajobraz sta? si? niesamowity; wydawa?o si? jej, ?e kroczy po powierzchni jakiej? gwiazdy. W ko?cu dotar?a do chaty Argona. Pozbawiona tchu za?omota?a do drzwi. Nie widzia?a nigdzie ?adnej klamki, czy uchwytu, kt?rych mog?aby teraz u?y?. Wiedzia?a jednak, ?e to by?o to miejsce. – Argonie! – wrzasn??a. – To ja! C?rka MacGila! Rozkazuj? ci! Wpu?? mnie! Wali?a w drzwi nieprzerwanie, jednak jedyn? odpowiedzi? jak? us?ysza?a, by?o wycie wiatru. W ko?cu rozp?aka?a si?. By?a wyko?czona. I bezradna jak nigdy wcze?niej. Czu?a w sobie pustk?, jakby nie mia?a dok?d i??. S?o?ce zaton??o za horyzontem, a jego krwistoczerwona po?wiata ust?pi?a z wolna miejsca zmierzchowi. Gwen odwr?ci?a si? i zacz??a schodzi? ze wzniesienia. Star?a z policzk?w ?zy. Sz?a rozmy?laj?c usilnie, dok?d mia?aby si? teraz uda?. – Ojcze, prosz? – powiedzia?a na g?os, zamkn?wszy oczy. – Daj jaki? znak. Wska? drog?. Poka?, co mam teraz uczyni?. Prosz?, nie pozw?l dzi? umrze? swemu synowi. Nie pozw?l te?, by Thor umar?. Je?li mnie kochasz, odpowiedz. Sz?a w ciszy nas?uchuj?c wiatru, kiedy nagle ol?ni?o j? Jezioro. Jezioro Smutku. Oczywi?cie. To tam szli wszyscy wznosi? mod?y za kogo?, kogo zmog?a ?miertelna choroba. By?o to niewielkie, nieskazitelne jezioro po?rodku Czerwonej Puszczy, otoczone strzelistymi drzewami, kt?re si?ga?y do nieba. W przekonaniu wszystkich by?o to miejsce ?wi?te. Dzi?kuj? ojcze, za to, ?e mi odpowiedzia?e?, pomy?la?a Gwen. Czu?a jego obecno?? bardziej ni? kiedykolwiek. Zerwa?a si? do biegu w kierunku Czerwonej Puszczy, nad jezioro, kt?re wys?ucha jej ?al?w. * Ukl?k?a na brzegu Jeziora Smutku. Kolana opar?a na so?ninie okalaj?cej jezioro niczym pier?cie? i spojrza?a na jego zastyg?? w bezruchu wod?: tak spokojn?, jakiej Gwen jeszcze w ?yciu nie widzia?a. W jej lustrze zobaczy?a wschodz?cy na niebosk?on ksi??yc. B?yszcza? w pe?ni, ukazuj?c si? w ca?ej krasie. Zachodz?ce drugie s?o?ce i wschodz?cy ju? ksi??yc pogr??y?y Kr?g w ?wietle zmierzchu i w ksi??ycowej po?wiacie. S?o?ce i ksi??yc odbija?y si? r?wnocze?nie po przeciwleg?ych stronach jeziora, nadaj?c tej chwili niezwyk?ej ?wi?to?ci. Jakby stan??a przed oknem, przed kt?rym z jednej strony ko?czy? si? dzie?, a z drugiej dopiero si? zaczyna?. Wszystko by?o mo?liwe o tej ?wi?tej porze, w tym ?wi?tym miejscu. Gwen kl?cza?a na brzegu, p?aka?a i modli?a si? ze wszystkich si?. Wydarzenia kilku ostatnich dni da?y jej mocno w ko?? i teraz wyrzuca?a to wszystko z siebie. Modli?a si? o brata, ale przede wszystkim o Thora. Nie mog?a znie?? my?li, ?e mo?e straci? ich obydwu tej nocy, ?e zostanie sama, maj?c do towarzystwa jedynie Garetha. Nie mog?a znie?? my?li, ?e wywioz? j? gdzie? i wydadz? za jakiego? barbarzy?c?. Mia?a wra?enie, ?e jej ca?e ?ycie wali si? wko?o. Musia?a pozna? kilka odpowiedzi. Wa?niejsze jednak by?o odnale?? nadziej?. Wiele os?b w ca?ym kr?lestwie wznosi?o mod?y do boga jezior, boga las?w, g?r, czy te? wiatru – ale Gwen nie wierzy?a w nich. Podobnie jak Thor, przeciwstawia?a si? tym wierzeniom. By?a zwolenniczk? g??bokiej wiary w jednego boga, jeden byt, kt?ry kontrolowa? ca?y wszech?wiat. Do tego boga si? teraz modli?a. Prosz?, Bo?e. Zwr?? mi Thora. Niech wyjdzie z bitwy ca?y i zdr?w. Niech odnajdzie drog? z pu?apki. Pozw?l ?y? Godfreyowi. I chro? mnie – nie pozw?l, by mnie st?d wywieziono, wydano za tego dzikusa. Zrobi? wszystko, co chcesz. Daj mi jedynie jaki? znak. Poka?, czego ode mnie oczekujesz. Kl?cza?a jeszcze przez d?ugi czas, s?ysz?c jedynie zawodzenie wiatru po?r?d niesko?czenie wysokich sosen Czerwonej Puszczy. S?ucha?a delikatnie trzeszcz?cych ga??zi, ko?ysz?cych si? nad jej g?ow?. Obserwowa?a, jak sosnowe ig?y opada?y z drzew prosto do wody. – Uwa?aj, o co si? modlisz – us?ysza?a nagle. Odwr?ci?a si? gwa?townie, zaskoczona czyj?? obecno?ci?. Przerazi?aby si? z pewno?ci?, gdyby nie to, ?e rozpozna?a ten g?os niemal natychmiast – s?dziwy, starszy ni? drzewa woko?o, ni? sama ziemia. Jej serce zabi?o mocniej z rado?ci, kiedy u?wiadomi?a sobie, kto sta? obok. Odwr?ci?a si? i ujrza?a go nad sob?: w bia?ej pelerynie z kapturem, z przejrzystymi oczyma, kt?rymi prze?wietla? j? na wskro?, jakby przygl?da? si? jej duszy. Trzyma? swoj? lask? roz?wietlon? ?wiat?em zachodz?cego s?o?ca i wschodz?cego ksi??yca. Argon. Wsta?a i zmierzy?a go wzrokiem. – Szuka?am ci? – powiedzia?a. – By?am przy twej chacie. S?ysza?e?, jak puka?am? – S?ysz? wszystko – odpar? tajemniczo. Zawaha?a si? i zacz??a zastanawia?. Jego twarz pozbawiona by?a jakiegokolwiek wyrazu. – Powiedz, co mam zrobi? – powiedzia?a. – Zrobi? wszystko. Prosz?, nie pozw?l, by Thor umar?. Nie mo?esz pozwoli? mu umrze?! Podesz?a bli?ej i z b?agalnym wzrokiem chwyci?a jego r?k?. Kiedy go dotkn??a, poczu?a, jakby sparzy?a si? ogniem, kt?ry sp?yn?? z jego r?ki i obj?? jej d?o?. Cofn??a j? szybko, przyt?oczona energi? p?yn?c? z druida. Argon westchn?? i odwr?ci? si?. Podszed? kilka krok?w do jeziora. Stan?? tam i utkwi? wzrok w powierzchni wody. Jego oczy odbija?y padaj?ce tam ?wiat?o. Podesz?a do niego i stoj?c w ciszy przez d?ug? chwil?, czeka?a, a? b?dzie got?w przem?wi?. – Mo?na zmieni? czyje? przeznaczenie – powiedzia? – ale cena za to jest wysoka. Chcesz ocali? czyje? ?ycie. To szlachetny uczynek. Dw?ch ?y? jednak nie ocalisz. B?dziesz musia?a wybra?. Odwr?ci? si? i spojrza? na ni?. – Czy chcesz, by dzisiejsz? noc prze?y? Thor, czy mo?e tw?j brat? Jeden z nich musi umrze?. To ju? przes?dzone. Przerazi?o ja to pytanie. – C?? to za wyb?r? – spyta?a. – Oszcz?dzaj?c jednego, skazuj? drugiego. – Nie – odpar?. – Im obu dzi? ?mier? pisana. Przykro mi. Lecz taki ich los. Gwen czu?a si? tak, jakby kto? zatopi? w niej sztylet. Obaj maj? umrze?? Zbyt okropna by?a ta my?l, by j? sobie wyobrazi?. Czy los m?g? naprawd? by? a? tak okrutny? – Nie mog? wybra? jednego kosztem drugiego – powiedzia?a w ko?cu s?abym g?osem. Moja mi?o?? do Thora jest oczywi?cie silniejsza. Lecz Godfrey to moje cia?o i krew. Nie mog? znie?? my?li, ?e jeden umrze na korzy?? tego drugiego. I nie s?dz?, ?eby spodoba?o si? to kt?remukolwiek z ich dw?jki. – W takim razie umr? obaj – odpar? Argon. Gwen poczu?a paniczny strach. – Czekaj! – zawo?a?a, kiedy on zacz?? si? ju? odwraca?. Spojrza? na ni?. – A co ze mn?? – spyta?a. – Czy ja mog? umrze? zamiast nich? Czy to mo?liwe? Czy mog? obaj prze?y?, gdy ja umr?? Argon wpatrywa? si? w ni? przez bardzo d?ug? chwil?, jakby wch?aniaj?c ca?? jej istot?. – Masz czyste serce – powiedzia?. – Najczystsze ze wszystkich MacGil?w. Tw?j ojciec dokona? m?drego wyboru. Naprawd? m?drego… Jego g?os stawa? si? niewyra?ny. Wpatrywa? si? w jej oczy. Poczu?a skr?powanie, ale nie ?mia?a odwr?ci? wzroku. – Ze wzgl?du na tw?j wyb?r, na twoje po?wi?cenie tej nocy – powiedzia? Argon – przeznaczenie wys?ucha twych pr??b. Thor prze?yje. Tw?j brat r?wnie?. I ty tak?e. Jednak niewielka cz?stka twego istnienia zostanie ci odebrana. Pami?taj, ?e zawsze jest jaka? cena. Umrzesz cz??ciowo w zamian za ?ycie ich obydwu. – Co to znaczy? – spyta?a zdj?ta strachem. – Wszystko ma swoj? cen? – odpowiedzia?. – Masz wyb?r. Wolisz jej nie zap?aci?? Gwen zebra?a si? w sobie. – Dla Thora zrobi? wszystko. I dla mojej rodziny. Argon ?widrowa? j? wzrokiem. – Thor ma przed sob? wspania?y los – powiedzia? Argon. – Jednak los mo?e ulec zmianie. Nasze przeznaczenie zosta?o spisane w gwiazdach. Jednak?e kontroluje je B?g. B?g mo?e je zmieni?. Thor mia? umrze? tej nocy. B?dzie ?y? tylko dzi?ki tobie. Zap?acisz za to cen?. A b?dzie ona wysoka. Gwen chcia?a dowiedzie? si? jeszcze czego? i si?gn??a r?k? w stron? Argona. W tym momencie rozb?ysn?? przed ni? snop ?wiat?a i Argon znikn??. Gwen obr?ci?a si? szukaj?c go wsz?dzie, lecz nigdzie go nie widzia?a. W ko?cu odwr?ci?a si? i spojrza?a na jezioro, tak spokojne, jakby nic si? przed chwil? nie wydarzy?o. Dostrzeg?a swoje odbicie, tak bardzo odleg?e. Przepe?nia?a j? wdzi?czno?? oraz, w ko?cu, spok?j. Nie mog?a jednak r?wnocze?nie pozby? si? obawy o swoj? przysz?o??. Pr?bowa?a usilnie wyrzuci? z g?owy te my?li, lecz ca?y czas zastanawia?a si?: jak? cen? przyjdzie jej zap?aci? za ?ycie Thora? ROZDZIA? ?SMY Thor le?a? na ziemi po?rodku bitewnego pola, przygwo?d?ony do ziemi przez ?o?nierzy McClouda, bezradny, i s?ucha? dobiegaj?cych zewsz?d odg?os?w walki: krzyk?w i j?k?w konaj?cych ludzi i rz??enie zranionych koni. Zachodz?ce s?o?ce i wschodz?cy ksi??yc – w pe?ni tak wyra?ny, jakiego Thor jeszcze nigdy wcze?niej nie widzia? – nagle zosta?y przes?oni?te przez wielkiego wojownika, kt?ry podszed? i wzni?s? wysoko w powietrze sw?j tr?jz?b, przygotowuj?c si? do zadania ?miertelnego ciosu. Thor wiedzia?, ?e oto nadesz?a jego ostatnia chwila. Zamkn?? oczy, przygotowuj?c si? na ?mier?. Nie czu? strachu. Jedynie wyrzuty sumienia. Chcia? po?y? troch? d?u?ej; chcia? odkry?, kim jest, jakie jest jego przeznaczenie, ale przede wszystkich chcia? sp?dzi? wi?cej czasu z Gwen. Czu?, ?e taka ?mier? by?a niesprawiedliwa. Nie tutaj mia? umrze?. I nie w ten spos?b. Nie dzi?. Jego czas jeszcze nie nadszed?. Czu?, ?e nie tak mia?o si? to odby?. Nie by? jeszcze gotowy. Nagle poczu?, jak co? w nim wzbiera: jaka? zaci?to??, dziko??, si?a niepodobna do ?adnej mu znanej. Jego cia?o przeszy? dreszcz, kt?ry rozla? si? ?arem od st?p przez nogi, tors, ramiona a? po czubki palc?w. Emanowa? pal?c? energi?, moc?, kt?r? ledwie pojmowa?. Ku swemu zdziwieniu zarycza? dziko, niczym smok powstaj?cy z ziemskich otch?ani. Poczu? w sobie si?? dziesi?ciu m??czyzn, wyrwa? si? przytrzymuj?cym go wojownikom i skoczy? na nogi. Zanim ?o?nierz z tr?jz?bem zd??y? opu?ci? sw? bro?, Thor zbli?y? si? do niego i czo?em staranowa? mu twarz, ?ami?c nos, po czym kopn?? go z tak? si??, ?e ten polecia? w ty?, niczym armatnia kula, zwalaj?c z n?g dziesi?ciu ?o?nierzy. Thor wrzasn?? ze ?wie?o obudzonej w?ciek?o?ci, chwyci? jednego m??czyzn?, uni?s? wysoko nad g?ow? i cisn?? nim w t?um, zwalaj?c kolejny tuzin walcz?cych niczym kr?gle. Potem wyrwa? kt?remu? ?o?nierzowi cep z d?ugim na dziesi?? st?p ?a?cuchem, zacz?? macha? nim w powietrzu, a? wsz?dzie doko?a rozleg?y si? wrzaski wojownik?w, kt?rzy znale?li si? akurat w jego zasi?gu; dziesi?tki m??czyzn powalonych na ziemi?. Thor czu?, jak moc nieustannie przep?ywa przez jego cia?o i zda? si? ca?kowicie na ni?. Kilku kolejnych wojownik?w natar?o na niego. Thor uni?s? d?o? i ze zdziwieniem poczu? jakie? mrowienie. Zaraz potem zacz??a wydobywa? si? z niej ch?odna mg?a. Wojownicy zatrzymali si? nagle pokryci warstw? lodu. Stali jak wro?ni?ci w ziemi?, nieruchome bry?y lodu. Thor skierowa? d?onie w r??nych kierunkach, zamra?aj?c po kolei wszystkich walcz?cych. Wkr?tce wygl?da?o to tak, jakby ca?e bitewne pole pokry?o si? lodowymi ska?ami. Thor odwr?ci? si? w kierunku towarzyszy broni. Zauwa?y? te? kilku ?o?nierzy, kt?rzy mieli ju? zada? ?mier? Reece’owi, O’Connorowi, Eldenowi i bli?niakom. Wzni?s? d?o? w ich stron? i zamrozi? atakuj?cych, ocalaj?c tym samym ?ycie swych braci. Odwr?cili si? i spojrzeli na niego oczyma pe?nymi wdzi?czno?ci i poczucia ulgi. Wyczyny Thora wkr?tce zosta?y zauwa?one przez armi? McClouda i zacz?to podchodzi? do niego z wi?ksz? ostro?no?ci?. Utworzono wok?? niego bezpieczny korow?d, ale ?aden z wojownik?w nie podszed? bli?ej zdj?ty strachem na widok dziesi?tek towarzyszy zamienionych w l?d, zamro?onych w miejscu tak, jak stali. W?wczas rozleg? si? ryk i przed szereg wyst?pi? m??czyzna pi?ciokrotnie wi?kszy od pozosta?ych. Musia? mie? ze czterna?cie st?p wzrostu i d?wiga? pot??ny miecz. Thor wzni?s? d?o?, by i jego zamrozi? – ale w jego przypadku to nie zadzia?a?o. Pacn?? jedynie r?k? w mg?? i odtr?ci? na bok niczym jakiego? natr?tnego owada. I wci?? szed? w kierunku Thora. Thor zacz?? zdawa? sobie spraw?, ?e jego moce nie by?y jednak doskona?e; by? zaskoczony i nie rozumia?, dlaczego nie by? wystarczaj?co silny, aby powstrzyma? tego m??czyzn?. Olbrzym dopad? Thora w trzech d?ugich susach, zaskoczywszy go swoj? zwinno?ci?, i uderzy? pi??ci? w twarz posy?aj?c w powietrze. Thor wyl?dowa? twardo na ziemi. Nie zd??y? si? jeszcze odwr?ci?, a olbrzym ju? by? na nim. Chwyci? go dwoma r?koma i uni?s? nad g?ow?. Cisn?? nim w dal przy akompaniamencie wiwatuj?cej armii McClouda. Thor przelecia? w powietrzu dobrych dwadzie?cia st?p, wyl?dowa? twardo na ziemi i potoczy? si? kilka razy. Poczu?, jakby wszystkie ko?ci nagle mu pop?ka?y. Podni?s? wzrok i zobaczy? zbli?aj?cego si? olbrzyma. Tym razem nie m?g? ju? nic zrobi?. Jakiekolwiek moce posiada?, wyczerpa?y si?. Zamkn?? oczy. Prosz? Bo?e, pom?? mi. Kiedy olbrzym zbli?a? si? do niego, Thor us?ysza? nagle ciche brz?czenie, najpierw w swej g?owie. Z ka?d? chwil? robi?o si? coraz g?o?niejsze i wkr?tce czu? je ju? wok?? siebie, w ca?ym wszech?wiecie. Poczu? si? dziwnie, jak nigdy dot?d; poczu? jedno?? z otaczaj?cym go powietrzem, ko?ysz?cymi si? drzewami, poruszaj?cymi si? na wietrze ?d?b?ami traw. Wyczuwa? to brz?czenie mi?dzy ka?d? rzecz?, ka?dym stworzeniem. Uni?s? r?k? i poczu?, jakby zagarnia? t? wi??, zbiera? ze wszystkich zakamark?w wszech?wiata i poddawa? swojej woli. Otworzy? oczy, s?ysz?c nad sob? to niesamowite brz?czenie i ku swemu zaskoczeniu zobaczy?, jak tu? przy nim materializuje si? z powietrza wielki r?j pszcz??. Nadlatywa?y ze wszystkich stron i kiedy Thor wzni?s? r?ce, czu?, ?e mo?e nimi kierowa?. Nie mia? poj?cia, jak to by?o mo?liwe. Wiedzia? jednak, ?e by?o. Skierowa? r?ce w stron? olbrzyma. Ogromny r?j pszcz?? przy?mi? niebo, zanurkowa? i poch?on?? olbrzyma w ca?o?ci. Wielkolud podni?s? r?ce do g?ry i zacz?? wymachiwa? nimi na wszystkie strony. P??niej zawy? od tysi?ca u??dle? i upad? na twarz martwy. Ziemia zatrz?s?a si? od zderzenia z jego wielkim cia?em. Wtedy Thor skierowa? d?o? w stron? armii McClouda – w wi?kszo?ci ?o?nierzy dosiadaj?cych koni, gapi?cych si? na Thora, obserwuj?cych z szokiem t? scen?. ?o?nierze zacz?li odwraca? si? i ucieka? – lecz nie mieli do?? czasu na reakcj?. Thor machn?? d?oni? w ich kierunku. R?j pszcz?? zerwa? si? z olbrzyma i zacz?? atakowa? ?o?nierzy. Napastnicy wydali z siebie okrzyk przera?enia, po czym jak na komend? zawr?cili i zacz?li ucieka? w pop?ochu, ??dleni przez niezliczony r?j pszcz??. Wkr?tce pole bitwy opustosza?o. Ca?a armia znik?a. Niekt?rzy ?o?nierze nie zdo?ali uciec na czas i teraz spadali z wierzchowc?w, zasilaj?c zast?py martwych cia? na ziemi. Ocalali wojownicy odje?d?ali w pe?nym galopie, ?cigani przez pszczo?y a? po horyzont. Dono?ne brz?czenie zla?o si? w jeden zgie?k z odg?osem dudni?cych kopyt i okrzykami strachu wojownik?w. Thor os?upia?: w kilka minut pole bitwy opustosza?o i zapanowa? kompletny spok?j. S?ysza? jedynie zawodzenie rannych, le??cych w nier?wnych stertach, ?o?nierzy McClouda. Rozejrza? si? doko?a i zobaczy? swoich przyjaci??. Byli wyczerpani i oddychali ci??ko. Wygl?dali na mocno poobijanych. Odnie?li niewielkie rany, lecz poza tym mieli si? dobrze. Poza oczywi?cie tymi trzema legionistami, kt?rych nie zna?, a kt?rzy le?eli martwi w niewielkiej odleg?o?ci. Nagle us?ysza? pot??ne dudnienie. Odwr?ci? si? i po przeciwnej stronie na horyzoncie dostrzeg? szar?uj?c? w ich kierunku armi? kr?la. Zje?d?a?a ze wzniesienia z Kendrickiem na czele. Galopowali i w kilka chwil znale?li si? przy Thorze i jego kompanach, jedynych ocala?ych na tym pobojowisku. Thor sta? przed nimi w szoku, obserwuj?c, jak Kendrick, Kolk, Brom i inni zeskoczyli z wierzchowc?w i powoli podeszli do niego. Towarzyszy?y im dziesi?tki rycerzy Srebrnej Gwardii, wszyscy wspaniali wojownicy kr?lewskiej armii. Zobaczyli, ?e Thor oraz inni stoj? sami, zwyci?scy, na krwawym polu bitwy us?anym cia?ami ?o?nierzy McClouda. Widzia? ich spojrzenia pe?ne podziwu, szacunku, a nawet trwogi. Widzia? to w ich oczach. W?a?nie tego pragn?? przez ca?e ?ycie. W?a?nie sta? si? bohaterem. ROZDZIA? DZIEWI?TY Erec galopowa? na swym wierzchowcu po?udniowym traktem. Pop?dza? konia jak nigdy w ?yciu, pr?buj?c ze wszech si? omija? ledwie widoczne w nocnym mroku wyboje i dziury. Nie zatrzyma? si? ani na chwil? od momentu, kiedy dowiedzia? si? o porwaniu Alistair, o jej sprzeda?y w niewol?, wywiezieniu do Baluster. Nie m?g? przesta? obwinia? siebie. Jaki by? g?upi i naiwny, ?e zaufa? temu ober?y?cie, i? ten dotrzyma s?owa, ?e wywi??e si? ze swej cz??ci umowy i odda mu Alistair po wygranym turnieju. S?owo Ereca znaczy?o dla niego tyle, co jego honor i przyj??, ?e dla innych r?wnie? by?o ?wi?to?ci?. Pope?ni? b??d. A Alistair zap?aci?a za to wysok? cen?. Na my?l o niej serce mu krwawi?o. Pop?dza? konia coraz mocniej, uderzaj?c go w boki obcasami. Ta pi?kna i wytworna dama najpierw musia?a znosi? poni?aj?c? prac? dla ober?ysty – a teraz zosta?a sprzedana w niewol?, na pastw? ni mniej ni wi?cej tylko handlu nierz?dem. Sama ta my?l sprawia?a, ?e ogarnia? go sza?. Nie m?g? pozby? si? wra?enia, ?e to on za to odpowiada?: gdyby nie pojawi? si? w jej ?yciu, nie zaoferowa?, ?e zabierze j? st?d, by? mo?e ober?y?cie w og?le nie przysz?oby do g?owy, by j? sprzeda?. P?dzi? przez noc przy nieustannym akompaniamencie uderze? kopyt i oddechu konia. Jego wierzchowiec by? ju? porz?dnie wyczerpany i Erec obawia? si?, ?e wkr?tce zaje?dzi go na ?mier?. Do ober?y przyby? tu? po turnieju. Nie robi? ?adnej przerwy, by odpocz??. By? w tej chwili tak znu?ony, wyczerpany, ?e czu?, jakby za chwil? mia? przewr?ci? si? i spa?? z siod?a. Lecz zmusi? si?, aby jego oczy pozosta?y otwarte, by nie zasn??, kiedy tak jecha? w po?wiacie pe?nego ksi??yca, kieruj?c si? ca?y czas na po?udnie do Baluster. Przez ca?e ?ycie s?ysza? opowie?ci o Baluster. Nigdy co prawda tam nie by?. Miejsce to s?yn??o z hazardu, opium, nierz?du, ka?dej mo?liwej do wyobra?enia przywary tego kr?lestwa. To tam przybywali t?umnie wszyscy niezadowoleni z ?ycia, z ka?dego zak?tka kr?lestwa, by p?awi? si? w ka?dej znanej cz?owiekowi przyjemno?ci. To miejsce by?o ca?kowitym zaprzeczeniem tego, kim by?. Nigdy nie uprawia? hazardu. Pi? sporadycznie, przedk?adaj?c nad to ?wiczenia i nabieranie wprawy w swych umiej?tno?ciach. Nie potrafi? zrozumie? ludzi, kt?rzy ulegali lenistwu i oddawali si? hulankom tak, jak robili to bywalcy Baluster. Pobyt w tym miejscu nie wr??y? nic dobrego. Z tego mog?o wynikn?? tylko samo z?o. Jego serce truchla?o na my?l o tym, ?e ona tu przebywa. Wiedzia?, ?e musi szybko j? uratowa?, zabra? daleko st?d, zanim kto? wyrz?dzi jej krzywd?. Ksi??yc schyli? si? ju? nad horyzontem, a droga sta?a si? szersza i nosi?a coraz wi?cej ?lad?w podr??owania, kiedy Erec dostrzeg? pierwsze oznaki miasta: niezliczone pochodnie o?wietlaj?ce miejskie mury. Wygl?da?o to tak, jakby ca?e miasto zamieni?o si? w jedno wielkie ognisko. Erec nie by? tym zdziwiony: chodzi?y s?uchy, ?e jego mieszka?cy nie k?adli si? spa? a? do rana. Erec pogoni? jeszcze bardziej swego wierzchowca. Miasto by?o coraz bli?ej i bli?ej, a? w ko?cu przejecha? po drewnianym mo?cie o?wietlonym z ka?dej strony ?wiat?em pochodni. Drzemi?cy wartownik podskoczy? na nogi kiedy Erec wpad? na most i przejecha? ko?o niego. Stra?nik zawo?a?: – HEJ! Erec nawet nie zwolni?. Gdyby ten m??czyzna nabra? pewno?ci siebie i zacz?? go goni? – w co Erec w?tpi? i to wielce – w?wczas upewni?by si?, ?e by?aby to ostatnia rzecz, jak? zrobi? w swoim ?yciu. Przegalopowa? przez wielkie otwarte bramy roz?o?onego na planie kwadratu miasta, otoczonego ze wszech stron niskim, antycznym, kamiennym murem. Przejecha? w?skimi uliczkami miasta roz?wietlonymi g?sto pozatykanymi pochodniami. Budynki wybudowano blisko siebie, nadaj?c miastu klaustrofobiczny charakter. Ulice wype?nia?y g?ste t?umy ludzi. Wszyscy sprawiali wra?enie podpitych, potykali si? co rusz, przekrzykiwali g?o?no i przepychali – jedna wielka hulanka. Ka?dy za? budynek by? albo karczm?, albo jaskini? hazardu. Erec wiedzia?, ?e trafi? w dobre miejsce. Wyczuwa? obecno?? Alistair gdzie? w pobli?u. Prze?kn?? g?o?no, maj?c nadziej?, ?e si? nie sp??ni?. Podjecha? do budynku, kt?ry wygl?da? na obszerny zajazd, po?o?ony w centrum miasta. T?umy ludzi cisn??y si? przed wej?ciem. Erec pomy?la?, ?e by?o to najlepsze miejsce, by zacz?? szuka? Alistair. Zsiad? z konia i wszed? pospiesznie do ?rodka, rozpychaj?c ?okciami na boki rozzuchwalonych wypitym alkoholem ludzi. Przedziera? si? do karczmarza, kt?ry sta? na ty?ach, na ?rodku pomieszczenia i spisuj?c nazwiska ludzi, bra? od nich monety i kierowa? do poszczeg?lnych pokoj?w. By? o?liz?y, na jego twarzy kr?lowa? udawany u?miech, poci? si? ca?y i zaciera? r?ce, licz?c uzbierane monety. Spojrza? na Ereca, u?miechaj?c si? sztucznie. – Pok?j, panie? – zapyta?. – Czy raczej kobiet?? Erec potrz?sn?? g?ow? i podszed? do niego bli?ej. Chcia?, by m??czyzna dobrze go us?ysza?. – Szukam handlarza – powiedzia?. – Handlarza niewolnik?w. Przeje?d?a? t?dy dzie? lub dwa temu. Z Samarii. Wi?z? ze sob? cenny ?adunek. Ludzi. M??czyzna obliza? wargi. – Szukasz cennych informacji – odpar? m??czyzna. – Mog? ci ich dostarczy?. Ot tak, jak i tych pokoi. M??czyzna uni?s? d?o? i potar? palcami. Spojrza? na Ereca i u?miechn?? si?. Nad g?rn? warg? wyst?pi? pot. Erec poczu? obrzydzenie na jego widok, lecz potrzebowa? informacji i nie chcia? traci? wi?cej czasu. Si?gn?? do sakiewki i po?o?y? na d?oni m??czyzny z?ot? monet?. Oczy karczmarza otwar?y si? szeroko ze zdziwienia. – Kr?lewskie z?oto – zauwa?y?. By? pod du?ym wra?eniem. Zlustrowa? Ereca spojrzeniem pe?nym szacunku i podziwu. – Przeby?e? zatem ca?? drog? z Kr?lewskiego Grodu? – zapyta?. – Do?? – powiedzia? Erec. – Ja tu jestem od zadawania pyta?. Zap?aci?em ci. A teraz m?w: gdzie jest ten handlarz? M??czyzna obliza? wargi kilkukrotnie, po czym nachyli? si? nisko. – Cz?owiek, kt?rego szukasz zwie si? Erbot. Przeje?d?a t?dy raz na tydzie?. Ze ?wie?? parti? dziewek. Sprzedaje je temu, kto da najwi?cej. Znajdziesz go najpewniej w jego melinie. Jed? t? ulic? do ko?ca. Tam go znajdziesz. Je?li jednak szukasz jakiej? warto?ciowej partii, to najpewniej ju? jej tam nie ma. Jego dziewki i tak d?ugo nie wytrzymuj?. Erec mia? ju? odwr?ci? si? i odej??, kiedy poczu? na swoim nadgarstku u?cisk ciep?ej, lepkiej d?oni. Spojrza? na karczmarza ze zdziwieniem. – Je?li szukasz dziewki, mo?e spr?bujesz jednej z moich? S? r?wnie dobre, co jego i za po?ow? ceny. Erec u?miechn?? si? do niego szyderczo. M??czyzna wzbudza? w nim odraz?. Gdyby mia? wi?cej czasu, prawdopodobnie zabi?by go teraz, chocia?by dlatego, ?eby ?wiat nie musia? wi?cej go znosi?. Zlustrowa? go jednak wzrokiem i uzna?, ?e nie by? wart zachodu. Erec strz?sn?? jego r?k? i nachyli? si? nisko. – Dotknij mnie jeszcze raz – ostrzeg? go – a po?a?ujesz, ?e kiedykolwiek to zrobi?e?. A teraz cofnij si? o dwa kroki, zanim znajd? jakie? wygodne miejsce dla tego oto rapiera w mojej d?oni. Karczmarz spojrza? w d?? oczyma szeroko otwartymi ze strachu i cofn?? si? o kilka krok?w. Erec odwr?ci? si? i wypad? z izby, rozpychaj?c ?okciami na boki klient?w, jednym susem pokonawszy podw?jne drzwi karczmy. Nigdy jeszcze rodzaj ludzki nie napawa? go takim obrzydzeniem. Wspi?? si? na konia, kt?ry st?pa? niespokojnie i parska? na jakiego? pijanego przechodnia. M??czyzna zerka? akurat na niego – Erec nie mia? w?tpliwo?ci, ?e zamierza? spr?bowa? go ukra??. Zastanawia? si?, czy nie dosz?oby do tego, gdyby akurat nie wr?ci?. Musia? pami?ta? na przysz?o??, ?eby baczniej uwi?zywa? swego wierzchowca. Nie m?g? nadziwi? si? licznym przywarom tego miasta. Pomin?wszy to, jego rumak Warkfin by? zahartowanym koniem bitewnym i gdyby ktokolwiek chcia? go ukra??, ten rozdepta?by go na miazg?. Erec pogoni? kuksa?cem Warkfina i pojecha? galopem wzd?u? w?skiej ulicy, z wszystkich si? pr?buj?c unika? cisn?cych si? ludzi. By?a ju? p??na noc, a mimo to wydawa?o si? mu, ?e ulice z ka?d? chwil? robi? si? coraz cia?niejsze, pe?ne ludzi r??nego pochodzenia, mieszaj?cych si? ze sob?. Kilku pijak?w wydar?o si? na niego, kiedy przejecha? zbyt szybko tu? obok, lecz nie przej?? si? tym. Czu?, ?e Alistair jest ju? blisko i nic nie by?o w stanie go teraz zatrzyma?, nic zanim jej nie odzyska. Ulic? wie?czy? kamienny mur. Ostatni budynek po prawej by? kolejn?, chyl?c? si? ku ziemi karczm?, ze ?cianami z bia?ej gliny i dachem krytym strzech?, kt?rej lepsze dni ju? dawno min??y. Po spojrzeniach rzucanych mu przez wchodz?cych i wychodz?cych ludzi pozna?, ?e dotar? na miejsce. Zsiad? z konia, przywi?za? go porz?dnie do palika i wtargn?? do wewn?trz gospody. I stan?? jak wryty, ca?kiem zaskoczony. Izba by?a s?abo o?wietlona kilkoma migoc?cymi pochodniami i wygasaj?cym ogniem w kominku w przeciwleg?ym rogu. Wsz?dzie le?a?y porozrzucane niedbale pledy, na kt?rych le?a?o ca?e mn?stwo ledwie przyodzianych kobiet, przywi?zanych grub? lin? do siebie i ?cian. Wygl?da?o na to, ?e wszystkie by?y pod wp?ywem narkotyku – wyczu? zapach opium w powietrzu i dostrzeg? kr???c? mi?dzy nimi fajk?. Kilku porz?dnie ubranych m??czyzn przechadza?o si? doko?a, tr?caj?c i szturchaj?c stopy kobiet, jakby sprawdzali towar przed podj?ciem decyzji, przed jego zakupem. W odleg?ym k?cie karczmy, na niewielkim, czerwonym, aksamitnym krze?le, siedzia? m??czyzna. Ubrany by? w jedwabne szaty, a z obu stron wystawa?y ?a?cuchy, kt?rymi przyku? do siebie kobiety. Za nim stali pot??ni, umi??nieni m??czy?ni. Ich twarze pokrywa?y blizny. Byli wy?si i szersi nawet od Ereca. Wygl?dali na takich, kt?rzy czekaj? tylko na jak?? okazj?, by kogo? zabi?. Erec rozejrza? si? i w mig poj??, co tu si? dzieje: mia? przed sob? gniazdo rozpusty, a te kobiety by?y do wynaj?cia, za? m??czyzna na krze?le by? kr?lem tego przybytku, tym, kt?ry porwa? Alistair – jak zapewne r?wnie? i pozosta?e kobiety. Zda? sobie spraw?, ?e Alistair mog?a tu gdzie? by?. Ruszy? jak oszala?y przegl?da? twarze kobiet w poszukiwaniu tej jedynej. By?o tu kilkadziesi?t kobiet – niekt?re pozbawione ?wiadomo?ci – a poza tym panowa? p??mrok, wi?c trudno by?o tak od razu si? rozezna?. Przygl?da? si? uwa?nie ka?dej twarzy z osobna, chodz?c mi?dzy rz?dami kobiet, kiedy nagle wielka ?apa smagn??a go w tors. – P?acisz? – us?ysza? czyj? szorstki g?os. Erec podni?s? wzrok i zobaczy? nad sob? pot??nego m??czyzn?, kt?ry spogl?da? na niego gniewnie. – Chcesz popatrze? na kobiety, to p?a? – powiedzia? tubalnym, niskim tonem. – Takie zasady. Erec popatrzy? na niego szyderczo. Czu?, jak wzbiera w nim nienawi??. I wtem, szybciej ni? m??czyzna zd??y? mrugn?? oczyma, uderzy? go nasad? d?oni prosto w prze?yk. M??czyzna wyda? st?umiony okrzyk, otworzy? szeroko oczy, po czym upad? na kolana z r?koma na gardle. Erec wzi?? zamach i ?okciem uderzy? go w skro?. M??czyzna upad? na ziemi? p?asko na twarz. Erec kontynuowa? poszukiwania Alistair, chodzi? mi?dzy rz?dami kobiet i desperacko przygl?da? si? ich twarzom, lecz jej nie znalaz?. Nie by?o jej tu. Z mocno wal?cym sercem podszed? do odleg?ego kra?ca izby, do tego starszego m??czyzny siedz?cego w rogu i bacz?cego na wszystko tutaj. – Znalaz?e? co? w twoim gu?cie? – zapyta? m??czyzna. – Co?, o co chcia?by? si? potargowa?? – Szukam kobiety – zacz?? Erec ostrym niczym stal tonem, pr?buj?c zachowa? spok?j – i powiem to tylko raz. Jest wysoka, ma d?ugie blond w?osy i zielono-niebieskie oczy. Ma na imi? Alistair. Zabrano j? z Savarii dzie? lub dwa temu. Powiedziano mi, ?e tutaj jest. Czy to prawda? M??czyzna potrz?sn?? g?ow? powoli z u?mieszkiem na twarzy. – Obawiam si?, ?e towar, kt?rego szukasz zosta? ju? sprzedany – powiedzia? . – Ca?kiem niez?y okaz. Naprawd? masz dobry gust. Wybierz inn?, a ja dam ci zni?k?. Erec popatrzy? na niego gniewnie. Czu? rozsadzaj?c? go w?ciek?o??. – Kto j? zabra?? – warkn?? Erec. M??czyzna u?miechn?? si?. – Rany, naprawd? zadurzy?e? si? w tej niewolnicy. – Nie jest niewolnic? – warkn?? Erec. – To moja ?ona. M??czyzna spojrza? na niego zszokowany – po czym nagle odchyli? g?ow? i roze?mia? si? na g?os. – Twoja ?ona! A to dobre. Niestety przyjacielu, ju? ni? nie jest. Teraz robi za igraszk? kogo? innego. Gdy to powiedzia?, jego twarz pociemnia?a nagle i nabra?a mrocznego wyrazu. Da? znak swoim ludziom i doda?: – Pozb?d?cie si? st?d tego ?miecia. Dwaj umi??nieni m??czy?ni wyst?pili do przodu i z szybko?ci?, kt?ra zadziwi?a Ereca, rzucili si? jednocze?nie na niego. Nie byli jednak ?wiadomi, na kogo si? porwali. Erec by? szybszy. Zrobi? unik i chwyci? nadgarstek jednego z atakuj?cych. Wygi?? go do ty?u, a? m??czyzna pad? plecami na ziemi?. Jednocze?nie r?bn?? ?okciem w krta? drugiego draba. Podszed? i zmia?d?y? tchawic? tego, kt?ry le?a? ju? na pod?odze, pozbawiaj?c go oddechu. Potem nachyli? si? i staranowa? g?ow? drugiego z przeciwnik?w, kt?ry wci?? trzyma? si? za szyj?. M??czyzna zwali? si? z n?g og?uszony ciosem. Erec przeszed? po le??cych, nieprzytomnych m??czyznach w kierunku starszego m??czyzny, kt?ry trz?s? si? razem ze swoim krzes?em. Mia? szeroko otwarte oczy ze strachu. Erec chwyci? go za w?osy i odchyli? g?ow? do ty?u, po czym przy?o?y? mu sztylet do krtani. – Powiedz gdzie ona jest, a ja by? mo?e pozwol? ci ?y? – warkn??. M??czyzna zaj?kn?? si?. – Powiem ci, gdzie jest, ale to i tak strata czasu – odpar?. – Sprzeda?em j? mo?now?adcy, kt?ry ma w?asny oddzia? rycerzy i mieszka w swoim zamku. To bardzo pot??ny cz?owiek, kt?rego zamku nigdy jeszcze nie zdobyto. A poza tym, ma w rezerwie ca?? armi?. Jest bardzo bogaty – jego armia najemnik?w gotowa jest wype?ni? ka?dy rozkaz, o ka?dej porze. Zatrzymuje przy sobie ka?d? dziewk?, kt?r? kupi. Nie ma mowy, ?eby? j? oswobodzi?. Wracaj wi?c tam, sk?d przyby?e?, gdziekolwiek to jest. Ona przepad?a. Erec napar? na ostrze sztyletu, a? pociek?a krew, a m??czyzna krzykn??. – Gdzie on jest, ten mo?now?adca? – warkn?? Erec. Traci? ju? cierpliwo??. – Jego zamek le?y na zach?d od miasta. Przejed? zachodni? bram? i jed? tak d?ugo, a? sko?czy si? trakt. Wtedy zobaczysz jego zamek. Ale to strata czasu. Zap?aci? za ni? solidnie – wi?cej ni? by?a warta. Erec mia? ju? tego do??. Bez namys?u podci?? krta? handlarzowi nierz?dem, u?miercaj?c go na miejscu. Krew pola?a si? wsz?dzie. M??czyzna opad? na swym siedzisku i znieruchomia?. Erec spojrza? na niego, na dw?ch le??cych na pod?odze m??czyzn i poczu? odraz? do ca?ego przybytku. Nie m?g? uwierzy?, ?e co? takiego w og?le istnia?o. Zacz?? rozcina? sznury wi???ce kobiety, uwalnia? jedn? po drugiej. Kilka z nich wsta?o od razu i pobieg?o do drzwi. Wkr?tce ca?a izba zape?ni?a si? tratuj?cymi si? nawzajem kobietami, kt?re za wszelk? cen? chcia?y dosta? si? do drzwi. Niekt?re z nich by?y zbyt odurzone, by i?? samodzielnie i inne im pomaga?y. – Kimkolwiek jeste? – powiedzia?a do niego jedna z nich, zatrzymuj?c si? na chwil? w drzwiach – dzi?kuj? ci. Gdziekolwiek zmierzasz, niech B?g ci? wspiera. Erec przyj?? ca?? t? wdzi?czno?? i b?ogos?awie?stwo; przeczuwa? z niepokojem, ?e tam, dok?d si? udawa?, b?dzie potrzebowa? wsparcia. ROZDZIA? DZIESI?TY Zacz??o ?wita?. Poranne s?o?ce wlewa?o si? przez ma?e okna chaty Illepry i k?ad?o na zamkni?tych oczach Gwendolyn, budz?c j? z wolna. Pierwsze s?o?ce, mieni?ce si? barw? stonowanej pomara?czy, opromieni?o jej twarz i obudzi?o j? w panuj?cej doko?a ciszy. Zamruga?a oczyma, zdezorientowana, zastanawiaj?c si?, gdzie jest. Wkr?tce u?wiadomi?a co? sobie: Godfrey. Gwen zasn??a na wy?ci??ce chaty, na s?omianym ???ku obok niego. Illepra spa?a tu? przy Godfreyu. Ta noc by?a d?uga. Godfrey zawodzi?, przewraca? si? i wierci?, a Illepra dogl?da?a go bez ustanku. Gwen trwa?a przy nim, gotowa pom?c najlepiej, jak mog?a. Przynosi?a mokre ok?ady, wykr?ca?a z nich wod?, k?ad?a na czole Godfreya, podawa?a Illeprze zio?a i balsamy, o kt?re ustawicznie j? prosi?a. Ta noc wydawa?a si? nie mie? ko?ca. Wiele razy s?ysza?a krzyk brata. By?a pewna, ?e umiera. Nie raz wzywa? ojca, czym przyprawia? Gwen o dreszcze. Czu?a obecno?? ojca. Czu?a jak unosi si? nad nimi ci??ko. Nie mia?a poj?cia, czy chcia?, aby jego syn prze?y?, czy umar? – ich relacje tak cz?sto by?y napi?te. Gwen sp?dzi?a noc w chacie, gdy? nie wiedzia?a, dok?d p?j??. W zamku nie czu?a si? bezpiecznie. Nie pod tym samym dachem z jej bratem. Czu?a si? za to dobrze tutaj, pod opiek? Illepry, z Akorthem i Fultonem stoj?cymi na zewn?trz na stra?y. Czu?a, ?e nikt nie wie, gdzie si? teraz znajduje i chcia?a, ?eby tak pozosta?o. Poza tym, polubi?a w ostatnich dniach cz?owieka, kt?rym sta? si? jej brat. Odkry?a w nim kogo? zupe?nie sobie obcego. I z b?lem znosi?a my?l, ?e w?a?nie umiera?. Pod?wign??a si? na nogi i podesz?a do brata. Jej serce zacz??o mocno bi?. Zastanawia?a si?, czy jeszcze ?yje. Co? jej m?wi?o, ?e je?li Godfrey przebudzi si? tego ranka, to prze?yje, a je?li nie, to b?dzie ju? po nim. Illepra podnios?a si? i r?wnie? spojrza?a na niego. Musia?a zasn?? w mi?dzyczasie; Gwen nie mog?a jej wini?. Kl?kn??y obydwie u boku Godfreya, spogl?daj?c na niego w wype?niaj?cym izb? ?wietle brzasku. Gwen po?o?y?a r?k? na jego nadgarstku i potrz?sn??a nim, a Illepra po?o?y?a swoj? na jego czole. Zamkn??a oczy i odetchn??a – i nagle Godfrey otworzy? oczy szeroko. Illepra cofn??a r?k? zaskoczona. Gwen r?wnie? nie spodziewa?a si? tego. Zdziwi?a si?, widz?c, ?e Godfrey otworzy? oczy. Odwr?ci? si? i spojrza? na ni?. – Godfreyu? – powiedzia?a. Zmru?y? oczy, zamkn?? je, po czym znowu otworzy?. Potem, ku jej zdziwieniu, podpar? si? na ?okciu i spojrza? na nie obydwie. – Kt?ra godzina? – spyta?. – Gdzie ja jestem? Jego g?os brzmia? tak ?ywo, tak zdrowo. Gwen nigdy nie czu?a tak wielkiej ulgi. U?miechn??a si? szeroko, podobnie jak Illepra. Gwen zbli?y?a si? do niego i obj??a ramionami. U?ciska?a go mocno, po czym wyprostowa?a si?. – Ty ?yjesz! – wykrzykn??a. – Oczywi?cie, ?e ?yj? – powiedzia?. – Dlaczego mia?oby by? inaczej? I kim jest ona? – spyta?, wskazuj?c g?ow? na Illepr?. – To kobieta, kt?ra uratowa?a ci ?ycie – odpar?a Gwen. – Uratowa?a ?ycie? Illepra spu?ci?a wzrok. – Pomog?am tylko troszeczk? – powiedzia?a uni?enie. – Co si? sta?o? – spyta? Gwen zdziwiony. – Ostatnie, co pami?tam, to to, ?e pi?em w karczmie, a potem… – Zosta?e? otruty – powiedzia?a Illepra. – Bardzo rzadk? i siln? trucizn?. Dawno ju? nie mia?am z ni? do czynienia. Masz szcz??cie, ?e ?yjesz. W zasadzie jeste? jedyn? znan? mi osob?, kt?ra to prze?y?a. Kto? u g?ry musia? sprawowa? piecz? nad tob?. Us?yszawszy te s?owa, Gwen poczu?a, ?e kobieta mia?a racj?. Od razu przyszed? jej na my?l ojciec. S?o?ce za?wieci?o mocniej i poczu?a jego obecno??. Chcia?, by Godfrey ?y?. – Dobrze ci tak – powiedzia?a z u?miechem. – Obieca?e? sko?czy? z piciem. Zobacz, co z tego wysz?o. Odwr?ci? si? i u?miechn?? do niej. Na jego policzkach dostrzeg?a oznaki powracaj?cego ?ycia i poczu?a wielk? ulg?. Wr?ci? do niej, do ?wiata. – Ocali?a? mi ?ycie – powiedzia? ?arliwie. Odwr?ci? si? do Illepry. – Obie mnie uratowa?y?cie – doda?. – Nie wiem jak kiedykolwiek si? wam odwdzi?cz?. Kiedy spogl?da? na Illepr?, Gwen co? zauwa?y?a – co? w jego spojrzeniu, co? o wiele wi?cej ni? wdzi?czno??. Odwr?ci?a si? i spojrza?a na Illepr?. Zauwa?y?a, ?e kobieta si? zaczerwieni?a i spu?ci?a wzrok – i u?wiadomi?a sobie, ?e ci dwoje spodobali si? sobie nawzajem. Illepra odwr?ci?a si? na pi?cie i przesz?a w inny k?t izby. Zacz??a przygotowywa? jak?? mikstur? odwr?cona do nich plecami. Godfrey odwr?ci? si? do Gwen. – To Gareth? – spyta? nagle powa?niej?c. Gwen skin??a g?ow?, rozumiej?c, o co j? pyta?. – Masz szcz??cie, ?e ?yjesz – powiedzia?a. – W przeciwie?stwie do Firtha. – Firtha? – spyta? ze zdziwieniem Godfrey. – Nie ?yje? Ale jak? – Powiesi? go na szubienicy – powiedzia?a. – Ty mia?e? by? nast?pny. – A ty? – spyta? Godfrey. Gwen wzruszy?a ramionami. – Planuje wyda? mnie za m??. Sprzeda? mnie Nevarunom. Pono? ju? s? w drodze, by mnie st?d zabra?. Godfrey usiad? z oburzenia. – Nigdy na to nie pozwol?! – krzykn??. – Ani ja – odpar?a. – Znajd? jaki? spos?b. – Jednak bez Firtha nie mamy dowod?w. Nie obalimy Garetha w ?aden spos?b. B?dzie wolny. – Znajdziemy spos?b – odpar?a. – Znajdziemy… Nagle izba wype?ni?a si? ?wiat?em – Akorth i Fulton wmaszerowali do ?rodka. – Moja pani– zacz?? Akorth, kiedy nagle dostrzeg? Godfreya. – Skurczybyku jeden! – wykrzykn?? z rado?ci?. – Wiedzia?em! Wszystko w ?yciu oszuka?e? – wiedzia?em, ?e ze ?mierci? b?dzie tak samo! – A ja wiedzia?em, ?e ?aden kufel do grobu ci? nie wp?dzi! – doda? Fulton. Podbiegli do Godfreya i kiedy ten wyskoczy? z ?o?a, wpadli sobie w obj?cia. Wtem Akorth odwr?ci? si? do Gwen i popatrzy? na ni? z powag?. – Moja pani. Przepraszam, ?e nachodz?, lecz dostrzegli?my oddzia? ?o?nierzy na horyzoncie. Jad? tu w pe?nym galopie. Gwen spojrza?a na niego z niepokojem, po czym wybieg?a na zewn?trz, nachyliwszy si? w drzwiach, i zw?zi?a wzrok przed mocnym s?onecznym ?wiat?em. Pozostali poszli w jej ?lady. Stan?li w jednej grupie przed chat?. Gwen spojrza?a na horyzont i zobaczy?a niewielki oddzia? Srebrnej Gwardii, kt?ry jecha? w ich kierunku. P?? tuzina ludzi szar?owa?o z najwi?ksz? pr?dko?ci?, bez w?tpienia pod??aj?c co tchu w ich kierunku. Godfrey si?gn?? po miecz, jednak Gwen uspokoi?a go, k?ad?c mu d?o? na r?ce. – To nie s? ludzie Garetha – to od Kendricka. Jestem pewna, ?e przybywaj? w pokoju. Je?d?cy dotarli do nich, zeskoczyli z siode?, nie trac?c ani chwili, i ukl?kli przed Gwen. – Pani – powiedzia? jad?cy na czele ?o?nierz. – Przynosimy wspania?e wie?ci. Odparli?my McCloud?w! Tw?j brat Kendrick jest bezpieczny i kaza? przekaza? mi wiadomo??: Thor ma si? dobrze. Na te s?owa Gwen wybuchn??a p?aczem. Przepe?ni?y j? wdzi?czno?? i poczucie ulgi. Podesz?a do Godfreya i u?ciska?a go. Godfrey odwzajemni? jej u?cisk, a ona poczu?a, jakby ?ycie na nowo wst?pi?o w jej cia?o. – Dzi? wszyscy wr?c? – ci?gn?? dalej pos?aniec – i na kr?lewskim dworze odb?dzie si? wielka uczta! – Doprawdy, wspania?e to wie?ci – krzykn??a Gwen. – Moja pani – us?ysza?a czyj? inny, g??boki g?os. Podnios?a wzrok i zobaczy?a Sroga, ws?awionego w boju mo?now?adc?, odzianego w czerwienie typowe dla zachodnich prowincji, m??czyzn?, kt?rego zna?a od dzieci?stwa. Wojownik przyja?ni? si? blisko z jej ojcem. Ukl?kn?? przed ni?, wprawiaj?c j? w zak?opotanie. – Prosz?, panie – powiedzia?a – nie kl?kaj przede mn?. By? s?awnym m??czyzn?, wp?ywowym mo?now?adc?, kt?ry dysponowa? tysi?cami oddanych ?o?nierzy, kt?ry rz?dzi? Silesi?, swoim w?asnym miastem, twierdz? zachodnich ziem zbudowanym na klifie, na samej kraw?dzi kanionu. By?a praktycznie nie do zdobycia, a on by? jednym z niewielu, kt?rym jej ojciec ufa?. – Przyby?em tu z tymi oto lud?mi, gdy? dotar?y do mnie wie?ci, i? na kr?lewskim dworze zasz?y wielkie zmiany – powiedzia? z rozmys?em. – Tron utraci? stabilno??. Nowy w?adca – zdecydowany i z prawdziwego zdarzenia – musi zasi??? na jego miejscu. S?ysza?em za?, ?e pragnieniem twego ojca by?o, aby? to ty nim zosta?a. Tw?j ojciec by? mi jak brat, a jego s?owo jest dla mnie wi???ce. Je?li takie mia? ?yczenie, takie jest i moje. Przyby?em o?wiadczy? ci, i? je?li obejmiesz w?adz?, moi ludzie z?o?? przed tob? przysi?g? wierno?ci. Zaleca?bym, aby? szybko podj??a jakie? dzia?anie. Dzisiejsze wydarzenia udowadniaj?, ?e w Kr?lewskim Grodzie potrzebny jest nowy w?adca. Gwen sta?a, zaskoczona, nie maj?c poj?cia, co odpowiedzie?. Czu?a pokor? i dum?, ale te? by?a poruszona do g??bi. Czu?a, ?e to wszystko j? przerasta. – Dzi?kuj? ci, panie – powiedzia?a. – Jestem wdzi?czna za twe s?owa i za propozycj?. G??boko je przemy?l?. Teraz jednak chcia?abym powita? w domu mego brata – oraz Thora. Srog pok?oni? si? jej, a kiedy na horyzoncie rozleg? si? d?wi?k rogu, Gwen spojrza?a tam i dostrzeg?a, jak z chmury kurzu wy?ania si? wielka armia. Podnios?a d?o? do oczu, by os?oni? je przed s?onecznym blaskiem i jej serce natychmiast szybciej zabi?o. Nawet z tej odleg?o?ci pozna?a, kim s? ci ludzie. To Srebrna Gwardia, ludzie kr?la. A na ich czele jecha? Thor. ROZDZIA? JEDENASTY Thor wraca? z ca?? armi?, tysi?cami ?o?nierzy maszeruj?cymi zgodnie jak na komend? w kierunku Kr?lewskiego Grodu. Czu? si? wspaniale. Nadal nie m?g? w pe?ni zrozumie?, co si? sta?o. By? dumny z tego, czego dokona?: kiedy bitwa wydawa?a si? ju? przegrana, nie podda? si? strachowi i przeciwstawi? si? wrogowi. By? w szoku, ?e uda?o mu si? prze?y?. Ca?a bitwa jawi?a mu si? nierzeczywist?. By? dumny, ?e uda?o mu si? wezwa? swe moce – a jednocze?nie mia? m?tlik w g?owie, gdy? nie zawsze m?g? na nie liczy?. Nie rozumia? ich, a co gorsza, nie wiedzia? sk?d si? bra?y i jak nad nimi zapanowa?. Dzi?ki temu u?wiadomi? sobie, ?e musia? nauczy? si? polega? r?wnie? na swych ludzkich umiej?tno?ciach – musia? sta? si? najlepszym wojownikiem, najlepszym ?o?nierzem, jakim tylko m?g?. Zaczyna? zdawa? sobie spraw?, ?e aby nim zosta?, potrzebowa? obu stron swojej natury – wojownika i czarnoksi??nika – skoro by? nimi oboma naraz. Jechali ca?? noc, by dotrze? jak najszybciej do kr?lewskiego dworu. Thor czu? si? zm?czony, wyczerpany ponad granice wytrzyma?o?ci, ale te? zadowolony. Pierwsze s?o?ce wy?ania?o si? w?a?nie zza horyzontu, zabarwiaj?c bezkresne niebo odcieniami ???ci i r??u, sprawiaj?c, ?e Thor mia? wra?enie, i? widzi wszystko po raz pierwszy w ?yciu. Nigdy dot?d nie czu? si? tak o?ywiony. Otaczali go przyjaciele: Reece, O’Connor, Elden i bli?niacy. Jecha? razem z Kendrickiem, Kolkiem, Bromem, setkami cz?onk?w legionu, Gwardii i kr?lewskimi ?o?nierzami. Zamiast jednak jecha? gdzie? na uboczu, by? w samym ?rodku, otoczony nimi ze wszystkich stron. I rzeczywi?cie. Od czasu bitwy wszyscy spogl?dali na niego inaczej. Widzia? podziw w ich oczach, zar?wno legionist?w, jak i pe?nokrwistych wojownik?w. Stan?? naprzeciw armii McClouda i odwr?ci? losy tej wojny. Thor czu? jedynie rado??, ?e nie zawi?d? ?adnego ze swych braci legionist?w. By? szcz??liwy, ?e wyszli z tego prawie bez szwanku, ale te? czu? wyrzuty sumienia z powodu tych, kt?rzy polegli w walce. Nie zna? ich, ale ?a?owa?, ?e i ich nie ocali?. Stoczyli krwaw? i za?art? bitw? i nawet teraz, za ka?dym razem, kiedy mrugn?? oczyma, widzia? przed sob? walcz?cych ludzi, r??norak? bro?, kt?r? przeciwko niemu u?yli. McCloudowie byli zaciek?ym klanem, a on mia? szcz??cie; kto wie, czy mia?by go tyle przy nast?pnym spotkaniu. Kto wiedzia?, czy uda?oby mu si? ponownie u?y? mocy. Nie wiedzia?, czy w og?le wr?ciliby do domu. Chcia? pozna? odpowiedzi. I chcia? odnale?? matk?. Chcia? wiedzie?, kim naprawd? jest. Musia? odszuka? Argona. Us?ysza? pisk Krohna za sob? i nachyli? si?, by go pog?aska?, a kot poliza? jego d?o?. Czu? wielk? ulg? na my?l, ?e i Krohn wyszed? z bitwy ca?o. Zni?s? go z pola i zawiesi? na koniu za swoim siod?em. Wydawa?o si?, ?e kot by? w stanie i?? o w?asnych si?ach, jednak Thor chcia?, by Krohn odpocz?? przed d?ug?, powrotn? drog? do domu. Cios, kt?ry pos?a? go w powietrze, by? pot??ny i Thor podejrzewa?, ?e kot ma po?amane ko?ci. Nie potrafi? wyrazi? wdzi?czno?ci wobec Krohna, kt?ry by? mu raczej bratem, ni? zwierz?ciem, a kt?ry uratowa? jego sk?r? ju? nie raz. Kiedy weszli na wzniesienie i ujrzeli przed sob? panoram? kr?lestwa, w oczy rzuci?o im si? rozleg?e, wspania?e miasto – Kr?lewski Gr?d, pe?ne wie? i strzelistych iglic, jego stare, kamienne mury i masywny, zwodzony most, bramy w kszta?cie ?uku, setki ?o?nierzy stoj?cych na warcie na gzymsach i drodze, otoczone przepastnymi polami oraz oczywi?cie zamek kr?lewski po?rodku tego wszystkiego. Thor pomy?la? od razu o Gwen. Dzi?ki niej przetrzyma? bitw?. Da?a mu pow?d i cel ?ycia. Wiedz?c, ?e zosta? zwabiony w pu?apk?, ?e kto? urz?dzi? zasadzk?, poczu? nagle niepok?j o jej ?ycie. Mia? nadziej?, ?e tu, na zamku, by?a bezpieczna, ?e jakiekolwiek si?y uwzi??y si? na niego, j? pozostawi?y nietkni?t?. Us?ysza? odleg?y ?miech i dostrzeg? co? migoc?cego w ?wietle. Zmru?y? oczy i u?wiadomi? sobie, ?e na horyzoncie zbiera?y si? w?a?nie wielkie t?umy mieszka?c?w Kr?lewskiego Grodu. Wylegali na ulice i wymachiwali flagami. Gromadzili si? t?umnie, by ich powita?. Kto? zad?? w r?g i Thor zda? sobie spraw?, ?e w?a?nie zostali powitani w domu. Pierwszy raz w ?yciu nie czu? si? tu obcy. – To na twoj? cze?? – powiedzia? jad?cy obok Reece i poklepa? Thora po plecach. Z jego spojrzenia wyziera? szacunek. – Jeste? herosem tej bitwy. Jeste? teraz bohaterem tych wszystkich ludzi. – Wyobra?cie sobie – jeden z nas, zwyk?y legionista, a zawr?ci? ca?? armi? McClouda – doda? z dum? O’Connor. – Zaiste – przysparzasz honoru ca?emu legionowi – powiedzia? Eden. – Teraz b?d? musieli nas wszystkich potraktowa? znacznie powa?niej. – Nie wspominaj?c o tym, ?e ocali?e? ?ycie nam wszystkim – doda? Conval. Thor wzruszy? ramionami. Przepe?nia?a go duma, ale jednocze?nie nie pozwala?, by uderzy?o mu to do g?owy. Wiedzia?, ?e jest cz?owiekiem, s?abym i podatnym na r??ne niebezpiecze?stwa, podobnie jak oni wszyscy. Wiedzia? r?wnie?, ?e losy bitwy mog?y potoczy? si? zupe?nie inaczej. – Zrobi?em tylko to, do czego mnie przygotowali – odpar? Thor. – To, czego nauczono nas wszystkich. Nie jestem lepszy od was. Tego dnia mia?em akurat szcz??cie. – Powiedzia?bym, ?e znacznie wi?cej ni? szcz??cie – powiedzia? Reece. Jechali dalej spokojnym k?usem po g??wnym trakcie prowadz?cym do Kr?lewskiego Grodu. Zewsz?d pojawia?o si? coraz wi?cej ludzi. Wiwatowali i wymachiwali chor?gwiami w kr?lewskich niebiesko-???tych barwach MacGil?w. Thor zauwa?y?, ?e powitanie przeradza?o si? z wolna w uroczyst? parad?. Ca?y dw?r wyleg? przed zamek, by uczci? ich powr?t. Widzia? ulg? i rado?? na ich twarzach. Rozumia?, sk?d si? bra?y: gdyby armia McClouda podesz?a jeszcze bli?ej, wszystko to mog?oby lec w gruzach. Otoczony ze wszystkich stron g?stym t?umem ludzi, przejecha? wraz z innymi po drewnianym mo?cie. Odg?os ko?skich kopyt zadudni? g?o?no. Min?li strzelist?, kamienn? bram?, przejazd i wyjechali po drugiej stronie – gdzie powita?y ich wiwatuj?ce masy ludzi. Wymachiwali flagami i rzucali s?odko?ci. Do witaj?cych przy??czy?a si? te? muzykalna trupa i rozleg?y si? d?wi?ki krotali i b?bn?w. Ludzie zacz?li ta?czy? na ulicach. Thor, podobnie jak inni, zsiad? z konia. Zrobi?o si? zbyt ciasno na jazd? konn?. Zdj?? ze swego rumaka Krohna i postawi? na ziemi. Kot najpierw troch? kula?, lecz wkr?tce potruchta? zwyk?ym chodem. Wygl?da?o na to, ?e wszystko by?o z nim w porz?dku. Thor poczu? ulg?, a Krohn poliza? kilkakrotnie jego d?o?. Przeszli kr?lewskim placem. Ludzie, kt?rych Thor nie zna? zupe?nie, ?ciskali go i tulili si? do niego z ka?dej strony. – Ocali?e? nas! – krzykn?? jaki? staruszek. – Oswobodzi?e? nasze kr?lestwo! Thor chcia? co? mu odpowiedzie?, lecz jego g?os uton?? w zgie?ku setek ludzi wiwatuj?cych i krzycz?cych wsz?dzie wko?o oraz coraz g?o?niejszej muzyki. Wkr?tce wytoczono beczki z piwem. Ludzie zacz?li pi?, ?piewa? i cieszy? si? na g?os. Thor my?la? jednak tylko o jednym: Gwendolyn. Musia? j? zobaczy?. Zlustrowa? wszystkie twarze, rozpaczliwie pragn?c ujrze? cho?by jej mgnienie. By? pewien, ?e jest tu – jednak nigdzie jej nie dostrzega?. By? zdruzgotany. W?wczas poczu? czyj?? d?o? na ramieniu. – Widz?, ?e kobieta, kt?rej szukasz, jest tam – powiedzia? Reece i odwr?ci? Thora, wskazuj?c przeciwny kierunek. Thor odwr?ci? si? i jego oczy rozb?ys?y. Sz?a szybkim krokiem do niego, z radosnym u?miechem i wyrazem ulgi na twarzy, wygl?daj?c, jakby nie spa?a ca?? noc. Gwendolyn. Wygl?da?a pi?knie, jak nigdy dot?d. Podbieg?a, rzuci?a mu si? w ramiona i u?cisn??a go. On przytuli? j? mocno i obr?ci? si? z ni? doko?a w rozweselonym t?umie. Przywar?a do niego i nie chcia?a pu?ci?. Thor czu? jej ?zy p?yn?ce po jego szyi. Czu? jej mi?o?? i j? odwzajemnia?. – Dzi?ki Bogu, ?yjesz – powiedzia?a uradowana. – My?la?em tylko o tobie – odpar?, wci?? trzymaj?c j? mocno. Dotyk jej cia?a sprawia?, ?e wszystko zn?w by?o tak, jak powinno. Pu?ci? j? powoli. Wpatrywa?a si? w niego, a? w ko?cu oparli si? o siebie i poca?owali. I trwali w tym poca?unku przez d?ug? chwil?, otoczeni przez k??bi?ce si? masy ludzi. – Gwendolyn! – krzykn?? zachwycony Reece. Odwr?ci?a si? i u?ciska?a go. W?wczas pojawi? si? Godfrey i u?ciska? najpierw Thora, potem Reece’a. Jedno wielkie rodzinne spotkanie. Thor czu? si? jego cz??ci?, jakby oni wszyscy byli jego rodzin?. Ich wszystkich ??czy?a mi?o?? do MacGila – i nienawi?? do Garetha. Krohn podbieg? i otar? si? o Gwendolyn, kt?ra przysun??a si? ze ?miechem i wtuli?a w niego, a Krohn poliza? jej twarz. – Z ka?dym dniem robisz si? wi?kszy! – wykrzykn??a. – Jak mam ci dzi?kowa? za pilnowanie Thora? Krohn znowu zacz?? ?asi? si? do niej, a? w ko?cu pog?aska?a go, ?miej?c si? ca?y czas. – Chod?my st?d – powiedzia?a Gwen do Thora po?r?d cisn?cych si? zewsz?d ludzi i chwyci?a jego d?o?. Thor przytrzyma? jej d?o? i mia? ju? i?? za ni? – kiedy nagle podesz?o od ty?u kilku wojownik?w Srebrnej Gwardii i unios?o go w g?r?, wysoko i posadzi?o na swych barkach. Kiedy tam zasiad?, t?um wyda? z siebie okrzyk. – THORGRIN! – wiwatowa?. Thor wirowa? w powietrzu raz w t?, raz w drug? stron?. W pewnej chwili kto? wcisn?? mu do r?ki kufel piwa. Przechyli? go i wypi?, a t?um zawy? z rado?ci. Wyl?dowa? twardo na nogach, potkn?? si?, za?mia? i da? u?ciska? witaj?cym go ludziom. – Idziemy na uczt? na cze?? zwyci?zcy – powiedzia? nieznany mu wojownik, cz?onek Srebrnej Gwardii, i poklepa? go po plecach muskularn? r?k?. – Uczta tylko dla wojownik?w. Prawdziwych m??czyzn. Do??cz do nas. Jest tam miejsce zarezerwowane dla ciebie przy stole. I dla ciebie, i dla was – powiedzia? zwr?ciwszy si? do Reece’a, O’Connora i pozosta?ych przyjaci?? Thora. – Jeste?cie teraz m??czyznami. Dlatego przy??czycie si? do nas. Podni?s? si? ha?as wiwatuj?cych ludzi, a Gwardzi?ci chwycili ich i poci?gn?li za sob?. Thor zdo?a? wyrwa? si? w ostatniej chwili i odwr?ci? si? do Gwen, czuj?c si? winnym i nie chc?c jej zawie??. – Id? z nimi – powiedzia?a bezinteresownie. – To wa?ne. Ucztuj wraz ze swymi bra?mi. ?wi?tuj z nimi. To tradycja Srebrnej Gwardii. Nie mo?esz tego przegapi?. A p??niej wieczorem przyjd? pod tylnie drzwi Galerii Broni. W?wczas b?dziemy mieli czas tylko dla siebie. Thor nachyli? si? i poca?owa? j? jeszcze raz, d?ugo na ile tylko m?g?, po czym podda? si? szarpi?cym go ?o?nierzom. – Kocham ci? – powiedzia?a. – Ja ciebie te? – odpowiedzia?. Nie mia?a poj?cia, jak szczere by?o to wyznanie. Wszystko, o czym w tej chwili my?la?, widz?c jej ?liczne oczy przepe?nione mi?o?ci? do niego, to ch?? o?wiadczenia si? jej, sprawienia, by ju? na zawsze nale?a?a do niego. Teraz jednak pora by?a jeszcze nieodpowiednia. Ju? wkr?tce, powiedzia? sobie. Mo?e nawet dzi? wiecz?r. ROZDZIA? DWUNASTY Gareth sta? w swojej komnacie, wygl?daj?c przez okno i obserwowa?, jak wschodz?ce nad Kr?lewskim Grodem s?o?ce ods?ania?o jego zabudowania, t?umy ludzi zbieraj?ce si? poni?ej – i robi?o mu si? niedobrze. Na horyzoncie pojawi? si? w?a?nie pow?d jego najwi?kszej obawy, obraz tego, czego l?ka? si? najbardziej: kr?lewska armia. Wraca?a zwyci?ska, triumfuj?ca po starciu z McCloudami. Na jej czele jechali Kendrick i Thor, wolni i ?ywi – bohaterowie. Jego szpiedzy donie?li mu ju? o wszystkim, co si? tam wydarzy?o, ?e Thor prze?y? zasadzk?, ?e by? ?ywy i ca?y. Zwyci?stwo z pewno?ci? rozzuchwali?o ?o?nierzy. Wracali jako umocniona w jedno?ci dru?yna. Wszystkie jego plany leg?y w gruzach. Poczu? g??boki niepok?j. Jakby kr?lestwo zacz??o zaciska? si? wok?? niego. Nagle co? w jego komnacie zatrzeszcza?o. Odwr?ci? si? na pi?cie i zamkn?? oczy, przera?ony tym, co zobaczy?. – Otw?rz oczy, synu! – us?ysza? tubalny g?os. Ca?y si? trz?s?c, otworzy? oczy. Struchla? na widok ojca, stoj?cego w pobli?u rozk?adaj?cego si? trupa, z zardzewia?? koron? na g?owie i zardzewia?ym ber?em w d?oni. Patrzy? na syna z nagan?, podobnie jak za ?ycia. – Krew za krew – o?wiadczy? jego ojciec. – Nienawidz? ci?! – wrzasn?? Gareth. – NIENAWIDZ? CI?! – powtarza?. Wyci?gn?? zza pasa sztylet i rzuci? si? na ojca. Kiedy dotar? do niego, wbi? sztylet – jednak ostrze przeci??o tylko powietrze – a on polecia?, zataczaj?c si?, przez komnat?. Gareth odwr?ci? si?, lecz zjawy ju? nie by?o. By? sam. Ca?kowicie sam. Czy mo?e zacz?? traci? zmys?y? Podbieg? w odleg?y naro?nik komnaty i pogrzeba? w szafce. Trz?s?cymi r?koma wydoby? fajk? do opium, rozpali? j? i zaci?gn?? si? g??boko, raz po raz. Poczu? jak narkotyk rozlewa si? fal? po ca?ym ciele, jak traci na chwil? orientacj? pod wp?ywem narkotyku. Ostatnimi czasy si?ga? po opium coraz cz??ciej – wydawa?o si?, ?e tylko tak mo?e odegna? od siebie wizerunek ojca. Prze?ywa? m?czarnie w tej komnacie. Zastanawia? si?, czy duch ojca nie zosta? uwi?ziony w tych czterech ?cianach oraz czy nie powinien przenie?? dworu w inne miejsce. Chcia? zetrze? to miejsce na proch – miejsce, kt?re przypomina?o mu jego ca?e dzieci?stwo, co?, czego tak bardzo nienawidzi?. Odwr?ci? si? w stron? okna. Obla? go zimny pot, kt?ry star? z czo?a wierzchem d?oni. Przygl?da? si?. Armia zbli?a?a si? z ka?d? chwil?, a na jej czele, widoczny nawet z tej odleg?o?ci, jecha? Thor. G?upie posp?lstwo cisn??o si? do niego jak do jakiego? bohatera. Gareth zrobi? si? siny z w?ciek?o?ci. Zacz??a z?era? go zazdro??. Ka?dy plan, kt?ry uknu? i wprawi? w ruch, rozpada? si? na kawa?ki: Kendrick odzyska? wolno??; Thor ?y?; nawet Godfrey w jaki? spos?b wykaraska? si? z zatrucia – a przecie? dawka, kt?r? wypi? powali?aby konia. Z drugiej jednak strony niekt?re jego plany si? powiod?y: przynajmniej Firth by? martwy i nie by?o ju? ?adnego ?wiadka, by udowodni?, ?e to Gareth zabi? ojca. Wzi?? g??boki wdech. Z poczuciem ulgi zda? sobie spraw?, ?e nie by?o wcale tak ?le. Jakby nie patrze?, konw?j Nevarun?w by? ju? w drodze po Gwendolyn, by zabra? j? w jakie? odleg?e miejsce Kr?gu i wyda? za m??. My?l ta sprawi?a, ?e u?miechn?? si? do siebie. Od razu poczu? si? lepiej. O, tak. Ju? wkr?tce przynajmniej j? b?dzie mia? z g?owy. Mia? czas. Znajdzie inny spos?b rozprawienia si? z Kendrickiem, Thorem i Godfreyem. Przychodzi?y mu do g?owy niezliczone spiski, dzi?ki kt?rym m?g?by ich pozabija?. Mia? czas i w?adz?, najwi?ksz? na ca?ym ?wiecie, aby sprawi?, by tak si? sta?o. To prawda, wygrali pierwsz? rund?, lecz nast?pnej nie zdo?aj?. Us?ysza? kolejny pomruk. Odwr?ci? si? w mgnieniu oka, ale niczego nie zauwa?y?. Musia? wynosi? si? st?d – nie m?g? ju? wi?cej tego znie??. Odwr?ci? si? i wypad? z komnaty przez otwarte w por? drzwi przez zawsze czujnych na jego ka?dy ruch s?u??cych. Zarzuci? na siebie ojcowsk? opo?cz?, na?o?y? koron? i chwyci? ber?o. Szybkim krokiem przemierza? zamkowe korytarze, kieruj?c si? do swej osobistej jadalni – izby o wymy?lnie wykutych z kamienia ?cianach, wysokim, zwie?czonym ?ukiem stropie i witra?owych oknach – roz?wietlonej promieniami porannego s?o?ca. Przy drzwiach oczekiwa?o dw?ch s?u??cych. Trzeci sta? u szczytu sto?u – d?ugiego na pi??dziesi?t st?p, wok?? kt?rego w r?wnych rz?dach sta?y krzes?a. Kiedy Gareth podszed? bli?ej, s?u??cy wysun?? jego krzes?o. By?o to stare, d?bowe siedzisko, z kt?rego setki razy korzysta? ojciec. Gareth usiad? na nim i zda? sobie spraw?, jak bardzo nienawidzi? tego pomieszczenia. Pami?ta?, jak zmuszano go w dzieci?stwie do zasiadania tutaj, po?r?d wszystkich cz?onk?w rodziny kr?lewskiej. Pami?ta?, jak ojciec i matka ganili go co rusz. Teraz by?o tu tak pusto. Nikogo opr?cz niego nie by?o – ani braci, ani si?str, ani rodzic?w, czy te? przyjaci??. Ani ?adnego z jego doradc?w. W ostatnich dniach uda?o mu si? odizolowa? od wszystkich i teraz jada? w samotno?ci. Nawet wola?, ?eby tak zosta?o – zbyt wiele razy widzia? tu ducha ojca i mia? ju? do?? wstydu, kiedy nagle zobaczywszy go, krzykn?? ze strachu przy wszystkich. Si?gn?? ?y?k? do talerza i wypi? odrobin? porannej zupy, po czym wrzuci? j? z powrotem do talerza. – Ta zupa jest ju? zimna! – wrzasn??. Zupa nie by?a zimna, jednak nie wrz?ca tak, jak lubi?. Gareth nie zamierza? tolerowa? kolejnego b??du swoich s?ug. Jeden z nich podbieg? w?a?nie do niego. – Wybacz, najja?niejszy panie – powiedzia?, nisko k?aniaj?c g?ow? i si?gaj?c po talerz z zamiarem odniesienia go do kuchni. Gareth jednak podni?s? talerz i wyla? gor?c? ciecz prosto na twarz s?ugi. S?uga podni?s? r?ce do swych oczu i wrzasn?? poparzony zup?. W?wczas Gareth uni?s? talerz wysoko nad g?ow? s?ugi i rozbi? go o ni?. S?uga wrzasn?? ponownie i chwyci? si? za brocz?c? krwi? g?ow?. – Zabierzcie go st?d! – wrzasn?? Gareth do pozosta?ych s?ug. Spojrzeli po sobie niepewnie, po czym us?uchali rozkazu, acz z niech?ci?. – Wtr?ci? go do lochu! – powiedzia? Gareth. Usiad? z powrotem na swoim miejscu, dr??c na ciele. W sali nie by?o nikogo opr?cz jednego s?ugi, kt?ry zbli?y? si? do Garetha ostro?nie. – Najja?niejszy panie – powiedzia? nerwowo. Gareth podni?s? na niego wzrok. Kipia? ze z?o?ci. Nagle, za s?ug?, zobaczy? ojca. Siedzia? wyprostowany kilka krzese? dalej i u?miecha? si? do niego niecnie. Gareth spr?bowa? odwr?ci? od niego wzrok. – Przyby? mo?now?adca, kt?rego chcia?e? zobaczy? – powiedzia? s?uga. – Pan Kultin z prowincji Essen. Oczekuje przed drzwiami. Gareth zamruga? kilkakrotnie oczami, pr?buj?c zrozumie?, o czym m?wi s?uga. Pan Kultin. Ach tak, juz sobie przypomnia?. – Wpu??cie go natychmiast – rozkaza? Gareth. S?u??cy uk?oni? si? nisko i wybieg? z sali. Po chwili drzwi otworzy?y si? i do wn?trza dumnie wkroczy? pot??ny, bezwzgl?dny wojownik. Mia? d?ugie, czarne w?osy, zimne, czarne oczy i d?ug?, czarn? brod?. Ubrany w pe?nym rynsztunku, z dwoma, d?ugimi mieczami po obu stronach pasa, opiera? d?onie na ich r?koje?ciach. Jakby got?w by? w ka?dej chwili odeprze? atak – lub zaatakowa?. Wygl?da?, jakby rozsadza?a go w?ciek?o??. Gareth jednak wiedzia?, ?e tak nie by?o – Kultin zawsze nosi? si? w ten spos?b, jeszcze za czas?w jego ojca. Podszed? dumnym krokiem do Garetha, stan?? nad nim, a Gareth machn?? r?k?, wskazuj?c mu miejsce. – Usi?d? – powiedzia?. – Wol? sta? – uci?? szorstko Kultin. Spojrza? gniewnie na Garetha. Us?yszawszy s?owa mo?now?adcy, si?? jego g?osu, Gareth wiedzia?, ?e by? on inny od pozosta?ych. Zaci?ty, spragniony krwi, gotowy zabi? wszystkich na miejscu. By? dok?adnie takim cz?owiekiem, jakiego Gareth chcia? mie? w pobli?u. Gareth u?miechn?? si?. Po raz pierwszy tego dnia by? zadowolony. – Wiesz, dlaczego ciebie tu wezwa?em? – spyta? Gareth. – Mog? tylko zgadywa? – odpar? lapidarnie Kultin. – Podj??em decyzj? o twoim awansie – powiedzia? Gareth. – B?dziesz ponad lud?mi kr?la. A nawet cz?onkami Srebrnej Gwardii. Od tej chwili b?dziesz moim osobistym stra?nikiem. B?dziesz nale?a? do kr?lewskiej elity. Ty i twoich pi??set wojownik?w otrzymacie najlepsze mi?siwa, najwyborniejsze zakwaterowanie i czcigodn? Srebrn? Sal?. Wszystko, co najlepsze. Kultin potar? brod?. – A co, je?li nie mam ochoty ci s?u?y?? – powiedzia? z nachmurzon? min?, wyzywaj?co, i zacisn?? d?onie na swych mieczach. Êîíåö îçíàêîìèòåëüíîãî ôðàãìåíòà. Òåêñò ïðåäîñòàâëåí ÎÎÎ «ËèòÐåñ». Ïðî÷èòàéòå ýòó êíèãó öåëèêîì, êóïèâ ïîëíóþ ëåãàëüíóþ âåðñèþ (https://www.litres.ru/morgan-rice/zew-honoru/?lfrom=688855901) íà ËèòÐåñ. Áåçîïàñíî îïëàòèòü êíèãó ìîæíî áàíêîâñêîé êàðòîé Visa, MasterCard, Maestro, ñî ñ÷åòà ìîáèëüíîãî òåëåôîíà, ñ ïëàòåæíîãî òåðìèíàëà, â ñàëîíå ÌÒÑ èëè Ñâÿçíîé, ÷åðåç PayPal, WebMoney, ßíäåêñ.Äåíüãè, QIWI Êîøåëåê, áîíóñíûìè êàðòàìè èëè äðóãèì óäîáíûì Âàì ñïîñîáîì.
Íàø ëèòåðàòóðíûé æóðíàë Ëó÷øåå ìåñòî äëÿ ðàçìåùåíèÿ ñâîèõ ïðîèçâåäåíèé ìîëîäûìè àâòîðàìè, ïîýòàìè; äëÿ ðåàëèçàöèè ñâîèõ òâîð÷åñêèõ èäåé è äëÿ òîãî, ÷òîáû âàøè ïðîèçâåäåíèÿ ñòàëè ïîïóëÿðíûìè è ÷èòàåìûìè. Åñëè âû, íåèçâåñòíûé ñîâðåìåííûé ïîýò èëè çàèíòåðåñîâàííûé ÷èòàòåëü - Âàñ æä¸ò íàø ëèòåðàòóðíûé æóðíàë.