Ðàññâåò ÷àðóþùèé è íåæíûé Êîñíóëñÿ áåëûõ îáëàêîâ, È íåáà îêåàí áåçáðåæíûé, Ñ âîñòîêà çàðåâîì öâåòîâ Ïóðïóðíûõ, ÿðêî - çîëîòèñòûõ, Âäðóã çàñèÿë. Ñêîëüçÿùèé ëó÷ Ïëÿñàë íà ãîðêàõ ñåðåáðèñòûõ… È ñîëíöà ëèê, ïàëÿùèé – æãó÷, Ïëûë íàä Çåìë¸é åù¸ ëåíèâîé, Îáúÿòîé íåãîé ñëàäêèõ ñíîâ… È ëèøü ïàñòóõ íåòîðîïëèâî Êíóòîì èãðàÿ, ãíàë êîðîâ Íà âûïàñ, ñî÷íûìè ë

Niebie Zakl??

Niebie Zakl?? Morgan Rice Kr?gu Czarnoksi??nika #9 Thorgrin w ko?cu dochodzi do siebie i musi raz na zawsze rozprawi? si? ze swym ojcem. Rozgrywa si? epokowa bitwa, gdy dw?ch tytan?w staje naprzeciw siebie, a Rafi za pomoc? swych mocy przyzywa armi? nieumar?ych. Po zniszczeniu Miecza Przeznaczenia, gdy wa?? si? losy Kr?gu, Argon i Alistair b?d? zmuszeni przyzwa? swe magiczne moce, by pom?c dzielnym wojownikom Gwendolyn. Jednak nawet ich pomoc nie na wiele by si? zda?a, gdyby nie powr?t Mycoples i jej nowego kompana, Ralibara. Schwytana przez Romulusa Luanda usi?uje go pokona?, podczas gdy wa?? si? losy Tarczy. Tymczasem Reece z pomoc? Selese usi?uje poprowadzi? swych ludzi z powrotem w g?r? Kanionu. Ich uczucie pog??bia si?, lecz wraz z pojawieniem si? dawnej mi?o?ci Reece’a, jego kuzynki, rodz? si? nieporozumienia i tragiczny tr?jk?t mi?osny. W Kr?gu panuje wielka rado??, gdy Imperium zostaje ostatecznie z niego wypchni?te, a Gwendolyn zyskuje szans?, by zem?ci? si? na McCloudzie. Jako nowa kr?lowa Kr?gu Gwen u?ywa swej w?adzy, by po raz pierwszy w historii zjednoczy? MacGil?w i McCloud?w oraz rozpocz?? nie?atw? odbudow? kr?lestwa, armii i Legionu. Kr?lewski Dw?r powoli rodzi si? na nowo, gdy wszyscy pomagaj? w odbudowie. Przeznaczone mu jest sta? si? nawet wspanialszym grodem, ni? wy?ni? sobie jej ojciec, a w trakcie odbudowy sprawiedliwo?? w ko?cu dosi?ga Garetha. Tak?e Tirus trafia w r?ce sprawiedliwo?ci i Gwen musi podj?? decyzj?, jakiego rodzaju przyw?dczyni? chce by?. Mi?dzy synami Tirusa rodzi si? wielki konflikt, kiedy okazuje si?, ?e nie ka?dy z nich w ten sam spos?b patrzy na ?wiat, i raz jeszcze wybucha walka o w?adz?, gdy Gwen rozwa?a, czy przyj?? zaproszenie na Wyspy G?rne i zjednoczy? ponownie ca?y r?d MacGil?w. Erec zostaje wezwany, by powr?ci? do swych ludzi na Wyspy Po?udniowe i spotka? si? ze swym umieraj?cym ojcem. Alistair do??cza do niego i rozpoczynaj? si? przygotowania do ceremonii ich za?lubin. By? mo?e tak?e Thora i Gwendolyn czekaj? wkr?tce podobne przygotowania. Thor zbli?a si? do swej siostry i gdy ?ycie w Kr?gu p?ynie zn?w spokojnie, czuje, i? co? wzywa go do odbycia najwi?kszej wyprawy ze wszystkich: do odleg?ej krainy, w kt?rej odnajdzie sw? tajemnicz? matk? i dowie si?, kim naprawd? jest. Po?r?d licznych przygotowa? do ceremonii za?lubin, wraz z powrotem wiosny, odbudow? Kr?lewskiego Dworu i planowanymi biesiadami, w Kr?gu zdaje si? panowa? pok?j. Lecz niebezpiecze?stwo czai si? w niespodziewanych miejscach i najwi?ksze zgryzoty bohater?w by? mo?e dopiero nadejd?. Odznaczaj?ce si? wyszukan? inscenizacj? i charakteryzacj? NIEBO ZAKL?? to epicka opowie?? o przyjacio?ach i kochankach, rywalach i zalotnikach, rycerzach i smokach, intrygach i politycznych machinacjach, o dorastaniu, o z?amanych sercach, oszustwach, ambicji i zdradzie. To opowie?? o honorze i odwadze, losie i przeznaczeniu, o magii. To fantazja wci?gaj?ca nas w ?wiat, kt?rego nigdy nie zapomnimy i kt?ry przem?wi do wszystkich grup wiekowych i p?ci. Teraz dost?pne s? tak?e ksi?gi 10-17 cyklu! Morgan Rice Niebie Zakl?? (Ksi?ga 9 Kr?gu Czarnoksi??nika) PRZEK?AD: SANDRA WILK Morgan Rice Morgan Rice plasuje si? na samym szczycie listy USA Today najpopularniejszych autor?w powie?ci dla m?odzie?y. Morgan jest autork? bestsellerowego cyklu fantasy KR?G CZARNOKSI??NIKA, z?o?onego z siedemnastu ksi??ek; bestsellerowej serii WAMPIRZE DZIENNIKI, z?o?onej, do tej pory, z jedenastu ksi??ek; bestsellerowego cyklu thriller?w post-apokaliptycznych THE SURVIVAL TRILOGY, z?o?onego, do tej pory, z dw?ch ksi??ek; oraz najnowszej serii fantasy KR?LOWIE I CZARNOKSI??NICY, sk?adaj?cej si? z dw?ch cz??ci (kolejne w trakcie pisania). Powie?ci Morgan dost?pne s? w wersjach audio i drukowanej, w ponad 25 j?zykach. Morgan czeka na wiadomo?? od Ciebie. Odwied? jej stron? internetow? www.morganricebooks.com (http://www.morganricebooks.com/) i do??cz do listy mailingowej, a otrzymasz bezp?atn? ksi??k?, darmowe prezenty, darmow? aplikacj? do pobrania i dost?p do najnowszych informacji. Do??cz do nas na Facebooku i Twitterze i pozosta? z nami w kontakcie! Wybrane komentarze do ksi??ek Morgan Rice „Porywaj?ce fantasy, w kt?rego fabu?? wplecione s? elementy tajemnicy i intrygi. „Wyprawa bohater?w” opowiada o narodzinach odwagi oraz zrozumieniu celu ?ycia, kt?re prowadzi do rozwoju, dojrza?o?ci i doskona?o?ci… Dla mi?o?nik?w tre?ciwego fantasy – przygody, bohaterowie, ?rodki wyrazu i akcja sk?adaj? si? na barwny ci?g wydarze?, dobrze ukazuj?cych przemian? Thora z marzycielskiego dzieciaka w m?odzie?ca, kt?ry musi stawi? czo?a nieprawdopodobnym niebezpiecze?stwom, by prze?y?… Zapowiada si? obiecuj?ca epicka seria dla m?odzie?y.”     – Midwest Book Review (D. Donovan, eBook Reviewer) „KR?G CZARNOKSI??NIKA ma wszystko, czego potrzeba ksi??ce, by odnie?? natychmiastowy sukces: intrygi, kontrintrygi, tajemnic?, walecznych rycerzy i rozwijaj?ce si? zwi?zki, a w?r?d nich z?amane serca, oszustwa i zdrady. To ?wietna rozrywka na wiele godzin, kt?ra przem?wi do ka?dej grupy wiekowej. Wszyscy fani fantasy powinni znale?? dla niej miejsce w swojej biblioteczce.”     – Books and Movie Reviews, Roberto Mattos “Zajmuj?ce epickie fantasy Morgan Rice [KR?G CZARNOKSI??NIKA] zawiera klasyczne cechy gatunku – dobrze zbudowan? sceneri?, w du?ej mierze inspirowan? staro?ytn? Szkocj? i jej histori?, oraz ciekawie opisany ?wiat dworskich intryg.”     – Kirkus Reviews „Bardzo podoba mi si?, jak Morgan Rice zbudowa?a posta? Thora i ?wiat, w kt?rym ?yje. Krainy i stwory, kt?re je zamieszkuj?, s? bardzo dobrze opisane… Podoba?a mi si? [fabu?a]. Jest kr?tka i przyjemna… Postaci drugoplanowych jest w sam raz, by si? nie pogubi?. W ksi??ce opisane s? przygody i przera?aj?ce chwile, lecz akcja nie jest zbyt groteskowa. To ksi??ka idealna dla nastoletniego czytelnika… Pocz?tki czego? niezwyk?ego…”     – San Francisco Book Review “W pierwszej cz??ci epickiej serii fantasy Kr?g Czarnoksi??nika (obecnie liczy czterna?cie cz??ci), odznaczaj?cej si? wartk? akcj?, autorka zapoznaje czytelnik?w z czternastoletnim Thorgrinem „Thorem” McLeodem, kt?ry marzy o tym, by do??czy? do Srebrnej Gwardii, rycerskiej elity, kt?ra s?u?y kr?lowi… Styl Rice jest r?wny, a pocz?tek serii intryguje.”     – Publishers Weekly „[WYPRAWA BOHATER?W] to szybka i ?atwa lektura. Zako?czenia rozdzia??w sprawiaj?, ?e musisz przekona? si?, co zdarzy si? dalej i nie chcesz odk?ada? tej ksi??ki. Jest w niej kilka liter?wek, a imiona czasem s? pomylone, lecz to nie odwraca uwagi od opisanych w?tk?w. Zako?czenie ksi??ki sprawi?o, ?e nabra?em ochoty, by natychmiast kupi? kolejn? cz???, co te? zrobi?em. Wszystkich dziewi?? cz??ci Kr?gu Czarnoksi??nika dost?pnych jest w sklepie Kindle, a Wyprawa bohater?w dost?pna jest za darmo na zach?t?! Je?li szukasz szybkiej i ciekawej ksi??ki na wakacje, ta b?dzie w sam raz.”     – FantasyOnline.ne Ksi??ki Morgan Rice KR?LOWIE I CZARNOKSI??NICY POWR?T SMOK?W (CZ??? #1) POWR?T WALECZNYCH (CZ??? #2) POT?GA HONORU (CZ??? #3) KR?G CZARNOKSI??NIKA WYPRAWA BOHATER?W (CZ??? 1) MARSZ W?ADC?W (CZ??? 2) LOS SMOK?W (CZ??? 3) ZEW HONORU (CZ??? 4) BLASK CHWA?Y (CZ??? 5) SZAR?A WALECZNYCH (CZ??? 6) RYTUA? MIECZY (CZ??? 7) OFIARA BRONI (CZ??? 8) NIEBO ZAKL?? (CZ??? 9) MORZE TARCZ (CZ??? 10) ?ELAZNE RZ?DY (CZ??? 11) KRAINA OGNIA (CZ??? 12) RZ?DY KR?LOWYCH (CZ??? 13) PRZYSI?GA BRACI (CZ??? 14) SEN ?MIERTELNIK?W  (CZ??? 15) POTYCZKI RYCERZY (CZ??? 16) ?MIERTELNA BITWA (CZ??? 17) THE SURVIVAL TRILOGY ARENA ONE: SLAVERSUNNERS (CZ??? 1) ARENA TWO (CZ??? 2) WAMPIRZYCH DZIENNIK?W PRZEMIENIONA (CZ??? 1) KOCHANY (CZ??? 2) ZDRADZONA (CZ??? 3) PRZEZNACZONA (CZ??? 4) PO??DANA (CZ??? 5 ZAR?CZONA (CZ??? 6) ZA?LUBIONA (CZ??? 7) ODNALEZIONA (CZ??? 8) WSKRZESZONA (CZ??? 9) UPRAGNIONA (CZ??? 10) NAZNACZONA (CZ??? 11) Pos?uchaj ksi??ek z cyklu KR?G CZARNOKSI??NIKA w formie audiobooka! – My, nieliczni wybra?cy, kompania braci. Ten, kt?ry dzi? krew przeleje ze mn? Bratem mym si? stanie. –     William Shakespeare     Henryk V ROZDZIA? PIERWSZY Thor sta? naprzeciw Gwendolyn, opu?ciwszy miecz, i dr?a? na ca?ym ciele. Rozejrza? si? i spostrzeg? wpatruj?ce si? w niego w ciszy os?upia?e twarze – Alistair, Ereca, Kendricka, Steffena i wielu swych ziomk?w – ludzi, kt?rych zna? i kt?rych kocha?. Jego ludzi. A on sta? naprzeciw nich z mieczem w d?oni. Znalaz? si? po niew?a?ciwej stronie bitwy. Wreszcie to do niego dotar?o. Mrok zaciemniaj?cy jego umys? rozrzedzi? si? i w g?owie Thora rozbrzmia?y s?owa Alistair, nape?niaj?c go jasno?ci?. Na imi? mu by?o Thorgrin. By? cz?onkiem Legionu. Mieszka?cem Zachodniego Kr?lestwa Kr?gu. Nie by? ?o?nierzem walcz?cym dla Imperium. Nie kocha? swego ojca. Kocha? wszystkich tych ludzi. A nade wszystko – Gwendolyn. Thor opu?ci? wzrok i spojrza? na jej twarz, a ona utkwi?a w nim spojrzenie zapuchni?tych od ?ez oczu. Ogarn??y go wstyd i przera?enie, gdy zda? sobie spraw?, ?e sta? przed ni? z mieczem w d?oni. D?onie jego rozgorza?y z upokorzenia i ?alu. Thor rozlu?ni? u?cisk, pozwalaj?c, by miecz wysun?? mu si? z d?oni. Da? krok naprz?d i obj?? Gwendolyn. Gwendolyn przytuli?a go z ca?ej si?y i Thor us?ysza?, jak zanosi si? p?aczem, czu? jej gor?ce ?zy na swej szyi. Ogarn??y go wyrzuty sumienia i nie potrafi? poj??, jakim sposobem dosz?o do tego wszystkiego. Nie pami?ta? tego zbyt wyra?nie. Wiedzia? jedynie, i? uradowa?o go, ?e sta? si? na powr?t sob?, ?e nic ju? nie m?ci?o jego my?li i powr?ci? do swych ludzi. – Kocham ci? – wyszepta?a mu do ucha. – I nigdy nie przestan?. – Kocham ci? z ca?ego serca i ca?ej duszy – odrzek? Thor. Krohn miaukn?? u jego nogi, podskakuj?c i li??c jego d?o?; Thor pochyli? si? i uca?owa? jego pysk. – Daruj – rzek? do niego, przypomniawszy sobie cios, kt?ry zada? mu, gdy Krohn stan?? w obronie Gwen. – Wybacz mi. Ziemia, trz?s?ca si? silnie jeszcze przed chwil?, wreszcie na powr?t znieruchomia?a. – THORGRINIE! – rozleg? si? krzyk. Odwr?ciwszy si?, Thor ujrza? Andronicusa. Jego ojciec post?pi? naprz?d, na plac, mierz?c go gniewnym spojrzeniem. Twarz p?on??a mu z w?ciek?o?ci. Obie armie przygl?da?y si? os?upia?e w ciszy, jak ojciec i syn staj? naprzeciw siebie. – Rozkazuj? ci! – rzek? Andronicus. – Zabij ich! Zabij ich wszystkich! Jestem twym ojcem. Us?uchasz mnie, nikogo innego! Jednak?e tym razem, gdy Thor patrzy? na Andronicusa, zda?o mu si?, ?e co? si? zmieni?o. Co? wewn?trz niego. Nie widzia? ju? w Andronicusie swego ojca, cz?onka rodziny, kogo?, przed kim musi odpowiada? i za kogo odda?by ?ycie; miast tego ujrza? w nim wroga. Potwora. Thor nie czu? ju? najmniejszego obowi?zku, by odda? ?ycie za tego m??czyzn?. Wr?cz przeciwnie: rozgorza?a w nim w?ciek?o??. Sta? przed nim ten, kt?ry zaordynowa? atak na Gwendolyn; kt?ry u?mierci? jego ziomk?w, kt?ry najecha? i spl?drowa? jego ziemie ojczyste; kt?ry zaw?adn?? jego umys?em i za pomoc? swej mrocznej magii uwi?zi? go. Nie darzy? mi?o?ci? tego m??czyzny. By? to raczej cz?owiek, kt?rego jak ?adnego innego pragn?? zabi?. Nie zwa?aj?c na to, czy jest jego ojcem, czy nie. Nagle Thor poczu?, jak budzi si? w nim niepohamowana w?ciek?o??. Pochyli? si?, schwyci? miecz i co si? w nogach rzuci? si? przez plac, got?w zabi? swego ojca. Andronicus sprawia? wra?enie zdumionego, patrz?c, jak Thor zbli?a si?, unosi miecz wysoko, ponad sw? g?ow?, i opuszcza go obojgiem r?k z ca?ej si?y na jego g?ow?. W ostatniej chwili Andronicus uni?s? sw?j ogromny top?r bojowy, odwr?ci? go bokiem i zablokowa? uderzenie metalowym trzonem. Thor nie ust?powa?: raz po raz ci?? mieczem, gotuj?c si? do zadania ostatecznego ciosu, a Andronicus za ka?dym razem unosi? top?r i odpiera? go. G?o?ny szcz?k dw?ch stykaj?cych si? broni rozbrzmiewa? w powietrzu, a obie armie przygl?da?y si? wojownikom w milczeniu. Z ka?dym uderzeniem sypa?y si? tysi?ce iskier. Thor krzycza? i st?ka? z wysi?ku, czerpi?c z ka?dej umiej?tno?ci, jak? tylko posiada?, licz?c, i? szybko zabije swego ojca. Musia? to uczyni? – dla siebie, dla Gwendolyn, dla wszystkich, kt?rzy zaznali cierpienia z r?ki tego potwora. Z ka?dym ciosem Thor pragn?? bardziej ni? czegokolwiek innego wymaza? sw? krew, swe pochodzenie, na nowo zapisa? sw? histori?. Wybra? innego ojca. Andronicus, broni?c si?, odpiera? jedynie ciosy Thora, nie atakuj?c go. Wyra?nie powstrzymywa? si? od atakowania swego syna. – Thorgrinie! – rzek? Andronicus pomi?dzy kolejnymi uderzeniami. – Jeste? mym synem. Nie chc? wyrz?dzi? ci krzywdy. Jestem twym ojcem. Ocali?e? mi ?ycie. Pragn?, by? prze?y?. – A ja pragn? twej ?mierci! – wykrzykn?? Thor w odpowiedzi. Thor zamachiwa? si? raz za razem, mimo s?usznej postury i niema?ej si?y Andronicusa spychaj?c go na skraj placu. Jednak?e Andronicus nadal nie atakowa? Thora. Jak gdyby ?ywi? nadziej?, i? syn powr?ci na jego stron?. Lecz tym razem Thor nie powraca?. Teraz wreszcie wiedzia?, kim jest. W ko?cu wypar? s?owa Andronicusa ze swej g?owy. Thor wola?by by? martwy, ni? raz jeszcze znale?? si? na jego ?asce. – Thorgrinie, opami?taj si?! – wykrzykn?? Andronicus. Iskry posypa?y si? obok jego twarzy, gdy ostrzem topora zablokowa? wyj?tkowo silny cios. – Zmuszasz mnie, bym ci? zabi?, a tego czyni? nie chc?. Jeste? mym synem. Gdybym zabi? ciebie, i ja bym zgin??. – Zatem zgi?! – rzek? Thor. – A je?li tego nie chcesz, ja uczyni? to za ciebie! Z g?o?nym krzykiem Thor podskoczy? i kopn?? Andronicusa obiema nogami w pier?, posy?aj?c go w ty?, a? potoczy? si? i run?? na plecy. Andronicus podni?s? wzrok, zaskoczony, i? co? takiego si? zdarzy?o. Thor stan?? nad nim i podni?s? wysoko miecz, by zada? ostateczny cios. – NIE! – rozbrzmia? wrzask. By? to paskudny g?os, brzmi?cy jak gdyby doby? si? z samych czelu?ci piekielnych. Obejrzawszy si? Thor ujrza?, i? z ci?by na plac wy?ania si? posta?. Mia?a na sobie d?ug? szkar?atn? szat?, twarz skryt? pod kapturem, a z g??bi jej gard?a dobywa? si? pomruk niepodobny do ?adnego odg?osu wydawanego przez cz?owieka. Rafi. Jakim? sposobem Rafi powr?ci? z miejsca, w kt?re pos?a? go Argon podczas bitwy. Sta? teraz przed Thorem, wyci?gaj?c obie r?ce na boki. Uni?s? je, a r?kawy jego szaty osun??y si?, ukazuj?c blad?, poznaczon? p?cherzami sk?r?, kt?ra zdawa?a si? nigdy nie by? wystawion? na promienie s?oneczne. Wydawa? z siebie paskudny, gard?owy d?wi?k, co? jakby warczenie. Gdy otworzy? szeroko usta, odg?os przybra? na sile, a? wzni?s? si? pod niebosk?on. Niski d?wi?k poni?s? si? dr??c, a? Thora zabola?o w uszach. Ziemia pocz??a dr?e?. Thor zachwia? si?, gdy wszystko woko?o zatrz?s?o si?. Powi?d? wzrokiem za d?o?mi Rafiego i ujrza? przed sob? co?, czego mia? ju? nigdy nie zapomnie?. Ziemia pocz??a rozst?powa? si? na dwoje i tworzy? wielk? rozpadlin?, coraz bardziej si? powi?kszaj?c?. ?o?nierze obu armii wpadli w ni?, ze?lizgn?li si? w d??, z krzykiem spadaj?c w coraz szersz? otch?a?. Spod ziemi doby?a si? pomara?czowa po?wiata, rozleg? si? potworny syk i rozpadlina plun??a par? i mg??. Ich oczom ukaza?a si? pojedyncza d?o?, wy?aniaj?ca si? z otch?ani i wczepiaj?ca palce w ziemi?. By?a czarna, guzowata, zeszpecona, a gdy podci?gn??a si?, Thor ku swemu przera?eniu ujrza?, i? z g??bin ziemi wy?ania si? okropny stw?r. Jego sylwetka przypomina?a ludzk?, lecz by? ca?y czarny, mia? wielkie, roz?arzone czerwone ?lepia i d?ugie czerwone k?y. Ci?gn?? za sob? d?ugi czarny ogon. Jego cia?o by?o guzowate i wygl?da? jak truposz. Stw?r odrzuci? g?ow? w ty? i wyda? z siebie okropny ryk, podobny do tego, kt?ry wyda? z siebie uprzednio Rafi. Zdawa? si? to by? jakiego? rodzaju nieumar?y stw?r, przyzwany z czelu?ci piekielnych. Za tym stworem wy?oni? si? nagle kolejny. I jeszcze jeden. Podci?gaj?c si? z otch?ani piekie?, na powierzchni? wysz?y ich tysi?ce. Armia nieumar?ych. Armia Rafiego. Podesz?y z wolna do czarnoksi??nika i zatrzyma?y si? naprzeciw Thora i pozosta?ych. Thor przypatrywa? si? w szoku staj?cej naprzeciw niego armii; gdy sta? tak, ?ciskaj?c wci?? w d?oni wysoko uniesiony miecz, Andronicus nagle wytoczy? si? spod niego i wycofa? do swej armii, nie chc?c stawa? do walki z Thorgrinem. Wtem nagle tysi?ce stwor?w rzuci?y si? w kierunku Thora, zalewaj?c plac. Ruszy?y, by zabi? jego i wszystkich jego ludzi. Thor otrz?sn?? si? ze zdumienia i uni?s? wysoko miecz, gdy pierwszy stw?r rzuci? si? na niego, warcz?c, z wyci?gni?tymi pazurami. Thor uchyli? si?, zamachn?? mieczem i odci?? mu ?eb. Stw?r run?? na ziemi?, gdzie leg? i nie poruszy? si? wi?cej, a Thor gotowa? si? na spotkanie z kolejnym. Stwory te by?y silne i szybkie, lecz w starciu jeden na jednego nie mog?y si? r?wna? z Thorem i wprawnymi wojownikami Kr?gu. Thor walczy? z nimi zr?cznie, posy?aj?c na prawo i lewo ?miertelne ciosy. Zastanawia? si? jednak?e, z iloma spo?r?d nich m?g? walczy? naraz? Tysi?ce stwor?w napiera?y na niego z ka?dej strony, podobnie jak na ka?dego z jego kompan?w. Thor stan?? u boku Ereca, Kendricka, Sroga i pozosta?ych. Walczyli rami? w rami? i os?aniali si? wzajemnie, tn?c na lewo i prawo, k?ad?c po dwa albo i trzy stwory za ka?dym uderzeniem. Jeden z nich przedar? si?, schwyci? Thora za rami?, zadrapuj?c je, a? z rany trysn??a krew, a Thor wykrzykn?? z b?lu. Zamachn?? si? i ukatrupi? potwora d?gni?ciem w serce. Thor by? wybitnym wojownikiem, lecz jego r?ka ju? bola?a i nie wiedzia?, ile czasu minie, nim te stwory ich wyko?cz?. Jego my?li zaprz?ta?o jednak najbardziej doprowadzenie Gwendolyn w bezpieczne miejsce. – Zaprowad? j? na ty?y! – wrzasn?? Thor, chwytaj?c Steffena, kt?ry walczy? z jednym z potwor?w, i popychaj?c go w kierunku Gwen. – NATYCHMIAST! Steffen schwyci? Gwen i odci?gn?? j?, znikaj?c w armii ?o?nierzy, zwi?kszaj?c odleg?o?? mi?dzy ni? a potworami. – NIE! – zaprotestowa?a Gwen. – Chc? pozosta? tutaj, z tob?! Lecz Steffen us?ucha? rozkazu i pos?usznie zaprowadzi? j? w tylne szeregi bitwy, chroni?c za tysi?cami MacGil?w i Gwardzist?w, kt?rzy m??nie odpierali stwory. Thor z ulg? ujrza?, i? jest bezpieczna, odwr?ci? si? i rzuci? w wir walki z nieumar?ymi. Thor usi?owa? przyzwa? swe druidzkie moce, usi?owa? walczy? zar?wno duchem, jak i mieczem; lecz z jakiego? powodu nie udawa?o mu si? to. Zaj?cie z Andronicusem i Rafi kontroluj?cy jego umys? pozbawili go si?. Jego moc potrzebowa?a wi?cej czasu, by m?g? z niej zn?w korzysta?. Musia? walczy? zwyczajnym or??em. Alistair podesz?a do Thora i stan??a obok niego, unios?a d?o? i skierowa?a j? w stron? nieumar?ych. Wystrzeli?a z niej kula ?wiat?a, u?miercaj?c kilka stworze? naraz. Alistair unosi?a d?onie jeszcze wiele razy, zabijaj?c stwory doko?a siebie, a wtedy Thor poczu? natchnienie, energia jego siostry przenika?a go. Raz jeszcze podj?? pr?b? przyzwania innej cz??ci siebie, walki nie tylko mieczem, lecz tak?e umys?em, duchem. Gdy kolejny stw?r zbli?a? si? do niego, Thor uni?s? d?o? i spr?bowa? przyzwa? swe moce. Thor poczu?, jak co? wzbiera w jego d?oni, i nagle tuziny stwor?w polecia?y w powietrzu, niesione jego moc?, i z wyciem wpad?y w rozpadlin? w ziemi. Kendrick, Erec i pozostali walczyli m??nie u boku Thora. Ka?dy z nich zada? ?mier? tuzinom stwor?w, podobnie jak ?o?nierze woko?o nich, wyrzucaj?c z siebie g?o?ny okrzyk bitewny i walcz?c co tchu. Armia imperialna przygl?da?a si?, pozwalaj?c armii Rafiego toczy? bitw? za nich, pozwalaj?c, by odarli z si? ludzi Thora. Ich plan odnosi? skutki. Wkr?tce ludzie Thora, wycie?czeni, wolniej ci?li mieczami. A nieumarli nie przestawali nap?ywa? spod ziemi, niby nieko?cz?cy si? strumie?. Thor dysza? ci??ko, podobnie jak inni. Nieumarli pocz?li przedziera? si? przez ich szeregi i jego ludzie z wolna padali. Przeciwnik?w by?o po prostu zbyt wielu. Woko?o Thora nios?y si? krzyki jego ludzi, przyciskanych do ziemi przez nieumar?ych, kt?rzy zatapiali k?y w gard?ach ?o?nierzy i wysysali ich krew. Z ka?dym ?o?nierzem, kt?rego u?mierca?y, stwory zdawa?y si? rosn?? w si??. Thor wiedzia?, i? musz? natychmiast co? uczyni?. Musieli przyzwa? ogromn? moc, by wyr?wna? szanse, moc silniejsz? ni? te, kt?re posiada? on czy Alistair. – Argon! – rzek? nagle Thor do Alistair. – Gdzie on jest? Musimy go odnale??! Thor obejrza? si? i spostrzeg?, i? Alistair m?czy si? i traci si??; za ni? w?lizgn??a si? bestia, zdzieli?a j? wierzchni? stron? ?apy, a ona upad?a z krzykiem. Gdy potw?r skoczy? na ni?, Thor podbieg? i przeszy? jego grzbiet mieczem, ocalaj?c Alistair w ostatniej chwili. Thor wyci?gn?? r?k? i podci?gn?? j? pr?dko na nogi. – Argon! – wrzasn?? Thor. – On jest nasz? jedyn? nadziej?. Musisz go odnale??. Natychmiast! Alistair spojrza?a na niego, poj?wszy, i spiesznie znikn??a w g?stwie ?o?nierzy. Jeden ze stwor?w prze?lizgn?? si? i rzuci? z pazurami na gard?o Thora, a wtedy Krohn podbieg? i skoczy? na niego, warcz?c, i przycisn?? do ziemi. Wtem kolejny stw?r rzuci? si? na grzbiet Krohna, a Thor ci?? go i zabi?. Kolejny potw?r przyskoczy? na plecy Ereca i Thor rzuci? si? naprz?d, zrzuci? go, schwyci? obojgiem r?k, uni?s? wysoko nad g?ow? i cisn?? nim w kilka stwor?w, przewracaj?c je. Kolejna bestia natar?a na Kendricka, kt?ry jej nie spostrzeg?, a Thor z?apa? sw?j sztylet i d?gn?? j? w gard?o nim zdo?a?a zatopi? k?y w jego ramieniu. Thor czu?, ?e cho? tyle mo?e zrobi?, by pocz?? rekompensowa? im to, i? stan?? naprzeciw Ereca, Kendricka i pozosta?ych. Dobrze by?o walczy? zn?w po ich stronie, po w?a?ciwej stronie; dobrze by?o wiedzie? zn?w, kim jest i wiedzie?, za kogo walczy. Rafi sta?, wyci?gaj?c na boki r?ce, nuc?c, a kolejne tysi?ce bestii wyp?ywa?y z czelu?ci ziemi. Thor wiedzia?, i? nie b?d? w stanie odpiera? ich zbyt d?ugo. Otacza?a ich czarna chmara, a kolejni nieumarli, rami? w rami?, spieszyli naprz?d. Thor wiedzia?, i? wkr?tce on i wszyscy jego ludzie zostan? poch?oni?ci. Przynajmniej, pomy?la?, zginie walcz?c po w?a?ciwej stronie. ROZDZIA? DRUGI Luanda szarpa?a si?, m??c?c r?koma i wierzgaj?c nogami, gdy Romulus ni?s? j? w swych ramionach, przemierzaj?c most i z ka?dym krokiem oddalaj?c si? od jej ziem ojczystych. Krzycza?a i rzuca?a si?, paznokcie wbija?a mu w sk?r?, robi?a wszystko, co tylko mog?oby pom?c jej si? wydosta? z jego chwytu. Jego r?ce by?y jednak zbyt muskularne, twarde niby ska?y, ramiona jego zbyt szerokie i oplata? j? zbyt ciasno, by mog?a si? wydosta?, trzymaj?c w u?cisku niby pyton, ?ciskaj?c niemal na ?mier?. ?ebra bola?y j? tak, ?e ledwie mog?a oddycha?. Pomimo tego to nie o siebie l?ka?a si? najbardziej. Podnios?a wzrok i na drugim ko?cu mostu ujrza?a mrowie ?o?nierzy Imperium z or??em w d?oni. Z niecierpliwo?ci? czekali, a? Tarcza opadnie i b?d? mogli wedrze? si? na most. Luanda spojrza?a przez rami? i spostrzeg?a osobliw? peleryn?, w kt?r? odziany by? Romulus. Dr?a?a i bi?a od niej po?wiata. Luanda wyczu?a, i? jakim? sposobem jest niezb?dnym elementem, kt?ry umo?liwi mu opuszczenie Tarczy. To musia?o mie? co? wsp?lnego z ni?. Po c?? innego mia?by j? porywa?? Luanda poczu?a nowy przyp?yw determinacji: musia?a si? uwolni? – nie tylko przez wzgl?d na siebie sam?, lecz tak?e przez wzgl?d na jej kr?lestwo, jej ludzi. Gdy Tarcza opadnie, tysi?ce czekaj?cych m??czyzn, ta olbrzymia horda ?o?nierzy imperialnych, wedr? si? do kr?lestwa i opadn? na Kr?g niby szara?cza. Zrabuj?, co jeszcze pozosta?o na jej ziemiach ojczystych, a na to nie mog?a pozwoli?. Luanda pa?a?a nienawi?ci? do Romulusa ka?d? cz?stk? swego jestestwa; nienawidzi?a wszystkich imperialnych wojownik?w, a najbardziej Andronicusa. Rozszala? si? wicher i poczu?a, jak jego zimne podmuchy ocieraj? si? o jej ogolon? na ?yso g?ow?. J?kn??a, przypomniawszy sobie sw? ogolon? g?ow?, poni?enie, jakiego do?wiadczy?a z r?k tych bestii. Ukatrupi?aby ka?dego jednego z nich, gdyby tylko nadarzy?a si? okazja. Gdy Romulus uwolni? j? z obozowiska Andronicusa, Luanda z pocz?tku my?la?a, i? oszcz?dzono jej straszliwego losu, oszcz?dzono jej prowadzania woko?o jak zwierz?cia w Imperium. Lecz Romulus okaza? si? gorszy jeszcze ni? Andronicus. Luanda by?a przekonana, i? gdy tylko przekrocz? ten most, zabije j? – a mo?e i najpierw b?dzie torturowa?. Musia?a znale?? jaki? spos?b, by mu uciec. Romulus pochyli? si? i szepn?? jej do ucha g??bokim, gard?owym g?osem, kt?ry zje?y? w?oski na jej ciele: – Ju? niedaleko, dzierlatko. Luanda musia?a szybko podj?? decyzj?. Nie by?a niewolnic?; by?a pierworodn? c?rk? kr?la. P?yn??a w niej kr?lewska krew, krew wojownik?w, i nie l?ka?a si? nikogo. Uczyni?aby wszystko, co konieczne, gdyby walczy?a z jakimkolwiek przeciwnikiem, nawet tak groteskowym i pot??nym jak Romulus. Luanda zebra?a w sobie resztk? si? i jednym szybkim ruchem wygi??a szyj? w ty?, rzuci?a naprz?d i zatopi?a z?by w gardle Romulusa. Zacisn??a szcz?k? ze wszystkich si?, wgryzaj?c si? coraz mocniej i mocniej, a? jego krew zala?a jej twarz i upu?ci? j? z wrzaskiem. Luanda wspar?a si? na kolanach, obr?ci?a i pu?ci?a biegiem przed siebie, mkn?c przez most w kierunku swej ojczyzny. Us?ysza?a za sob? jego kroki, coraz bli?sze. By? znacznie szybszy, ni? sobie wyobra?a?a i gdy obejrza?a si? przez rami?, ujrza?a, i? zbli?a si? do niej z wyrazem niepohamowanego gniewu na twarzy. Spojrza?a przed siebie i zobaczy?a ziemie Kr?gu, ledwie dwadzie?cia st?p dalej. Przyspieszy?a. B?d?c ledwie kilka krok?w od ziemi, Luanda poczu?a ogromny b?l w kr?gos?upie, gdy Romulus rzuci? si? naprz?d i waln?? ?okciem w jej plecy. Run??a jak d?uga twarz? do ziemi, prosto w py?, maj?c wra?enie, ?e cios ten zmia?d?y? j?. Chwil? p??niej Romulus znalaz? si? na niej. Obr?ci? j? i zdzieli? pi??ci? w twarz. Uderzy? j? tak mocno, ?e ca?a a? si? obr?ci?a i wyl?dowa?a na powr?t w pyle. B?l przeszy? jej szcz?k?, ca?? jej twarz, i niemal straci?a przytomno??. Luanda poczu?a, ?e Romulus unosi j? wysoko i z przera?eniem patrzy?a, jak p?dzi w kierunku skraju mostu, gotuj?c si?, by wyrzuci? j? za jego kraw?d?. Zatrzyma? si? tam, krzycz?c i trzymaj?c j? wysoko nad g?ow?, gotuj?c si?, by wypu?ci? j? z r?k. Luanda spojrza?a w d?? i ujrzawszy stromy spadek wiedzia?a ju?, ?e jej ?ycie niebawem dobiegnie ko?ca. Romulus jednak trzyma? j? nad przepa?ci? w trz?s?cych si? r?kach, zastyg?szy bez ruchu, i najwyra?niej zmieni? zdanie. Gdy jej ?ycie wisia?o na w?osku, Romulus zdawa? si? rozmy?la?. Bez w?tpienia, miotany w?ciek?o?ci?, chcia? wyrzuci? j? za kraw?d? – lecz nie m?g?. Potrzebowa? jej, by osi?gn?? to, czego pragn??. Wreszcie opu?ci? j? i jeszcze cia?niej opl?t? wok?? niej r?ce, niemal pozbawiaj?c j? tchu. Nast?pnie pu?ci? si? biegiem nad Kanionem, zmierzaj?c zn?w w kierunku swych ludzi. Tym razem Luanda zwisa?a bezw?adnie, s?aniaj?c si? z b?lu. Nie mog?a zrobi? ju? nic wi?cej. Pr?bowa?a – lecz na pr??no. Teraz mog?a ju? tylko patrze?, jak jej los wype?nia si?, krok za krokiem. Romulus ni?s? j? nad Kanionem, a mg?a k??bi?a si? i osnuwa?a j?, po czym znika?a r?wnie szybko. Luanda mia?a wra?enie, jak gdyby zabierano j? na inn? planet?, do miejsca, z kt?rego nigdy nie powr?ci. Dotarli w ko?cu na przeciwny kraniec Kanionu i gdy Romulus da? ostatni krok, peleryna okrywaj?ca jego ramiona zadr?a?a g?o?no, a wok?? niej rozesz?a si? czerwona po?wiata. Romulus rzuci? Luand? niczym w?r ziemniak?w, a ona run??a na ziemi? mocno, uderzaj?c si? w g?ow?, i leg?a bez ruchu. ?o?nierze Romulusa stali przed nimi na skraju mostu, wgapiaj?c si? w nich, wyra?nie l?kaj?c si? da? krok naprz?d i sprawdzi?, czy Tarcza w istocie opad?a. Romulus, rozw?cieczony, schwyci? jednego z nich, uni?s? go wysoko i cisn?? na most, prosto w niewidzialn? barier?, gdzie niegdy? znajdowa?a si? Tarcza. ?o?nierz uni?s? d?onie i krzykn??, gotuj?c si? na pewn? ?mier?. Spodziewa? si? zosta? rozniesiony na strz?py. Lecz tym razem zdarzy?o si? co? zgo?a innego. ?o?nierz przeci?? powietrze, wyl?dowa? na mo?cie i przetoczy? si?. Wszyscy przygl?dali si? w milczeniu, jak zatrzymuje si? – ?ywy. ?o?nierz odwr?ci? si?, usiad? i spojrza? na nich, bardziej jeszcze zdumiony ni? oni. Uda?o mu si?. To mog?o oznacza? tylko jedno: Tarcza opad?a. Armia Romulusa wypu?ci?a z siebie g?o?ny okrzyk i natar?a jak jeden m??. Wdarli si? wszyscy na most, p?dz?c ku Kr?gowi. Luanda skuli?a si?, usi?uj?c nie zosta? przez nich stratowan?, a oni p?dzili obok niej, niby stado s?oni, zmierzaj?c ku jej ojczy?nie. Patrzy?a z przestrachem. Jej kr?lestwo nigdy ju? nie b?dzie takie, jakim przywyk?a je zna?. ROZDZIA? TRZECI Reece sta? na skraju do?u z law? i z niedowierzaniem patrzy? w d??. Ziemia pod nim gwa?townie si? trz?s?a. Ledwie pojmowa?, co w?a?nie uczyni?, a mi??nie wci?? bola?y go od upuszczenia g?azu, od wrzucenia Miecza Przeznaczenia do do?u. Zniszczy? w?a?nie najpot??niejsz? bro? w Kr?gu, legendarny or??, miecz, kt?ry nale?a? do jego przodk?w od wielu pokole?, bro? Wybra?ca, jedyn? bro? podtrzymuj?c? Tarcz?. Cisn?? go w d?? z p?ynnym ogniem i na w?asne oczy widzia?, jak si? topi, jak poch?ania go ogromny kr?g czerwieni, i znika w nico?ci. Przepada na zawsze. Ziemia pocz??a trz??? si? i od tego momentu trz?sienie nie ustawa?o. Reece z trudem utrzymywa? r?wnowag?, podobnie jak pozostali. Odsun?? si? od kraw?dzi do?u. Mia? wra?enie, i? ?wiat doko?a niego rozpada si?. Co te? najlepszego uczyni?? Czy zniszczy? Tarcz?? I Kr?g? Czy?by pope?ni? najwi?kszy b??d w swoim ?yciu? Reece usi?owa? ukoi? nerwy, t?umacz?c sobie, i? nie mia? innego wyboru. G?az i Miecz by?y zbyt ci??kie, by mogli je st?d wynie?? – a co dopiero, by si? z nimi wspina? – czy te? biec i pozostawi? w tyle tych gwa?townych dzikus?w. Znalaz? si? w rozpaczliwej sytuacji, kt?ra wymaga?a rozpaczliwych ?rodk?w. Ich rozpaczliwa sytuacja nie uleg?a zmianie od tamtego czasu. Reece s?ysza? woko?o siebie g?o?ne krzyki i odg?osy tysi?cy tych stwor?w, szcz?kaj?cych z?bami w spos?b, kt?ry przyprawia? go o g?si? sk?rk?, ?miej?cych si? i warcz?cych jednocze?nie. Brzmia?y jak stado szakali. Najwyra?niej Reece rozw?cieczy? ich; odebra? im ich cenn? zdobycz, a oni najpewniej uznali, ?e musi im za to zap?aci?. Cho? ju? kilka chwil temu sytuacja by?a z?a, teraz pogorszy?a si? jeszcze. Reece dojrza? pozosta?ych – Eldena, Indr?, O’Connora, Convena, Kroga i Sern? – spogl?daj?cych  z przera?eniem w d?? z law?, a nast?pnie odwracaj?cych si? i rozgl?daj?cych w rozpaczy. Z ka?dej strony naciera?y na nich tysi?ce Faw?w. Reece zdo?a? uratowa? Miecz, lecz nie obmy?li? dalszego planu, nie przemy?la?, jak wydosta? siebie i pozosta?ych z opa??w. Wci?? byli otoczeni z ka?dej strony, bez mo?liwo?ci ucieczki. Reece by? zdecydowany znale?? wyj?cie, a teraz, gdy nie musieli ju? k?opota? si? Mieczem, mogli przynajmniej porusza? si? ?ywiej. Reece doby? miecza, kt?ry przeci?? powietrze z charakterystycznym ?wistem. Dlaczeg?? mia?by siedzie? i czeka?, a? te stwory zaatakuj?? Przynajmniej polegnie w walce. – DO ATAKU! – krzykn?? Reece do pozosta?ych. Wszyscy dobyli swej broni i zebrali si? za nim. Ruszyli w jego ?lady, gdy Reece rzuci? si? w stron? przeciwn? od do?u z law?, prosto w ci?b? Faw?w, siek?c mieczem na wszystkie strony, zabijaj?c ich na prawo i lewo. Obok niego Elden uni?s? top?r i ci?? dwie g?owy naraz, a O’Connor doby? ?uku i wypuszcza? strza?y w biegu, k?ad?c wszystkich tych, kt?rzy stan?li mu na drodze. Indra ruszy?a naprz?d i swym kr?tkim mieczem d?gn??a w serce dw?ch, podczas gdy Conven doby? dwu mieczy i krzycz?c jak szaleniec rzuci? si? naprz?d, wymachuj?c nimi w?ciekle i zabijaj?c Faw?w woko?o siebie. Serna dzier?y? sw?j buzdygan, a Krog w??czni?, os?aniaj?c ty?y. Byli niby machina do walki. Walczyli jak jeden m??, ile starczy?o im si?, wycinaj?c ?cie?k? w g?stwie Faw?w i rozpaczliwie szukaj?c drogi ucieczki. Reece poprowadzi? ich ku niewielkiemu wzg?rzu, zmierzaj?c ku wy?ej po?o?onemu terenowi. Id?c, ?lizgali si? po stromym, b?otnistym zboczu, a ziemia nadal si? trz?s?a. Stracili nieco rozp?d i kilku Faw?w skoczy?o na Reece’a, drapi?c go i gryz?c. Obr?ci? si? i zdzieli? ich pi??ci?; uparcie si? go trzyma?y, lecz zdo?a? je str?ci?, pos?a? kopniakiem w ty? i d?gn?? nim zdo?a?y ponownie zaatakowa?. Podrapany i poobijany Reece walczy? dalej co si?, podobnie jak pozostali, by wspi?? si? na wzniesienie i wydosta? si? z tego miejsca. Gdy dotarli w ko?cu na szczyt, Reece odczu? chwilow? ulg?. Zatrzyma? si?, z trudem chwytaj?c powietrze. W oddali dojrza? ?cian? Kanionu, nim ponownie przykry?a j? g?sta mg?a. Wiedzia?, i? tam znajduje si? droga ratunku, kt?ry zaprowadzi ich z powrotem na g?r?, i wiedzia?, i? musz? tam dotrze?. Reece obejrza? si? przez rami? i ujrza? tysi?ce Faw?w p?dz?cych ku wzniesieniu, ku nim, bzycz?cych, szcz?kaj?cych z?bami, wydaj?cych z siebie potworny d?wi?k, g?o?niejszy ni? uprzednio, i wiedzia?, i? nie pozwol? im odej??. – A co ze mn?? – przeci?? powietrze jaki? g?os. Reece odwr?ci? si? i ujrza? z ty?u Centr?. Wci?? trzymano go sp?tanego, obok przyw?dcy, a jeden z Faw?w nadal przyciska? mu n?? do gard?a. – Nie zostawiajcie mnie tu! – wykrzykn??. – Oni mnie zabij?! Reece sta? w miejscu, a wewn?trz niego rozgorza?a frustracja. Co oczywiste, Centra mia? racj?: zabij? go. Reece nie m?g? go tam zostawi?; post?pi?by wbrew swemu kodeksowi honoru. Wszak Centra przyszed? im z pomoc?, gdy jej potrzebowali. Reece sta? bez ruchu, wahaj?c si?. Odwr?ci? si? i ujrza? w oddali ?cian? Kanionu, wyj?cie, kt?re go przyzywa?o. – Nie mo?emy po niego wr?ci?! – rzek?a Indra gor?czkowo. – Ukatrupi? nas wszystkich. Kopn??a Fawa, kt?ry zbli?y? si? do niej, a ten polecia? w ty?, zsuwaj?c si? na plecach po stoku. – Nawet nam samym trudno b?dzie uj?? z ?yciem! – zawo?a? Serna. – On nie jest jednym z nas! – rzek? Krog. – Nie mo?emy stawia? naszej grupy w niebezpiecze?stwie przez wzgl?d na niego! Reece sta? bez ruchu, rozmy?laj?c. Fawowie zbli?ali si? i wiedzia?, ?e musi zadecydowa?. – Zgadza si? – przyzna? Reece. – Nie jest jednym z nas. Lecz pom?g? nam. I jest dobrym cz?ekiem. Nie mog? pozostawi? go na ?asce tych stwor?w. Nikt nie zostaje z ty?u! – rzek? Reece stanowczo. Reece pocz?? kierowa? si? w d?? zbocza, by wr?ci? po Centr? – jednak?e nim zdo?a? to zrobi?, Conven raptownie wyrwa? przed siebie i rzuci? si? w d??, zeskakuj?c i ze?lizguj?c si? po b?otnistym zboczu, stopami naprz?d, z wyci?gni?tym mieczem, i siek?c po drodze, u?miercaj?c Faw?w na lewo i prawo. Powraca? do miejsca, z kt?rego przyszli, w pojedynk?, nierozwa?nie, rzucaj?c si? w grupki Faw?w, i jakim? sposobem udawa?o mu si? z zapami?taniem torowa? sobie przez nich drog?. Reece pod??a? tu? za nim. – Wy pozosta?cie tutaj! – wykrzykn?? do pozosta?ych. – Czekajcie, a? wr?cimy! Reece poszed? w ?lady Convena, siek?c Faw?w na prawo i lewo; zr?wna? si? z nim i zabezpiecza? ty?y. We dw?ch przedzierali si? w d??, po Centr?. Conven rzuci? si? naprz?d, przecinaj?c g?stw? Faw?w, a Reece torowa? sobie drog? do Centry, kt?ry przygl?da? si? mu wyba?uszonymi ze strachu oczyma. Jeden z Faw?w uni?s? sztylet, by poder?n?? gard?o Centrze, lecz Reece nie pozwoli? mu na to: da? krok naprz?d, uni?s? miecz, obra? cel i cisn?? nim z ca?ej si?y. Miecz przeci?? powietrze, obracaj?c si? doko?a w?asnej osi, i zatopi? si? w gardle Fawa nim zdo?a? zabi? Centr?. Centra wrzasn??, gdy obejrza? si? i ujrza? martwego Fawa, ledwie kilka cali od siebie. Ich twarze niemal si? styka?y. Ku zaskoczeniu Reece’a, Conven nie ruszy? ku Centrze; miast tego pobieg? dalej, w g?r? niewielkiego wzniesienia. Reece podni?s? wzrok i z przera?eniem patrzy? na to, co robi Conven, kt?ry zdawa? si? lgn?? ku ?mierci. Wycina? ?cie?k? przez grup? Faw?w otaczaj?cych ich przyw?dc?, kt?ry siedzia? na swym podwy?szeniu, przygl?daj?c si? bitwie. Conven zabija? ich na prawo i lewo. Nie spodziewali si? tego, to wszystko dzia?o si? zbyt szybko, by kt?ry? z nich zd??y? zareagowa?. Reece poj??, i? Conven mierzy w przyw?dc?. Conven zbli?y? si?, skoczy?, uni?s? miecz, a gdy przyw?dca poj??, co zamierza uczyni? i usi?owa? si? wymkn??, Conven d?gn?? go w serce. Przyw?dca wrzasn?? – i nagle rozleg? si? ch?r dziesi?ciu tysi?cy wrzask?w wszystkich Faw?w, jak gdyby to ich d?gni?to. Jak gdyby wszyscy mieli ten sam uk?ad nerwowy – a Conven go przerwa?. – Nie powiniene? by? tego czyni? – rzek? Reece do Convena, gdy stan?? ponownie u jego boku. – Rozp?ta?e? wojn?. Reece przygl?da? si? z przera?eniem, jak niewielkie wzniesienie p?ka i wysypuj? si? z niego tysi?ce Faw?w, roj?cych si? niby mr?wki. Reece poj??, i? Conven zabi? ich kr?low? matk?, i? wznieci? gniew wszystkich tych stworze?. Ziemia zadr?a?a od tupotu ich st?p, gdy szcz?kaj?c z?bami, p?dzili wprost na Reece’a, Convena i Centr?. – NAPRZ?D! – krzykn?? Reece. Reece pchn?? Centr?, kt?ry zastyg? w miejscu, zaszokowany, i wszyscy odwr?cili si? i ruszyli w kierunku pozosta?ych, z trudem pokonuj?c stok b?otnistego wzg?rza. Reece poczu?, jak jeden z Faw?w skacze mu na plecy i powala go. Poci?gn?? go za kostki w d?? zbocza i zbli?y? k?y ku jego szyi. Strza?a poszybowa?a obok g?owy Reece’a i rozleg? si? d?wi?k grotu zatapiaj?cego si? w ciele. Podni?s?szy wzrok, na szczycie wzniesienia Reece ujrza? O’Connora z ?ukiem w d?oni. Centra pom?g? Reece’owi stan?? na nogi, a Conven os?ania? ty?y, odpieraj?c Faw?w. Pokonali w ko?cu pozosta?? cz??? drogi ku szczytowi wzniesienia i dotarli do pozosta?ych. – Dobrze, ?e?cie wr?cili! – zawo?a? Elden, rzucaj?c si? naprz?d i k?ad?c kilku Faw?w toporem. Reece stan?? na szczycie i spojrza? we mg??, zastanawiaj?c, kt?r?dy p?j??. Droga rozwidla?a si? na dwoje i Reece mia? zamiar obra? t? skr?caj?c? w prawo. Wtem nagle Centra min?? go p?dem, skr?caj?c w lewo. – Za mn?! – zawo?a?, nie zatrzymuj?c si?. – To jedyne wyj?cie! Tysi?ce Faw?w pocz??y wbiega? na wzg?rze, a Reece i pozostali odwr?cili si? i ruszyli za Centr?, ?lizgaj?c si? i zje?d?aj?c po drugiej jego stronie. Ziemia dr?a?a nadal. Pod??ali za Centr?, a Reece by? niewymownie wdzi?czny, i? ocali? mu ?ycie. – Musimy odnale?? ?cian? Kanionu! – zawo?a? Reece, nie b?d?c pewnym, w kt?rym kierunku zmierza Centra. Parli przed siebie, lawiruj?c mi?dzy g?sto poros?ymi, s?katymi drzewami, z trudem nad??aj?c za Centr?, kt?ry wprawnie porusza? si? we mgle po wyboistym, piaszczystym szlaku, pooranym korzeniami. – Uda nam si? je zmyli? tylko w jeden spos?b! – zawo?a? Centra przez rami?. – Pod??ajcie za mn?! Trzymali si? tu? za biegn?cym Centr?, potykaj?c si? o korzenie, drapani przez ga??zie. Reece z trudem by? w stanie dostrzec cokolwiek przez g?stniej?c? mg??. Nie raz potkn?? si? na wyboistej ?cie?ce. Biegli, a? bola?o ich w p?ucach, a za nimi wci?? rozlega?o si? paskudne skrzeczenie tysi?cy tych stwor?w, nieustannie si? do nich zbli?aj?cych. Elden i O’Connor pomagali Krogowi, i to ich spowalnia?o. Reece modli? si?, by Centra wiedzia?, dok?d zmierza; nie widzia? st?d wcale ?ciany Kanionu. Nagle Centra zatrzyma? si?, wyci?gn?? d?o? i klapn?? Reece’a w pier?, a? ten zatrzyma? si? raptownie. Reece spojrza? w d?? i u swych st?p ujrza? stromy spadek, uchodz?cy wprost w rw?c? rzek?. Reece, sko?owany, odwr?ci? si? ku Centrze. – Woda – wyja?ni? Centra, z trudem chwytaj?c powietrze. – L?kaj? si? przekroczy? wod?. Pozostali zatrzymali si? raptownie obok nich, wpatruj?c si? w d??, w rycz?cy nurt, i pr?buj?c z?apa? oddech. – To wasza jedyna szansa – doda? Centra. – Przekroczcie rzek?, a na chwil? zatrzecie sw?j ?lad i zyskacie czas. – Ale w jaki spos?b? – spyta? Reece, wpatruj?c si? w spienione zielone wody. – Pr?d nas zabije! – wykrzykn?? Elden. Centra u?miechn?? si? pod nosem. – To najmniejsze z waszych zmartwie? – odrzek?. – W wodach tych roi si? od Fouren?w – najstraszliwszych zwierzy, jakie istniej?. Wpadnijcie do nich, a rozedr? was na strz?py. Reece spojrza? w d??, na wod?, my?l?c. – Nie mo?emy zatem przeby? jej wp?aw – rzek? O’Connor. – A nie widz? ?adnej ?odzi. Reece obejrza? si? przez rami?. Odg?osy Faw?w stawa?y si? coraz g?o?niejsze. – Wasz? jedyn? szans? jest to – rzek? Centra, si?gaj?c w ty? i przyci?gaj?c d?ugie pn?cze uczepione drzewa, kt?rego ga??zie zwiesza?y si? nad rzek?. – Musimy si? przehu?ta? na drug? stron? – doda?. – Nie ze?lizgnijcie si?. I nie spadnijcie tu? przed brzegiem. Pchnijcie j? z powrotem do nas, gdy b?dziecie po drugiej stronie. Reece spojrza? na wzburzon? wod? i ujrza? niedu?e, paskudne stworzenia, po?yskuj?ce na ???to i wyskakuj?ce nad powierzchni?, niby samog?owy. Mia?y olbrzymie paszcze, kt?rymi k?apa?y, wydaj?c przy tym dziwne odg?osy. By?y ich tam ca?e ?awice i wygl?da?y, jak gdyby czeka?y na sw?j kolejny posi?ek. Reece obejrza? si? przez rami? i na widnokr?gu ujrza? zbli?aj?c? si? armi? Faw?w. Nie mieli wyboru. – P?jd? pierwszy – rzek? Centra do Reece’a. Reece potrz?sn?? g?ow?. – P?jd? ostatni – odrzek?. – Na wypadek, gdyby nie wszyscy zd??yli. Ty p?jd? pierwszy. Ty nas tu przyprowadzi?e?. Centra skin?? g?ow?. – Nie musisz mnie prosi? dwa razy – rzek? z u?miechem, nerwowo zerkaj?c na nadchodz?cych Faw?w. Centra zacisn?? d?onie na pn?czu i z krzykiem podskoczy?. Przehu?ta? si? szybko nad wod?, zwisaj?c na pn?czu nisko, unosz?c nogi nad wod? i k?api?cymi stworami. W ko?cu wyl?dowa? na drugim brzegu, upadaj?c na ziemi?. Uda?o mu si?. Centra wsta? z u?miechem na ustach; schwyci? rozko?ysane pn?cze i pos?a? je z powrotem na drug? stron? rzeki. Elden wyci?gn?? d?o?, schwyci? je i poda? Indrze. – Damy przodem – rzek?. Indra skrzywi?a si?. – Nie potrzebuj? lepszego traktowania – powiedzia?a. – Jeste? du?y. Mo?esz przerwa? pn?cze. P?jd? i miej to z g?owy. Nie wpadnij – albo ta kobieta b?dzie musia?a ci? ratowa?. Elden skrzywi? si?, chwytaj?c pn?cze. Nie ubawi?y go s?owa Indry. – Usi?owa?em jedynie pom?c – rzek?. Elden skoczy? z krzykiem, poszybowa? w powietrzu i wyl?dowa? na drugim brzegu obok Centry. Pos?a? lin? z powrotem i nadesz?a kolej O’Connora, za nim Serny, po nim Indry i Convena. Pozostali jedynie Reece i Krog. – C??, wygl?da na to, i? zostali?my tylko my dwaj – rzek? Krog do Reece’a. – Dalej. Ocal siebie – powiedzia? Krog, zerkaj?c nerwowo przez rami?. – Fawowie s? zbyt blisko. Nam obu si? nie uda. Reece pokr?ci? g?ow?. – Nikt nie zostaje z ty?u – rzek?. – Je?li ty si? nie ruszysz, ja tak?e tu pozostan?. Obaj tkwili uparcie w miejscu, a Krog zdawa? si? coraz bardziej podenerwowany. Pokr?ci? g?ow?. – Jeste? g?upcem. Dlaczego tak ci na mnie zale?y? Ja nie dba?bym o ciebie cho?by w po?owie tak bardzo. – Jestem teraz przyw?dc?, co czyni mnie odpowiedzialnym za ciebie – odrzek? Reece. – Nie dbam o ciebie. Dbam o honor. A m?j honor nakazuje mi nie pozostawia? nikogo z ty?u. Obydwaj obr?cili si? nerwowo, gdy dotar? do nich pierwszy z Faw?w. Reece da? krok naprz?d, a Krog wraz z nim, i ci?li mieczami, zabijaj?c kilku. – P?jdziemy razem! – zawo?a? Reece. Nie trac?c ju? ani chwili, Reece pochwyci? Kroga, przerzuci? sobie przez rami?, schwyci? lin? i obaj krzykn?li, skacz?c w powietrze na chwil? przed tym, jak Fawowie wpadli na brzeg. We dw?ch przecinali powietrze, lec?c na drug? stron?. – Pomocy! – krzykn?? Krog. Krog ze?lizgiwa? si? z ramienia Reece’a i pochwyci? si? pn?cza; by?o ono teraz jednak?e mokre od drobnych kropelek wody i d?o? Kroga ze?lizgn??a si? z niego, a on sam run?? do wody. Reece wyci?gn?? d?o?, by go pochwyci?, lecz dzia?o si? to zbyt szybko: serce mu zamar?o, gdy zmuszony by? patrze?, jak Krog spada, wymykaj?c si? z jego d?oni, wprost we wzburzon? wod?. Reece wyl?dowa? na drugim brzegu i przetoczy? si? po ziemi. Poderwa? si? na nogi, got?w pospieszy? na powr?t w stron? wody – lecz nim zd??y? zareagowa?, Conven wypu?ci? si? z grupy, rzuci? si? naprz?d i skoczy? g?ow? do przodu w rw?c? rzek?. Reece i pozostali przygl?dali si? z zapartym tchem. Reece zastanawia? si?, czy Conven by? w istocie tak odwa?ny? Czy te? lgn?? do ?mierci? Conven bez cienia strachu pokonywa? rw?cy nurt. Dotar? do Kroga, jakim? cudem niepogryziony przez te stwory, i schwyci? go, m??c?cego woko?o r?koma. Zarzuci? r?k? doko?a jego ramienia i utrzymywa? go na powierzchni. Conven ruszy? pod pr?d, zmierzaj?c ku brzegowi. Nagle Krog wrzasn??: – MOJA NOGA! Wykr?ci? si? z b?lu, gdy jeden z Fouren?w, kt?rego ???te ?uski po?yskiwa?y w wodzie, wgryz? si? w jego nog?. Conven p?yn?? i p?yn??, a? w ko?cu zbli?y? si? do brzegu, a Reece i pozostali schwycili ich i wyci?gn?li. Wtem ?awica Fouren?w wyskoczy?a za nimi w powietrze, a Reece i reszta odepchn?li je. Krog m??ci? doko?a r?koma, a spojrzawszy w d?? Reece spostrzeg?, ?e Fouren wci?? tkwi w jego nodze; Indra doby?a swego sztyletu, pochyli?a si? i zatopi?a go w udzie Kroga, odrywaj?c zwierz?. Krog wrzasn??, a Fouren rzucaj?c si? upad? na brzeg, a nast?pnie na powr?t do wody. – Nienawidz? ci?! – wycedzi? do niej Krog przez z?by. – I dobrze – odrzek?a Indra, nie przej?wszy si? zbytnio. Reece spojrza? na Convena, kt?ry sta? przed nim, ociekaj?c wod?. By? pe?en podziwu dla jego nieustraszono?ci. Conven patrzy? na niego z kamiennym wyrazem twarzy i Reece ze zdumieniem zauwa?y?, i? w jego rami? wgryz? si? Fouren, trzepocz?cy w powietrzu. Reece z niedowierzaniem patrzy?, jak Conven spokojnie, niespiesznie si?ga do niego, odrywa i wrzuca na powr?t do wody. – Nie sprawi?o ci to b?lu? – spyta? sko?owany Reece. Conven wzruszy? ramionami. Reece nigdy nie troska? si? o Convena tak bardzo, jak teraz; cho? podziwia? jego odwag?, nie mie?ci?o mu si? w g?owie, i? by? tak nierozwa?ny. Bez chwili zastanowienia skoczy? prosto w ?awic? przera?liwych stworze?. Setki Faw?w zatrzyma?y si? po drugiej stronie rzeki, patrz?c za nimi rozw?cieczone i szcz?kaj?c z?bami. – Teraz ju? – rzek? O’Connor. – Nic nam nie grozi. Centra pokr?ci? g?ow?. – Teraz – owszem. Lecz Fawowie s? sprytni. Wiedz?, ?e rzeka zakr?ca. Obior? d?u?sz? drog?, obiegn?, znajd? przej?cie. Niebawem zjawi? si? po naszej stronie. Nie mamy wiele czasu. Musimy rusza? dalej. Pobiegli za Centr?, kt?ry prowadzi? ich przez egzotyczne ziemie, przez pola b?otne, pomi?dzy wybuchaj?cymi gejzerami. Biegli i biegli, a? wreszcie mg?a unios?a si? i Reece uradowa? si? ujrzawszy przed nimi ?cian? Kanionu, jego po?yskuj?cy kamie?. Podni?s? wzrok. ?ciany urwiska zda?y mu si? nieprawdopodobnie wysokie. Nie wiedzia?, jakim sposobem zdo?aj? si? po nich wspi??. Reece sta? u boku pozosta?ych i przera?ony patrzy? w g?r?. ?ciana zda?a mu si? teraz jeszcze bardziej olbrzymia ni? wtedy, gdy schodzili. Rozejrza? si? na boki, ujrza?, i? wszyscy s? wyczerpani i zamy?li? si? nad tym, jakim sposobem mieliby si? po niej wspi??. Ka?dy z nich by? wycie?czony, poobijany, znu?ony walk?. D?onie i stopy mieli poocierane. Jakim sposobem mieliby wspi?? si? w g?r?, gdy ca?e si?y spo?ytkowali, schodz?c tutaj? – Nie podo?am – wydysza? Krog ?ami?cym si? g?osem. Reece czu? to samo, cho? nie przyzna? tego. Byli osaczeni. Pozostawili Faw?w w tyle, lecz nie na d?ugo. Niebawem odnajd? ich i wszyscy padn? z r?ki przewy?szaj?cego ich liczebnie wroga. Ca?a ta ci??ka praca, ca?y ich wysi?ek – wszystko na pr??no. Reece nie chcia? tutaj gin??. Nie w tym miejscu. Je?li mia? straci? ?ycie, pragn??, by sta?o si? to tam, na g?rze, na jego ziemi, z Selese u boku. Gdyby tylko m?g? otrzyma? jeszcze jedn? szans?, by wymkn?? si? przeciwnikowi. Reece us?ysza? przera?liwy d?wi?k i obejrzawszy si? ujrza? Faw?w, mo?e ze sto jard?w od nich. Stwory w sile tysi?cy okr??y?y ju? rzek? i szybko zmniejsza?y dziel?c? ich odleg?o??. Wszyscy wyci?gn?li sw? bro?. – Nie mamy dok?d uciec – rzek? Centra. – B?dziemy zatem walczy? na ?mier? i ?ycie! – zawo?a? Reece. – Reece! – rozleg? si? g?os. Reece podni?s? wzrok ku ?cianie Kanionu, a gdy k??by mg?y rozrzedzi?y si?, zobaczy? twarz, kt?r? z pocz?tku wzi?? za zjaw?. Nie m?g? w to uwierzy?. Tam, nad sob?, ujrza? kobiet?, o kt?rej w?a?nie my?la?. Selese. C?? ona tutaj robi?a? Jak tutaj dotar?a? I kim by?a kobieta, kt?ra jej towarzyszy?a? Wygl?da?a jak Illepra, kr?lewska uzdrowicielka. Zwiesza?y si? na ?cianie urwiska na d?ugiej, grubej linie, oplataj?cej je w pasie i wok?? d?oni. Schodzi?y w d?? szybko, po d?ugiej, grubej linie, takiej, kt?ra nie wy?lizgiwa?a si? z r?k. Selese przechyli?a si? i zrzuci?a reszt? w d??, a ta opad?a dobre pi??dziesi?t st?p, niby manna z nieba, i wyl?dowa?a pod stopami Reece’a. To by?a ich droga powrotna. Nie zawahali si?. Rzucili si? w jej kierunku i po kilku chwilach wspinali si? ju? tak szybko, jak tylko mogli. Reece pozwoli?, by wszyscy poszli przed nim, a gdy wskoczy? na lin? jako ostatni, wspi?? si? i wci?gn?? j? za sob?, tak by Fawowie nie mogli jej dosi?gn??. Gdy lina by?a ju? w g?rze, nadbiegli Fawowie, wyci?gaj?c ku nim r?ce i podskakuj?c, by schwyci? stopy Reece’a. Niewiele brakowa?o, lecz Reece’owi uda?o si? im wymkn??. Reece zatrzyma? si?, gdy zr?wna? si? z Selese, kt?ra czeka?a na niego na wyst?pie skalnym; nachyli? si? i poca?owali si?. – Kocham ci? – rzek? Reece, a ca?e jego jestestwo wype?nione by?o mi?o?ci? do niej. – A ja ciebie – odrzek?a. Odwr?cili si? i ruszyli w g?r? ?ciany Kanionu wraz z innymi. Wspinali si? coraz wy?ej i wy?ej. Wkr?tce znajd? si? w domu. Reece nie m?g? w to uwierzy?. W domu. ROZDZIA? CZWARTY Alistair bieg?a p?dem przez pole bitwy, na kt?rym panowa? chaos, przemykaj?c pomi?dzy ?o?nierzami, tocz?cymi za?arty b?j z armi? nieumar?ych powstaj?c? doko?a nich. ?o?nierze zabijali upiory – a upiory zabija?y ?o?nierzy, i powietrze wype?nione by?o j?kami i krzykami. Gwardzistom, MacGilom i silesianom nie brak by?o odwagi – lecz stawali naprzeciw znacznie liczniejszego przeciwnika. Na miejsce ka?dego zabitego nieumar?ego pojawia?o si? trzech kolejnych. Alistair spostrzeg?a, i? to tylko kwestia czasu, nim wszyscy jej ludzie zostan? starci w proch. Zdwoi?a tempo i p?dzi?a co tchu, a? bola?y j? p?uca. Uchyli?a si?, gdy jeden z nieumar?ych zamierzy? si? na jej twarz i krzykn??a, gdy inny drasn?? j? w rami?, a? z rany doby?a si? krew. Nie zatrzymywa?a si?, by stan?? z nimi do walki. Nie by?o na to czasu. Musia?a odnale?? Argona. Zmierza?a w kierunku miejsca, w kt?rym ostatnio go widzia?a, gdy po walce z Rafim osun?? si? na ziemi? z wysi?ku. Modli?a si?, by nie okaza?o si?, ?e go to zabi?o, by mog?a go dobudzi? i by zdo?a?a to uczyni?, nim ona i wszyscy jej ludzie zgin?. Nagle drog? zast?pi? jej kolejny nieumar?y i Alistair wyci?gn??a przed siebie d?o?; pos?ana przez ni? bia?a kula ?wiat?a uderzy?a go w pier?, a? polecia? na plecy. Stan??o przed ni? kolejnych pi?? potwor?w i Alistair wyci?gn??a d?o? – jednak tym razem zdo?a?a pos?a? tylko jedn? kul? ?wiat?a i pozosta?e cztery stwory ruszy?y na ni?. Ze zdumieniem spostrzeg?a, i? jej moce s? ograniczone. Alistair przygotowa?a si? na atak, gdy stwory zbli?a?y si? – lecz wtem jej uszu dobieg?o warczenie i obejrzawszy si? ujrza?a Krohna, skacz?cego obok niej i zatapiaj?cego k?y w ich gard?ach. Nieumarli zwr?cili si? w jego kierunku i Alistair dojrza?a szans?, by si? im wymkn??. Buchn??a ?okciem jednego z nich, przewracaj?c go, i ruszy?a przed siebie. Zrozpaczona Alistair torowa?a sobie drog? przez panuj?cy na polu bez?ad. Upior?w przybywa?o z ka?d? chwil? i jej ludzie byli odpierani. Unikaj?c cios?w i lawiruj?c pomi?dzy walcz?cymi, wy?oni?a si? wreszcie na niewielkim placu, miejscu, w kt?rym – jak pami?ta?a – widzia?a Argona. Alistair rozejrza?a si? uwa?nie po ziemi, zrozpaczona, i w ko?cu pomi?dzy trupami spostrzeg?a go. Le?a? skulony na ziemi, w miejscu, gdzie opad? z si?, na niewielkim placu. Najwyra?niej rzuci? jakie? zakl?cie, by trzyma? innych z dala od siebie. By? nieprzytomny i Alistair spiesz?c do niego modli?a si?, by nadal ?y?. Zbli?ywszy si?, Alistair poczu?a, i? osnuwa j? magiczna ba?ka ochronna. Przykl?kn??a przy Argonie i odetchn??a, wreszcie bezpieczna przed bojem, kt?ry toczy? si? doko?a niej, znajduj?c wytchnienie w oku cyklonu. Przeszy? j? jednak tak?e l?k, gdy spojrza?a na czarnoksi??nika: le?a? z zamkni?tymi oczyma i nie oddycha?. Ogarn??a j? panika. – Argonie! – zawo?a?a, potrz?saj?c nim za ramiona, dr??c. – Argonie, to ja! Alistair! Przebud? si?! Musisz si? przebudzi?! Argon le?a?, nie reaguj?c, a doko?a niej bitwa gorza?a coraz zacieklejsza. – Argonie, prosz?! Jeste? nam potrzebny. Nie potrafimy zwyci??y? magii Rafiego. Nie posiadamy twych umiej?tno?ci. Prosz?, powr?? do nas. Uczy? to dla Kr?gu. Dla Gwendolyn. Dla Thorgrina. Alistair potrz?sn??a nim, lecz czarnoksi??nik nadal nie reagowa?. By?a zrozpaczona. Wtem nagle co? przysz?o jej do g?owy. Z?o?y?a obie d?onie na jego piersi, zamkn??a oczy i skupi?a si?. Przyzwa?a ca?? wewn?trzn? energi?, kt?ra jeszcze jej pozosta?a i poczu?a, jak po jej d?oniach z wolna rozchodzi si? ciep?o. Gdy podnios?a powieki, ujrza?a, ?e z jej d?oni emanuje b??kitne ?wiat?o, kt?re rozpo?ciera si? nad piersi? i ramionami Argona. Niebawem osnu?o ca?? jego sylwetk?. Alistair u?ywa?a pradawnego zakl?cia, kt?rego niegdy? nauczy?a si?, by przywraca? chorych do zdrowia. Wyka?cza?o j? to i czu?a, jak opuszczaj? j? si?y. S?abn?c, my?la?a o tym, by Argon powr?ci?. Alistair osun??a si?, wycie?czona wysi?kiem, i leg?a u jego boku, zbyt s?aba, by cho?by si? poruszy?. Wtem wyczu?a jaki? ruch i obr?ciwszy si? ku swemu zdumieniu ujrza?a, i? Argon zaczyna si? porusza?. Usiad? i obr?ci? si? do niej, a jego oczy b?yszcza?y tak silnie, ?e a? si? przestraszy?a. Wpatrywa? si? w ni? z kamienn? twarz?, a nast?pnie wyci?gn?? r?k?, schwyci? sw? lask? i podni?s? si?. Wyci?gn?? jedn? d?o?, schwyci? jej r?k? i bez wysi?ku szarpni?ciem postawi? j? na nogi. Gdy trzyma? jej d?o?, czu?a, jak wracaj? jej si?y. – Gdzie on jest? – spyta? Argon. Nie czeka? na odpowied?; jak gdyby wiedz?c dok?adnie, w kt?rym kierunku musi si? uda?, odwr?ci? si? i z lask? w d?oni ruszy? prosto w wir bitwy. Alistair nie pojmowa?a, jak Argon m?g? nie zawahawszy si? wkroczy? pomi?dzy ?o?nierzy. Lecz po chwili to poj??a: by? w stanie utworzy? doko?a siebie magiczn? ba?k? i cho? nieumarli nacierali zewsz?d, ?aden z nich nie by? w stanie si? przez ni? przedrze?. Alistair trzyma?a si? blisko niego, a on szed? bezpiecznie, nieustraszenie przez g?stw? ?o?nierzy, jak gdyby przechadza? si? po ??ce w rozs?oneczniony dzie?. We dwoje przemierzali pole bitwy. Argon milcza?, krocz?c przed siebie, odziany w sw? d?ug? bia?? peleryn?, z kapturem nasuni?tym na g?ow?. Szed? tak szybko, ?e Alistair ledwie by?a w stanie dotrzyma? mu kroku. Zatrzyma? si? wreszcie po?rodku bitwy, na pustym placu, na kt?rego przeciwnym kra?cu sta? Rafi. Rafi wyci?ga? nadal obie r?ce na boki, wywr?ciwszy oczy, i przyzywa? tysi?ce nieumar?ych, kt?rzy wy?aniali si? z rozpadliny w ziemi. Argon uni?s? d?o? wysoko, ponad g?ow?, i skierowa? j? wewn?trzn? stron? ku g?rze, w kierunku nieba. Rozwar? szeroko oczy. – RAFI! – rzuci? prowokuj?cym tonem. Mimo ha?asu g?os Argona przedar? si? przez walcz?cych m??czyzn, i rozbrzmia? a? pod wzg?rzami. Gdy Argon wrzasn??, chmury wysoko na niebie nagle rozst?pi?y si?. Z nieba wprost na jego d?o? sp?yn?? promie? bia?ego ?wiat?a, jak gdyby tworz?c pomost pomi?dzy nim a samymi niebiosami. Strumie? ?wiat?a stawa? si? coraz szerszy i szerszy, niczym tr?ba powietrzna, osnuwaj?c pole bitwy, osnuwaj?c wszystko woko?o niego. Zerwa? si? porywisty wiatr i rozleg? g?o?ny ?wist. Alistair z niedowierzaniem spostrzeg?a, ?e ziemia pod ni? poczyna trz??? si? jeszcze gwa?towniej, a ogromna rozpadlina zaczyna przesuwa? si? w przeciwnym kierunku, z wolna zamykaj?c si?. Dwie cz??ci ziemi pocz??y zbli?a? si? ku sobie, mia?d??c tuziny nieumar?ych, kt?rzy z wrzaskiem usi?owali wype?zn?? na zewn?trz. Po chwili setki nieumar?ych spad?y na powr?t w otch?a? ziemi, a otw?r stawa? si? coraz w??szy. Ziemia zatrz?s?a si? po raz ostatni i zaleg?a cisza, gdy rozpadlina wreszcie po??czy?a si? i ziemia powr?ci?a do poprzedniego stanu, jak gdyby nigdy nie by?o tam najmniejszej szczeliny. Straszliwe, st?umione wrzaski nieumar?ych ponios?y si? w powietrzu. Nasta?a pe?na zdumienia cisza, chwilowa przerwa w bitwie, gdy wszyscy stan?li w bezruchu i przygl?dali si?. Rafi wrzasn??, odwr?ci? si? i utkwi? spojrzenie w Argonie. – ARGONIE! – krzykn??. Nadszed? czas, by dwaj wielcy tytani zmierzyli si? ze sob?. Rafi wybieg? na plac, trzymaj?c sw? czerwon? lask? wysoko w g?rze, a Argon nie zawaha? si? i ruszy? na spotkanie z nim. Zmierzyli si? po?rodku. Ka?dy z nich trzyma? sw? lask? uniesion? wysoko nad g?ow?. Rafi zamachn?? si? na Argona, a ten uni?s? lask? i zablokowa? uderzenie. Woko?o ponios?o si? bia?e ?wiat?o, niby skry, gdy si? zetkn?li. Argon odda? cios, a Rafi go zablokowa?. Przesuwali si? to w jedn? stron?, to w drug?, oddaj?c cios za cios, atakuj?c, blokuj?c, a doko?a rozchodzi?o si? bia?e ?wiat?o. Ziemia dr?a?a przy ka?dym ich uderzeniu i Alistair wyczuwa?a w powietrzu bezmiern? energi?. Wreszcie Argon natrafi? na sposobno?? i zamachn?? si? lask? od do?u, roztrzaskuj?c lask? Rafiego. Ziemia zatrz?s?a si? gwa?townie. Argon da? krok naprz?d, uni?s? lask? wysoko nad g?ow? w obu d?oniach i zatopi? j? w d??, prosto w pier? Rafiego. Rafi wyda? z siebie okropny wrzask, a z jego szeroko rozwartych ust wylecia?y tysi?ce niewielkich nietoperzy. Niebiosa na chwil? zaci?gn??y si? czerni? i g?ste, ciemne chmury zebra?y si? nad g?ow? Rafiego. Tworz?c wir, przemie?ci?y si? w d??, ku ziemi. Poch?on??y go w ca?o?ci, a Rafi zawy?, przecinaj?c powietrze, niesiony w g?r?, ku niebiosom, zmierzaj?c ku jakiemu? okropnemu losowi, kt?rego Alistair wola?a sobie nie wyobra?a?. Argon sta? bez ruchu, dysz?c ci??ko. Woko?o wreszcie zaleg?a cisza. Rafi by? martwy. Armia nieumar?ych pocz??a z krzykiem rozpada? si?, jeden po drugim, na oczach Argona, i ka?dy z nich leg? jako g?ra popio?u. Pole bitwy szybko zape?ni?o si? tysi?cami takich g?r. Jedynie to pozosta?o po mrocznych zakl?ciach Rafiego. Alistair rozejrza?a si? po bitewnym polu i spostrzeg?a, i? tylko jedna walka nie zosta?a jeszcze stoczona: po drugiej stronie placu jej brat, Thorgrin mierzy? si? z ich ojcem, Andronicusem. Wiedzia?a, i? w nadchodz?cej bitwie jeden z tych zdeterminowanych m???w straci ?ycie: jej brat lub ojciec. Modli?a si?, by to jej brat wyszed? z niej bez szwanku. ROZDZIA? PI?TY Luanda le?a?a na ziemi u st?p Romulusa, przygl?daj?c si? z przera?eniem, jak tysi?ce ?o?nierzy imperialnych wlewaj? si? na most i krzycz? triumfalnie, wdzieraj?c si? do Kr?gu. Naje?d?ali jej ziemie ojczyste, a ona nie mog?a temu zaradzi?, siedzia?a jedynie bezradnie i zastanawia?a si?, czy jakim? sposobem to wszystko jej wina. Nie potrafi?a si? powstrzyma? od wra?enia, i? jakim? sposobem jest odpowiedzialna za to, ?e Tarcza opad?a. Luanda odwr?ci?a si? i spojrza?a w stron? horyzontu. Ujrza?a nieko?cz?ce si? zast?py okr?t?w imperialnych i wiedzia?a, i? wkr?tce do Kr?gu b?d? nap?ywa?y ju? nie tysi?ce, a miliony wojownik?w. Jej ludzie zostan? rozgromieni; Kr?g zostanie rozgromiony. Wszystko ju? przepad?o. Luanda przymkn??a powieki i raz po raz potrz?sa?a g?ow?. Niegdy? by?a tak w?ciek?a na Gwendolyn, na swego ojca, ?e z przyjemno?ci? przygl?da?aby si? zniszczeniu Kr?gu. Lecz od czasu zdrady Andronicusa i tego, jak j? potraktowa?, tego, jak ogoli? jej g?ow?, pobi? na oczach swych ludzi, mia?a ju? odmienne zdanie. Zda?a sobie spraw?, jak bardzo nie mia?a racji, jak bardzo naiwna by?a, pn?c si? ku w?adzy. Teraz odda?aby wszystko, byle odzyska? swe dawne ?ycie. Teraz pragn??a jedynie ?ycia wype?nionego spokojem i zadowoleniem. Nie ?akn??a ju? ambicji, nie d??y?a do w?adzy; teraz pragn??a jedynie prze?y? i naprawi? dawne krzywdy. Lecz gdy przygl?da?a si? temu wszystkiemu, Luanda poj??a, i? jest ju? za p??no. Teraz zbli?a? si? kres jej umi?owanej ojczyzny, a ona nie potrafi?a temu zaradzi?. Luanda us?ysza?a okropny odg?os, jakby ?miech po??czony w jedno z warczeniem, a gdy podnios?a wzrok, ujrza?a stoj?cego nad ni? Romulusa. R?koma wspar? si? pod boki i przygl?da? si? temu wszystkiemu, a na jego twarzy kr?lowa? szeroki u?miech zadowolenia, kt?ry ods?ania? jego nier?wne z?by. Odrzuci? g?ow? w ty? i d?ugo ?mia? si? w euforii. Luanda ??dna by?a jego ?mierci; gdyby mia?a sztylet w d?oni, zatopi?aby go w jego sercu. Jednak?e znaj?c go, wiedz?c, jak pot??nie jest zbudowany, jak odporny jest na wszystko, pomy?la?a, ?e sztylet najpewniej nawet nie przeci??by sk?ry. Romulus spojrza? na ni? i jego u?miech ust?pi? miejsca grymasowi. – A teraz – rzek?. – Nadszed? czas, by zabi? ci?, i to powoli. Luanda us?ysza?a charakterystyczny szcz?k i patrzy?a, jak Romulus dobywa broni zatkni?tej za pasem. Wygl?da?a jak kr?tki miecz, lecz zw??a?a si? i ko?czy?a d?ugim, w?skim punktem. By?a to niecna bro?, wyra?nie przeznaczona do zadawania tortur. – Teraz zadam ci du?o b?lu – rzek?. Opu?ci? bro?, a Luanda unios?a r?ce do twarzy, jak gdyby chcia?a to wszystko wyprze?. Zamkn??a oczy i wrzasn??a. Wtem nast?pi?o co? dziwnego: gdy Luanda wrzasn??a, zawt?rowa? jej ryk jeszcze g?o?niejszy. By? to wrzask zwierza. Potwora. Pierwotny ryk, g?o?niejszy i nios?cy si? dalej ni? wszystko, co dotychczas s?ysza?a. By? niby grom rozdzieraj?cy niebo wp??. Luanda otworzy?a oczy i unios?a wzrok ku niebu, zastanawiaj?c si?, czy wyobra?nia p?ata jej figle. Brzmia? jak krzyk samego Boga. Romulus, podobnie zadziwiony, uni?s? wzrok ku niebu, sko?owany. Po wyrazie jego twarzy Luanda pozna?a, i? on tak?e to us?ysza?; nie wy?ni?a sobie tego. Po pierwszym ryku rozbrzmia? drugi, straszniejszy jeszcze ni? poprzedni, tak dziki, tak pot??ny, i? Luanda poj??a, ?e m?g? si? doby? z gard?a jednego tylko stwora. Smoka. Gdy niebosk?on rozst?pi? si?, Luanda oniemia?a z wra?enia na widok dw?ch ogromnych smok?w szybuj?cych wysoko nad nimi. By?y to najwi?ksze i najstraszniejsze stworzenia, jakie kiedykolwiek widzia?a. Przys?ania?y s?o?ce, czyni?c z dnia noc, rzucaj? cie? na nich wszystkich. Bro? Romulusa wysun??a mu si? z d?oni, a usta rozwar?y w szoku. Najwyra?niej i on nie widzia? nigdy niczego podobnego do tych smok?w, lec?cych nisko nad ziemi?, ledwie dwadzie?cia st?p nad ich g?owami, tak, ?e nieomal si? o nich otar?y. Ich wielkie pazury zwiesza?y si? nisko i rykn?wszy ponownie, smoki wygi??y grzbiety w pa??k i rozpostar?y szeroko skrzyd?a. Z pocz?tku Luanda skuli?a si?, zak?adaj?c i? to po ni? przyby?y. Jednak?e gdy patrzy?a, jak lec? nad nimi tak ?ywo, gdy poczu?a, jak podmuch wiatru wzbudzony ich skrzyd?ami j? przewraca, poj??a, i? zmierzaj? gdzie indziej: za Kanion. Do Kr?gu. Smoki musia?y ujrze? ?o?nierzy wlewaj?cych si? do Kr?gu i poj??y, ?e Tarcza opad?a. Musia?y poj??, i? to tak?e ich szansa na to, by dosta? si? do Kr?gu. Luanda patrzy?a jak urzeczona, jak jeden ze smok?w nagle otwiera paszcz?, rzuca si? w d?? i pluje strumieniem ognia w znajduj?cych si? na mo?cie m??czyzn. Rozleg?y si? krzyki tysi?cy ?o?nierzy imperialnych i ponios?y a? pod niebosk?on, gdy poch?on??a ich ogromna ?ciana ognia. Smoki polecia?y dalej. Zia?y ogniem, gdy przelatywa?y nad mostem, spalaj?c wszystkich ludzi Romulusa. Pofrun??y nast?pnie do Kr?gu, pluj?c p?omieniami i unicestwiaj?c ka?dego imperialnego m??a, kt?ry si? tam znalaz?, wzbudzaj?c kolejne fale zniszczenia. Ani si? obejrzeli, a na mo?cie ani w Kr?gu nie pozosta? cho?by jeden imperialny ?o?nierz. Ci, kt?rzy zmierzali w kierunku mostu i zamierzali go przekroczy?, zatrzymali si? raptownie. Nie odwa?yli si? wej??. Miast tego odwr?cili si? i pu?cili biegiem przed siebie, kieruj?c si? z powrotem ku okr?tom. Romulus obr?ci? si? i patrzy? wzburzony na swych uciekaj?cych ludzi. Luanda siedzia?a zaszokowana i poj??a, i? to jej szansa. Co? innego zajmowa?o teraz Romulusa, kt?ry odwr?ci? si? i pogna? za swymi lud?mi, usi?uj?c zawr?ci? ich w stron? mostu. By?a to chwila, na kt?r? czeka?a. Z t?uk?cym si? w piersi sercem Luanda skoczy?a na nogi, odwr?ci?a si? i pu?ci?a biegiem w stron? mostu. Wiedzia?a, i? ma jedynie kilka kr?tkich chwil; je?li dopisze jej szcz??cie, mo?e – mo?e – nim Romulus si? spostrze?e, zdo?a odbiec wystarczaj?co daleko, by dotrze? na drug? stron?. A je?li dotrze na drug? stron?, by? mo?e jej obecno?? tam przywr?ci Tarcz?. Musia?a podj?? t? pr?b?. Wiedzia?a, i? musi to uczyni? teraz albo nigdy. Luanda bieg?a i bieg?a, oddychaj?c tak szybko, ?e niemal nie by?a w stanie zebra? my?li, a nogi jej dr?a?y. Potyka?a si?, nogi jej by?y jak z o?owiu, a w gardle zasycha?o. Biegn?c, m??ci?a r?koma doko?a, a zimny wiatr muska? jej ogolon? g?ow?. Bieg?a coraz szybciej i szybciej, a? us?ysza?a swe t?uk?ce si? w piersi serce i w?asny oddech, a wszystko woko?o sta?o si? niewyra?ne. Pokona?a dobre pi??dziesi?t jard?w mostu, nim us?ysza?a pierwszy krzyk. Romulus. Najwyra?niej j? spostrzeg?. Nagle za jej plecami rozleg? si? odg?os p?dz?cych je?d?c?w, przemierzaj?cych most w pogoni za ni?. Luanda par?a do przodu i przyspieszy?a jeszcze, s?ysz?c zbli?aj?cych si? m??czyzn. Bieg?a mi?dzy cia?ami ?o?nierzy Imperium, spalonymi przez smoki. Niekt?re z nich wci?? p?on??y. Luanda robi?a co tylko w jej mocy, by je omija?. Odg?os p?dz?cych za ni? koni przybra? jeszcze na sile. Obejrza?a si? przez rami?, ujrza?a uniesione wysoko w??cznie i wiedzia?a, i? tym razem Romulus zamierza j? ukatrupi?. Wiedzia?a, i? za kilka kr?tkich chwil te w??cznie utkwi? w jej plecach. Luanda spojrza?a przed siebie i ujrza?a ziemi? Kr?gu ledwie kilka st?p przed sob?. Gdyby tylko zdo?a?a tam dobiec. Jeszcze dziesi?? st?p. Gdyby tylko mog?a przekroczy? granic? by? mo?e, ?udzi?a si?, Tarcza podnios?aby si? i ocali?a j?. M??czy?ni przyspieszyli, gdy Luanda stawia?a ostatnie kroki na mo?cie. Odg?os galopuj?cych koni og?usza? j?, czu?a pot koni i m??czyzn. Skuli?a si?, spodziewaj?c si?, i? lada chwila jedna z w??czni przebije jej plecy. Brakowa?o im do niej kilku st?p. Lecz jej brakowa?o tyle samo do Kr?gu. Doprowadzona do rozpaczy Luanda rzuci?a si? przed siebie, gdy ujrza?a za plecami ?o?nierza unosz?cego w d?oni w??czni?. Uderzy?a o ziemi? z ?oskotem. K?tem oka spostrzeg?a w??czni? przecinaj?c? powietrze, zmierzaj?c? wprost na ni?. Lecz gdy tylko Luanda przekroczy?a granic?, gdy wyl?dowa?a na ziemi Kr?gu, nagle Tarcza ponownie unios?a si? za ni?. Znajduj?ca si? o cale za ni? w??cznia rozbryzn??a si? w powietrzu. Wszyscy ?o?nierze na mo?cie za ni? krzykn?li, unosz?c d?onie do twarzy. Stan?li w p?omieniach i rozpadli si?. Po chwili pozosta?y po nich jedynie g?rki popio?u. Po drugiej stronie mostu sta? Romulus, przygl?daj?c si? wszystkiemu. Wrzeszcza? i bi? si? w pier?. By? to krzyk pe?en rozpaczy. Krzyk kogo?, kto zosta? pokonany. Przechytrzony. Luanda le?a?a na ziemi, dysz?c ci??ko, zaszokowana. Nachyli?a si? i uca?owa?a ziemi?, na kt?rej le?a?a, po czym odrzuci?a g?ow? w ty? i roze?mia?a si? w zachwycie. Uda?o jej si?. By?a bezpieczna. ROZDZIA? SZ?STY Thorgrin sta? na placu naprzeciw Andronicusa, otoczony obiema armiami. Nikt si? nie porusza?, wszyscy przygl?dali si? jedynie, jak ojciec i syn raz jeszcze staj? naprzeciw siebie. Andronicus sta? w ca?ej swej okaza?o?ci, g?ruj?c nad Thorem wzrostem, dzier??c w jednej d?oni ogromny top?r, a w drugiej miecz. Stan?wszy naprzeciw niego, Thor zmusi? si?, by oddycha? spokojnie, g??boko, by panowa? nad emocjami. Musia? zachowa? przytomny umys?, skupi? si? podczas walki z tym m??czyzn?, tak samo, jak gdyby walczy? z ka?dym innym wrogiem. Musia? wm?wi? sobie, i? nie stawa? naprzeciw swego ojca, lecz najwi?kszego przeciwnika. M??czyzny, kt?ry skrzywdzi? Gwendolyn; kt?ry skrzywdzi? wszystkich jego ziomk?w; m??czyzny, kt?ry przej?? kontrol? nad jego umys?em. M??czyzny, kt?ry zas?u?y? sobie na ?mier?. Rafi nie ?y?, Argon odzyska? w?adz?, wszystkie nieumar?e stwory znalaz?y si? zn?w pod powierzchni? ziemi i nie mo?na by?o odwleka? ju? tego starcia, potyczki Andronicusa z Thorgrinem. By?a to bitwa, kt?ra mia?a zadecydowa? o losach tocz?cej si? wojny. Thor nie pozwoli mu si? wymkn??, nie tym razem. Andronicus, przyparty do muru, wreszcie zdawa? si? got?w zmierzy? ze swym synem. – Thornicusie, jeste? mym synem – rzek? Andronicus niskim g?osem, a jego s?owa ponios?y si? po polu bitwy. – Nie chc? wyrz?dzi? ci krzywdy. – Lecz ja chc? wyrz?dzi? krzywd? tobie – odrzek? Thor, nie pozwalaj?c swemu ojcu wci?gn?? si? w gierki umys?owe. – Thornicusie, synu m?j – powt?rzy? Andronicus. Thor ostro?nie da? krok naprz?d. – Nie chc? ci? zabi?. Z??? or?? i do??cz do mnie. Do??cz do mnie, jak uprzednio. Jeste? mym synem. Nie ich synem. W twych ?y?ach p?ynie moja krew, nie ich. Moja ojczyzna jest tak?e twoj?; Kr?g jest dla ciebie jedynie przybranym domem. Wywodzisz si? z mego ludu. Ci ludzie nic dla ciebie nie znacz?. Powr?? do domu. Powr?? do Imperium. Pozw?l mi by? ojcem, kt?rego zawsze pragn??e? mie?. I sta? si? synem, kt?rym zawsze pragn??em, by? by?. – Nie zamierzam z tob? walczy? – rzek? w ko?cu Andronicus, opu?ciwszy sw?j top?r. Thor nie mia? ochoty d?u?ej go s?ucha?. Musia? wykona? teraz jaki? ruch, by nie zezwoli? temu potworowi zaw?adn?? swym umys?em. Thor wyda? z siebie okrzyk bitewny, uni?s? wysoko miecz i natar?, opuszczaj?c go obur?cz na g?ow? Andronicusa. Andronicus wpatrywa? si? w niego zdumiony i w ostatniej chwili pochyli? si?, schwyci? top?r z ziemi, uni?s? go i zablokowa? cios Thora. Woko?o miecza posypa?y si? iskry, gdy ich bronie zetkn??y si?. Byli ledwie cale od siebie i obaj j?kn?li, gdy Andronicus parowa? cios Thora. – Thornicusie – wydusi? Andronicus. – Twa si?a jest wielka. Lecz to moja si?a. Ode mnie j? otrzyma?e?. Moja krew p?ynie w twoich ?y?ach. Przerwij ten ob??d i do??cz do mnie! Andronicus odepchn?? Thora, a ten zatoczy? si? kilka krok?w w ty?. – Nigdy! – krzykn?? Thor wyzywaj?cym tonem. – Nigdy do ciebie nie powr?c?. Nie jeste? mi ojcem. Jeste? obcy. Nie zas?ugujesz na to, by by? mym ojcem! Thor natar? ponownie, krzycz?c, i opu?ci? miecz. Andronicus zablokowa? uderzenie, a Thor, przewidziawszy ten ruch, okr?ci? si? szybko z mieczem i ci?? go w rami?. Andronicus wrzasn??, a z rany trysn??a krew. Zatoczy? si? i obrzuci? Thora niedowierzaj?cym spojrzeniem, przyk?adaj?c do rany d?o? i przygl?daj?c si? krwi na palcach. – Zamierzasz mnie zabi? – powiedzia? Andronicus, jak gdyby po raz pierwszy to poj??. – Po wszystkim, co dla ciebie uczyni?em. – W rzeczy samej – odrzek? Thorgrin. Andronicus spojrza? na niego bacznie, jak gdyby patrzy? na now? osob?, i wyraz jego twarzy szybko zmieni? si? z zadziwienia i rozczarowania w gniew. – Nie jeste? zatem mym synem! – wykrzykn??. – Wielki Andronicus nie prosi dwa razy! Andronicus cisn?? na ziemi? miecz i uni?s? obur?cz top?r bojowy, wyda? g?o?ny okrzyk bitewny i zaszar?owa? na Thora. Bitwa wreszcie si? rozpocz??a. Thor uni?s? miecz, by zablokowa? cios, lecz ten zadany zosta? z tak? si??, ?e ku zdumieniu Thora, jego miecz roztrzaska? si? na dwoje. Thor zareagowa? szybko i usun?? si? z drogi, unikaj?c spadaj?cego ciosu; ostrze przelecia?o obok, omijaj?c go o cal. Top?r spad? tak blisko, ?e Thor poczu?, jak wywo?any przez niego podmuch wiatru ociera si? o jego rami?. Jego ojca cechowa?a olbrzymia si?a, wi?ksza ni? kt?regokolwiek z wojownik?w, z kt?rymi toczy? boje. Thor wiedzia?, i? nie b?dzie to ?atwa walka. Jego ojciec by?a tak?e szybki – ?mierciono?ne po??czenie. A teraz Thor pozosta? bez broni. Andronicus bez wahania zamachn?? si? raz jeszcze na boki, zamierzaj?c przeci?? Thora wp??. Thor skoczy? w g?r?, wysoko nad g?ow? Andronicusa, i wykona? przewr?t w powietrzu. U?y? swych wewn?trznych mocy, by pomog?y mu, by wynios?y go wysoko i by m?g? wyl?dowa? za Andronicusem. Skoczy? na nogi, schyli? si? i schwyci? z ziemi miecz swego ojca. Obr?ci? si? raptownie i natar?, mierz?c w plecy Andronicusa. Lecz ku zaskoczeniu Thora Andronicus reagowa? tak szybko, ?e by? ju? przygotowany do obrony. Obr?ci? si? i zablokowa? cios. Thor poczu?, jak uderzenie metalu o metal rozchodzi si? po jego ciele. Miecz Andronicusa przynajmniej przetrzyma? cios; by? mocniejszy ni? jego. Dziwnie mu by?o trzyma? miecz swego ojca – tym dziwniej, ?e walczy? w?a?nie z nim. Thor zamachn?? si? i ci?? bokiem, mierz?c w rami? Andronicusa. Andronicus parowa? cios i natar? na Thora. Posuwali si? to w jedn?, to w drug? stron?, atakuj?c i blokuj?c, Thor odpiera? Andronicusa i Andronicus odpiera? Thora. Sypa?y si? iskry, bro? porusza?a si? szybko, po?yskuj?c w promieniach s?onecznych, a jej szcz?k ni?s? si? po polu bitwy. Dwie armie przygl?da?y si? jak urzeczone. Dw?ch wielkich wojownik?w odpiera?o si? wzajemnie tam i z powrotem przez pusty plac, i ?aden z nich nie zyskiwa? przewagi. Thor uni?s? miecz, by zada? kolejny cios, lecz tym razem Andronicus zaskoczy? go, daj?c krok naprz?d i kopi?c w pier?. Thor zatoczy? si? w ty? i run?? na plecy. Andronicus rzuci? si? naprz?d i opu?ci? top?r. Thor usun?? si? z drogi, lecz niewystarczaj?co szybko: ostrze rozci??o jego biceps i pociek?a z niego krew. Thor krzykn??, lecz nie zwa?aj?c na to zamachn?? si? i ci?? mieczem w ?ydk? Andronicusa. Andronicus zachwia? si? i wrzasn??, a Thor przetoczy? si? i stan?? ponownie na nogi. Zn?w stali naprzeciw siebie, obaj ranieni. – Silniejszy jestem od ciebie, synu – rzek? Andronicus. – I stoczy?em wi?cej walk. Poddaj si?. Twe druidzkie moce na mnie nie podzia?aj?. Walka toczy si? jedynie mi?dzy mn? a tob?, mi?dzy dwoma m??czyznami, dwoma mieczami. A ja jestem lepszym wojownikiem. Wiesz o tym. Poddaj mi si?, a nie zabij? ci?. Thor rzuci? mu gniewne spojrzenie. – Nie poddam si? nikomu! A z pewno?ci? nie tobie! Thor zmusi? si?, by my?le? o Gwendolyn, o tym, co uczyni? jej Andronicus i jego gniew przybra? na sile. Nadesz?a w?a?ciwa chwila. Thor by? zdecydowany wyko?czy? Andronicusa raz na zawsze, pos?a? t? ohydn? kreatur? na powr?t w piekielne otch?anie. Zebrawszy resztk? si? rzuci? si? naprz?d z g?o?nym krzykiem, wk?adaj?c w to ca?? energi?. Siek? mieczem na prawo i lewo, machaj?c tak szybko, i? ledwie by? w stanie nim pokierowa?, a Andronicus blokowa? ka?dy cios, cho? krok za krokiem Thor odpiera? go. Walka trwa?a d?ugo i Andronicus zdawa? si? by? zdumiony, i? jego syn wykazuje si? tak? si??, i przez tak d?ugi czas. Thor trafi? na sw? sposobno??, gdy Andronicusowi na chwil? omdla?o rami?. Zamachn?? si? na ostrze jego topora i bronie zetkn??y si?, a Thor zdo?a? wytr?ci? mu go z d?oni. Zaszokowany Andronicus patrzy?, jak jego bro? leci w powietrzu, a wtedy Thor kopn?? go w pier?, posy?aj?c na plecy. Nim zdo?a? si? podnie??, Thor zbli?y? si? i postawi? stop? na jego gardle. Przycisn?? go do ziemi i sta?, utkwiwszy w nim wzrok. Ca?e pole bitwy przypatrywa?o si? jak urzeczone. Thor sta? nad swym ojcem, przyk?adaj?c czubek klingi do jego gard?a. Andronicus, kt?remu z ust s?czy?a si? krew, u?miechn?? si?, ukazuj?c swe k?y. – Nie potrafisz tego uczyni?, synu – rzek?. – W tym tkwi twa wielka s?abo??. W twej mi?o?ci do mnie. Ja tak?e mam s?abo?? do ciebie. Nigdy nie potrafi?em si? zmusi?, by ci? u?mierci?. Ani teraz, ani ca?e twe ?ycie. Ca?a nasza bitwa jest daremna. Pu?cisz mnie wolno. Gdy? ty i ja jeste?my jednym. Thor sta? nad nim, dr??cymi d?o?mi przyciskaj?c czubek miecza do jego gard?a. Z wolna uni?s? go. Po cz??ci czu?, i? w s?owach jego ojca kryje si? prawda. Jak m?g?by si? zdoby? na to, by zabi? w?asnego ojca? Lecz gdy przypatrywa? mu si?, pomy?la? o ca?ym b?lu, wszystkich zniszczeniach, jakie jego ojciec zada? wszystkim woko?o niego. Rozwa?y? cen? pozostawienia go przy ?yciu. Cen? lito?ci. By?a to zbyt wysoka cena, nie tylko dla Thorgrina, lecz tak?e dla ka?dego, kogo kocha? i na kim mu zale?a?o. Thor zerkn?? za siebie i ujrza? dziesi?tki tysi?cy ?o?nierzy imperialnych, kt?rzy najechali jego ojczyzn?, gotowych zaatakowa? jego ludzi. A ten cz?owiek by? ich przyw?dc?. Thor winien to by? swemu kr?lestwu. I Gwendolyn. A nade wszystko – sobie. Mo?e i ten cz?owiek by? jego ojcem z krwi, lecz nic nadto. Nie by? jego ojcem w ?adnym innym znaczeniu tego s?owa. A sama krew nie czyni?a ojca. Thor uni?s? wysoko miecz i z g?o?nym krzykiem uderzy? w d??. Zamkn?? oczy, a gdy je otworzy?, ujrza? miecz zatopiony w ziemi, tu? obok g?owy Andronicusa. Thor pozostawi? go tam i da? krok w ty?. Jego ojciec mia? racj?: nie by? zdolny tego uczyni?. Mimo wszystko nie potrafi? si? zmusi?, by zabi? bezbronnego cz?owieka. Thor odwr?ci? si? od ojca i stan?? przodem do swych ludzi, do Gwendolyn. Wiadome by?o, i? wygra? bitw?. Dowi?d? swego. Teraz Andronicus, o ile ma cho? krztyn? honoru, nie ma innego wyboru jak wr?ci? do Imperium. – THORGRINIE! – krzykn??a Gwendolyn. Thor odwr?ci? si? i ze zdumieniem ujrza? top?r Andronicusa zbli?aj?cy si? w jego kierunku, wprost na jego g?ow?. Thor usun?? si? w ostatniej chwili i ostrze przeci??o powietrze obok niego. Andronicus by? jednak?e pr?dki – w tym samym ruchu zamachn?? si? r?kawic? i uderzy? Thora wierzchni? stron? d?oni w szcz?k?, a? ten przewr?ci? si? na d?onie i kolana. Thor poczu? mocne p?kni?cie w ?ebrach, gdy Andronicus kopn?? go w brzuch. Przeturla? si?, z trudem chwytaj?c powietrze. Le?a? na d?oniach i kolanach, z ust s?czy?a mu si? krew i straszliwie bola?y go ?ebra. Pr?bowa? zebra? w sobie si??, by si? podnie??. K?tem oka widzia?, jak Andronicus zbli?a si? do niego z szerokim u?miechem na twarzy i obojgiem r?k unosi wysoko sw?j top?r. Thor spostrzeg?, i? mierzy, by odci?? mu g?ow?. W jego nabieg?ych krwi? oczach dojrza?, ?e nie oka?e lito?ci, jak? okaza? Thor. – Powinienem by? to uczyni? trzyna?cie lat temu – powiedzia? Andronicus. Andronicus wyda? z siebie g?o?ny krzyk, opuszczaj?c top?r na ods?oni?ty kark Thora. Thor nie zamierza? jednak podda? walki; zdo?a? doby? resztki si? i mimo b?lu zerwa? si? na nogi i ruszy? na swego ojca. Rzuci? si? na niego, chwytaj?c pod ?ebra, i powali? go w ty? na ziemi?. Thor le?a? na nim, przyciskaj?c go do ziemi, gotuj?c si? do walki go?ymi r?koma. Potyczka przerodzi?a si? w mocowanie si?. Andronicus wyci?gn?? d?o? i schwyci? Thora za gard?o, a Thora zaskoczy?a jego si?a; szybko poczu?, i? zaczyna brakowa? mu powietrza i dusi si?. Thor gor?czkowo przesuwa? d?oni? po swym pasie, szukaj?c sztyletu. Kr?lewskiego sztyletu, kt?ry ofiarowa? mu kr?l MacGil przed ?mierci?. Szybko traci? oddech i wiedzia?, i? je?li wkr?tce nie znajdzie swej broni, b?dzie martwy. Znalaz? go przy ostatnim oddechu. Uni?s? bro? wysoko i zatopi? obiema d?o?mi w piersi Andronicusa. Andronicus wypr??y? si? raptownie, z trudem chwytaj?c powietrze i wyba?uszaj?c oczy w przed?miertnym spojrzeniu. Wyprostowa? si? i dalej dusi? swego syna. Pozbawionemu tchu Thorowi pociemnia?o w oczach, jego cia?o pocz??o bezw?adnie opada?. Wreszcie u?cisk Andronicusa z wolna rozlu?ni? si? i jego r?ce opad?y na boki. ?renice wywr?ci?y mu si? na bok i przesta? si? porusza?. Le?a? nieruchomo. By? martwy. Thor z trudem z?apa? powietrze, odrywaj?c bezw?adn? d?o? ojca od swego gard?a, dysz?c i kas?aj?c. Zepchn?? z siebie jego zw?oki. Thor trz?s? si? na ca?ym ciele. W?a?nie zabi? swego ojca. Nie s?dzi?, ?e to mo?liwe. Rozejrza? si? woko?o i ujrza?, ?e wojownicy obydwu armii przygl?daj? mu si? w szoku. Thor poczu?, jak przez jego cia?o przep?ywa fala ciep?a, jak gdyby zasz?a w nim jaka? g??boka przemiana, jak gdyby wypar? jak?? z?? cz??? siebie. Czu?, ?e jest inny, l?ejszy. Thor us?ysza? g?o?ny d?wi?k dochodz?cy z g?ry, niby gromu. Podni?s?szy wzrok ujrza? niewielk? czarn? chmur?, kt?ra pojawi?a si? nad cia?em Andronicusa, i k??b niewielkich czarnych cieni, niby demon?w, opad? ku ziemi. Zawirowa?y wok?? jego ojca z wyciem, otaczaj?c go, po czym unios?y jego cia?o wysoko w powietrze, coraz wy?ej i wy?ej, a? znikn??o w chmurze. Thor przygl?da? si? w szoku, zastanawiaj?c si?, do jakiego piek?a ponios? dusz? jego ojca. Thor rozejrza? si?  i ujrza? stoj?c? naprzeciw niego armi? Imperium, wiele dziesi?tek tysi?cy ludzi. W ich oczach malowa?a si? ??dza zemsty. Wielki Andronicus nie ?y?. Lecz jego ludzie wci?? tu byli. Na jednego wojownika Thora przypada?o stu imperialnych. Wygrali bitw?, lecz niebawem mieli przegra? wojn?. Erec, Kendrick, Srog i Bronson podeszli do Thora z mieczami w d?oniach i stan?li u jego boku, naprzeciw Imperium. Wzd?u? szereg?w imperialnych rozszed? si? d?wi?k rog?w i Thor gotowa? si?, by raz jeszcze stan?? do walki. Wiedzia?, i? nie zwyci???. Lecz przynajmniej polegn? wszyscy razem, w wielkim uderzeniu, kt?re przyniesie im chwa??. ROZDZIA? SI?DMY Reece szed? u boku Selese, Illepry, Eldena, Indry, O’Connora, Convena, Kroga i Serny. Maszerowali w dziewi?tk? od wielu godzin, odk?d wydostali si? z Kanionu. Kierowali si? na zach?d. Reece wiedzia?, i? gdzie? tam, za widnokr?giem, byli jego ludzie, ?ywi lub martwi, i zamierza? ich odnale??. Reece’a zaszokowa? widok ziem, kt?re mijali – krajobrazu zniszczenia, bezkresnych p?l zape?nionych zw?glonymi smoczym oddechem cia?ami, na kt?rych ?erowa?y ptaki. Tysi?ce imperialnych trup?w s?a?y si? a? po horyzont, a niekt?re z nich wci?? si? tli?y. Dym z ich cia? unosi? si? w powietrzu, a niezno?ny sw?d palonego mi?sa przenika? zniszczone ziemie. Ten, kt?ry nie zgin?? od smoczego oddechu, poleg? w walce przeciw Imperium – tak?e MacGilowie i McCloudowie le?eli martwi, osady zosta?y zr?wnane z ziemi?, a naoko?o pi?trzy? si? gruz. Reece pokr?ci? g?ow?: te ziemie, niegdy? przebogate, zosta?y zniszczone wojn?. Odk?d wydostali si? z Kanionu, Reece i reszta uparcie zmierzali ku swej ojczy?nie, na stron? Kr?gu MacGil?w. Nie mog?c znale?? koni, pokonali pieszo ziemie nale??ce do McCloud?w i Pog?rze, wyszli na drug? stron? i teraz wreszcie przemierzali tereny MacGil?w, natykaj?c si? jedynie na spustoszone, zniszczone miasta. Pozna?, i? smoki pomog?y rozgromi? imperialne wojska i za to Reece by? im wdzi?czny. Wci?? nie wiedzia? jednak, w jakim stanie odnajdzie swych ludzi. Czy wszyscy mieszka?cy Kr?gu byli martwi? Jak na razie wszystko na to w?a?nie wskazywa?o. Reece gor?co pragn?? dowiedzie? si?, czy nikomu nic si? nie sta?o. Na ka?dym kolejnym bitewnym polu pe?nym martwych i ranionych – na tych, kt?re nietkni?te by?y smoczymi p?omieniami – Illepra i Selese chodzi?y od cia?a do cia?a, odwraca?y je i sprawdza?y, czy kto? prze?y?. Kierowa?a nimi nie tylko ich profesja, Illepra mia?a tak?e co innego na uwadze: odnale?? brata Reece’a. Godfreya. By? to tak?e cel Reece’a. – Tu go nie ma – og?osi?a po raz kolejny Illepra, gdy w ko?cu wsta?a, odwr?ciwszy ostatnie zw?oki na polu. Na jej twarzy malowa?o si? rozczarowanie. Reece widzia?, jak bardzo Illeprze zale?y na jego bracie, i poruszy?o go to. ?ywi? tak?e nadziej?, i? nic mu nie jest i znajduje si? nadal po?r?d ?ywych – lecz patrz?c na tysi?ce cia?, mia? z?e przeczucie, i? jest inaczej. Ruszyli w dalsz? drog?. Min?li kolejne wzniesienie, kolejny ?a?cuch wzg?rz i na widnokr?gu spostrzegli kolejne pole bitwy, za?cie?ane tysi?cami cia?. Skierowali si? w jego stron?. Id?c, Illepra ?ka?a cicho. Selese po?o?y?a d?o? na jej nadgarstku. – On ?yje – zapewni?a Selese. – Nie l?kaj si?. Reece zr?wna? si? z ni? i pragn?c j? pocieszy?, wsp??czuj?co po?o?y? d?o? na jej ramieniu. – Je?li jednej rzeczy mo?na by? pewnym co do mego brata – rzek? Reece. – To ?e potrafi przetrwa?. Ze wszystkiego si? wykaraska. Wymknie si? nawet ?mierci. Daj? s?owo. Godfrey jest ju? pewnie w jakiej? karczmie i si? upija. Illepra roze?mia?a si? przez ?zy i otar?a je. – Oby? si? nie myli? – powiedzia?a. – Po raz pierwszy naprawd? ?ywi? nadziej?, ?e tak w?a?nie jest. Kontynuowali sw? ponur? w?dr?wk? przez pustkowie w milczeniu, ka?de z nich pogr??one w swych w?asnych my?lach. Reece’owi przez g?ow? przebiega?y wspomnienia z Kanionu; nie potrafi? ich wyprze?. My?la? o tym, w jak rozpaczliwej sytuacji si? znale?li i wezbra?a w nim wdzi?czno?? dla Selese; gdyby nie zjawi?a si? wtedy, nadal byliby na dole, z ca?? pewno?ci? martwi. Reece wyci?gn?? r?k?, schwyci? d?o? Selese i u?miechn?? si?. Szli dalej, trzymaj?c si? za r?ce. Reece’a poruszy?y jej mi?o?? i oddanie dla niego, to, ?e przemierzy?a ca?e kr?lestwo, by go ocali?. Wezbra?a w nim mi?o?? do niej i nie m?g? si? doczeka?, a? zostan? sami, by jej o tym powiedzie?. Zdecydowa? ju?, i? chce by? z ni? na zawsze. Nikt nigdy nie by? dla niego tak wa?ny i przyrzek? sobie, i? gdy tylko zostan? sami, poprosi j? o r?k?. Zamierza? ofiarowa? jej pier?cie? swej matki, ten, kt?ry da?a mu, by wr?czy? go mi?o?ci swego ?ycia, gdy j? odnajdzie. – Nie mog? uwierzy?, ?e tylko przez wzgl?d na mnie przemierzy?a? ca?y Kr?g – rzek? do niej Reece. U?miechn??a si?. – Droga nie by?a wcale taka d?uga – rzek?a. – Nie by?a d?uga? – spyta?. – Zaryzykowa?a? swe ?ycie, przekraczaj?c rozdarte wojn? kr?lestwo. Zaci?gn??em u ciebie d?ug. Wi?kszy, ni? jestem w stanie wyrazi?. – Nie ma ?adnego d?ugu. Rada jestem, ?e ?yjesz. – Wszyscy zaci?gn?li?my u was d?ug – wtr?ci? Elden. – Ocali?y?cie nas. Gdyby nie wy, utkn?liby?my w czelu?ciach Kanionu na zawsze. – Skoro o d?ugach mowa, pragn? z tob? pom?wi? – powiedzia? Krog do Reece’a, zr?wnuj?c si? z nim, utykaj?c. Odk?d Illepra unieruchomi?a mu nog? na szczycie Kanionu, Krog m?g? przynajmniej chodzi? samodzielnie, cho? nieco sztywno. – Ocali?e? mnie na dole, i to wi?cej ni? raz – m?wi? dalej Krog. – S?dz?, ?e by?o to raczej niem?dre. Lecz i tak to uczyni?e?. Nie my?l jednak, ?e zaci?gn??em u ciebie d?ug. Reece pokr?ci? g?ow?, zbity z tropu szorstko?ci? Kroga i jego niezr?czn? pr?b? podzi?kowania mu. – Nie wiem, czy usi?ujesz mnie zniewa?y?, czy podzi?kowa? mi – rzek? Reece. – Chadzam w?asnymi ?cie?kami – powiedzia? Krog. – Od teraz b?d? ci? chroni?. Nie dlatego, ?e ci? lubi?, lecz dlatego, ?e czuj?, i? powinienem. Reece potrz?sn?? g?ow?, jak zawsze skonsternowany przez Kroga. – Nie martw si? – rzek? Reece. – Ja ciebie tak?e nie lubi?. Szli przed siebie, rozlu?nieni, raduj?c si?, i? ?yj?, i? znajduj? si? nad ziemi?, na powr?t po tej stronie Kr?gu – wszyscy poza Convenem, kt?ry szed? w milczeniu, z dala od innych, zamkn?wszy si? w sobie, jak zawsze od czasu ?mierci swego brata bli?niaka w Imperium. Nic, nawet wymkni?cie si? ?mierci, nie pomog?o mu si? z tego otrz?sn??. Reece przypomnia? sobie jak tam, w dole, Conven po wielekro? rzuca? si? nierozwa?nie w niebezpiecze?stwo, niemal trac?c ?ycie, by ocali? pozosta?ych. Reece nie potrafi? przesta? si? zastanawia?, czy nie bra?o si? to z pragnienia ?mierci bardziej ni? z pragnienia pomocy innym. Martwi? si? o niego. Reece’owi nie podoba?o si?, ?e by? taki wyobcowany, ?e pogr??a? si? w swym smutku. Reece zr?wna? si? z nim. – Znakomicie walczy?e? tam na dole – powiedzia? Reece do niego. Conven jedynie wzruszy? ramionami i wbi? wzrok w ziemi?. Reece ?ama? sobie g?ow?, co powiedzie?. Szli dalej w milczeniu. – Radujesz si?, ?e powr?ci?e? do domu? – spyta? Reece. – ?e jeste? wolny? Conven obr?ci? si? i spojrza? na niego oboj?tnie. – Nie jestem w domu. I nie jestem wolny. M?j brat nie ?yje. A ja nie mam prawa ?y? bez niego. Na d?wi?k tych s??w Reece’a przeszy? dreszcz. Conven bez w?tpienia by? nadal pogr??ony w ?alu; wr?cz obnosi? si? z nim. Przypomina? bardziej ?ywego trupa, z jego oczu wyziera?a pustka. Reece przypomnia? sobie, i? niegdy? by?y one wype?nione rado?ci?. Widzia?, i? ?al Convena by? g??boki i mia? z?e przeczucie, ?e nigdy si? z niego nie otrz??nie. Zastanawia? si?, co te? stanie si? z Convenem. Po raz pierwszy nie przychodzi?o mu do g?owy nic pozytywnego. Szli i szli, mija?y kolejne godziny, a? dotarli do kolejnego pola bitwy, g?sto us?anego trupami. Illepra, Selese i pozostali rozdzielili si?, chodz?c od trupa do trupa, szukaj?c najmniejszego cho?by ?ladu Godfreya. – Widz? tu znacznie wi?cej MacGil?w – rzek?a Illepra z nadziej? w g?osie. – I ani ?ladu smoczego oddechu. By? mo?e Godfrey tu jest. Reece podni?s? oczy i obj?? wzrokiem tysi?ce cia?, zastanawiaj?c si?, czy w og?le go odnajd?, nawet je?li w istocie tam jest. Reece od??czy? si? od reszty i chodzi? od cia?a do cia?a, podobnie jak pozostali, przewracaj?c ka?de z nich. Przygl?da? si? twarzom swych ludzi – niekt?re z nich rozpoznawa?, innych nie – ludzi, kt?rych zna? i u boku kt?rych walczy?, ludzi, kt?rzy walczyli dla jego ojca. Reece nie m?g? poj?? ogromu zniszczeniu, jakie spad?o na jego ojczyzn?, niby plaga, i ?ywi? szczer? nadziej?, i? w ko?cu nastanie pok?j. Widzia? ju? wystarczaj?co wiele bitew, wojen i trup?w. Got?w by? osi??? i wie?? spokojne ?ycie, powr?ci? do zdrowia i odbudowa? kr?lestwo. – TUTAJ! – krzykn??a Indra podnieconym g?osem. Sta?a nad jakim? cia?em, wpatruj?c si? w nie. Illepra odwr?ci?a si? i podbieg?a, a pozostali zebrali si? woko?o. Illepra przykl?kn??a przy ciele i zala?a si? ?zami. Reece przykl?kn?? obok niej i gwa?townie wci?gn?? powietrze, ujrzawszy swego brata. Godfreya. W oczy rzuca? si? jego wielki, wystaj?cy brzuch, by? nieogolony, oczy mia? zamkni?te i by? niezwykle blady, a d?onie posinia?y mu z zimna. Wygl?da?, jakby by? martwy. Illepra pochyli?a si? i raz po raz potrz?sa?a nim, lecz on nie reagowa?. – Godfreyu! Prosz?! Obud? si?! To ja! Illepra! GODFREYU! Potrz?sa?a nim raz po raz, lecz on si? nie budzi?. Wreszcie raptownie obr?ci?a si? do pozosta?ych, lustruj?c wzrokiem ich pasy. – Tw?j buk?ak z winem! – powiedzia?a do O’Connora. O’Connor pogmera? przy pasie, odwi?za? go szybko i poda? Illeprze. Chwyci?a buk?ak i trzymaj?c nad twarz? Godfreya prysn??a na jego usta. Unios?a jego g?ow?, otworzy?a mu usta i prysn??a odrobin? na j?zyk. Wtem nagle Godfrey zareagowa?, obliza? usta i prze?kn??. Zakas?a?, pocz?? si? podnosi?, nie otwieraj?c oczu chwyci? buk?ak i ?cisn?? go, pij?c wi?cej i wi?cej, a? usiad? zupe?nie prosto. Z wolna otworzy? oczy i wierzchni? stron? d?oni otar? usta. Rozejrza? si? doko?a, zdezorientowany, i bekn??. Illepra wyda?a z siebie okrzyk rado?ci, pochylaj?c si? i ?ciskaj?c go. – Prze?y?e?! – wykrzykn??a. Reece odetchn?? z ulg?, gdy jego brat rozejrza? si?, sko?owany, lecz z ca?? pewno?ci? ?ywy. Elden i Serna schwycili Godfreya pod pachy i postawili go na nogi. Godfrey stan??, z pocz?tku chwiejnie, i poci?gn?? jeszcze jeden du?y ?yk z buk?aku. Otar? usta wierzchni? stron? d?oni. Godfrey rozejrza? si? zapuchni?tymi oczyma. – Gdzie jestem? – spyta?. Uni?s? d?o? i potar? si? po g?owie, na kt?rej wyr?s? ogromny guz. Zmru?y? oczy z b?lu. Illepra przyjrza?a si? ranie wprawnym okiem, przesuwaj?c d?oni? po niej i po zakrzep?ej w jego w?osach krwi. – Zosta?e? raniony – powiedzia?a. – Lecz mo?esz by? dumny: ?yjesz. Jeste? bezpieczny. Godfrey zachwia? si? i pozostali podtrzymali go. – To nic powa?nego – rzek?a, przygl?daj?c si? ranie. – Lecz potrzebny ci jest odpoczynek. Wyci?gn??a z zatkni?tej u pasa torby banda? i owin??a nim kilkakrotnie jego g?ow?. Godfrey skrzywi? si? i spojrza? na ni?, po czym rozejrza? si? i przyjrza? trupom. Jego oczy rozwar?y si? szeroko. – ?yj? – powiedzia?. – Nie mog? w to uwierzy?. – Uda?o ci si? – powiedzia? Reece, chwytaj?c z rado?ci? rami? starszego brata. – Wiedzia?em, ?e tak b?dzie. Illepra obj??a go, przytulaj?c mocno, a Godfrey niepewnie odwzajemni? u?cisk. – Wi?c to tak czuj? si? bohaterowie – zauwa?y? Godfrey, a reszta roze?mia?a si?. – Dajcie mi wi?cej takiego trunku – doda?. – A mo?e takie zachowanie wejdzie mi w krew. Godfrey upi? kolejny ?yk wina i w ko?cu ruszy? z nimi. Zarzuci? jedno rami? na szyj? Illepry i wspar? si? na niej, a ona pomaga?a mu utrzyma? r?wnowag?. – Co z pozosta?ymi? – spyta? Godfrey. – Nie wiemy – rzek? Reece. – Mam nadziej?, ?e s? gdzie? na zachodzie. Tam zmierzamy. Idziemy ku Kr?lewskiemu Dworowi. By przekona? si?, kto prze?y?. Wypowiedziawszy te s?owa, Reece prze?kn?? ?lin?. Spojrza? w dal i modli? si?, by jego ziomk?w spotka? los taki, jak Godfreya. Pomy?la? o Thorze, o swej siostrze Gwendolyn, swym bracie Kendricku, o tak wielu innych, kt?rych kocha?. Wiedzia? jednak, ?e wi?kszo?? imperialnej armii znajdowa?a si? wci?? przed nimi i s?dz?c po ilo?ci martwych i ranionych, kt?rych ju? widzia?, mia? z?e przeczucie, ?e najgorsze by?o dopiero przed nimi. ROZDZIA? ?SMY Thorgrin, Kendrick, Erec, Srog i Bronson stali w jednej linii naprzeciw imperialnej armii, a ich ludzie za nimi, z dobytymi mieczami, gotuj?c si? na atak Imperium. Thor wiedzia?, i? ta szar?a zako?czy si? jego ?mierci?, i? b?dzie to ostatnia jego bitwa w ?yciu, a jednak nie ?a?owa? niczego. Zginie tutaj, mierz?c si? z wrogiem, w walce z mieczem w d?oni, z towarzyszami broni u boku, broni?c swych ziem ojczystych. Otrzyma szans?, by zado??uczyni? za krzywdy, kt?re wyrz?dzi?, za to, ?e stan?? naprzeciw swych ludzi w bitwie. Niczego wi?cej nie pragn??. Thor pomy?la? o Gwendolyn i jedynie przez wzgl?d na ni? zapragn?? sp?dzi? wi?cej czasu na tym ?wiecie. Modli? si?, by Steffen przeprowadzi? j? bezpiecznie przez bitw? i by by?a bezpieczna tam, na ty?ach. By? zdecydowany w?o?y? w walk? wszystkie swe si?y, u?mierci? tylu imperialnych, ilu m?g?, byle tylko powstrzyma? ich przed wyrz?dzeniem jej krzywdy. Stoj?c u ich boku, Thor czu? solidarno?? swych braci. Nie bali si?, trwaj?c dzielnie na pozycjach. Ani jeden z nich si? nie cofn??. Byli to naj?wietniejsi m??owie w kr?lestwie, naj?wietniejsi rycerze Gwardii, MacGil?w, silesian – i wszyscy stali jak jeden, ?aden z nich nie wycofywa? si? w strachu, cho? wszystko wskazywa?o na to, ?e ponios? kl?sk?. Ka?dy z nich przygotowany by? odda? ?ycie, by broni? ojczyzny. Honor i wolno?? cenili ponad ?ycie. Thor us?ysza? rozbrzmiewaj?ce wzd?u? szereg?w imperialnych rogi i widzia?, jak niezliczone oddzia?y ich ludzi ustawiaj? si? w r?wnych jednostkach. Stawa? naprzeciw zdyscyplinowanych ?o?nierzy, dowodzonych przez bezlitosnych dow?dc?w, kt?rzy toczyli boje ca?e swe ?ycie. By?a to dobrze naoliwiona machina, wy?wiczona, by dzia?a? nawet po ?mierci przyw?dcy. Nowy, bezimienny dow?dca Imperium wyst?pi? naprz?d i obj?? dowodzenie. ?o?nierzy imperialnych by?o wielu, niesko?czenie wielu, i Thor wiedzia?, i? nie pokona ich z pomoc? garstki wojownik?w. Lecz to nie mia?o ju? znaczenia. Nie mia?o znaczenia, czy zgin?. Liczy?o si? jedynie to, jak zgin?. Zgin? w walce, jak m??czy?ni, w ostatecznym uderzeniu, kt?re przyniesie im chwa??. – Zaczekamy a? podejd?? – spyta? Erec g?o?no. – Czy te? zaserwujemy im powitanie MacGil?w? Thor u?miechn?? si?, podobnie jak pozostali. Nic nie mog?o r?wna? si? z szar?? mniejszej armii na wi?ksz?. By?o to czyn nierozwa?ny, lecz zarazem przejaw najwi?kszej odwagi. Nagle, niczym jeden m??, Thor i jego ludzie wydali z siebie okrzyk bitewny i natarli. Pu?cili si? biegiem, szybko pokonuj?c odleg?o?? dziel?c? ich od wrogiej armii. Ich okrzyki bitewne nios?y si? w powietrzu, a ich ludzie ruszyli zaraz za nimi. Thor trzyma? miecz wysoko, biegn?c obok swych braci, serce wali?o mu jak m?otem, a zimny podmuch wiatru muska? twarz. Tak smakowa?a bitwa. Przypomnia? sobie, jakie to uczucie by? ?ywym. Dwie armie przypu?ci?y szar??, p?dzi?y tak szybko, jak tylko potrafi?y, by zabi? przeciwnika. Po chwili zetkn?li si? po?rodku z ogromnym szcz?kiem or??a. Thor ci?? na wszystkie strony, rzuciwszy si? w pierwszy rz?d ?o?nierzy imperialnych, kt?rzy dzier?yli d?ugie w??cznie, piki i lance. Przeci?? wp?? pierwsz? pik?, kt?ra si? ku niemu zbli?a?a, a dzier??cego j? ?o?nierza d?gn?? w brzuch. Thor robi? uniki i lawirowa? pomi?dzy wieloma lancami, kt?re zmierza?y w jego kierunku; siek? mieczem, zamachuj?c si? na wszystkie strony. Przecina? wszystkie bronie wp??, a? woko?o roznosi?y si? trzaski, i kopa? i uderza? ?okciem ka?dego ?o?nierza, kt?ry stan?? mu na drodze. Kilku kolejnych zdzieli? wierzchni? stron? r?kawicy, innego kopn?? w krocze, jeszcze innego uderzy? ?okciem w szcz?k?, kolejnego staranowa? g?ow?, a innego d?gn??, obr?ci? si? i ci?? kolejnego. Nieopodal le?a?y baraki, a walcz?c wr?cz Thor stanowi? jednoosobow? machin?, wycinaj?c? sobie drog? przez znacznie silniejszego wroga. Doko?a niego jego bracia czynili podobnie, walcz?c z nieprawdopodobn? szybko?ci?, moc?, si?? i duchem, cho? wr?g mia? przewag? liczebn?. Rzucali si? na znacznie wi?ksz? armi? i ci?li przez rz?dy imperialnych ludzi, kt?re zdawa?y si? nie mie? kresu. Ani jeden z nich si? nie zawaha?, ani jeden nie wycofa?. Tysi?ce m??czyzn ?ciera?y si? ze sob? woko?o Thora, krzyczeli i poj?kiwali, walcz?c wr?cz w tej ogromnej, zaci?tej bitwie, bitwie, w kt?rej wa?y?y si? losy Kr?gu. I pomimo znacznej przewagi liczebnej Imperium, m??owie Kr?gu nabierali rozp?du i udawa?o im si? zatrzymywa? Imperium, a nawet odpiera? ich. Thor wyrwa? ki?cie? z r?k jednego z imperialnych ?o?nierzy, kopn?? m??czyzn?, po czym zamachn?? si? i uderzy? go w bok he?mu. Nast?pnie zako?owa? broni? wysoko nad g?ow? i powali? kilku kolejnych wojownik?w. Cisn?? ki?cieniem w ci?b? i powali? nast?pnych. Thor uni?s? miecz i powr?ci? do walki wr?cz, siek?c na wszystkie strony, a? r?ce i ramiona mu omdla?y. W pewnej chwili okaza? si? zbyt wolny i jeden z ?o?nierzy zbli?y? si? do niego z uniesionym mieczem; Thor odwr?ci? si?, by si? z nim zmierzy?, lecz by?o ju? zbyt p??no. Przygotowa? si? na spadaj?cy w jego kierunku cios i ran?. Us?ysza? warczenie i ujrza? p?dz?cego obok Krohna, kt?ry skoczy? w g?r? i zacisn?? szcz?ki na gardle ?o?nierza, powalaj?c go na ziemi? i ratuj?c Thora. Min??y ju? godziny zaci?tej walki. Cho? z pocz?tku Thorowi dodawa?y si? ich niewielkie zwyci?stwa, szybko sta?o si? jasne, i? walczyli na pr??no, odwlekaj?c jedynie to, co nieuniknione. Bez wzgl?du na to, jak wielu z nich zabili, na widnokr?gu pojawia? si? wci?? kolejny szereg m??czyzn. I gdy Thor i jego ludzie poczynali si? m?czy?, ludzie Imperium byli dziarscy, i nap?ywa?o ich coraz wi?cej i wi?cej. Thor, utraciwszy pr?dko?? i nie paruj?c tak szybko jak uprzednio, zosta? nagle ci?ty w rami? mieczem; wykrzykn?? z b?lu, a z rany trysn??a krew. Wtedy kt?ry? z ?o?nierzy zdzieli? go ?okciem w ?ebra, a w jego kierunku zbli?y? si? top?r bojowy, kt?ry ledwie uda?o mu si? zablokowa? tarcz?. Uni?s? j? niemal za p??no. Thor opada? z si?, a gdy powi?d? spojrzeniem woko?o, spostrzeg? i? inni tak?e s?abn?. Szala zwyci?stwa poczyna?a przechyla? si? raz jeszcze; uszu Thora dosz?y przed?miertne  krzyki zbyt wielu jego ludzi, kt?rzy poczynali pada?. Po wielu godzinach walki przegrywali. Niebawem wszystkich ich rozgromi?. Thor pomy?la? o Gwendolyn i nie przyj?? tego do wiadomo?ci. Odrzuci? g?ow? w g?r?, ku niebosk?onowi, rozpaczliwie pragn?c przyzwa? moce, kt?re jeszcze mu pozosta?y. Lecz jego druidzka moc nie nadchodzi?a. Przeczuwa?, i? wyczerpa? go czas sp?dzony w szeregach Andronicusa i musia? si? zregenerowa?. Spostrzeg? Argona na polu bitwy, r?wnie? nie tak pot??nego, jak niegdy?, gdy? jego moce wyczerpa?y si? podczas walki z Rafim. Tak?e Alistair by?a os?abiona, jej moce wyczerpa?y si?, gdy przywraca?a przytomno?? Argonowi. Nie mogli liczy? na innego rodzaju wsparcie. Jedynie si?? swego or??a. Thor odrzuci? g?ow? w ty?, ku niebosk?onowi, i z jego gard?a doby? si? dono?ny, rozpaczliwy okrzyk bitewny. Pragn??, by wszystko wygl?da?o inaczej, by co? si? zmieni?o. Prosz?, Bo?e, modli? si?. B?agam ci?. Ocal dzisiaj nas wszystkich. Zwracam si? do ciebie. Nie do cz?owieka, nie do swych mocy, lecz do ciebie. Daj mi znak twej mocy. Wtem nagle, ku zdumieniu Thora, powietrze przeszy? straszliwy ryk, tak g?o?ny, i? zdawa? si? rozdziera? niebosk?on na dwoje. Serce Thora przyspieszy?o, gdy? natychmiast rozpozna? ten odg?os. Spojrza? w stron? widnokr?gu i ujrza? wy?aniaj?c? si? zza chmur sw? dawn? przyjaci??k?, Mycoples. Thor by? zaszokowany i nie posiada? si? z rado?ci, i? ?y?a, by?a wolna i z powrotem tutaj, w Kr?gu, lec?c ku niemu. Mia? wra?enie, ?e odzyska? cz??? samego siebie. Bardziej zaskoczy?o go jednak to, i? u jej boku ujrza? drugiego smoka, samca o pradawnych, sp?owia?ych czerwonych ?uskach i ogromnych, po?yskuj?cych zielonych ?lepiach, wygl?daj?cego na bardziej jeszcze gwa?townego ni? Mycoples. Thor patrzy?, jak smoki unosz? si? w powietrzu, ko?uj?c, i rzucaj? si? w d??, wprost na niego. Poj?? wtedy, i? jego modlitwy zosta?y wys?uchane. Mycoples unios?a skrzyd?a, wygi??a szyj? w pa??k i rykn??a, podobnie jak lec?cy obok niej smok. Obydwa zia?y strumieniem ognia w imperialn? armi?, rozp?omieniaj?c niebo. Ch?odny dzie? nagle przemieni? si? w ciep?y, a nast?pnie w upalny, gdy zbli?a?y si? ku nim ?ciany ognia. Thor os?oni? twarz r?koma. Smoki atakowa?y tylne szeregi, wi?c p?omienie nie dociera?y a? do Thora. ?ciana ognia by?a jednak?e wystarczaj?co blisko, by poczu? jej ?ar i by w?oski na jego przedramieniu przypali?y si?. Krzyki tysi?cy m??czyzn wzbi?y si? ku niebu, gdy armia Imperium oddzia? za oddzia?em stawa?a w ogniu. Dziesi?tki tysi?cy ?o?nierzy wrzeszcza?y w niebog?osy. Biegali w t? i we w t? – lecz nie mieli dok?d uciec. Smoki nie zna?y lito?ci. Niszczy?y wszystko, miotane w?ciek?o?ci?, gotowe wzi?? odwet na Imperium. Kolejne oddzia?y Imperium osuwa?y si? na ziemi? martwe. Pozostali ?o?nierze mierz?cy si? z Thorem odwr?cili si?, zdj?ci panik?, i uciekali, usi?uj?c umkn?? smokom, kt?re przecina?y niebo wzd?u? i wszerz, pluj?c doko?a ogniem. Lecz biegli jedynie ku swej ?mierci, gdy? smoki obiera?y cel i wyka?cza?y ich jednego za drugim. Wkr?tce Thor spostrzeg?, ?e stoi przed pustym polem, k??bami czarnego dymu, a powietrze wype?nia sw?d palonych cia?, smoczego oddechu i siarki. Gdy k??by unios?y si?, jego oczom ukaza?y si? zw?glone ziemie. Ani jeden z m??czyzn nie pozosta? przy ?yciu, a po trawie i wszystkich drzewach osta?y si? jedynie czer? i popi??. Armia imperialna, tak nieposkromiona jeszcze kilka chwil wcze?niej, teraz znikn??a zupe?nie. Thor sta? bez ruchu, zaszokowany i uradowany. Prze?yje. Wszyscy prze?yj?. Kr?g jest wolny. Wreszcie s? wolni. Mycoples da?a nura i wyl?dowa?a przed Thorem, opuszczaj?c ?eb i prychaj?c. Thor podszed? do swej starej przyjaci??ki, u?miechaj?c si?, a Mycoples opu?ci?a ?eb a? do ziemi, mrucz?c. Thor pog?adzi? ?uski na jej pysku, a ona nachyli?a si? i potar?a nosem o jego pier?, muskaj?c pyskiem jego cia?o. Mrucza?a z zadowoleniem i by?a wyra?nie uradowana na widok Thora – r?wnie uradowana, co on widz?c j?. Thor wspi?? si? na grzbiet smoczycy. Stan?wszy tam zwr?ci? si? do swej armii, tysi?cy wojownik?w przypatruj?cych mu si? z podziwem i rado?ci?, i uni?s? miecz. M??czy?ni unie?li swe miecze i zawiwatowali. Niebosk?on wreszcie wype?ni? si? zwyci?skimi okrzykami. ROZDZIA? DZIEWI?TY Gwendolyn sta?a, patrz?c na stoj?cego na grzbiecie Mycoples Thora i serce jej wezbra?o ulg? i dum?. Przedar?a si? z powrotem przez ci?b? ?o?nierzy, na powr?t w pierwsze szeregi, odrzuciwszy ochron? Steffena i reszty. Przepchn??a si? na plac i stan??a przed Thorem. Z oczu pop?yn??y jej ?zy rado?ci, gdy rozejrza?a si? i spostrzeg?a, ?e Imperium jest pokonane, wszystkie zagro?enia w ko?cu znikn??y, a Thor, jej ukochany, ?yje i jest bezpieczny. Czu?a, ?e odnios?a zwyci?stwo. Mia?a wra?enie, ?e mrok i ?al osnuwaj?ce ostatnie kilka miesi?cy wreszcie znikaj?, poczu?a, i? Kr?g wreszcie jest zn?w bezpieczny. Ogarn??y j? rado?? i wdzi?czno??, a Thor spostrzeg? j? i w jego b?yszcz?cych oczach dostrzeg?a bezgraniczn? mi?o??. Gwen ju? mia?a ruszy? przed siebie i podej?? do niego, gdy nagle powietrze przeci?? d?wi?k, kt?ry zmusi? j?, by si? odwr?ci?a. – BRONSONIE! – rozleg? si? krzyk. Gwen i pozostali obr?cili si? i serce jej zamar?o z przestrachu, gdy ujrza?a m??czyzn? wy?aniaj?cego si? z popio??w po stronie Imperium. Cz?owiek ten le?a? twarz? do ziemi, przys?oni?ty cia?ami ?o?nierzy imperialnych, a teraz wsta?, zrzucaj?c je z siebie i prostuj?c si?. McCloud. Gwen przeszy? dreszcz. Jakim? cudem McCloud prze?y?. Kryj?c si? tch?rzliwie pod cia?ami innych, jakim? sposobem prze?y? po?r?d strumienia p?omieni. Stan?? przed nimi zeszpecony, o oznakowanej twarzy, bez jednego oka, a teraz na wp?? sparzony. Jego odzienie wci?? si? tli?o. By? jednak?e wci?? ?ywy, w d?oni dzier?y? miecz i patrzy? gniewnie wprost na swego syna, Bronsona. Gwen poczu?a, jak budzi si? w niej nieodparta odraza. Sta? przed ni? m??czyzna, kt?rego nienawidzi?a ka?d? cz?stk? swego jestestwa, m??czyzna z jej koszmar?w, tych, kt?re prze?ywa?a na nowo ka?dej nocy, m??czyzna, kt?ry dopu?ci? si? ataku na niej. Przez wszystkie te dni niczego nie pragn??a bardziej, ni? ujrze? go martwym. Oto sta? przed nimi w ca?ej swej okaza?o?ci, wysoki i pot??ny, niczym koszmar przywo?any do ?ycia, jedyny ocala?y z po?ogi. – BRONSONIE! – wrzasn?? ponownie McCloud, wychodz?c na plac. Bronson zareagowa? na wo?anie: wyst?pi? naprz?d po stronie MacGil?w z mieczem w d?oni, got?w spotka? si? ze swym ojcem w ostatniej bitwie. Êîíåö îçíàêîìèòåëüíîãî ôðàãìåíòà. Òåêñò ïðåäîñòàâëåí ÎÎÎ «ËèòÐåñ». Ïðî÷èòàéòå ýòó êíèãó öåëèêîì, êóïèâ ïîëíóþ ëåãàëüíóþ âåðñèþ (https://www.litres.ru/pages/biblio_book/?art=43696247&lfrom=688855901) íà ËèòÐåñ. Áåçîïàñíî îïëàòèòü êíèãó ìîæíî áàíêîâñêîé êàðòîé Visa, MasterCard, Maestro, ñî ñ÷åòà ìîáèëüíîãî òåëåôîíà, ñ ïëàòåæíîãî òåðìèíàëà, â ñàëîíå ÌÒÑ èëè Ñâÿçíîé, ÷åðåç PayPal, WebMoney, ßíäåêñ.Äåíüãè, QIWI Êîøåëåê, áîíóñíûìè êàðòàìè èëè äðóãèì óäîáíûì Âàì ñïîñîáîì.
Íàø ëèòåðàòóðíûé æóðíàë Ëó÷øåå ìåñòî äëÿ ðàçìåùåíèÿ ñâîèõ ïðîèçâåäåíèé ìîëîäûìè àâòîðàìè, ïîýòàìè; äëÿ ðåàëèçàöèè ñâîèõ òâîð÷åñêèõ èäåé è äëÿ òîãî, ÷òîáû âàøè ïðîèçâåäåíèÿ ñòàëè ïîïóëÿðíûìè è ÷èòàåìûìè. Åñëè âû, íåèçâåñòíûé ñîâðåìåííûé ïîýò èëè çàèíòåðåñîâàííûé ÷èòàòåëü - Âàñ æä¸ò íàø ëèòåðàòóðíûé æóðíàë.