*** Òâîåé Ëóíû çåëåíûå öâåòû… Ìîåé Ëóíû áåñïå÷íûå ðóëàäû, Êàê ñâåòëÿ÷êè ãîðÿò èç òåìíîòû,  ëèñòàõ âèøíåâûõ ñóìðà÷íîãî ñàäà. Òâîåé Ëóíû ïå÷àëüíûé êàðàâàí, Áðåäóùèé â äàëü, òðîïîþ íåâåçåíüÿ. Ìîåé Ëóíû áåçäîííûé îêåàí, È Áðèãàíòèíà – âåðà è ñïàñåíüå. Òâîåé Ëóíû – ïå÷àëüíîå «Ïðîñòè» Ìîåé Ëóíû - äîâåð÷èâîå «Çäðàâñòâóé!» È íàøè ïàðàëëåëüíûå ïóòè… È Ç

Los Smok?w

Los Smok?w Morgan Rice Kr?gu Czarnoksi??nika #3 LOS SMOK?W (KSI?GA 3 KR?GU CZARNOKSI??NIKA) ukazuje kolejne przygody Thora w jego heroicznej podr??y, dzi?ki kt?rej staje si? wojownikiem. Pokonuje Morze Ognia i dociera do Smoczej Wyspy Mgie?, miejsca bezlitosnego, b?d?cego domem najlepszych wojownik?w na ?wiecie. Moce i umiej?tno?ci Thora rosn? z ka?dym dniem sp?dzonym na ?wiczeniach. Jego przyja?nie pog??biaj? si? z ka?d?, wsp?lnie pokonan? przeciwno?ci?. Kiedy jednak staje twarz? w twarz z niewyobra?alnymi potworami, Rytua? bardzo szybko ze zwyk?ego ?wiczenia przeradza si? w walk? na ?mier? i ?ycie. Nie wszyscy prze?yj?. Sny oraz tajemnicze spotkania z Argonem wci?? go prze?laduj?, ponaglaj? by pr?bowa? dowiedzie? si? kim jest, kim jest jego matka i sk?d pochodz? jego moce. Jakie jest jego przeznaczenie? W tym czasie w Kr?gu sprawy przybieraj? z?y obr?t. Kendrick trafia do lochu i to od Gwen zale?? jego dalsze losy, ratunek dla Kr?gu i obalenie rz?d?w Garetha. Wraz z Godfreyem uparcie szuka wskaz?wek, kt?re mog?yby doprowadzi? ich do zab?jcy ojca. Wsp?lny cel zbli?a dwoje rodze?stwa. Jednak z ka?dym nowym tropem Gwendolyn coraz bardziej zagra?a ?miertelne niebezpiecze?stwo. Ta sprawa mo?e j? przerosn??. Gareth podejmuje pr?b? uniesienia Dynastycznego Miecza i przekonuje si?, jak to jest by? kr?lem. Upaja si? nadu?ywaniem w?adzy i rz?dzi bezlito?nie. Z ka?dym dniem popada w coraz wi?ksze szale?stwo. W miar? jak p?tla na szyi zab?jcy kr?la bardziej si? zaciska, armia McCloud?w zapuszcza si? coraz g??biej na terytorium MacGil?w. Kr?lewski dw?r staje w obliczu wielkiego zagro?enia. Gwen usycha z t?sknoty za Thorem, pragnie jego obecno?ci, rozkwitu ich mi?o?ci. Jednak na ich drodze staj? pot??ne si?y. Czy kiedykolwiek spe?ni? si? jej pragnienia? Czy Thor przetrwa Rytua?? Czy kr?lewski dw?r upadnie? Czy to?samo?? mordercy MacGila zostanie ustalona? Czy Gwendolyn i Thor zejd? si? ponownie? I czy Thor w ko?cu pozna tajemnic? swego przeznaczenia? Los Smok?w (Ksi?ga 3 Kr?gu Czarnoksi??nika) Morgan Rice Przek?ad: Micha? G?uszak Tytu? orygina?u A FATE OF DRAGONS O autorce Morgan Rice plasuje si? na samym szczycie listy najpopularniejszych autor?w powie?ci dla m?odzie?y. Swoj? renom? zawdzi?cza cyklom opowie?ci pod tytu?em THE VAMPIRE JOURNALS – obejmuj?cy jedena?cie ksi?g (kolejne w trakcie pisania); THE SURVIVAL TRILOGY – postapokaliptyczny dreszczowiec obejmuj?cy dwie ksi?gi (kolejna w trakcie pisania); KR?G CZARNOKSI??NIKA – epickie fantasy, obejmuj?ce trzyna?cie ksi?g (kolejne w trakcie pisania) Ksi??ki jej autorstwa dost?pne s? w wersjach audio i drukowanej i zosta?y przet?umaczone na j?zyk niemiecki, francuski, w?oski, hiszpa?ski, portugalski, japo?ski, chi?ski, szwedzki, holenderski, turecki, w?gierski, czeski oraz s?owacki (kolejne wersje j?zykowe w trakcie opracowywania). Morgan ch?tnie czyta wszelkie wiadomo?ci od was. Zach?camy zatem do kontaktu z ni? za po?rednictwem strony www.morganricebooks.com (http://www.morganricebooks.com), gdzie b?dziecie mogli dopisa? sw?j adres do listy emaili, otrzyma? bezp?atn? wersj? ksi??ki i darmowe materia?y reklamowe, pobra? bezp?atn? aplikacj?, otrzyma? najnowsze, niedost?pne gdzie indziej wiadomo?ci, po??czy? si? poprzez Facebook i Twitter i po prostu pozosta? w kontakcie! Wybrane komentarze do ksi??ek Morgan Rice KR?G CZARNOKSI??NIKA zawiera wszystko, co niezb?dne, aby odnie?? natychmiastowy sukces: fabu??, kontrspisek, tajemnic?, dzielnych rycerzy, rozwijaj?ce si? bujnie zwi?zki uczuciowe i z?amane serca, podst?p i zdrad?. Zapewni rozrywk? na wiele godzin i zadowoli czytelnik?w w ka?dym wieku. Zalecana jako sta?a pozycja w biblioteczce ka?dego czytelnika fantasy. –Books and Movie Reviews, Roberto Mattos Rice robi ?wietn? robot? wci?gaj?c czytelnika w swoj? opowie?? od samego jej pocz?tku; wykorzystuje doskona?e jako?ciowo opisy wykraczaj?ce poza zwyk?? sceneri?.... ?adnie napisane i ?atwo si? czyta. –Black Lagoon Reviews (komentarz dotycz?cy Turned) Idealna opowie?? dla m?odych czytelnik?w. Morgan Rice zrobi?a ?wietn? robot? buduj?c niezwyk?y ci?g zdarze?… Orze?wiaj?ca i niepowtarzalna. Skupia si? wok?? jednej dziewczyny… jednej niezwyk?ej dziewczyny! Wydarzenia zmieniaj? si? w wyj?tkowo szybkim tempie. ?atwo si? czyta. Zalecany nadz?r rodzicielski. –The Romance Reviews (komentarz dotycz?cy Turned) Zaw?adn??a moj? uwag? od samego pocz?tku i do ko?ca to si? nie zmieni?o... To historia o zadziwiaj?cej przygodzie, wartkiej i pe?nej akcji od samego pocz?tku. Nie ma tu miejsca na nud?. –Paranormal Romance Guild (komentarz dotycz?cy Turned) Kipi akcj?, romansem, przygod? i suspensem. Si?gnij po ni? i zakochaj si? na nowo. – vampirebooksite.com (komentarz dotycz?cy Turned) Wspania?a fabu?a. To ten rodzaj ksi??ki, kt?r? ci??ko od?o?y? w nocy. Zako?czona tak nieoczekiwanym i spektakularnym akcentem, i? b?dziesz natychmiast chcia? kupi? drug? cz???, tylko po to, aby zobaczy?, co b?dzie dalej. –The Dallas Examiner (komentarz dotycz?cy Loved) Rywal ZMIERZCHU oraz PAMI?TNIK?W WAMPIR?W. Nie b?dziesz m?g? oprze? si? ch?ci czytania do ostatniej strony. Je?li jeste? mi?o?nikiem przygody, romansu i wampir?w to ta ksi??ka jest w?a?nie dla ciebie! –Vampirebooksite.com (komentarz dotycz?cy Turned) Morgan Rice udowadnia kolejny ju? raz, ?e jest szalenie utalentowan? autork? opowiada?… Jej ksi??ki podobaj? si? szerokiemu gronu odbiorc?w ??cznie z m?odszymi fanami gatunku fantasy i opowie?ci o wampirach. Ko?czy si? niespodziewanym akcentem, kt?ry pozostawia czytelnika w szoku. –The Romance Reviews (komentarz dotycz?cy Loved) Ksi??ki z cyklu KR?G CZARNOKSI??NIKA autorstwa Morgan Rice A QUEST OF HEROES (Book #1) – Wyprawa Bohater?w A MARCH OF KINGS (Book #2) – Marsz W?adc?w A FATE OF DRAGONS (Book #3) – Los Smok?w A CRY OF HONOR (Book #4) – Zew Honoru A VOW OF GLORY (Book #5) – Blask Chwa?y A CHARGE OF VALOR (Book #6) – Szar?a Walecznych A RITE OF SWORDS (Book #7) – Rytua? Mieczy A GRANT OF ARMS (Book #8) – Ofiara Broni A SKY OF SPELLS (Book #9) – Niebo Zakl?? A SEA OF SHIELDS (Book #10) – Morze Tarcz A REIGN OF STEEL (Book #11) – ?elazne Rz?dy A LAND OF FIRE (Book #12) – Kraina Ognia A RULE OF QUEENS (Book #13) – Rz?dy Kr?lowych CONTENTS ROZDZIA? PIERWSZY ROZDZIA? DRUGI ROZDZIA? TRZECI ROZDZIA? CZWARTY ROZDZIA? PI?TY ROZDZIA? SZ?STY ROZDZIA? SI?DMY ROZDZIA? ?SMY ROZDZIA? DZIEWI?TY ROZDZIA? DZIESI?TY ROZDZIA? JEDYNASTY ROZDZIA? DWUNASTY ROZDZIA? TRZYNASTY ROZDZIA? CZTERNASTY ROZDZIA? PI?TNASTY ROZDZIA? SZESNASTY ROZDZIA? SIEDEMNASTY ROZDZIA? OSIEMNASTY ROZDZIA? DZIEWI?TNASTY ROZDZIA? DWUDZIESTY ROZDZIA? DWUDZIESTY PIERWSZY ROZDZIA? DWUDZIESTY DRUGI ROZDZIA? DWUDZIESTY TRZECI ROZDZIA? DWUDZIESTY CZWARTY ROZDZIA? DWUDZIESTY PI?TY ROZDZIA? DWUDZIESTY SZ?STY ROZDZIA? DWUDZIESTY SI?DMY ROZDZIA? DWUDZIESTY ?SMY ROZDZIA? DWUDZIESTY DZIEWI?TY ROZDZIA? TRZYDZIESTY ROZDZIA? TRZYDZIESTY PIERWSZY – Nie wchod? pomi?dzy smoka i gniew jego. – William Shakespeare ROZDZIA? PIERWSZY Kr?l McCloud przypu?ci? szar?? w d?? zbocza i dalej, przez wy?ynne tereny Highlands w kierunku cz??ci Kr?gu nale??cej do klanu MacGil?w. Setki jego ludzi p?dzi?y za nim ile tchu. Podni?s? pejcz i ci?? po zadzie swego wierzchowca: ko? nie potrzebowa? ponaglania, po prostu smaganie konia sprawia?o przyjemno?? McCloudowi. Uwielbia? zadawa? b?l zwierz?tom. Niemal ?lini? si? na widok tego, co mia? przed sob?: idylliczn? wiosk? MacGil?w, jej m??czyzn pracuj?cych w polu, bez ?adnej broni, kobiety krz?taj?ce si? przy domostwach, rozwieszaj?ce p??tna, ledwo odziane z powodu panuj?cego upa?u. Drzwi domostw by?y otwarte; kury szwenda?y si? gdzie popadnie, kocio?ki parowa?y pe?ne gotuj?cej si?, obiedniej strawy. Pomy?la? o zniszczeniach, jakich si? dopu?ci, ?upach, kt?re zagarnie, kobietach, kt?re posi?dzie – i wielki u?miech rozkwit? na jego twarzy. Prawie czu? smak krwi, kt?r? mia? za chwil? przela?. Galopowali pokonuj?c coraz wi?kszy odcinek drogi, a? w ko?cu kto? ich zauwa?y?: wiejski stra?nik, ?a?osna karykatura ?o?nierza, m?odzian dzier??cy w??czni?, kt?ry na d?wi?k galopuj?cych koni wsta? i odwr?ci? si? w ich kierunku. McCloud doskonale widzia? bia?ka jego szeroko rozwartych oczu, strach i panik?, kt?re natychmiast pojawi?y si? na twarzy ch?opca. Strzeg?cy tej sennej plac?wki ch?opiec prawdopodobnie nigdy w ?yciu nie widzia? bitwy. By? ca?kowicie nieprzygotowany na to, co go za chwil? czeka?o. McCloud nie marnowa? czasu: pierwsz? ?mier? chcia? zada? sam, w?asnor?cznie, jak zwykle w trakcie ka?dej bitwy. Jego ludzie dobrze o tym wiedzieli. Smagn?? konia ponownie, a? ten parskn?? z b?lu i przyspieszy?, wychodz?c sporo przed szereg swego wojska. McCloud podni?s? w??czni? swego przodka, ci??k? bro? wykut? z ?elaza, wychyli? si? i cisn?? w powietrze. Trafi? dok?adnie do celu, jak zwykle zreszt?. Ch?opiec nie zd??y? jeszcze odwr?ci? si? na dobre, kiedy ostrze przeci??o powietrze ze ?wistem, trafi?o go w plecy, przebi?o si? przez ca?e cia?o i przyszpili?o do drzewa. Z rany trysn??a krew. Tyle wystarczy?o, ?eby McCloud poczu? zadowolenie. Wyda? z siebie kr?tki okrzyk rado?ci i kontynuowa? natarcie na urodzajne ziemie MacGil?w, przez pola pe?ne po???k?ych kolb kukurydzy kiwaj?cych si? na wietrze, si?gaj?cych mu do kolan, wprost do wiejskiej bramy. To by?o zbyt pi?kne: wspania?y dzie?, cudowne miejsce i tyle okazji do siania spustoszenia. Wjechali przez niestrze?on? przez nikogo wiejsk? bram?, do miejsca, kt?re kto? bezmy?lnie za?o?y? na obrze?ach Kr?gu, w tak bliskim s?siedztwie Highlands. Powinni zastanowi? si? nad tym dwa razy – pomy?la? z pogard? McCloud i rzuci? toporem w drewniany znak oznajmiaj?cy nazw? wsi, roz?upuj?c go na dwoje. I tak wkr?tce nazwie t? wie? po swojemu. Kiedy nadjechali jego ludzie, wsz?dzie doko?a rozleg?y si? piski i krzyki kobiet, dzieci, starszyzny i kogo tam jeszcze, kto akurat by? w domu w tej zapomnianej przez boga osadzie. By?o tu oko?o setki nieszcz??liwych duszyczek. McCloud postanowi?, ?e ka?da z nich mu teraz zap?aci. Podni?s? wysoko sw?j top?r. Upatrzy? sobie kobiet?, kt?ra ucieka?a w?a?nie odwr?cona do niego plecami, ze wszystkich si? pr?buj?c dotrze? do swego domostwa, bezpiecznego w jej mniemaniu azylu, kt?ry mia? si? wkr?tce okaza? wszystkim, ale nie tym. Top?r McClouda uderzy? j? w tylni? cz??? ?ydki, tak jak to by?o w jego zamy?le. Kobieta upad?a z wrzaskiem. Nie chcia? jej zabi?: jedynie okaleczy?. Wszak chcia?, aby ?y?a i da?a mu rozkosz, jak ju? b?dzie po wszystkim. Wybra? j? starannie: mia?a d?ugie, rozczochrane blond w?osy, w?skie biodra i najwy?ej osiemna?cie lat. B?dzie jego, a kiedy ju? z ni? sko?czy, mo?e w?wczas j? zabije. Albo i nie; mo?e zatrzyma j?, jako s?u??c?. Kiedy podjecha? do niej bli?ej, krzykn?? z zachwytu i zeskoczy? z konia zanim ten zd??y? si? zatrzyma?. Wyl?dowa? na niej i przygni?t? do ziemi. Przeturla? si? z ni? kilka razy amortyzuj?c upadek i u?miechn?? si? na my?l, jak dobrze by?o znowu poczu? pe?ni? ?ycia. Nareszcie ?ycie znowu nabra?o sensu. ROZDZIA? DRUGI Kendrick sta? w samym oku cyklonu, na ?rodku Galerii broni, otoczony z obu stron przez swych braci, zahartowanych w boju cz?onk?w Srebrnej Gwardii i spogl?da? ze spokojem na Darloca – dow?dc? kr?lewskiej stra?y wys?anego z t? godn? po?a?owania misj?. Co te? Darloc sobie my?la?? Czy naprawd? wydawa?o mu si?, ?e mo?e ot tak wej?? do Galerii broni i spr?bowa? aresztowa? Kendricka – najbardziej uwielbianego cz?onka rodziny kr?lewskiej, na oczach wszystkich towarzyszy broni? Czy naprawd? my?la?, ?e b?d? stali obok i pozwol? mu na to? Nie doceni? lojalno?ci cz?onk?w Gwardii wobec Kendricka. Nawet gdyby pojawi? si? tutaj z uzasadnionymi zarzutami – czym z pewno?ci? nie by?y – i nakazem aresztowania, Kendrick w?tpi? i to bardzo, czy jego bracia pozwoliliby stra?nikowi wywlec go z sali. Ich lojalno?? trwa?a na wieki, a? po gr?b. Takie by?o credo Srebrnej Gwardii. Zareagowa?by podobnie, gdyby kt?ry? z jego braci stan?? w obliczu zagro?enia. Wszak wszyscy razem trenowali, walczyli rami? w rami? i chronili swe ?ycie. Czu? napi?cie, jakie panowa?o na sali w g?stniej?cej z ka?d? chwil? ciszy. Wszyscy cz?onkowie Gwardii trzymali sw? bro? w gotowo?ci. A naprzeciw nich, przest?puj?c z nogi na nog?, sta? mo?e tuzin kr?lewskich stra?nik?w, czuj?cych si? coraz bardziej nieswojo. Musieli zdawa? sobie spraw?, ?e je?li kt?ry? z nich dob?dzie miecza, to b?dzie masakra – i na szcz??cie nikt tego nie zrobi?. Wszyscy stali i czekali na rozkazy swego dow?dcy Darloca. Darloc prze?kn?? g?o?no ?lin?. Wygl?da? na bardzo zdenerwowanego. U?wiadomi? sobie, ?e jego sytuacja by?a beznadziejna. – Wygl?da na to, ?e przyprowadzi?e? ze sob? zbyt ma?o ludzi – powiedzia? spokojnym g?osem Kendrick i u?miechn?? si?. – Tuzin stra?nik?w przeciwko setce gwardzist?w. Twoja przegrana. Darloc obla? si? rumie?cem na sk?din?d bladej twarzy i odchrz?kn??. – M?j panie, wszyscy s?u?ymy temu samemu kr?lestwu. Nie mam zamiaru z tob? walczy?. Masz racj?: t? walk? przegraliby?my. Je?eli rozka?esz, opu?cimy sal? i wr?cimy do kr?la. – Lecz wiesz, ?e Gareth wy?le wi?cej ludzi. Kogo? innego. I wiesz, jak to wszystko si? sko?czy. Mo?esz zabi? ich wszystkich – ale czy chcesz mie? krew braci na swoich r?kach? Czy naprawd? chcesz doprowadzi? do wojny domowej? Dla ciebie oni wszyscy zaryzykuj? ?ycie, zabij? nas wszystkich. Lecz w jakim ?wietle ich to postawi? Kendrick rozejrza? si? i namy?li?. Darloc mia? racj?. Nie chcia?, aby kt?remukolwiek z jego braci sta?a si? krzywda i to wy??cznie z jego powodu. Czu? przemo?ne pragnienie, by uchroni? ich przed rozlewem krwi, bez wzgl?du na to, jaki czeka? go los. I jakkolwiek ohydny by? jego brat Gareth, jakkolwiek z?ym by? w?adc?, Kendrick nie chcia? wywo?a? wojny w kr?lestwie – a przynajmniej nie ze swojego powodu. By?y inne sposoby. Zd??y? si? nauczy?, ?e bezpo?rednia konfrontacja nie zawsze odnosi?a najwi?kszy sukces. Powoli podni?s? r?k?, po?o?y? d?o? na wisz?cym w powietrzu mieczu Atme i obni?y? go ku ziemi. Odwr?ci? si? do gwardzist?w. Czu? przemo?n? wdzi?czno??, i? stan?li w jego obronie. – Bracia gwardzi?ci – powiedzia?. – Uni?enie dzi?kuj? za wasz? postaw?. Zapewniam, ?e w pe?ni na ni? zas?uguj?. Znacie mnie wszyscy i wiecie, ?e nie mia?em nic wsp?lnego ze ?mierci? mego ojca, naszego poprzedniego kr?la. Kiedy znajd? jego prawdziwego zab?jc?, kt?rego jak mniemam po naturze tych rozkaz?w ju? znalaz?em, ja pierwszy dokonam zemsty. Oskar?ono mnie nies?usznie. Lecz nie chc? by? zarzewiem wojny. Wi?c prosz?, opu?cie bro?. Pozwol? im mnie zabra? bez walki, gdy? ?aden mieszkaniec Kr?gu nie powinien wyst?powa? przeciwko innemu. Je?li istnieje jeszcze sprawiedliwo??, to prawda wyjdzie na jaw – i wkr?tce z powrotem do was do??cz?. Powoli i z niech?ci? cz?onkowie Srebrnej Gwardii opu?cili swe miecze, a Kendrick zwr?ci? si? do Darloca. Podszed? bli?ej i razem z nim skierowali si? w kierunku drzwi. Kendrick szed? dumnie wyprostowany po ?rodku, w otoczeniu kr?lewskich stra?nik?w. Darloc nie pr?bowa? nawet za?o?y? mu kajdan – by? mo?e z poczucia szacunku, mo?e strachu, a mo?e dlatego, ?e wiedzia?, i? Kendrick jest niewinny. Kendrick sam pod??y? do swego nowego wi?zienia. Lecz nie podda si? tak ?atwo. W jaki? spos?b oczy?ci swoje dobre imi?, uwolni si? z lochu – i zabije morderc? swojego ojca. Nawet je?li oka?e si?, ?e to jego w?asny brat. ROZDZIA? TRZECI G??boko w czelu?ciach zamku, Gwen i Godfrey stali przygl?daj?c si? Steffenowi, kt?ry przest?powa? z nogi na nog? i wykr?ca? r?ce ze zdenerwowania. By? osobliwym cz?owiekiem – nie tylko dlatego, ?e jego cia?o by?o zdeformowane, plecy wygi?te i zgarbione, ale te? wydawa? si? wiecznie spi?ty. Jego oczy ani na chwil? nie spocz??y w jednym miejscu. R?ce splata? wiecznie, jakby dr?czy?o go poczucie winy. Sta? w miejscu bujaj?c si? raz w t?, raz w drug? stron?, przenosz?c ci??ar cia?a z nogi na nog?, i nuci? co? do siebie gard?owym g?osem. Gwen przeczuwa?a, ?e te wszystkie lata sp?dzone tutaj w odosobnieniu, wp?yn??y na jego obecny, dziwaczny charakter. Gwen czeka?a niecierpliwie, a? Steffen otworzy si? przed nimi, ujawni, co sta?o si? ich ojcu. Sekundy zamieni?y si? jednak w minuty. Brwi Steffena pokry? obfity pot, a mimo to kiwa? si? tylko dalej i nic z siebie nie wydusi?. Cisza g?stnia?a z ka?d? chwil?, odmierzana jedynie jego nuceniem pod nosem. Gwen poczu?a, ?e i j? zaczyna oblewa? pot. By? s?oneczny gor?cy dzie?, a do tego jeszcze na paleniskach bucha? ogie?. Chcia?a szybko si? z tym upora? i opu?ci? to miejsce – i nigdy ju? tutaj nie wr?ci?. Zlustrowa?a Steffena wzrokiem, pr?buj?c odczyta? cokolwiek z jego wyrazu twarzy, odgadn??, co te? kryje si? w jego umy?le. Przyrzek?, ?e co? im powie, lecz teraz zamilk?. Wygl?da?o na to, ?e namy?li? si? i zmieni? zdanie. Wida? by?o, ?e czego? si? obawia?, ?e mia? co? do ukrycia. W ko?cu Steffen odchrz?kn??. – Przyznaj?, ?e co? spad?o zsypem tamtej nocy – zacz?? unikaj?c ich wzroku, patrz?c gdzie? na posadzk? – lecz nie wiem, co to by?o. Co? metalowego. Wynie?li?my kube? ?ciekowy w nocy i us?ysza?em, jak co? wpad?o do rzeki. Co? nietypowego. Wi?c – powiedzia? odchrz?kn?wszy kilka razy, wci?? wykr?caj?c r?ce – jak widzicie, czymkolwiek to jest, zosta?o dawno zabrane przez pr?d rzeki. – Jeste? tego pewien? – za??da? Godfrey. Steffen skin?? g?ow? stanowczo. Gwen i Godfrey wymienili spojrzenia. – Czy przynajmniej przyjrza?e? si? mu? – naciska? Godfrey. Steffen potrz?sn?? g?ow?. – Lecz powiedzia?e?, ?e to by? sztylet. Sk?d mia?by? to wiedzie?, je?li go nie widzia?e?? – spyta?a Gwen. By?a pewna, ?e on k?amie; nie wiedzia?a tylko, dlaczego. Steffen odchrz?kn??. – Powiedzia?em to, gdy? tak mi si? wydawa?o – odpar?. – By? to niewielki metalowy przedmiot. C?? innego mog?oby to by?? – Sprawdzi?e? na dnie kub?a? – zapyta? Godfrey. – Po tym, jak go opr??ni?e?? Mo?e nadal jest w kuble, mo?e przywar? do dna? Steffen potrz?sn?? g?ow? przecz?co. – Sprawdzi?em. Zawsze to robi?. Nic tam nie by?o. Pustka. Czymkolwiek to by?o, zosta?o wyp?ukane. Widzia?em, jak odp?ywa. – Je?li by?o zrobione z metalu, to jak mog?o p?ywa?? – spyta?a Gwen. Steffen odchrz?kn??, potem wzruszy? ramionami. – Ta rzeka jest tajemnicza – odpar?. – Ma silne pr?dy. Gwen wymieni?a sceptyczne spojrzenie z Godfreyem. Po jego wyrazie twarzy widzia?a, ?e on r?wniej nie wierzy? Steffenowi. Gwen by?a coraz bardziej zniecierpliwiona. Teraz dodatkowo ogarn??a j? konsternacja. Jeszcze chwil? temu Steffen by? gotowy powiedzie? im wszystko, tak jak przyrzek?. Ale potem nagle zmieni? zdanie. Podesz?a krok bli?ej do niego i popatrzy?a z gniewn? min? wyczuwaj?c, ?e ten m??czyzna co? przed nimi ukrywa. Przybra?a najsro?sz? ze swych min, poczu?a ojcowsk? si?? kr???c? w jej ?y?ach. By?a zdecydowana dowiedzie? si? wszystkiego, co on wiedzia? – zw?aszcza je?li mia?o to pom?c jej znale?? zab?jc? ojca. – K?amiesz – powiedzia?a lodowatym g?osem. Moc kryj?ca si? za tonem jej g?osu zdumia?a nawet j? sam?. – Wiesz, jaka kara czeka kogo?, kto k?amie cz?onkowi rodziny kr?lewskiej? Steffen wykr?ci? jeszcze mocniej r?ce i niemal podskoczy? w miejscu, tam gdzie sta?. Spojrza? na ni? przez chwil?, po czym zn?w spu?ci? wzrok. – Przepraszam – powiedzia?. – Wybaczcie, nic wi?cej nie wiem. – Spyta?e? nas wcze?niej, czy oszcz?dzimy ci wi?zienia, je?li powiesz nam, co wiesz – powiedzia?a. – Lecz nie powiedzia?e? nam nic. Po co mia?by? nas prosi? o to, je?li nie masz nam nic do powiedzenia? Steffen obliza? wargi spogl?daj?c ca?y czas w d??. – Ja, ja... hm – zacz?? i zamilk?. Odchrz?kn??. – Ba?em si?... ?e wpadn? w tarapaty, gdy? nie zg?osi?em wpadni?cia przedmiotu do kub?a. To wszystko. Wybaczcie. Nie wiem, co to by?o, ale ju? tego nie ma. Gwen zmru?y?a oczy wpatruj?c si? w niego i pr?buj?c przebi? przez jego k?amstwa. – Co dok?adnie przydarzy?o si? twemu panu? – spyta?a, nie pozwalaj?c mu ani na chwil? si? odpr??y?. – Powiedziano nam, ?e go nie ma, i ?e to ty masz co? z tym wsp?lnego. Steffen potrz?sa? wci?? g?ow?. – Odszed? – odpar? Steffen. – Tylko tyle wiem. Przepraszam. Nie wiem nic, co mog?oby wam pom?c. Nagle dobieg? ich g?o?ny szum. Odwr?cili si? i zobaczyli, jak ?cieki spadaj? zsypem do kub?a z pla?ni?ciem. Steffen odwr?ci? si? i pobieg? przez izb? do kub?a. Stan?? w jego pobli?u i obserwowa?, jak wype?nia? si? nieczysto?ciami sp?ywaj?cymi z po?o?onych wy?ej komnat. Gwen popatrzy?a na Godfreya, a on na ni?. By? r?wnie zdumiony, co Gwen. – Cokolwiek ukrywa – powiedzia?a – ?atwo tego nie wyjawi. – Mo?emy wtr?ci? go do lochu – powiedzia? Godfrey. Mo?e to zach?ci go do m?wienia. Gwen potrz?sn??a g?ow?. – Nie s?dz?. To nie ten typ. ?atwo zauwa?y?, ?e panicznie si? czego? boi. My?l?, ?e to ma co? wsp?lnego z jego panem. Wyra?nie targaj? nim jakie? sprzeczno?ci. Nie uwa?am jednak, ?e dotyczy to ?mierci naszego ojca. My?l?, ?e wie co?, co mog?oby nam pom?c – ale mam przeczucie, ?e dalsze przypieranie go do muru sprawi, ?e zamknie si? na dobre. – To co zrobimy? – spyta? Godfrey. Gwen zacz??a o tym my?le?. Przypomnia?a sobie jedn? z jej przyjaci??ek, kiedy jeszcze by?a ma?a i z?apano j? na k?amstwie. Jej rodzice pr?bowali wydoby? z niej prawd? na r??ne sposoby, ta jednak posz?a w zaparte. Dopiero kilka tygodni p??niej, kiedy wszyscy dali jej ju? spok?j, sama z siebie przysz?a i wszystko wyjawi?a. Gwen wyczu?a, ?e Steffen mia? podobny charakter, ?e zagonienie go w r?g sko?czy?oby si? jedynie jego milczeniem, i? potrzebuje przestrzeni, czasu, by samemu zdecydowa?, kiedy wyjawi? prawd?. – Dajmy mu troch? czasu – powiedzia?a. – Poszukajmy gdzie indziej. Zobaczymy, czy zdo?amy dowiedzie? si? czego? jeszcze i potem tu wr?cimy. My?l?, ?e si? otworzy. Tylko nie jest jeszcze na to gotowy. Odwr?ci?a si? i przyjrza?a Steffenowi, kt?ry sta? przy kuble i obserwowa?, jak ?cieki wype?niaj? kube?. By?a pewna, ?e doprowadzi ich do zab?jcy ich ojca. Nie wiedzia?a jedynie w jaki spos?b. Zastanawia?a si?, co skrywaj? jego my?li. By? naprawd? osobliwym cz?owiekiem. Bardzo osobliwym. ROZDZIA? CZWARTY Thor spr?bowa? z?apa? oddech. Zamruga? oczyma, by pozby? si? z nich nadmiaru wody. By? ca?kowicie przemokni?ty. Woda przelewa?a si? woko?o i wciska?a do jego ust, nosa i uszu. Ze?lizn?wszy si? po pok?adzie na drug? stron? ?odzi, przywar? do drewnianego relingu i trzyma? ze wszystkich si?, a woda nieust?pliwie pr?bowa?a wyrwa? go z jego uchwytu. Wszystkie mi??nie dr?a?y mu z wyczerpania. Nie wiedzia?, ile jeszcze zdo?a wytrwa?. Pozostali ch?opcy robili podobnie, trzymali si?, czego popadnie, ile si? w rekach, staraj?c si? nie da? zmy? z pok?adu. Jako? to im si? udawa?o. Ryk wody by? og?uszaj?cy, a widoczno?? zmniejszy?a si? do zaledwie kilku st?p. Mimo, ?e by? to letni dzie?, woda by?a lodowata i przyprawia?a go o ciarki, kt?rych nie m?g? znie??. Kolk stan?? na pok?adzie i spojrza? na nich gniewnie z r?koma opartymi na biodrach. Niewzruszony ?cian? deszczu, wrzeszcza? na wszystkich. – WRACA? NA MIEJSCA! – krzycza?. – WIOS?OWA?! Sam zaj?? miejsce przy jednym z wiose? i zacz?? wios?owa?. Chwil? p??niej, ?lizgaj?c si? po pok?adzie, ch?opcy rzucili si? w kierunku wiose?. Serce Thora zabi?o mocniej, kiedy pu?ci? reling i z wysi?kiem brn?? przez pok?ad. Schowany za koszul? Krohn miaukn??, kiedy Thor po?lizn?? si? i upad? z impetem na pod?og?. Reszt? drogi pokona? czo?gaj?c si?. Po chwili zasiad? na swoim miejscu. – PRZYWI?ZA? SI?! – wrzasn?? Kolk. Thor rzuci? okiem pod ?awk? i zobaczy? spl?tane liny. W ko?cu dotar?o do niego, do czego s?u?y?y: si?gn?? po jedn? i obwi?za? nadgarstek, przykuwaj?c si? w ten spos?b do wios?a i ?awki. Zadzia?a?o. Przesta? si? ze?lizgiwa?. Wkr?tce by? w stanie te? wios?owa?. Wszyscy wok?? wr?cili do wiose?. Reece usiad? przed nim. Ich ??d? ruszy?a z miejsca. Chwil? potem Thor zobaczy?, ?e ?ciana deszczu rozja?nia si? przed nimi. Wios?owa? uparcie, sk?ra go piek?a od tego dziwnego deszczu, a ka?dy mi?sie? dos?ownie wy? z b?lu. W ko?cu d?wi?k deszczu zacz?? cichn??. Thor czu?, ?e na jego g?ow? spada coraz s?abszy strumie?. Po chwili wyp?yn?li na wype?nione s?o?cem wody. Thor rozejrza? si?. By? w szoku. By?a to najdziwniejsza rzecz, jak? do tej pory widzia? w swoim ?yciu: po?owa ?odzi b?yszcza?a w s?o?cu, a druga ton??a w ulewie. W ko?cu, zawieszone na czystym, niebiesko–???tym niebie s?o?ce, obj??o swymi ciep?ymi promieniami ca?? ??d?. Zapanowa?a cisza. Deszczowa ?ciana znik?a wkr?tce z ich oczu i wszyscy popatrzyli na siebie ze zdumieniem. Poczuli si?, jakby przeszli przez kurtyn? do innego ?wiata. – SPOCZNIJ! – wrzasn?? Kolk. Wszyscy ch?opcy pu?cili swe wios?a wydaj?c z siebie jeden zbiorowy j?k, dysz?c i pr?buj?c z?apa? oddech. Thor czu?, jak ka?dy jego mi?sie? dr?y. By? wdzi?czny za chwil? przerwy. Osun?? si? na miejsce, ?api?c oddech szeroko otwartymi ustami i spr?bowa? ul?y? swym mi??niom kompletnie si? rozlu?niaj?c. Ich ??d? ko?ysa?a si? ?agodnie na tych nieznanych mu wodach. W ko?cu doszed? do siebie, wsta? i rozejrza? si?. Spojrza? w d?? na wod? i stwierdzi?, ?e zmieni?a kolor. Teraz mia?a jaskraw?, jasnoczerwon? barw?. Wp?yn?li na zupe?nie inne morze. – Smocze Morze – powiedzia? Reece stoj?cy obok i r?wnie? spogl?daj?cy na wod?. – Powiadaj?, ?e jego kolor od krwi ofiar pochodzi. Thor przyjrza? si? wodzie jeszcze raz. Gdzieniegdzie wydobywa?y si? na jego powierzchni? p?cherzyki powietrza, a w niewielkim oddaleniu pojawia?y si? co chwil? dziwne stworzenia. ?adne z nich nie zawis?o w powietrzu na tyle, ?eby zd??y? przyjrze? si? mu dok?adnie. Nie chcia? jednak ryzykowa? i nachyla? si? ni?ej. Thor odwr?ci? si? i rozejrza? pr?buj?c poj?? to, co w?a?nie widzia?. Wszystko tutaj, po tej stronie deszczowej ?ciany wygl?da?o obco, by?o tak odmienne. W powietrzu, nisko nad wod? zawis?a nawet delikatna czerwona mg?a. Na horyzoncie natomiast widnia?y dziesi?tki ma?ych wysepek rozmieszczonych niczym kamienie w strumieniu. Nagle podni?s? si? mocny wiatr i Kolk krzykn??: – PODNIE?? ?AGLE! Thor skoczy? wraz z pozosta?ymi ch?opcami do ?agli, chwyci? lin? i zacz?? podci?ga? ?agiel w g?r?, a? ten z?apa? wiatr. Wszystkie ?agle wyd??y si? od wiej?cej bryzy i ich ??d? ruszy?a szybko do przodu, wprost na widniej?ce na horyzoncie wysepki. ??d? ko?ysa?a si? na wielkich falach, kt?re nap?ywa?y niewiadomo sk?d, ?agodnie unosz?c si? i opadaj?c. Thor poszed? na dzi?b, opar? si? o reling i rozejrza?. Reece i O’Connor do??czyli do niego z obu stron. Stali przez d?u?sz? chwil? w ciszy, spogl?daj?c na szybko zbli?aj?ce si? wyspy. Ch?odna bryza koi?a ich nadwyr??one cia?a i pozwoli?a si? odpr??y?. W ko?cu Thor zauwa?y?, i? p?yn?li w kierunku jednej z wysp. Z czasem ros?a w jego oczach i poczu? ch??d na my?l, ?e oto mia? przed sob? cel ca?ej wyprawy. – Wyspa Mgie? – powiedzia? Reece z podziwem. Przygl?da? si? jej w skupieniu. Powoli zacz?? rozr??nia? kszta?t – wyboisty, skalisty i ja?owy. Rozci?ga?a si? na kilka mil w ka?dym kierunku, wyd?u?ona i w?ska, przypomina?a kszta?tem ko?sk? podkow?. Pot??ne fale rozbija?y si? o jej brzegi z grzmotem s?yszanym nawet z tej odleg?o?ci. Woda uderza?a z ?oskotem w ogromne g?azy i tryska?a pot??nymi kaskadami piany. Za nimi le?a? niewielki skrawek l?du, nad kt?rym g?rowa?y klify pn?ce si? pionowo w g?r? hen wysoko. Thor nie m?g? dostrzec ?adnego miejsca, w kt?rym ich ??d? mog?aby bezpiecznie przybi? do wyspy. Osobliwo?? tego miejsca pot?gowa?a dodatkowo czerwonawa mg?a przykrywaj?ca ca?? wysp?, niczym rosa iskrz?ca si? w s?o?cu. Wyspa emanowa?a z?owieszczo czym? nieludzkim i nieziemskim. – Powiadaj?, ?e le?y tu niepokonana od milion?w lat – doda? O’Connor. – Jest starsza od Kr?gu. Starsza nawet od Imperium. – Nale?y do smok?w – nadmieni? Elden podchodz?c do Reece’a. Nagle drugie s?o?ce gwa?townie zni?y?o si? nad horyzontem, zamieniaj?c s?oneczny, jasny dzie? niemal w mrok roz?wietlany jego ostatnimi promieniami. Niebo nabra?o czerwonofioletowej barwy. Nie m?g? uwierzy? w to, co zobaczy?. Nigdy jeszcze nie widzia?, ?eby s?o?ce porusza?o si? tak szybko. Zastanawia? si?, czym jeszcze r??ni?a si? ta cz??? ?wiata od jemu znanego. – ?yje tu jaki? smok? – spyta? Thor. Elden potrz?sn?? g?ow?. – Nie, ale s?ysza?em, ?e jaki? mieszka niedaleko st?d. Powiadaj?, ?e to jego oddech zabarwia t? mg?? na czerwono. W nocy jego oddech unosi si? nad s?siedni? wysp?, a za dnia wiatr znosi go tutaj, pokrywaj?c j? ca?kowicie. Nagle us?ysza? jaki? ha?as. Na pocz?tku zabrzmia?o to jak dudnienie, jak piorun, na tyle g?o?ny i d?ugotrwa?y, ?e potrz?sn?? ca?? ?odzi?. Krohn, kt?ry nadal chowa? si? za jego koszul?, da? nura g??biej i zakwili?. Wszyscy odwr?cili si? w kierunku, z kt?rego nadbieg? ?w d?wi?k. Gdzie? na horyzoncie Thor dostrzeg? niewyra?ne kontury p?omieni li??cych zachodz?ce s?o?ce, po czym ogie? poch?on?? czarny dym. Wygl?da?o to, jak wybuch niewielkiego wulkanu. – To smok – powiedzia? Reece. – Jeste?my na jego terytorium. Thor prze?kn?? ?lin?. Zamy?li? si?. – To jak my mamy tu by? bezpieczni? – spyta? O’Connor. – Nigdzie nie jeste? bezpieczny – dobieg? ich dono?ny g?os. Thor odwr?ci? si? na pi?cie i zobaczy? Kolka. R?ce opar? na biodrach i przygl?da? si? horyzontowi nad ich g?owami. – Na tym polega Rytua?, by ka?dy dzie? prze?y? ryzykuj?c swe ?ycie. To ju? nie s? ?wiczenia. Smok mieszka niedaleko i w ka?dej chwili mo?e zaatakowa?. Prawdopodobnie tego nie zrobi, gdy? zazdro?nie strze?e skarbu na w?asnej wyspie. A smoki nie lubi? pozostawia? swoich skarb?w bez ochrony. Ale nieraz us?yszycie jego ryk i zobaczycie jego p?omienie w nocy. A je?li rozgniewamy go w jakikolwiek spos?b, wszystko mo?e si? zdarzy?. Thor us?ysza? kolejne nisko brzmi?ce dudnienie. Zn?w te? zobaczy? p?omienie na horyzoncie. Zbli?ali si? coraz bardziej do wyspy, a fale rozbija?y si? o ni? z coraz g?o?niejszym ?oskotem. Spojrza? na strzeliste klify, na t? ?cian? z kamienia, i zacz?? zastanawia? si?, jak dotr? tam na szczyt, na suche r?wninne ziemie. – Tylko nie widz? miejsca, gdzie mogliby?my przybi? – powiedzia? Thor. – Nie ma tak ?atwo – rzuci? Kolk. – To jak dotrzemy na l?d? – spyta? O’Connor. Kolk u?miechn?? si? do niego z?owieszczo. – Pop?yniecie. Przez chwil? Thor my?la?, ?e Kolk sobie za?artowa?. Wkr?tce jednak wyraz twarzy potwierdzi? jego s?owa. Thor prze?kn??. – Mamy p?yn??? – spyta? Reece z niedowierzaniem. – Ale? to dopiero pocz?tek – kontynuowa? Kolk. – Te p?ywy s? zdradzieckie, te wiry b?d? wci?ga? was na dno, te fale b?d? ciska? wami o postrz?pione ska?y, woda jest gor?ca, a je?li uda si? wam przedosta? przez tamte ska?y, b?dziecie musieli znale?? spos?b na to, ?eby wspi?? si? na te klify i stan?? na suchym l?dzie. Je?li zdo?acie najpierw umkn?? morskim stworom. Witajcie w nowym domu. Thor sta? jak wro?ni?ty po?r?d innych ch?opc?w przy burcie ich ?odzi, spogl?daj?c na spienion? wod? poni?ej. Woda k??bi?a si? niczym jakie? ?ywe stworzenie, morskie p?ywy z ka?d? chwil? przybiera?y na sile, rzucaj?c ich ?odzi? raz w t?, raz w tamt? stron?. Z ledwo?ci? utrzymywa? r?wnowag?. A poni?ej woda przelewa?a si? w szale?czym tempie, k??bi?a si? bezustannie. Jej jasnoczerwona barwa wygl?da?a jak krew rodem z samych piekie?. Thor zauwa?y? jednak, ?e najgorsz? rzecz? w tym wszystkim by?y morskie stworzenia, kt?re co chwil? podp?ywa?y do powierzchni wody, wystawia?y g?owy, k?apa?y paszczami i ponownie znika?y w czelu?ciach. Nagle, ich ??d? zarzuci?a kotwic?, daleko od brzegu i Thor prze?kn?? ?lin?. Popatrzy? na g?azy stanowi?ce lini? brzegow? wyspy i zacz?? zastanawia? si?, jak maj? pokona? tak wielk? odleg?o?? wp?aw. Huk rozbijaj?cych si? fal r?s? z ka?d? chwil? i sprawia?, ?e trzeba by?o krzycze?, aby kto? ci? us?ysza?. Kilka mniejszych wios?owych szalup opuszczono do wody, po czym zasiadaj?cy w nich dow?dcy odp?yn?li na dobre trzydzie?ci jard?w od ich ?odzi. Zbytnio im tego nie u?atwiali: musieli pop?yn?? do nich wp?aw. Na sam? my?l o tym Thora skr?ci?o w ?o??dku. – SKACZ! – krzykn?? Kolk. Pierwszy raz Thor poczu? strach. Pomy?la?, czy nie umniejszy?o to go, jako cz?onka legionu, jako wojownika. Wiedzia?, ?e wojownik powinien przez ca?y czas pozostawa? nieustraszony, ale musia? to przyzna?: w tej chwili naprawd? zacz?? si? ba?. Nienawidzi? tego uczucia. Chcia? m?c si? nie ba?. Lecz nie potrafi?. Rozejrza? si? jednak doko?a po twarzach innych ch?opc?w, przera?onych na r?wni z nim, i poczu? si? lepiej. Wszyscy oni stali blisko przy burcie unieruchomieni strachem i spogl?dali na wod?. Jeden z nich ba? si? a? tak bardzo, ?e zacz?? si? trz???. By? to ten sam ch?opiec, kt?ry owego dnia ba? si? wykona? ?wiczenie z tarcz? i musia? przebiec dodatkowe okr??enia. Kolk musia? to wyczu?, gdy? podszed? wprost do niego, niewzruszony silnymi powiewami wiatru, kt?re odrzuca?y jego w?osy do ty?u. Szed? z grymasem na twarzy, wygl?daj?c na gotowego stawi? czo?o najwi?kszym si?om przyrody. Podszed? bli?ej i spojrza? gniewnie na ch?opca. – SKACZ! – wrzasn??. – Nie! – odpar? ch?opiec. – Nie mog?! Nie zrobi? tego! Nie umiem p?ywa?! Zabierzcie mnie z powrotem do domu! Kolk zbli?y? si? jeszcze bardziej do niego i kiedy ch?opiec zacz?? wycofywa? si? w g??b ?odzi, chwyci? za po?y jego koszuli i podni?s? go wysoko w g?r?. – No to najwy?szy czas ?eby? nauczy? si? p?ywa?! – warkn?? Kolk i rzuci? ch?opca do wody. Thor nie m?g? w to uwierzy?. Ch?opiec polecia? w powietrze z krzykiem, przez dobre pi?tna?cie st?p, i wpad? do wody z chlupotem. Po chwili wynurzy? si? na powierzchni? i wymachuj?c r?koma pr?bowa? z?apa? powietrze. – POMOCY! – krzykn??. – Jakie jest pierwsze prawo legionu? – krzykn?? Kolk zwr?ciwszy si? do pozosta?ych ch?opc?w na ?odzi, ca?kowicie ignoruj?c topielca. Thor przypomnia? sobie poprawn? odpowied? jak przez mg??, lecz by? zbyt zdenerwowany z powodu ton?cego obok ch?opca, ?eby powiedzie? j? na g?os. – Pomaga? braciom legionistom w potrzebie! – wrzasn?? Elden. – A ten jest w potrzebie? – zawy? Kolk wskazuj?c palcem na wod?. Ch?opiec wyrzuci? ramiona nad g?ow?. Co chwila znika? i pojawia? si? na powierzchni wody, a reszta ch?opc?w gapi?a si? tylko na niego, zbyt przera?ona by samemu wskoczy? do wody. W tej chwili co? dziwnego sta?o si? z Thorem. Pr?buj?c skupi? si? na ton?cym ch?opcu, wymaza? ze ?wiadomo?ci wszystko inne. Nie my?la? ju? o sobie. Nawet nie przysz?o mu do g?owy, ?e sam mo?e za chwil? zgin??. Morze, stwory, pot??ne fale... wszystko znik?o. Wszystko, o czym w tej chwili my?la? skupia?o si? na uratowaniu kogo? innego. Wszed? na reling, ugi?? nogi w kolanach i bez namys?u skoczy? wysoko w powietrze, g?ow? na prz?d, w bulgoc?ce, czerwone wody poni?ej. ROZDZIA? PI?TY Gareth siedzia? na tronie swego ojca w Sali Wielkiej, pocieraj?c d?o?mi smuk?e, drewniane por?cze i obserwowa? rozgrywaj?c? si? przed nim scen?: tysi?ce poddanych przyby?y ze wszystkich stron Kr?gu i cisn??y si? teraz w wielkim t?oku, chc?c uczestniczy? w niepowtarzalnym wydarzeniu, jakim by?a pr?ba podniesienia Dynastycznego Miecza. Wszyscy oni pragn?li zobaczy?, czy to on oka?e si? Wybra?cem. Ostatni raz taka okazja zdarzy?a si? wiele lat temu, kiedy ojciec Garetha jako m?ody kr?l pr?bowa? tego dokona? i nie by?o nikogo, kto nie chcia?by tego zobaczy? tym razem. Podniecenie zawis?o w powietrzu niczym chmura. Oczekiwanie na t? chwil? otumani?o nawet Garetha. Obserwowa?, jak coraz wi?cej ludzi zbiera si? przed nim, jak t?um g?stnieje z ka?d? chwil? i zastanawia? si?. Mo?e doradcy ojca mieli racj?. Mo?e rzeczywi?cie to by? z?y pomys?. Mo?e nie powinien organizowa? tego wydarzenia w Sali Wielkiej. Ani pozwoli?, ?eby ci wszyscy ludzie byli tego ?wiadkami. Gareth nie ufa? jednak ludziom swego poprzednika. Bardziej wierzy? w swoje przeznaczenie, ni? w opini? poplecznik?w swego ojca. Chcia?, ?eby ca?e kr?lestwo by?o ?wiadkiem jego czynu, potwierdzenia, ?e to on jest Wybra?cem. Chcia?, ?eby ten historyczny moment zapad? ludziom g??boko w pami??. Ta chwila, w kt?rej objawi?o si? jego przeznaczenie. Gareth wszed? do Sali z klas?, dostojnym krokiem w otoczeniu swoich doradc?w, z koron? na g?owie i ber?em w d?oni, przyodziany w kr?lewsk? opo?cz?. Chcia?, ?eby ci wszyscy ludzie zobaczyli, ?e to on, a nie jego ojciec, by? prawdziwym kr?lem, prawdziwym MacGilem. Zgodnie z jego oczekiwaniami, nie min??o du?o czasu by poczu?, ?e zamek nale?y do niego razem ze wszystkimi poddanymi. Chcia?, aby wszyscy to teraz zrozumieli, chcia? im wszystkim da? pokaz swojej si?y. Po dzisiejszym wydarzeniu b?d? wiedzie? z ca?? pewno?ci?, ?e to on jest ich jedynym i prawdziwym w?adc?. Teraz jednak, kiedy tak siedzia? na tronie i wpatrywa? si? w puste ?elazne ?erdzie na ?rodku sali, na kt?rych mia? spocz?? miecz – o?wietlony przez smug? ?wiat?a wpadaj?c? tu przez otw?r w suficie, zabrak?o mu pewno?ci. Powaga czynu, kt?rego mia? si? za chwil? dopu?ci?, przygniot?a go do siedziska; mia? zamiar zrobi? co? nieodwo?alnego, co?, od czego nie by?o odwrotu. A co je?li rzeczywi?cie nie podo?a? Pr?bowa? wyrzuci? to ze swej g?owy. Wielkie drzwi po drugiej stronie sali otworzy?y si? ze skrzypni?ciem. Gdzieniegdzie rozleg?y si? pr?by uciszenia podekscytowanego t?umu i po chwili zapanowa?a pe?na oczekiwania cisza. Do ?rodka wesz?o z tuzin najsilniejszych mocarzy we dworze, nios?c miedzy sob? miecz i uginaj?c si? od jego ci??aru. Sze?ciu m??czyzn z ka?dej strony stawia?o powoli kroki jeden za drugim, kieruj?c si? w stron? ?erdzi. Serce Garetha przyspieszy?o na ten widok. Przez kr?tk? chwil? zawaha? si? – je?li tych dwunastu m??czyzn, najwi?kszych, jakich do tej pory mia? okazj? widzie?, z ledwo?ci? utrzymywa?o miecz w powietrzu, to jak? on mia? szans?? Zn?w odepchn?? te my?li od siebie. Wszak miecz wi?za? si? z przeznaczeniem, a nie z si??. I zmusi? si? by pami?ta?, ?e to jego przeznaczenie sprowadzi?o go tutaj, to ono sprawi?o, ?e by? pierworodnym MacGila, ?e zosta? kr?lem. Poszuka? wzrokiem Argona; z jakiego? powodu poczu? nag?? ch?? zasi?gni?cia jego rady. W tej chwili potrzebowa? go najbardziej. Z jakiego? powodu druid by? jedyn? osob?, kt?ra przychodzi?a mu teraz na my?l. Lecz oczywi?cie nigdzie go nie by?o. W ko?cu tuzin osi?k?w dotar? na ?rodek Sali G??wnej, k?ad?c miecz w snopie s?onecznego ?wiat?a na ?elaznych ?erdziach. Opad? z d?wi?cznym szcz?kiem, kt?ry rozszed? si? falami w pomieszczeniu. Zapad?a ca?kowita cisza. T?um rozst?pi? si? instynktownie, tworz?c przed Garethem alejk? biegn?c? w kierunku miecza. Gareth wsta? z tronu powoli, rozkoszuj?c si? t? chwil?, delektuj?c byciem w centrum uwagi. Czu? spojrzenia wszystkich skupione na nim. Wiedzia?, ?e podobna chwila nigdy wi?cej si? nie wydarzy. Nigdy wi?cej ca?e kr?lestwo nie b?dzie patrze? na niego z takim nat??eniem, tak absolutnie analizuj?c ka?dy jego ruch. Prze?y? t? chwil? w swoich my?lach ju? wielokrotnie, pocz?wszy od najm?odszych lat. I oto nadesz?a. Chcia?, by trwa?a jak najd?u?ej. Zszed? po stopniach wiod?cych do tronu, zatrzymuj?c si? na ka?dym z osobna, delektuj?c ka?d? sekund?. Wszed? na czerwony dywan. Czu? jego mi?kko?? pod swymi stopami. Zbli?a? si? do o?wietlonego miejsca, do miecza. Wydawa?o mu si?, ?e ?ni. ?e idzie obok siebie. Jak gdyby pokonywa? ten niewielki odcinek drogi ju? tysi?czny raz, a miecz uni?s? milion razy. We snach. Sprawia?o to, ?e jego przekonanie o takim w?a?nie losie ros?o w nim z ka?dym krokiem, ?e wychodzi naprzeciw swemu przeznaczeniu. Widzia? oczyma wyobra?ni, jak to wszystko si? potoczy: ?mia?o podejdzie do miecza, wyci?gnie przed siebie jedn? r?k?, a kiedy jego poddani nachyl? si?, by lepiej wszystko widzie?, podniesie miecz wysoko nad g?ow? w teatralnym ge?cie. Wszyscy zareaguj? gwa?townym wdechem i rzuc? si? na twarz, obwo?uj?c go Wybra?cem, najwa?niejszym MacGilem spo?r?d ca?ej linii jego rodu, kt?rym przysz?o w?ada? tym kr?lestwem, tym, kt?ry mia? rz?dzi? ju? po wieki. B?d? p?aka? z rado?ci na jego widok. B?d? kaja? si? przed nim ze strachu. B?d? sk?ada? dzi?ki Bogu, ?e przysz?o im do?y? tej chwili. B?d? czci? go niczym boga. Zbli?y? si? do miecza na odleg?o?? jednej stopy i czu?, ?e w ?rodku ca?y dygoce. Kiedy wszed? na skrawek roz?wietlony s?o?cem, pi?kno or??a sprawi?o, ?e cofn?? si? pomimo tego, ?e widzia? je wielokrotnie. Nigdy wcze?niej co prawda nie pozwolono mu zbli?y? si? do miecza, dlatego te? poczu? teraz zaskoczenie. Miecz sprawia? intensywne wra?enie. Jego d?ugie, l?ni?ce ostrze zrobiono z materia?u, kt?rego natury nikt jeszcze nie odgad?. Mia? bogato zdobion? r?koje??, otulon? wspania?ym, jedwabistym p??tnem i wysadzan? r??norodnymi klejnotami oraz przyozdobion? sokolim herbem. Zbli?y? si? do niego jeszcze o krok i spojrza? z g?ry. Czu? emanuj?c? z miecza pot??n? energi?. Jakby pulsowa?a. Z wysi?kiem zaczerpn?? oddechu. Ju? za chwil? mia? go trzyma? w d?oni. Wysoko nad g?ow?. B?yszcz?cy w s?o?cu. Widoczny dla ka?dego, dla ca?ego ?wiata. On, Gareth, ten Wielki. Wyprostowa? r?k? i po?o?y? praw? d?o? na r?koje?ci. Powoli zacisn?? wok?? niej palce, wyczuwaj?c ka?dy klejnot, ka?de zag??bienie. Czu? o?ywienie. Intensywna energia pop?yn??a w g?r? jego r?ki i rozla?a si? po ca?ym jego ciele. Nigdy jeszcze nie czu? czego? takiego. Ta chwila nale?a?a do niego. Po wieki. Gareth nie chcia? ryzykowa?: obj?? r?koje?? r?wnie? drug? r?k?. Zamkn?? oczy i sp?yci? sw?j oddech. Je?li bogowie zezwol?, prosz? dajcie szans? podniesienia tego miecza. Dajcie jaki? znak. Poka?cie, ?e to ja jestem kr?lem. Poka?cie, ?e to ja mam rz?dzi?. Gareth modli? si? po cichu, oczekuj?c jakiej? odpowiedzi, jakiego? znaku, nadej?cia idealnej chwili. Sekundy mija?y jednak jedna za drug?. Min??a dziesi?ta, ca?e kr?lestwo obserwowa?o go, ale nic nie us?ysza?. Wtem, nagle ujrza? twarz swego ojca, jego gniewne spojrzenie. Gareth otworzy? oczy z przera?enia, chc?c pozby? si? tego widoku ze swego umys?u. Jego serce wali?o jak oszala?e. Czu?, ?e to by? z?y omen. Teraz albo nigdy. Nachyli? si? i z ca?ych si? spr?bowa? podnie?? miecz. W?o?y? w to wszystko, na co go by?o sta?, jego cia?o zacz??o si? trz???, a? wpad?o w konwulsje. Miecz ani drgn??. Jakby pr?bowa? poruszy? podwoje ca?ej ziemi. Pr?bowa? coraz mocniej, coraz bardziej. W ko?cu j?kn?? i krzykn?? z wysi?ku. Chwil? p??niej osun?? si? na posadzk?. Ostrze nie drgn??o ani o cal. Kiedy upad?, w sali rozleg? si? okrzyk zdziwienia. Kilku doradc?w pospieszy?o mu z pomoc?, sprawdzaj?c, czy z nim wszystko w porz?dku. Gareth odepchn?? ich gwa?townie. Za?enowany wsta? z powrotem na nogi. Czuj?c upokorzenie rozejrza? si? po swych poddanych. Chcia? zobaczy?, jak teraz b?d? go traktowali. Zd??yli si? ju? odwr?ci? i pojedynczo opuszczali Wielk? Sal?. Widzia? rozczarowanie na ich twarzach. Widzia?, ?e sta? si? dla nich kolejnym lichym widowiskiem. Teraz wszyscy wiedzieli, ka?dy z osobna, ?e nie by? ich prawdziwym w?adc?. Nie by? tym MacGilem, kt?rego wybra?o przeznaczenie. By? nikim. Jeszcze jednym kr?lewiczem, kt?ry uzurpowa? sobie prawo do tronu. Czu?, jak wstyd spala mu wn?trzno?ci. Nigdy jeszcze nie czu? si? tak samotny, tak odizolowany. Wszystko, o czym marzy? jeszcze od swego dzieci?stwa, okaza?o si? k?amstwem. Iluzj?. Wierzy? w swoj? w?asn? legend?. I to go zdruzgota?o. ROZDZIA? SZ?STY Gareth przemierza? swoj? komnat? w t? i z powrotem. Jego umys? walczy? z nat?okiem my?li i szokiem spowodowanym pora?k?. Nie podni?s? miecza i teraz pr?bowa? rozwa?y? konsekwencje. Nie m?g? poj??, ?e by? na tyle g?upi, by pr?bowa? podnie?? miecz, Miecz Dynastii, kt?rego ?aden MacGil z jego siedmiu poprzednik?w nie by? w stanie ud?wign??. Sk?d w og?le przysz?o mu do g?owy, ?e by? lepszy od swych przodk?w? Dlaczego zak?ada?, ?e jest inny? Powinien to wiedzie?. Powinien zachowa? ostro?no??, nigdy nie przecenia? w?asnych mo?liwo?ci. Powinien zadowoli? si? jedynie tronem po ojcu. Dlaczego musia? brn?? dalej? Teraz wszyscy jego poddani wiedzieli, ?e nie jest Wybra?cem; teraz jego rz?dy do ko?ca b?d? naznaczone t? skaz?; teraz by? mo?e ich podejrzenia o jego udzia? w morderstwie kr?la nie b?d? ju? tak bezpodstawne. Widzia?, i? patrzyli teraz na niego w inny spos?b, jakby by? zjaw?, jakby ju? teraz przygotowywali si? na nadej?cie nast?pnego kr?la. Co gorsze, pierwszy raz w ?yciu Gareth zw?tpi? w samego siebie. Przez ca?e ?ycie wyra?nie dostrzega? oznaki swego przeznaczenia. By? pewien, ?e ma zaj?? miejsce ojca, ma rz?dzi? i dzier?y? Miecz. Jego pewno?? siebie zosta?a nagle ca?kowicie zdruzgotana. Ju? niczego nie by? teraz pewien. Najgorsze jednak by?o to, ?e ani na chwil? nie potrafi? pozby? si? ze swych my?li widoku twarzy ojca, tego, kt?ry ujrza? tu? przed pr?b? uniesienia miecza. Czy w ten spos?b si? na nim m?ci?? – Brawo – dobieg? go czyj? sardoniczny g?os. Odwr?ci? si? zaskoczony, ?e by? tu kto? jeszcze poza nim. Rozpozna? ten g?os; g?os, do kt?rego przez te wszystkie lata zd??y? si? ju? przyzwyczai? i pogardza?. G?os jego ?ony. Heleny. Sta?a w odleg?ym k?cie komnaty i obserwowa?a go pal?c sw? fajk? z opium. Zaci?gn??a si? g??boko, przez chwil? wstrzyma?a w sobie, po czym wypu?ci?a powoli. Jej oczy nabieg?y krwi? – od razu zorientowa? si?, ?e pali?a j? ju? zbyt d?ugo. – Co ty tutaj robisz? – spyta?. – Wszak tu jest moja ma??e?ska komnata – odpar?a. – Mog? tu robi?, na co tylko przyjdzie mi ochota. Jestem twoj? ?on? i twoj? kr?low?. Nie zapominaj. Rz?dz? kr?lestwem na r?wni z tob?. A po twoim dzisiejszym fiasku, s?owa rz?dz? u?y?abym w bardzo og?lnym znaczeniu. Twarz Garetha zap?on??a czerwieni?. Helena zawsze potrafi?a zada? mu najsilniejszy cios i to w najgorszym mo?liwym momencie. Gardzi? ni? bardziej ni? jak?kolwiek kobiet? w kr?lestwie. Nie m?g? uwierzy?, ?e zgodzi? si? j? po?lubi?. – Ach tak? – prychn?? Gareth i zacz?? i?? w jej kierunku. Wszystko si? w nim gotowa?o. – Zapominasz, ?e to ja jestem kr?lem, ty dziewko i ?e mog? wrzuci? ci? do lochu, jak ka?dego innego mieszka?ca mego kr?lestwa, bez wzgl?du na to, czy jeste? moj? ?on?, czy nie. Wy?mia?a go szyderczym parskni?ciem. – I co potem? – warkn??a. – Niech poddani zastanawiaj? si? nad twoimi seksualnymi ci?gotami? Nie, w?tpi? i to bardzo. Nie w ?wiecie zaplanowanym przez Garetha. Nie w umy?le cz?owieka, kt?ry ponad wszystko ceni opini? innych os?b o sobie. Gareth zatrzyma? si? przed ni?. Zrozumia?, ?e w jaki? spos?b umia?a przejrze? go i to go denerwowa?o do ?ywego. Poj?? jej gro?b? i zda? sobie spraw?, ?e k??tnia z ni? nie przynios?aby niczego dobrego. Sta? wi?c tak w ciszy, oczekuj?c, z zaci?ni?tymi pi??ciami. – Czego chcesz? – powiedzia? powoli pr?buj?c powstrzyma? si? od zrobienia czego? pochopnie. – Przychodzisz do mnie tylko wtedy, kiedy czego? chcesz. Za?mia?a si? drwi?co. – Sama sobie wezm? to, czego chc?. Nie przysz?am tu prosi? ci? o cokolwiek. Raczej by co? ci powiedzie?: ca?e kr?lestwo w?a?nie ujrza?o twoj? pora?k?. W jakim ?wietle nas to stawia? – Jak to nas? – spyta? zastanawiaj?c si?, co si? za tym kry?o. – Twoi poddani wiedz? ju? to, czego ja jestem ?wiadoma od dawna – ?e jeste? nieudacznikiem. ?e nie jeste? Wybra?cem. Sk?adam gratulacje. Teraz ju? potwierdzi?e? to oficjalnie. Obj?? j? gniewnym spojrzeniem. – M?j ojciec r?wnie? nie zdo?a? go unie??. Jednak nie powstrzyma?o go to przed skutecznym rz?dzeniem, przed byciem kr?lem. – Ale rzuci?o si? cieniem na ca?e jego panowanie – warkn??a. – Na ka?dy dzie?. – Je?li przeszkadzaj? ci moje niedoskona?o?ci – wycedzi? Gareth – to dlaczego si? st?d po prostu nie wyniesiesz? Zostaw mnie samego. Porzu? t? parodi? ma??e?stwa. Jestem teraz kr?lem. Nie potrzebuj? ci? ju? wi?cej. – Ciesz? si?, ?e poruszy?e? ten temat – powiedzia?a – poniewa? w?a?nie dlatego tu przyby?am. Chc?, aby? oficjalnie zako?czy? nasze ma??e?stwo. Chc? rozwodu. Jest pewien m??czyzna, kt?rego kocham. Prawdziwy m??czyzna. Jeden z twoich rycerzy nawiasem m?wi?c. Jest wojownikiem. Kochamy si?, a nasza mi?o?? jest prawdziwa. Niepodobna do ?adnych, jakie do tej pory zna?am. Rozwied? si? ze mn?, abym nie musia?a ju? ci?gn?? tego w tajemnicy. Chc?, aby inni ludzie wiedzieli o naszym zwi?zku. I chc? zosta? jego ?on?. Gareth patrzy? na ni? zaskoczony. Czu? pustk?. Jakby w?a?nie kto? pchn?? go sztyletem w pier?. Dlaczego akurat teraz wysz?a ta sprawa z Helen?? Ze wszystkich mo?liwych chwil. Mia? ju? do?? wszystkiego. Czu?, ?e ?wiat zn?ca si? nad nim mimo tego, ?e on ju? le?y. Zda? sobie spraw? ze zdziwieniem, a nawet mo?e wbrew sobie, ?e ?ywi? do Heleny jakie? g??bsze uczucie, gdy? us?yszawszy jej s?owa, jej pro?b? o rozw?d, poczu?, jakby co? w nim p?k?o. Zdenerwowa?o go to. Doszed? do wniosku, i? wbrew sobie nie chcia? tego rozwodu. Gdyby to wysz?o od niego, to co innego. Lecz to ona wysz?a z tym ??daniem, a to ju? zmienia?o posta? rzeczy. Nie chcia?, ?eby sprawy potoczy?y si? po jej my?li. Nie chcia? jej tego u?atwia?. Przede wszystkim jednak, zastanawia? si? jak rozw?d wp?ynie na jego w?adanie kr?lestwem. Rozwiedziony kr?l by?by po?ywk? dla zbyt wielu docieka?. I mimo wszystko, poczu? zazdro?? o tego rycerza. Dra?ni? go te? spos?b, w jaki wytyka?a mu brak m?sko?ci. Zapragn?? zemsty. Na nich obojgu. – Nie dostaniesz go – warkn??. – Jeste? przywi?zana do mnie. Utkwi?a? tu jako moja ?ona na wieki. Nigdy nie zwr?c? ci wolno?ci. A je?li kiedykolwiek natkn? si? na tego rycerza, z kt?rym mnie zdradzasz, wy?l? go na tortury, a zaraz potem na szafot. Helena warkn??a w odpowiedzi. – Nie jestem twoj? ?on?! A ty nie jeste? moim m??em. Nie jeste? nawet m??czyzn?. Nasz zwi?zek jest bezbo?ny. Zawsze taki by?, od samego pocz?tku. Zaaran?owany dla politycznych korzy?ci. Wzbudza we mnie jedynie odraz? – od zawsze zreszt?. I zaprzepa?ci? moj? jedyn? szans? na prawdziwy o?enek. Oddycha?a ci??ko, a gniew widocznie w niej wzbiera?. – Dasz mi rozw?d, bo inaczej wyjawi? ca?emu kr?lestwu, jakim jeste? m??czyzn?. Sam decyduj. To powiedziawszy odwr?ci?a si? i stanowczym krokiem opu?ci?a komnat?, nie trudz?c si? nawet, aby zamkn?? drzwi. Gareth sta? w kamiennej komnacie targany dreszczami, obserwuj?c otwarte drzwi i s?uchaj?c echa jej krok?w. Nie potrafi? pozby? si? ch?odu, kt?ry przenika? ca?e jego cia?o. Czy nie istnia?o ju? nic, co mog?o da? mu poczucie stabilizacji? Stoj?c tak i trz?s?c si? w dreszczach, zauwa?y? ze zdziwieniem, ?e drzwiami wszed? kto? inny. Ledwie zd??y? zastanowi? si? nad swoj? rozmow? z Helen?, nad jej wszystkimi gro?bami, kiedy pojawi?a si? a? nazbyt znajoma twarz. Firth. Jego zwyczajny spr??ysty krok przepad? gdzie?. Wszed? do komnaty z wahaniem i min? winowajcy. – Garethie? – zapyta? niepewnie. Firth patrzy? na niego szeroko otwartymi oczyma i Gareth z ?atwo?ci? spostrzeg?, jak ci??ko mu by?o na sercu. I powinno, pomy?la?. Wszak to Firth nam?wi? go, aby spr?bowa? unie?? miecz, to on go w ko?cu przekona? do tego, wm?wi? mu, ?e jest kim? wi?cej. Gdyby nie podszepty Firtha, to kto wie? By? mo?e w og?le nie pr?bowa?by podnie?? miecza. Gareth odwr?ci? si? ku niemu ze w?ciek?o?ci?. W ko?cu znalaz? kogo?, na kim m?g? wy?adowa? sw?j gniew. Poza tym, to Firth zabi? jego ojca. To Firth, ten przyg?upawy stajenny ch?opiec, wpakowa? go w ten ca?y ba?agan. Dzi?ki niemu by? teraz jeszcze jednym zwyczajnym nast?pc? tronu MacGil?w. – Nienawidz? ci? – wysycza? Gareth. – I co mi teraz po twoich obietnicach? Twojej pewno?ci, ?e ud?wign? miecz? Firth prze?kn?? ?lin? wygl?daj?c na bardzo zdenerwowanego. Nie m?g? wydusi? z siebie s?owa. Najwidoczniej nie mia? nic do powiedzenia. – Wybacz, m?j panie – powiedzia?. – Myli?em si?. – Myli?e? si? w wielu sprawach – warkn?? Gareth. I rzeczywi?cie, im wi?cej Gareth o tym my?la?, tym bardziej zdawa? sobie spraw? z tego, jak bardzo Firth si? myli?. W zasadzie, gdyby nie Firth, jego ojciec by ?y? teraz – a Gareth nie mia?by tego ba?aganu na g?owie. Ci??ar zwi?zany z rz?dzeniem spoczywa?by teraz na kim? innym. Nie by?oby tych wszystkich rozczarowa? i niepowodze?. Zacz?? t?skni? do tych chwil, kiedy wszystko by?o proste, kiedy nie by? kr?lem, kiedy jego ojciec ?y?. Zaw?adn??o nim nag?e pragnienie przywr?cenia tego wszystkiego, ?eby by?o jak za dawnych dni. Lecz by?o to niemo?liwe. I za to wszystko wini? Firtha. – Co ty tutaj robisz? – zapyta? Gareth. Firth odchrz?kn?? wyra?nie zdenerwowany. – S?ysza?em… plotki… szeptania s?u??cych. Obi?o mi si? o uszy, i? tw?j brat i siostra zadaj? pytania. Widziano ich w pomieszczeniach dla s?u?by. Przeszukiwali okolice wylotu zsypu w poszukiwaniu narz?dzia zbrodni. Sztyletu, kt?rego u?y?em, by zabi? twego ojca. Gareth stan?? jak wryty. Unieruchomiony szokiem i przera?eniem. Czy ten dzie? m?g? przynie?? co? jeszcze gorszego? Odchrz?kn??. – I co znale?li? – zapyta?. W gardle mu zasch?o i jego pytanie by?o ledwie s?yszalne. Firth potrz?sn?? g?ow?. – Nie wiem, m?j panie. Wiem jedynie to, ?e maj? jakie? podejrzenia. Gareth poczu? przyp?yw ?wie?ej nienawi?ci do Firtha. Nigdy nie podejrzewa?, ?e m?g?by kogo? tak bardzo nienawidzi?. Przecie? gdyby nie niewydarzone zachowanie Firtha, gdyby pozby? si? sztyletu w odpowiedni spos?b, Gareth nigdy nie znalaz?by si? w tej sytuacji. Firth nara?a? go na niebezpiecze?stwo. – Powiem to tylko raz – odpar? Gareth i podszed? bli?ej do Firtha. Stan?? z nim twarz? w twarz i przywo?a? najsro?sz? min?, na jak? potrafi? si? zdoby?. – Nigdy wi?cej nie chc? ogl?da? twej twarzy. Rozumiesz? Wyno? si? z mego ?ycia i nigdy nie wracaj. Powierz? ci obowi?zki daleko st?d, a je?li kiedykolwiek twoja stopa stanie w tym zamku, b?d? pewien, ?e zostaniesz aresztowany. – A TERAZ WYNO? SI?! – wrzasn?? Gareth. Firth odwr?ci? si? i z oczyma pe?nymi ?ez wybieg? z komnaty, a echo jego krok?w w korytarzu rozbrzmiewa?o jeszcze przez d?ug? chwil?. Gareth wr?ci? my?lami do miecza, do swej pora?ki. Nie m?g? pozby? si? wra?enia, ?e oto wprawi? w ruch wydarzenia, kt?re zako?cz? si? jego kl?sk?. Jakby w?a?nie zepchn?? sam siebie z klifu i od tej pory m?g? jedynie by? ?wiadkiem swego upadku. Sta?, niczym wro?ni?ty w posadzk?, w g?uchej ciszy, wewn?trz komnaty swego ojca, trz?s?c si? i zastanawiaj?c, co on najlepszego zrobi?. Nigdy wcze?niej nie czu? si? taki samotny, tak niepewny. Czy w?a?nie tak powinien czu? si? kr?l? Spiesznym krokiem, pokonuj?c pi?tro za pi?trem Gareth p?dzi? schodami w kierunku najwy?szej wie?y zamku. Musia? si? przewietrzy?. Potrzebowa? czasu i miejsca, aby spokojnie pomy?le?. Chcia? znale?? si? w miejscu, z kt?rego rozpo?ciera? si? widok na jego kr?lestwo, jego dw?r, jego poddanych. Chcia? znowu poczu?, ?e to wszystko nale?y do niego. ?e mimo tych koszmarnych wydarze?, by? nadal kr?lem. Odprawi? swoich s?u??cych i bieg? sam, pokonuj?c pi?tro za pi?trem, dysz?c ci??ko. Zatrzyma? si? na jednym i pochyli?, by z?apa? oddech. Po jego policzkach ciek?y ?zy. Ca?y czas mia? przed oczyma twarz ojca, utyskuj?cego na ka?dym kroku. – Nienawidz? ci?! – krzykn?? w powietrze. M?g?by przysi?c, ?e w odpowiedzi us?ysza? ?miech pe?en drwiny. ?miech jego ojca. Musia? si? st?d wydosta?. Odwr?ci? si? i zn?w zacz?? biec, p?dzi? coraz szybciej, a? w ko?cu dotar? na sam szczyt. Wypad? przez drzwi na otwart? przestrze? i poczu? na twarzy podmuch ?wie?ego letniego powietrza. Oddycha? g??boko, ?api?c ka?dy haust powietrza, upajaj?c si? s?onecznym ?wiat?em i ciep?? bryz?. Zdj?? opo?cz?, t?, kt?ra nale?a?a do jego ojca, i rzuci? na posadzk?. By?o zbyt gor?co – i nie mia? zamiaru nosi? jej nigdy wi?cej. Podszed? do balustrady, przytrzyma? si? jej i, ci??ko dysz?c, rozejrza? si? po swym dworze. Dostrzeg? niezliczone t?umy ludzi opuszczaj?cych zamek. Poddani opuszczali ceremoni?. Jego ceremoni?. Niemal czu? ich rozczarowanie, nawet z tej odleg?o?ci. Wygl?dali tak niepozornie. Zdumia? si?, ?e rz?dzi? nimi wszystkimi. Ale jak d?ugo jeszcze? – Z rz?dzeniem r??nie bywa – dobieg? go pradawnie brzmi?cy g?os. Gareth odwr?ci? si? na pi?cie i ku swemu zaskoczeniu zobaczy? Argona. Sta? mo?e stop? dalej, ubrany w bia?? szat? z kapturem, i w r?ce trzyma? sw?j pastora?. Wpatrywa? si? w niego z lekkim u?miechem na ustach – kt?rego jednak nie wida? by?o w jego oczach. Te jarzy?y si? przeszywaj?c Garetha na wskro?, sprawiaj?c, ?e poczu? si? niepewnie. Oczy druida dostrzega?y zbyt du?o. Tak wiele mia? mu do powiedzenia, tyle pyta?. Teraz jednak, kiedy nie uda?o mu si? pod?wign?? miecza, nie potrafi? przypomnie? sobie ani jednego z nich. – Dlaczego mi nie powiedzia?e?? – b?agalnym, wr?cz rozpaczliwym g?osem spyta? Gareth. Mog?e? powiedzie?, ?e nie by?o pisane mi go podnie??. Mog?e? oszcz?dzi? mi tego wstydu. – A dlaczego mia?bym to zrobi?? – zapyta? Argon. Gareth zmarszczy? brwi. – Nie s?u?ysz kr?lowi rad? – odpar?. – Doradzi?by? memu ojcu rzetelnie. Ale nie mnie. – By? mo?e na to zas?ugiwa? – powiedzia? Argon. Te s?owa wzmog?y jedynie odczuwan? przez Garetha w?ciek?o??. Nienawidzi? tego m??czyzny. I obwinia? go o wszystko. – Nie chc? ci? widzie? w moim otoczeniu – powiedzia? . – Nie mam poj?cia, dlaczego m?j ojciec wynaj?? ciebie, lecz ja nie chc? ci? widzie? na kr?lewskim dworze. Argon za?mia? si? pustym, przera?aj?cym ?miechem. – Tw?j ojciec mnie nie zatrudni?, g?upi ch?opaku – powiedzia?. – Ani te? jego ojciec przed nim. Moim przeznaczeniem by?o i jest by? tutaj. W rzeczy samej, m?g?bym powiedzie?, ?e to ja zatrudni?em ich. Nagle post?pi? o krok do przodu i spojrza? na Garetha tak, jakby widzia? jego dusz?. – Czy to samo mo?na powiedzie? o tobie? – spyta? Argon. – Czy takie jest twoje przeznaczenie? Te s?owa poruszy?y Garetha do ?ywego, wywo?a?y dreszcze na ca?ym ciele. Dok?adnie nad tym zastanawia? si? Gareth od jakiego? czasu. Pomy?la? te?, czy to nie by?a gro?ba. – Kto przez krew na tronie zasiada, ten przez krew rz?dzi? b?dzie – o?wiadczy? Argon, po czym odwr?ci? si? i zacz?? odchodzi?. – Czekaj! – krzykn?? Gareth. Ju? nie chcia?, aby ten odszed?. Potrzebowa? odpowiedzi. – Co masz na my?li? Gareth nie m?g? pozby? si? wra?enia, ?e Argon pr?bowa? przekaza? mu jak?? wiadomo??, ?e nie b?dzie rz?dzi? zbyt d?ugo. Musia? dowiedzie? si?, czy akurat to druid mia? na my?li. Pobieg? za nim, ale kiedy ju? prawie go dogoni?, Argon znik? sprzed jego oczu. Odwr?ci? si?, rozejrza? doko?a, lecz nic nie zobaczy?. Us?ysza? jedynie pusty ?miech rozlegaj?cy si? gdzie? w powietrzu. – Argonie! – wrzasn??. Obr?ci? si? ponownie, po czym spojrza? w g?r? na niebosk?on, opad? na jedno kolano, odrzuci? g?ow? do ty?u i krzykn??: – ARGONIE! ROZDZIA? SI?DMY Erec wraz z ksi?ciem, Brandtem i liczn? ?wit? pod??ali wij?cymi si? uliczkami Savarii, do miejsca, w kt?rym mieszka?a s?u?ka. Z ka?d? chwil? do ich grupy do??czali jacy? ludzie. Erec nalega?, aby umo?liwi? mu bezzw?oczne spotkanie z wybrank?, a ksi??? chcia? osobi?cie go do niej zaprowadzi?. Tam za? gdzie szed? ksi???, tam te? udawali si? wszyscy. Erec rozejrza? si? po rosn?cym t?umie i poczu? za?enowanie. Kiedy dotrze do domu s?u?ki, towarzysz?cy mu ludzie wype?ni? ca?? uliczk?. Od momentu, kiedy j? ujrza?, Erec nie by? w stanie my?le? o czymkolwiek innym. Kim by?a ta dziewczyna, kt?ra nosi?a si? po szlachecku, a mimo to pracowa?a jako s?u??ca we dworze ksi?cia? Dlaczego uciek?a przed nim w takim po?piechu? Dlaczego przez te wszystkie lata, kiedy poznawa? wysoko urodzone panny, tylko ta jedna zaw?adn??a jego sercem? Sp?dziwszy du?o czasu w towarzystwie wysoko urodzonych os?b, samemu b?d?c synem rycerza, Erec potrafi? rozpozna? takie osoby jednym spojrzeniem – i wyczu? to r?wnie? w jej przypadku. Jej obycie wi?cej mia?o wsp?lnego z kr?lewskim wychowaniem ani?eli z tym, czym teraz si? zajmowa?a. Czu? pal?c? go ciekawo??: kim by?a, sk?d pochodzi?a i co tutaj robi?a. Musia? spojrze? na ni? ponownie, sprawdzi?, czy czego? sobie nie wyobrazi?, czy nadal b?dzie czu? to samo. – Moi s?udzy donie?li, i? mieszka na obrze?ach miasta – powiedzia? ksi???, id?c przed Erec’iem. Ludzie po obu stronach ulicy otwierali okna i przygl?dali si? pochodowi, zdziwieni obecno?ci? ksi?cia i jego ?wity w tym zwyczajnym miejscu. – Wygl?da na to, ?e jest s?u??c? jakiego? karczmarza. Nikt nie wie, sk?d jest. Jedynie to, ?e przyby?a do miasta pewnego dnia i podj??a prac? u tego karczmarza. Jej przesz?o??, najwidoczniej, jest owiana tajemnic?. Weszli w kolejn? uliczk?, kt?rej brukowana powierzchnia nie by?a ju? tak r?wna, a domostwa sta?y bli?ej siebie i by?y w op?akanym stanie. Ksi??? odchrz?kn??. – Przyj??em j? na s?u?b? w przypadku szczeg?lnych okazji. Jest cicha i skryta. Nikt nic o niej nie wie, Erecu – powiedzia? ksi???, odwr?ciwszy si? do niego i po?o?ywszy d?o? na jego nadgarstku. – Jeste? tego pewien? Ta kobieta, kimkolwiek by nie by?a, wywodzi si? z posp?lstwa. A ty mo?esz wybiera? ze wszystkich kobiet w kr?lestwie. Erec spojrza? na niego r?wnie intensywnie. – Musz? j? znowu zobaczy?. Niewa?ne, kim jest. Ksi??? potrz?sn?? g?ow? z dezaprobat? i poszed? dalej, skr?caj?c z jednej uliczki w drug?, mijaj?c w?skie i zawi?e alejki. Z ka?d? chwil? widok Savarii stawa? si? bardziej obskurny, na ulicach coraz cz??ciej napotykali pijus?w, pe?ne rynsztoki, kurcz?ta i na wp?? dzikie psy uganiaj?ce za nimi. Mijali karczmy jedna za drug?, a krzyki biesiaduj?cych w nich ludzi rozbrzmiewa?y ha?a?liwie na ulicach. Przegonili kilku pijanych ze swej drogi, kt?r? ze wzgl?du na zapadaj?c? noc, o?wietla?y ju? tylko pochodnie. – Ust?pi? drogi ksi?ciu! – wykrzykiwa? id?cy na przedzie s?uga i odpycha? pijane posp?lstwo na boki. Podejrzane typy odsuwa?y si? i ze zdziwieniem przygl?da?y ksi?ciu i Erecowi. W ko?cu dotarli do niepozornej karczmy, otynkowanej, pokrytej spadzistym dachem z ?upkowej p?ytki. Z zewn?trz wygl?da?o na to, ?e karczma mog?a pomie?ci? pi??dziesi?t klient?w, a na g?rze mia?a kilka pokoi dla go?ci. Drzwi frontowe wisia?y krzywo na zawiasach, jedno okno by?o zbite, a wisz?ca krzywo nad wej?ciem pochodnia rzuca?a nier?wne ?wiat?o doko?a. Z wewn?trz dochodzi?y okrzyki pijak?w, kt?re sprawi?y, ?e poch?d stan?? w miejscu. Jak to mo?liwe, ?eby taka wspania?a dziewczyna pracowa?a w miejscu takim jak to? Zdziwi? si? Erec. S?ysz?c krzyki i gwizdy dochodz?ce z karczmy poczu?, ?e ogarnia go przera?enie. I serce niemal mu p?k?o, kiedy zda? sobie spraw?, jak niegodne warunki musia?a znosi? na co dzie?. To niesprawiedliwe, pomy?la?. By? zdecydowany ocali? j?, wyrwa? z tego miejsca. – Dlaczego musisz przyby? do najgorszego ze wszystkich miejsc, aby szuka? swej ?ony? – spyta? ksi??? i odwr?ci? si? w stron? Ereca. Brandt r?wnie? spojrza? na niego. – Ostania szansa, przyjacielu – powiedzia? Brandt. – Na zamku czekaj? na ciebie zast?py najwspanialszych kobiet. Lecz Erec potrz?sn?? g?ow?. Ju? podj?? decyzj?. . – Otw?rzcie drzwi – rozkaza?. Jeden z ksi???cych s?ug podbieg? do nich i otworzy? z rozmachem. Poczu? zapach st?ch?ego piwa i a? go cofn??o. Wewn?trz pijani m??czy?ni siedzieli zgarbieni przy drewnianych sto?ach, przekrzykuj?c si?, ?miej?c, szydz?c i popychaj?c co chwila. Sami prostacy. Erec od razu to zauwa?y? – ich opas?e brzuszyska, nieogolone policzki i brudne ubranie. ?aden z nich nie by? wojownikiem. Erec przeszed? kilka krok?w na ?rodek izby i przeszuka? j? wzrokiem. Nie potrafi? wyobrazi? sobie, jak taka kobieta jak ona mog?a tu pracowa?. Przysz?o mu na my?l, ?e mo?e trafili pod z?y adres. – Wybacz, panie. Szukam kobiety – powiedzia? do stoj?cego obok wysokiego, przysadzistego cz?owieka z wielkim brzuchem i zarostem na twarzy. – Naprawd?? – odkrzykn?? ten szyderczym tonem. – To ?le trafi?e?! To nie burdel. Chocia? jest jeden po drugiej stronie ulicy. S?ysza?em, ?e tamtejsze kobiety s? urodziwe i pulchne! I zani?s? si? g?o?nym ?miechem, zbyt g?o?nym, prosto Erecowi w twarz. Kilku jego towarzyszy do??czy?o do niego. – Nie szukam burdelu – odpar? Erec powa?nym tonem – ale kobiety, kt?ra tu pracuje. – To pewnie chodzi ci o s?u??c? karczmarza – krzykn?? kto? inny, kolejny postawny, pijany m??czyzna. – Jest gdzie? na ty?ach i szoruje pod?ogi. Wielka szkoda – wola?bym mie? j? tu, na moich kolanach! Jego kompani wybuchn?li ?miechem zadowoleni ze swych ?art?w, a Erec poczerwienia? na twarzy. Zrobi?o mu si? wstyd za ni? i poni?enie tak wielkie, ?e nie potrafi? go znie?? – jak mog?a obs?ugiwa? te wszystkie typy?! – A ty to kto? – odezwa? si? kto? inny. Na ?rodek wyst?pi? m??czyzna najszerszy z nich wszystkich, z ciemn? brod? i wy?upiastymi oczami, z niezadowolon? min? i szerok? szcz?k?. Za nim stan??o kilku innych obszarpa?c?w. Mia? wi?cej mi??ni na sobie ni? t?uszczu. Podszed? gro?nie do Ereca, najwyra?niej nastawiony na walk? o swoje. – Masz zamiar porwa? moj? s?u??c?? – za??da?. – Wynocha! Podszed? bli?ej i wyci?gn?? r?k? z zamiarem schwytania Ereca. Erec jednak, zahartowany przez te wszystkie lata trening?w, najlepszy rycerz w kr?lestwie, mia? refleks, kt?rego ten cz?owiek nie by? sobie w stanie wyobrazi?. W chwili, kiedy jego r?ka dotkn??a Ereca, rycerz zaatakowa?, chwyci? go za nadgarstek, obr?ci? b?yskawicznie, z?apa? za tylne po?y jego koszuli i popchn?? w poprzek izby. Wielkolud polecia? niczym kula armatnia, zbijaj?c z n?g kilku swoich towarzyszy jak kr?gle. W izbie zapanowa?a ca?kowita cisza. Wszyscy odwr?cili si?, ?eby to zobaczy?. – WALCZ! WALCZ! – zanucili zach?caj?co. Karczmarz stan?? na nogi nieco zamroczony i natar? na Ereca z krzykiem. Tym razem Erec zareagowa? od razu. Wyszed? do przodu wprost na napastnika, podni?s? rami? i waln?? ?okciem w jego twarz, ?ami?c mu nos. Karczmarz zatoczy? si? do ty?u, po czym pad? plecami na ziemi?. Erec podszed? do niego, podci?gn?? i mimo jego rozmiar?w uni?s? wysoko nad g?ow?. Zrobi? kilka krok?w i rzuci? nim w powietrze w kierunku pijanych ludzi, ?cinaj?c po?ow? karczmy z n?g. Wszyscy znieruchomieli. Przestali nuci?, ucichli i zrozumieli, ?e oto pojawi? si? w?r?d nich kto? wyj?tkowy. Mimo tego barman natar? na niego z butelk? trzyman? w r?ce wysoko nad g?ow?, mierz?c dok?adnie w Ereca. Erec spostrzeg? to i jego r?ka wystrzeli?a po miecz – ale zanim zd??y? go wyci?gn??, tu? obok pojawi? si? Brandt z dobytym zza pasa sztyletem i przy?o?y? go do szyi furiata. Barman wbieg? prosto na niego i stan?? jak wryty. Ostrze niemal przebi?o mu sk?r?. Sta? przera?ony, gapi?c si? wypuk?ymi oczami, z butelk? zawis?? w p?? ruchu. Karczma ucich?a jak makiem zasia?. – Rzu? to – rozkaza? Brandt. M??czyzna uczyni? to i butelka rozbi?a si? na pod?odze. Erec doby? swego miecza z d?wi?cznym zgrzytem, podszed? do karczmarza, i przy?o?y? czubek broni do jego szyi. – Powiem to tylko raz – oznajmi?. – Wyrzu? st?d ten ca?y mot?och. ??dam rozmowy z t? dziewczyn?. W cztery oczy. – Ksi???! – krzykn?? kt?ry?. Wszyscy odwr?cili si? w stron? drzwi i nareszcie rozpoznali ksi?cia w otoczeniu jego ?wity. Zdj?li czapki z g??w i pocz?li sk?ada? mu pok?ony. – Je?li do momentu, w kt?rym sko?cz? m?wi? to pomieszczenie nie opustoszeje – o?wiadczy? ksi??? – wszystkich was zakuj? w kajdany. I to natychmiast. Izba przemieni?a si? w jedno wielkie kot?owisko. Ka?dy pomkn?? do wyj?cia, omijaj?c ksi?cia i jego ludzi, pozostawiwszy niedopite butelki z piwem tak jak sta?y. – Ty te? znikaj – powiedzia? Brandt do barmana i nachylaj?c si? ze sztyletem, chwyci? go za w?osy i wypchn?? za drzwi. Izba, kt?ra jeszcze przed chwil? rozbrzmiewa?a okrzykami, sta?a teraz pusta, nie licz?c Ereca, Brandta, ksi?cia i tuzina jego ludzi, kt?rzy zatrzasn?li za sob? drzwi z hukiem. Erec zwr?ci? si? do karczmarza siedz?cego nadal na pod?odze. Oszo?omiony m??czyzna ?ciera? krew p?yn?c? z nosa. Erec chwyci? go za koszul? obiema r?koma, podni?s? i posadzi? na jednej z pustych ?aw. – Zaprzepa?ci?e? moje dzisiejsze dochody – j?kn?? karczmarz. – Zap?acisz za to. Ksi??? podszed? do niego i zdzieli? go r?k? w twarz. – Mog? rozkaza? ci? zabi? chocia?by za dotkni?cie tego cz?owieka – powiedzia? gniewnym tonem ksi???. – Nie wiesz, kim on jest? To Erec, najlepszy rycerz kr?la, czempion Srebrnej Gwardii. Je?li zechce, sam ciebie ukatrupi. Tu i teraz. Karczmarz spojrza? na Ereca i po raz pierwszy na jego twarzy pojawi? si? strach. Niemal zadygota? w miejscu, na kt?rym siedzia?. – Nie mia?em poj?cia. Nie przedstawi?e? si?. – Gdzie ona jest? – za??da? zniecierpliwiony Erec. – Na ty?ach. Szoruje kuchenn? pod?og?. Co takiego masz do niej? Okrad?a ci?? Jest tylko zwyk?? s?u??c?. Erec wyci?gn?? sztylet i przy?o?y? go do gard?a karczmarza. – Nazwij j? tak jeszcze raz – ostrzeg? Erec – i mo?esz by? pewien, ?e poder?n? ci gard?o. Rozumiesz? – spyta? surowym tonem, ca?y czas trzymaj?c sztylet u jego szyi. Oczy m??czyzny wype?ni?y si? ?zami. Skin?? powoli g?ow?. – Przyprowad? j? tutaj i to szybko – rozkaza? Erec postawiwszy go na nogach i popchn?? przez izb? w kierunku tylnych drzwi. Kiedy ten zamkn?? za sob? drzwi, dobieg?y ich d?wi?ki obijanych garnc?w, zd?awione okrzyki i po chwili drzwi otworzy?y si? ponownie. Przed nimi stan??o kilka kobiet odzianych w ?achmany, fartuchy i czepki poplamione kuchennym t?uszczem. Trzy z nich by?y starsze, w wieku sze??dziesi?ciu kilku lat i Erec pomy?la? przez chwil?, czy karczmarz mia? poj?cie, do kogo przyszed?. Wtem wesz?a do izby – a jego serce stan??o. Nie m?g? z?apa? oddechu. To by?a ona. Mia?a na sobie poplamiony t?uszczem fartuch. G?ow? trzyma?a nisko schylon?, zbyt zawstydzona, ?eby podnie?? wzrok. W?osy mia?a zwi?zane, schowane pod szmat?, policzki pokryte zeschni?tym brudem – a jednak na jej widok Ereca ?ci??o z n?g. Jej sk?ra by?a taka m?oda, idealna. Mia?a wypuk?e, wyraziste policzki i ?uchw?, male?ki nos pokryty piegami i szerokie usta. Mia?a wysokie, charakterystyczne dla dobrze urodzonych, czo?o. Jej ?liczne blond w?osy opada?y zalotnie z czo?a przez jedn?, kr?tk? chwil?. Jej wielkie, cudowne, migda?owe, zielone oczy na u?amek sekundy zmieni?y barw? na krystalicznie niebiesk? i przyku?y go do ziemi. Zorientowa? si?, ?e jego pierwotna fascynacja by?a niczym w por?wnaniu z tym, co czu? w tej chwili. Za ni? do izby wszed? karczmarz. Nadal wyciera? krew z nosa, a na jego twarzy widoczny by? a? za dobrze grymas niezadowolenia. Dziewczyna wyst?pi?a naprz?d niepewnie razem ze wszystkimi kobietami i dygn??a przed Erec’iem. Ten wsta?, a za nim ludzie ksi?cia. – M?j panie – powiedzia?a ?agodnym, s?odkim g?osem, kt?ry wype?ni? jego serce po brzegi. – Powiedz prosz?, co takiego uczyni?am, czym ci? urazi?am. Nie wiem, co to by?o, ale przepraszam za wszystko, cokolwiek usprawiedliwia?oby obecno?? ksi?cia i jego ?wity tutaj. Erec u?miechn?? si?. Jej s?owa, jej mowa, d?wi?k jej g?osu – wszystko to przywraca?o go do ?ycia. Chcia? s?ucha? jej ju? zawsze. Podni?s? d?o? i dotkn?? jej policzka. Podni?s? jej g?ow? i ich oczy spotka?y si?. Patrzy? jej w oczy, a jego serce ?omota?o bez opami?tania. Jakby zatraci? drog? na oceanie b??kitu. – Moja pani. Nie uczyni?a? nic, co mog?oby mnie urazi?. Nie s?dz?, ?e kiedykolwiek b?dziesz w stanie to zrobi?. Przyszed?em tu nie z powodu z?o?ci – lecz mi?o?ci. Od momentu, w kt?rym ci? ujrza?em, o niczym innym nie potrafi? my?le?. Jego s?owa wytr?ci?y j? z r?wnowagi. Po chwili spu?ci?a ponownie sw?j wzrok mrugaj?c niespokojnie oczyma. Zacz??a wykr?ca? r?ce ze zdenerwowania i zagubienia. Najwidoczniej nie nawyk?a do tego. – Prosz?, pani, powiedz. Jakie jest twoje imi?? – Alistair – odpar?a pokornie. – Alistair – powt?rzy? Erec do g??bi poruszony. By?o to najpi?kniejsze imi?, jakie kiedykolwiek s?ysza?. – Nie rozumiem jednak, dlaczego mia?by? chcie? je pozna? – doda?a mi?kkim g?osem, wci?? spogl?daj?c na ziemi?. – Ty jeste? panem, ja zwyk?? s?u??c?. – Moj? s?u??c?, tak nawiasem m?wi?c – powiedzia? karczmarz staj?c przed ni? z paskudnym wyrazem twarzy. – S?u?y u mnie. Podpisa?a kontrakt lata temu. Siedem lat przyrzek?a pracowa?. W zamian ?ywi? j? i zapewniam nocleg. Mijaj? dopiero trzy lata, wi?c jak widzisz, wszystko na nic. Tracisz czas. Jest moja. Jest moj? w?asno?ci?. Nie zabierzesz jej st?d. Jest moja. Rozumiesz? Erec poczu? do niego nienawi?? wi?ksz?, ni? do jakiegokolwiek cz?owieka w swym ?yciu. Prawie wyci?gn?? miecz i wbi? w jego serce, ko?cz?c z nim w tej chwili. Jednak bez wzgl?du na to, jak bardzo karczmarz na to zas?ugiwa?, Erec nie chcia? z?ama? kr?lewskiego prawa. Wszak jego dzie?a ?wiadczy?y o kr?lu. – Kr?lewskie prawo jakie jest, ka?dy wie – powiedzia? do karczmarza. – Nie zamierzam wyst?pi? przeciw niemu. Jutro rozpoczyna si? turniej. I mam prawo, jak ka?dy m??czyzna, wybra? swoj? przysz?? ?on?. I niechaj wszyscy tu zgromadzeni us?ysz?, ?e wybieram Alistair. W izbie rozleg? si? st?umiony okrzyk. Obecni popatrzyli po sobie zdumieni. – Oczywi?cie – doda? Erec – je?li si? zgodzi. Z mocno bij?cym sercem spojrza? na ni?. Wci?? sta?a ze spuszczon? g?ow?. Zauwa?y? jednak, ?e si? zarumieni?a. – Czy zgadzasz si?, pani? – spyta?. Zapanowa?a cisza. – M?j panie – odpar?a ?agodnie – nic nie wiesz o mnie, sk?d pochodz? i dlaczego tu jestem. Obawiam si?, ?e nie mog? ci tego wyjawi?. Erec spojrza? na ni? zaintrygowany. – A dlaczeg?? to? – Nie wyjawi?am tego nikomu od czasu mojego przyjazdu. Z?o?y?am przysi?g?. – Ale dlaczego? – naciska? z rosn?c? ciekawo?ci?. Alistair jednak milcza?a, wci?? patrz?c na pod?og?. – To prawda – wtr?ci?a jedna ze s?u??cych. – Nigdy nie powiedzia?a nam, kim jest. Ani te? dlaczego tu jest. Ci?gle milczy. Wiele razy ju? j? o to pyta?y?my. Jego zdziwienie jedynie si? pog??bi?o – ale te? doda?o uroku jej tajemniczo?ci. – Je?li nie mog? dowiedzie? si?, kim jeste?, to niech tak zostanie – powiedzia?.– Uszanuj? twoj? przysi?g?. W ?aden spos?b jednak nie wp?ynie to na moje uczucia do ciebie. Pani, kimkolwiek jeste?, je?li zwyci??? w turnieju, ciebie wybior? jako moj? nagrod?. Ciebie, ze wszystkich kobiet w ca?ym kr?lestwie. Pytam ponownie: czy zgadzasz si?? Alistair utkwi?a jednak wzrok w pod?odze. Wkr?tce Erec zauwa?y?, ?e po jej policzkach sp?ywaj? ?zy. Nagle odwr?ci?a si? na pi?cie i wybieg?a z izby zatrzaskuj?c za sob? drzwi. Erec sta? w ciszy w?r?d innych, r?wnie zszokowany, co oni. Nie wiedzia?, jak mia? rozumie? tak? odpowied?. – Jak widzisz, marnujesz tylko czas, tak sw?j jak i m?j – powiedzia? karczmarz. – Powiedzia?a nie. A teraz znikajcie st?d. Erec zmarszczy? brwi. – Nie powiedzia?a nie – wtr?ci? Brandt. – Nic nie powiedzia?a. – Ma prawo si? zastanowi? – powiedzia? Erec w jej obronie. – Wszak wiele od tego zale?y. A i ja jestem jej obcy. Erec sta? i rozmy?la? nad tym, co robi?. – Zostan? tu na noc – powiedzia? w ko?cu. – Dasz mi izb? obok niej. Rano, przed turniejem, zapytam j? ponownie. Je?li si? zgodzi, a ja wygram zawody, zostanie moj? ?on?. W?wczas wykupi? j? z terminowania u ciebie i opu?cimy to miejsce raz na zawsze. Karczmarz popatrzy? na niego z niech?ci?, lecz obawia? si? powiedzie? cokolwiek. Wybieg? zatem z izby zatrzaskuj?c za sob? drzwi z hukiem. Erec pokiwa? g?ow? z powag?. – W ca?ym moim ?yciu nie by?o rzeczy, kt?rej by?bym bardziej pewny. ROZDZIA? ?SMY Thor zanurkowa? w powietrzu niczym pocisk i wpad? g?ow? w prz?d do wzburzonej wody Ognistego Morza. Zanurzy? si? ca?y i stwierdzi? z zaskoczeniem, ?e woda by?a gor?ca. Otworzy? na chwil? oczy – i natychmiast tego po?a?owa?. Ujrza? wszelakiej ma?ci dziwaczne stworzenia morskie, ma?e i wielkie, z niezwyk?ymi i groteskowymi paszczami. Ocean obfitowa? w r??norakie formy ?ycia. Zacz?? modli? si? o to, ?eby zd??y? dotrze? do szalupy zanim go zaatakuj?. Wyp?yn?? na powierzchni? i gwa?townie zaczerpn?? powietrza. Poszuka? te? natychmiast ton?cego ch?opca. Zauwa?y? go w sam? por?. Ch?opiec coraz s?abiej wymachiwa? r?koma i wystarczy?aby jeszcze chwila, a uton??by na pewno. Thor podp?yn?? do niego od ty?u, chwyci? za obojczyk i zacz?? p?yn?? z nim, utrzymuj?c jego g?ow? na powierzchni. Po chwili us?ysza? pisk i j?k, odwr?ci? si? i zszokowany zobaczy? Krohna. Musia? wskoczy? za nim do wody. Teraz p?yn?? obok pluskaj?c i skoml?c ?a?o?nie. Thor poczu? si? straszliwie, ?e nara?a? Krohna na takie niebezpiecze?stwo – mia? jednak obydwie r?ce zaj?te i nie m?g? nic wi?cej zrobi?. Pr?bowa? nie rozgl?da? si? wko?o, nie patrze? na wzburzone, czerwone fale, na dziwne stwory, kt?re co rusz pojawia?y si? na powierzchni i zaraz potem znika?y. Nagle jeden wyp?yn?? tu? obok niego. Wygl?da? ohydnie – fioletowy, mia? dwie g?owy i cztery ramiona. Spojrza? na Thora, zasycza? i zanurzy? si? z powrotem pod powierzchni?, a Thor wzdrygn?? si?. Odwr?ci? si? i ujrza? szalup? oko?o dwadzie?cia jard?w dalej. Zacz?? p?yn?? w jej kierunku jak oszala?y, m??c?c wod? woln? r?k? i nogami, ci?gn?c ch?opca za sob?. Ten nadal wymachiwa? r?kami i krzycza?, opieraj?c si? wysi?kom Thora, kt?ry zacz?? si? obawia?, ?e ch?opiec poci?gnie go na dno ze sob?. – Nie ruszaj si?! – krzykn?? szorstkim g?osem Thor w nadziei, ?e ch?opiec go pos?ucha. I w ko?cu to zrobi?. Thor natychmiast poczu? ulg? – i us?ysza? plusk. Odwr?ci? si? i zobaczy? kolejnego stwora, ma?ego z ???t?, kwadratow? g?ow? i czterema mackami. Podp?yn?? bli?ej warcz?c i trz?s?c si? ca?y. Wygl?da? podobnie do grzechotnika, tyle ?e ?y? w wodzie i jego ?eb by? o wiele bardziej kwadratowy. Thor przygotowa? si? na ugryzienie, ale zamiast tego potw?r rozwar? szcz?k? i chlusn?? morsk? wod? w jego twarz. Thor zamruga? oczami pr?buj?c wyp?uka? j? z nich. Stworzenie p?ywa?o wci?? doko?a nich, a Thor podwoi? wysi?ki. P?yn?? szybciej. Chcia? wydosta? si? st?d jak najszybciej. Thor zbli?a? si? coraz bardziej do szalupy, kiedy nagle po jego drugiej stronie pojawi? si? jeszcze jeden potw?r. By? d?ugi, w?ski i pomara?czowy, z dwoma kleszczami wyrastaj?cymi z jego paszczy i kilkunastoma niewielkimi odn??ami. Mia? te? d?ugi ogon, kt?rym zacina? na lewo i prawo. Wygl?da? jak homar, kt?ry stan?? na przeciwko Thora wyprostowany. Pomkn?? po powierzchni wody niczym wodny robak, brz?cz?c zbli?y? si? do Thora i smagn?? go ogonem po ramieniu. Thor zawy? z b?lu. Stworzenie ?miga?o wok?? ch?opc?w strzelaj?c ogonem niczym batem. Thor ?a?owa?, ?e nie mo?e teraz doby? swego miecza i rozprawi? si? z potworem – lecz mia? tylko jedn? r?k? woln? i potrzebowa? j?, by p?yn?? dalej. P?yn?cy tu? obok Krohn odwr?ci? si? i warkn?? na stworzenie. D?wi?k wydany przez kota m?g?by zje?y? niejednemu w?osy na g?owie. Wystarczy?, ?eby potw?r wystraszy? si? i czmychn?? z powrotem w wodne czelu?cie. Thor odetchn?? z ulg? – lecz potw?r wyp?yn?? po jego drugiej stronie i ponownie ci?? swoim ogonem. Krohn zawr?ci? i zacz?? goni? stwora, pr?bowa? z?apa? go k?api?c szcz?k?, lecz chybia? za ka?dym razem. Thor zacz?? usilnie p?yn?? w kierunku szalupy. Zda? sobie spraw?, ?e jedynym sposobem, ?eby wydosta? si? z tego ca?ego ba?aganu by?o wdrapanie si? na ni?. Po chwili, kt?ra wydawa?a si? trwa? wiecznie, um?czony bardziej ni? kiedykolwiek w swym ?yciu, dotar? w pobli?e ko?ysz?cej si? silnie szalupy. Dw?ch ch?opc?w, starszych od Thora, kt?rzy nigdy nie zamienili z nim s?owa, z nikim zreszt? z jego rocznika, czekali ju? na niego. Nachylili si? i wyci?gn?li r?ce w ich kierunku, za co w oczach Thora zas?u?yli na uznanie. Thor pom?g? najpierw holowanemu ch?opcu. Z?apa? go w pasie i podni?s? do g?ry. Starsi ch?opcy z?apali jego r?ce i wci?gn?li na pok?ad. Thor odwr?ci? si?, chwyci? Krohna za podbrzusze i jednym zwinnym ruchem wrzuci? go do szalupy. Kot pacn?? g?o?no swymi czterema ?apami o deski i zacz?? ?lizga? si? po mokrym pok?adzie. Ocieka? wod? i ca?y si? trz?s?. ?lizgiem pojecha? w poprzek szalupy, po czym odbi? si? i szybko podbieg? do kraw?dzi szuka? Thora. Sta? tak, wpatrywa? si? w wod? i skomla?. Thor z?apa? r?ce ch?opc?w i zacz?? si? ju? podci?ga?, kiedy nagle poczu?, jak co? silnego i muskularnego owija si? wok?? jego kostki i uda. Odwr?ci? si? i spojrza? w d??. Jego serce stan??o na moment. Zobaczy? zielono???te stworzenie podobne do ka?amarnicy, kt?re owija?o jego nog? jedn? ze swych macek. Thor wrzasn?? z b?lu, kiedy poczu?, jak mackowe szpile wrzynaj? si? w jego cia?o. Zorientowa? si?, ?e je?li szybko czego? nie zrobi, to b?dzie po nim. Si?gn?? woln? r?k? po kr?tki miecz tkwi?cy za jego pasem, nachyli? si? i zacz?? sieka? mack?. By?a jednak zbyt gruba. Jego miecz nawet nie przebi? sk?ry. Za to rozz?o?ci? stwora. Wynurzy? si? nagle w ca?ej okaza?o?ci – zielony, bez oczu, z dwoma szcz?kami na d?ugiej szyi umieszczonymi jedna na drugiej – otworzy? paszcz? pe?n? ostrych niczym brzytwa z?b?w i nachyli? si? nad Thorem. Thor czu?, jak krew sp?ywa mu po nodze. Wiedzia?, ?e musi dzia?a? szybko. Mimo, ?e ch?opcy robili, co mogli, by go wci?gn??, jego uchwyt wy?lizgiwa? im si? z r?k i Thor zacz?? osuwa? si? do wody. Krohn skomla? wniebog?osy, ze zje?onym grzbietem i nachyla? si? nad wod?, jakby chcia? do niej wskoczy? za chwil?. Ale nawet on musia? przeczuwa?, i? nie mia? szans w walce z tym potworem. Jeden ze starszych ch?opc?w zbli?y? si? i krzykn??: – PADNIJ! Thor spu?ci? g?ow?, a ch?opiec cisn?? w stwora w??czni?. ?wisn??a w powietrzu, jednak nie trafi?a, przelecia?a niegro?nie obok i uton??a. Stw?r by? zbyt gi?tki i zbyt szybki. Nagle Krohn wyskoczy? w powietrze i wyl?dowa? z otwart? szcz?k? naje?on? ostrymi z?bami na tu?owiu stwora. Zacisn?? szcz?k? i zacz?? szarpa? raz w t?, raz w drug? stron?, nie puszczaj?c ani na chwil?. Ale jego walka by?a z g?ry przes?dzona: sk?ra stworzenia by?a zbyt twarda, zbyt umi??niona. Otrz?sn?? si? kilka razy i wkr?tce Krohn polecia? do wody. W mi?dzyczasie, jego uchwyt na nodze Thora zacie?ni? si? jeszcze bardziej niczym imad?o. Ch?opiec poczu?, ?e zaczyna brakowa? mu tchu. Miejsce, w kt?rym macka owin??a jego nog? piek?o niemi?osiernie i Thor pomy?la?, ?e za chwil? potw?r po prostu urwie mu nog?. Ostatkiem si? si?gn?? do pasa po miecz, pu?ciwszy r?k? starszego ch?opca, obr?ci? si? i w tej samej chwili schwyta? r?koje?? swojej broni. Nie zd??y? jednak; ze?lizn?? si?, obr?ci? i wpad? do wody. Czu?, ?e stworzenie odci?ga go od szalupy w kierunku otwartego morza. Odp?ywa? odwr?cony g?ow? do ty?u coraz szybciej i szybciej, wymachuj?c r?koma, a szalupa szybko znik?a z pola widzenia. Nast?pn? rzecz?, kt?r? zapami?ta? by?o wci?ganie pod wod?, g??boko w czelu?cie Ognistego Morza. ROZDZIA? DZIEWI?TY Gwendolyn bieg?a przez ??k? wraz ze swoim ojcem kr?lem MacGilem. By?a m?odsza, mia?a mo?e z dziesi?? lat, a i jej ojciec by? o wiele m?odszy. Mia? kr?tk? brod? bez jakichkolwiek oznak siwizny, kt?ra posypa?a si? w p??niejszych latach jego ?ycia, ?adnych zmarszczek, m?od? i b?yszcz?c? sk?r?. By? szcz??liwy, beztroski i ?mia? si? z rado?ci? biegn?c przy niej i trzymaj?c jej d?o?. Takiego ojca pami?ta?a, takim go zna?a. Podni?s? j? i zarzuci? na bark. Zacz?? kr?ci? si? razem z ni? doko?a, ?mia? si? coraz g?o?niej, a ona chichota?a bez opami?tania. Czu?a si? taka bezpieczna w jego ramionach, chcia?a, aby ta chwila trwa?a wiecznie. Kiedy ojciec postawi? j? na ziemi sta?o si? jednak co? dziwnego. Nagle s?oneczny dzie? zmieni? si? w zmierzch. Kiedy jej stopy dotkn??y ziemi, nie musn??y ich ??kowe kwiaty, lecz b?oto, kt?re si?gn??o do kostek. Jej ojciec le?a? w nim na plecach kilka st?p dalej. By? starszy, o wiele starszy. Najwyra?niej utkwi? w mokrej ziemi. Jeszcze dalej ujrza?a jego koron? le??c? w b?ocie i skrz?c? si?. – Gwendolyn – wyj?cza?. – C?rko moja. Pom?? mi. Wyci?gn?? r?k? z b?ota i si?gn?? w jej kierunku w rozpaczliwym ge?cie. Poczu?a nag?? potrzeb? s?u?enia mu pomoc? i pr?bowa?a podej?? do niego, uchwyci? jego d?o?. Lecz jej nogi ani drgn??y. Spojrza?a w d?? i zobaczy?a, ?e b?oto twardnieje wok?? jej st?p, wysycha i p?ka. Wierci?a si? i wygina?a chc?c uwolni? si? z pu?apki. Zamruga?a oczyma i oto sta?a przy balustradzie zamku, spogl?daj?c w d?? na kr?lewski dw?r. Co? by?o nie tak: nie widzia?a zwyczajowego przepychu i fety, lecz rozleg?e cmentarzysko. Tam, gdzie kiedy? b?yszcza? splendor kr?lewskiego dworu, teraz le?a?y ?wie?e mogi?y – hen, jak okiem si?gn??. Us?ysza?a szuranie czyich? st?p i obr?ciwszy si? poczu?a, ?e jej serce stan??o. W jej kierunku skrada? si?, odziany w czarny p?aszcz z kapturem, skrytob?jca. Skoczy? w jej kierunku. Jego kaptur opad? i jej oczom ukaza?a si? groteskowa twarz pozbawiona jednego oka, w miejscu kt?rego widnia?a gruba poszarpana blizna. Warkn??, uni?s? d?o?, a w niej l?ni?cy sztylet z ?arz?c? si? na czerwono r?koje?ci?. Porusza? si? zbyt szybko i Gwen nie zd??y?a zareagowa? na czas. Zebra?a si? w sobie wiedz?c, ?e za chwil? umrze, widz?c jak zab?jca z ca?? si?? opuszcza sztylet w d??. Nagle ostrze zatrzyma?o si? w powietrzu, kilka cali od jej twarzy. Otworzy?a oczy i spostrzeg?a swego ojca, trupa, kt?ry chwyci? nadgarstek zab?jcy w po?owie drogi. Zacz?? ?ciska? jego r?k?, a? wypu?ci? sztylet, po czym podni?s? go w powietrze i wyrzuci? przez balustrad?. Gwen s?ysza?a jego oddalaj?cy si? wrzask. Ojciec mocno chwyci? jej ramiona swymi rozk?adaj?cymi si? r?koma i spojrza? na ni? powa?nym wzrokiem. – Nie jeste? tu bezpieczna – ostrzeg?. – Nie jeste? bezpieczna! – zawo?a? a jego r?ce wpija?y si? w jej cia?o coraz mocniej, a? krzykn??a. Obudzi?a si? z krzykiem. Usiad?a wyprostowana na ?o?u i rozejrza?a po ca?ej komnacie spodziewaj?c si? napastnika. Nic jednak nie zauwa?y?a. Otacza?a j? jedynie cisza – g?ucha, jednostajna, zwiastuj?ca ?wit cisza. Spocona i zdyszana, wyskoczy?a z ???ka, na?o?y?a nocn?, koronkow? podomk? i zacz??a chodzi? nerwowo po komnacie. Podesz?a do niewielkiej, kamiennej misy i spryska?a twarz wod? raz po raz. Opar?a si? o ?cian?. Bosymi stopami wyczu?a ch??d id?cy od kamiennej posadzki w ten ciep?y, letni poranek i spr?bowa?a wzi?? si? w gar??. Jej sen by? zbyt rzeczywisty. Odnosi?a wra?enie, ?e by? czym? wi?cej – prawdziwym ostrze?eniem od ojca, wiadomo?ci?. Zapragn??a opu?ci? kr?lewski dw?r jak najszybciej, teraz, ju? i nigdy tu nie wraca?. Wiedzia?a, ?e nie mo?e tak post?pi?. Musia?a doj?? do siebie, zebra? my?li. Za ka?dym razem jednak, kiedy mrugn??a oczami widzia?a twarz swego ojca, czu?a jego ostrze?enie. Musia?a co? zrobi?, ?eby otrz?sn?? si? z tego snu. Wyjrza?a przez okno i zobaczy?a, ?e pierwsze s?o?ce w?a?nie wstawa?o nad horyzontem. Przysz?o jej na my?l jedyne miejsce, kt?re mog?o pom?c odzyska? spok?j: kr?lewska rzeka. Tak, musia?a tam i??. Zanurza?a si? co chwil? w lodowatej wodzie ?r?de? kr?lewskiej rzeki, trzymaj?c si? za nos i nurkuj?c g?ow? pod jej powierzchni?. Siedzia?a w niewielkim, utworzonym przez natur? basenie, wyrytym w skale i ukrytym tu? przy g?rnych ?r?d?ach, kt?re znalaz?a b?d?c dzieckiem, i kt?re od tamtej pory cz?sto odwiedza?a. Wsadzi?a g?ow? pod wod? i pozosta?a w tej pozycji, czuj?c, jak zimne pr?dy przemywaj? jej w?osy i sk?r?, oczyszczaj? jej nagie cia?o. By?o to ustronne, ukryte w?r?d k?py drzew, po?o?one wysoko u szczytu g?ry zag??bienie, kt?re powsta?o dzi?ki temu, i? pr?d rzeczny zwalnia? tu i tworzy? g??bok? nieck? ze stoj?c? niemal wod?. Z g?ry woda nap?ywa?a powoli, u do?u wyp?ywa?a w tym samym tempie – w tym miejscu jednak rzeczny pr?d by? ledwie wyczuwalny. Niecka by?a g??boka, kamienie wyg?adzone, a to miejsce tak odosobnione, ?e mog?a dowoli k?pa? si? nago. Przychodzi?a tu prawie w ka?dy letni poranek, wraz z pierwszymi promieniami s?o?ca, by oczy?ci? sw?j umys?. Zw?aszcza za? w takie dni, jak dzisiaj – kiedy prze?ladowa?y j? sny, co nazbyt cz?sto si? zdarza?o – to miejsce by?o jej jedynym schronieniem. Gwendolyn nie wiedzia?a, co o tym my?le?. Czy to by? tylko sen, czy te? co? wi?cej? Sk?d mia?a wiedzie?, ?e sen przynosi jak?? wiadomo??, jest jakim? znakiem? Sk?d mia?a wiedzie?, czy to jej wyobra?nia p?ata figle, czy te? powinna podj?? jakie? dzia?anie? Wynurzy?a si?, by nabra? ciep?ego, letniego powietrza, a wsz?dzie wok?? ?wierka?y ptaki. Opar?a si? o ska??, zanurzona po szyj? w wodzie, siedz?c na naturalnym skalnym wyst?pie i rozmy?la?a. Nabra?a wody w d?onie i op?uka?a twarz, po czym przeczesa?a palcami swoje d?ugie, truskawkowoblond w?osy. Spojrza?a na powierzchni? krystalicznie czystej wody, w kt?rej odbija?o si? niebo i drugie s?o?ce, kt?re w?a?nie zaczyna?o swoj? w?dr?wk? po niebosk?onie, ga??zie drzew zwisaj?cych nad wod? i jej w?asna twarz. Jej migda?owe oczy jarz?ce si? na niebiesko spogl?da?y na ni? z pomarszczonej tafli wody. Widzia?a w nich co? z jej ojca. Odwr?ci?a si? i niedawny sen zn?w przyszed? jej na my?l. Wiedzia?a, ?e jej dalszy pobyt na kr?lewskim dworze by? niebezpieczny w zwi?zku z zab?jstwem ojca, obecno?ci? wszystkich szpieg?w, spisk?w – a zw?aszcza z Garethem u w?adzy. Jej brat by? nieprzewidywalny. M?ciwy. Szalony. I bardzo, ale to bardzo zazdrosny. Ka?dego postrzega? jako zagro?enie – a przede wszystkim j?. Wszystko mog?o si? zdarzy?. Wiedzia?a, ?e nie jest tu bezpieczna. Nikt nie by?. Lecz nie nale?a?a do tych, co uciekaj? z byle powodu. Musia?a upewni? si?, kim by? zab?jca jej ojca, a je?eli okaza?oby si?, ?e to Gareth, nie wyjedzie st?d, zanim nie postawi go przed obliczem sprawiedliwo?ci. Wiedzia?a, ?e duch ojca nie spocznie, p?ki jego morderca nie zostanie schwytany. Sprawiedliwo?? sta?a u podstawy ca?ego jego ?ycia i to on, ze wszystkich ludzi, zas?ugiwa? na ni? po ?mierci. Przypomnia?a sobie o swym spotkaniu ze Steffenem. By?a pewna, ?e co? ukrywa i zastanawia?a si?, co to mog?o by?. Czu?a r?wnie?, ?e otworzy si? przed ni? w swoim czasie. Lecz je?li nie? Czu?a nagl?c? potrzeb? znalezienia zab?jcy ojca – ale nie wiedzia?a, gdzie jeszcze mog?aby szuka? odpowiedzi. W ko?cu wsta?a ze swego miejsca w wodzie, wdrapa?a si? na brzeg, naga i trz?s?ca z porannego zimna, schowa?a za grubym pniem i si?gn??a po r?cznik wisz?cy jak zwykle na ga??zi. Jednak ze zdumieniem odkry?a, ?e jej r?cznika tam nie by?o. Sta?a tak, naga i trz?s?ca si? i pr?bowa?a zrozumie?, co si? sta?o. By?a pewna, ?e powiesi?a go tam jak zwykle. Skonsternowana i zzi?bni?ta ju? teraz, nagle wyczu?a za sob? jaki? ruch. To sta?o si? tak szybko – jak rozmyta plama – i chwil? potem jej serce stan??o. Zorientowa?a si?, ?e tu? za ni? by? jaki? m??czyzna. Dalej wszystko potoczy?o si? zbyt szybko. M??czyzna w czarnej szacie z kapturem, dok?adnie taki, jak w jej ?nie, pojawi? si? za ni?, chwyci? od ty?u i ko?cist? ?ap? zatka? jej usta, uciszaj?c jej krzyki i przygwa?d?aj?c j? do siebie. Drug? r?k? z?apa? j? w pasie, poci?gn?? mocno i przewr?ci? na ziemi?. Wierzga?a nogami pr?buj?c krzycze?, dop?ki nie przygni?t? jej wci?? trzymaj?c j? w silnym u?cisku. Pr?bowa?a si? z niego wyrwa?, ale napastnik by? zbyt silny. Si?gn?? za siebie i Gwen zauwa?y?a w jego r?ce sztylet z czerwon? r?koje?ci? – taki sam, jak w jej ?nie. A jednak, jej sen okaza? si? ostrze?eniem. Poczu?a ostrze mocno przyci?ni?te do szyi. Trzyma? je tak mocno, ?e ka?dy jej ruch przeci??by jej gard?o. ?zy pop?yn??y jej po policzku, kiedy pr?bowa?a z?apa? oddech. By?a w?ciek?a na sam? siebie. By?a taka g?upia. Powinna mie? si? na baczno?ci. – Rozpoznajesz moj? twarz? – zapyta? m??czyzna. Nachyli? si? nad ni? i poczu?a jego gor?cy, ohydny oddech na swoim policzku. I zobaczy?a go z profilu. Jej serce stan??o – to by?a ta sama twarz, co w jej ?nie. Ten sam m??czyzna bez oka, za to z blizn?. – Tak – powiedzia?a trz?s?cym si? g?osem. Zna?a t? twarz i to a? za dobrze. Nie zna?a jego imienia, lecz wiedzia?a, ?e by? ?otrem. Typ z nizin spo?ecznych, jeden z kilkunastu, kt?rzy uczepili si? Garetha od jego najm?odszych lat. By? jego pos?a?cem. Wysy?a? go do ka?dego, kogo chcia? nastraszy? – lub zadr?czy?, albo zabi?. – Jeste? psem mojego brata – wysycza?a wyzywaj?co. U?miechn?? si? pokazuj?c braki w uz?bieniu. – Jestem jego pos?a?cem – powiedzia?. – I przynosz? wiadomo?? razem z czym?, co pomo?e ci j? zapami?ta?. Jego wiadomo?? do ciebie dzisiaj brzmi: przesta? zadawa? pytania. Popami?tasz to, gdy? kiedy ju? z tob? sko?cz?, blizna na twojej pi?knej bu?ce b?dzie ci o tym przypomina? przez ca?e ?ycie. Prychn??, po czym uni?s? sztylet wysoko i zacz?? opuszcza? go w stron? jej twarzy. – NIE! – wrzasn??a Gwen. Zebra?a si? w sobie przygotowuj?c na ci?cie, kt?re mia?o zmieni? jej ?ycie na zawsze. Kiedy jednak ostrze opada?o, co? si? sta?o. Nagle us?yszeli krzyk ptaka, kt?ry run?? na m??czyzn? prosto z nieba. Zd??y?a zerkn?? i rozpozna?a go w ostatniej chwili: Estopheles. Zanurkowa?a z rozwartymi pazurami i j??a rozdrapywa? twarz napastnika w chwili, kiedy ten opuszcza? sztylet. Ostrze musn??o policzek Gwen, wywo?uj?c piek?cy b?l i osun??o si? w bok. M??czyzna wrzasn??, upu?ci? sztylet i podni?s? r?ce do twarzy. Gwen ujrza?a rozb?ysk bia?ego ?wiat?a na niebie, promienie s?o?ca przedzieraj?ce si? przez ga??zie i kiedy Estopheles odfrun??a, Gwen wiedzia?a, ?e to ojciec wys?a? soko?a na pomoc. Nie marnowa?a czasu. Odwr?ci?a si?, wzi??a zamach i zgodnie z tym, czego nauczyli j? tutorzy, kopn??a napastnika ze wszystkich si? w splot s?oneczny. Swoj? bos? nog? trafi?a idealnie do celu. M??czyzna zas?ab? od si?y uderzenia jej nogi. Od najm?odszych lat wpajano jej, ?e nie trzeba by? silnym, aby odeprze? napastnika. Wystarczy?o, ?eby u?y?a swoich najsilniejszych mi??ni – swoich ud. I dobrze wymierzy?a cios. Êîíåö îçíàêîìèòåëüíîãî ôðàãìåíòà. Òåêñò ïðåäîñòàâëåí ÎÎÎ «ËèòÐåñ». Ïðî÷èòàéòå ýòó êíèãó öåëèêîì, êóïèâ ïîëíóþ ëåãàëüíóþ âåðñèþ (https://www.litres.ru/pages/biblio_book/?art=43696279&lfrom=688855901) íà ËèòÐåñ. Áåçîïàñíî îïëàòèòü êíèãó ìîæíî áàíêîâñêîé êàðòîé Visa, MasterCard, Maestro, ñî ñ÷åòà ìîáèëüíîãî òåëåôîíà, ñ ïëàòåæíîãî òåðìèíàëà, â ñàëîíå ÌÒÑ èëè Ñâÿçíîé, ÷åðåç PayPal, WebMoney, ßíäåêñ.Äåíüãè, QIWI Êîøåëåê, áîíóñíûìè êàðòàìè èëè äðóãèì óäîáíûì Âàì ñïîñîáîì.
Íàø ëèòåðàòóðíûé æóðíàë Ëó÷øåå ìåñòî äëÿ ðàçìåùåíèÿ ñâîèõ ïðîèçâåäåíèé ìîëîäûìè àâòîðàìè, ïîýòàìè; äëÿ ðåàëèçàöèè ñâîèõ òâîð÷åñêèõ èäåé è äëÿ òîãî, ÷òîáû âàøè ïðîèçâåäåíèÿ ñòàëè ïîïóëÿðíûìè è ÷èòàåìûìè. Åñëè âû, íåèçâåñòíûé ñîâðåìåííûé ïîýò èëè çàèíòåðåñîâàííûé ÷èòàòåëü - Âàñ æä¸ò íàø ëèòåðàòóðíûé æóðíàë.