Ðàññâåò ÷àðóþùèé è íåæíûé Êîñíóëñÿ áåëûõ îáëàêîâ, È íåáà îêåàí áåçáðåæíûé, Ñ âîñòîêà çàðåâîì öâåòîâ Ïóðïóðíûõ, ÿðêî - çîëîòèñòûõ, Âäðóã çàñèÿë. Ñêîëüçÿùèé ëó÷ Ïëÿñàë íà ãîðêàõ ñåðåáðèñòûõ… È ñîëíöà ëèê, ïàëÿùèé – æãó÷, Ïëûë íàä Çåìë¸é åù¸ ëåíèâîé, Îáúÿòîé íåãîé ñëàäêèõ ñíîâ… È ëèøü ïàñòóõ íåòîðîïëèâî Êíóòîì èãðàÿ, ãíàë êîðîâ Íà âûïàñ, ñî÷íûìè ë

Ofiara Broni

Ofiara Broni Morgan Rice Kr?gu Czarnoksi??nika #8 W OFIERZE BRONI (Ksi?ga 8 Kr?gu Czarnoksi??nika) Thor uwi?ziony jest mi?dzy pot??nymi mocami dobra i z?a, gdy Andronicus i Rafi u?ywaj? wszelkiej czarnej magii, jak? dysponuj?, by podj?? pr?b? zmia?d?enia jego to?samo?ci i przej?cia w?adzy nad jego dusz?. Pod ich zakl?ciem Thor b?dzie musia? stoczy? walk?, jakiej jeszcze nigdy nie odby?, by spr?bowa? wydosta? si? spod wp?ywu swego ojca i uwolni? si?. Na to mo?e by? ju? jednak za p??no. Gwendolyn wraz z Alistair, Steffenem i Abertholem zapuszcza si? na wypraw? g??boko w Niby?wiat, by odnale?? Argona i uwolni? go z jego magicznego wi?zienia. Jest to jej ostatnia nadzieja na ocalenie Thora i Kr?gu, lecz Niby?wiat jest rozleg?y i zdradziecki i nawet samo odszukanie Argona mo?e okaza? si? jedynie nieziszczonym snem. Reece przewodzi legionistom w niemal niemo?liwej wyprawie, podczas kt?rej porw? si? na co?, czego nikt przed nimi nie uczyni?: zejd? w otch?a? Kanionu, by odszuka? i odzyska? utracony Miecz. Wkrocz? do zupe?nie innego ?wiata, w kt?rym roi si? od potwor?w i egzotycznych ras – a wszyscy oni chc? zatrzyma? Miecz przy sobie dla swych w?asnych cel?w. Romulus, uzbrojony w magiczn? peleryn?, wciela w ?ycie sw?j z?owieszczy plan, by wkroczy? do Kr?gu i zniszczy? Tarcz?; Kendrick, Erec, Bronson i Godfrey walcz?, by pokona? zdrajc?; Tirus i Luanda przekonuj? si?, co znaczy by? zdrajcami i s?u?y? Andronicusowi; Mycoples pr?buje wydosta? si? na wolno??; a w ostatecznym, zaskakuj?cym zwrocie akcji sekret Alistair zostaje w ko?cu ujawniony. Czy Thor stanie si? na powr?t sob?? Czy Gwendolyn odnajdzie Argona? Czy Reece odnajdzie Miecz? Czy plan Romulusa si? powiedzie? Czy Kendrick, Erec, Bronson i Godfrey zwyci??? mimo niesprzyjaj?cych okoliczno?ci? I czy Mycoples powr?ci? Czy te? Kr?g zostanie ca?kowicie i ostatecznie zniszczony? Odznaczaj?ca si? wyszukan? inscenizacj? i charakteryzacj? SZAR?A WALECZNYCH to epicka opowie?? o przyjacio?ach i kochankach, rywalach i zalotnikach, rycerzach i smokach, intrygach i politycznych machinacjach, o dorastaniu, o z?amanych sercach, oszustwach, ambicji i zdradzie. To opowie?? o honorze i odwadze, losie i przeznaczeniu, o magii. To fantazja wci?gaj?ca nas w ?wiat, kt?rego nigdy nie zapomnimy i kt?ry przem?wi do wszystkich grup wiekowych i p?ci. Morgan Rice OFIARA BRONI KSI?GA 8 KR?GU CZARNOKSI??NIKA O autorce Morgan Rice plasuje si? na samym szczycie listy USA Today najpopularniejszych autor?w powie?ci dla m?odzie?y. Morgan jest autork? bestsellerowego cyklu fantasy KR?G CZARNOKSI??NIKA, z?o?onego z siedemnastu ksi??ek; bestsellerowej serii WAMPIRZE DZIENNIKI, z?o?onej, do tej pory, z jedenastu ksi??ek; bestsellerowego cyklu thriller?w post-apokaliptycznych THE SURVIVAL TRILOGY, z?o?onego, do tej pory, z dw?ch ksi??ek; oraz najnowszej serii fantasy KR?LOWIE I CZARNOKSI??NICY, sk?adaj?cej si? z dw?ch cz??ci (kolejne w trakcie pisania). Powie?ci Morgan dost?pne s? w wersjach audio i drukowanej, w ponad 25 j?zykach. Morgan czeka na wiadomo?? od Ciebie. Odwied? jej stron? internetow? www.morganricebooks.com i do??cz do listy mailingowej, a otrzymasz bezp?atn? ksi??k?, darmowe prezenty, darmow? aplikacj? do pobrania i dost?p do najnowszych informacji. Do??cz do nas na Facebooku i Twitterze i pozosta? z nami w kontakcie! Wybrane komentarze do ksi??ek Morgan Rice „KR?G CZARNOKSI??NIKA ma wszystko, czego potrzeba ksi??ce, by odnie?? natychmiastowy sukces: intrygi, kontrintrygi, tajemnic?, walecznych rycerzy i rozwijaj?ce si? zwi?zki, a w?r?d nich z?amane serca, oszustwa i zdrady. To ?wietna rozrywka na wiele godzin, kt?ra przem?wi do ka?dej grupy wiekowej. Wszyscy fani fantasy powinni znale?? dla niej miejsce w swojej biblioteczce.” – Books and Movies Reviews, Roberto Mattos “?wiat wykreowany przez Rice wci?ga od pierwszych stron. Autorka opisuje go w niezwykle barwny spos?b, kt?ry wykracza poza zwyk?y opis scenerii… Dobrze napisana ksi??ka, kt?r? czyta si? w mgnieniu oka.” – Black Lagoon Reviews (w odniesieniu do Turned) „Idealna opowie?? dla m?odych czytelnik?w. Morgan Rice dobrze si? spisa?a, wprowadzaj?c nieoczekiwany zwrot wydarze?… O?ywcza i jedyna w swoim rodzaju. Cykl opowiada o jednej dziewczynie… wyj?tkowej dziewczynie! ?atwo si? czyta, a akcja biegnie niezwykle szybko… Zalecana kontrola rodzicielska.” – The Romance Reviews (w odniesieniu do Turned) “Przykuwa uwag? od pierwszych stron. Nie b?dziesz m?g? si? od niej oderwa?… Ta historia to fantastyczna przygoda, przepe?niona akcj? od samego pocz?tku. Nie ma w niej ani jednego nudnego momentu.” – Paranormal Romance Guild (w odniesieniu do Turned) “Przepe?niona do granic mo?liwo?ci akcj?, romansem, przygod? i napi?ciem. We? j? do r?ki i zakochaj si? od nowa.” – vampirebooksite.com (w odniesieniu do Turned) „Ksi??ka o fantastycznej fabule, kt?r? trudno b?dzie ci od?o?y? w nocy. Ko?czy si? w tak nieoczekiwanym i spektakularnym momencie, ?e natychmiast nabierzesz ochoty, by kupi? kolejn? cz??? i przekona? si?, co b?dzie dalej.” – The Dallas Examiner (w odniesieniu do Loved) “Rywal ZMIERZCHU i PAMI?TNIK?W WAMPIR?W, od kt?rego nie b?dziesz m?g? si? oderwa? a? do ostatniej strony! Je?li jeste? fanem przygody, romansu i wampir?w, to ksi??ka w?a?nie dla ciebie!” – vampirebooksite.com (w odniesieniu do Turned) „Morgan Rice po raz kolejny udowadnia, ?e potrafi w niezwyk?y spos?b snu? opowie?ci… Ksi??ka przem?wi do szerokiego grona odbiorc?w, w tym do m?odych fan?w gatunku fantasy i opowie?ci o wampirach. Ko?czy si? w takim momencie, ?e otworzysz oczy szeroko ze zdumienia.” – The Romance Reviews (w odniesieniu do Loved) Autorstwa Morgan Rice KR?LOWIE I CZARNOKSI??NICY POWR?T SMOK?W (CZ??? 1) POWR?T WALECZNYCH (CZ??? 2) KR?G CZARNOKSI??NIKA WYPRAWA BOHATER?W (CZ??? 1) MARSZ W?ADC?W (CZ??? 2) LOS SMOK?W (CZ??? 3) ZEW HONORU (CZ??? 4) BLASK CHWA?Y (CZ??? 5) SZAR?A WALECZNYCH (CZ??? 6) RYTUA? MIECZY (CZ??? 7) OFIARA BRONI (CZ??? 8) NIEBO ZAKL?? (CZ??? 9) MORZE TARCZ (CZ??? 10) ?ELAZNE RZ?DY (CZ??? 11) KRAINA OGNIA (CZ??? 12) RZ?DY KR?LOWYCH (CZ??? 13) PRZYSI?GA BRACI (CZ??? 14) SEN ?MIERTELNIK?W  (CZ??? 15) POTYCZKI RYCERZY (CZ??? 16) ?MIERTELNA BITWA (CZ??? 17) THE SURVIVAL TRILOGY ARENA ONE: SLAVERSUNNERS (CZ??? 1) ARENA TWO (CZ??? 2) WAMPIRZYCH DZIENNIK?W PRZEMIENIONA (CZ??? 1) KOCHANY (CZ??? 2) ZDRADZONA (CZ??? 3) PRZEZNACZONA (CZ??? 4) PO??DANA (CZ??? 5 ZAR?CZONA (CZ??? 6) ZA?LUBIONA (CZ??? 7) ODNALEZIONA (CZ??? 8) WSKRZESZONA (CZ??? 9) UPRAGNIONA (CZ??? 10) NAZNACZONA (CZ??? 11) Pos?uchaj ksi??ek z cyklu KR?G CZARNOKSI??NIKA w formie audiobooka! Honor m?j i ?ycie splecione s? w jedno, Honor mi zabierz, a ?ycia pozbawisz.     William Shakespeare     Ryszard II ROZDZIA? PIERWSZY Gwendolyn, ch?ostana mro?nymi podmuchami wiatru, skuli?a si?, stoj?c nad kraw?dzi? Kanionu. Postawi?a pierwszy krok na ?ukowatym mo?cie, rozchwierutanym i skutym lodem, kt?ry rozpi?ty by? nad P??nocnym Przej?ciem. Sk?ada? si? z przetartego sznura i desek i zdawa?o si? niemo?liwym, by m?g? ich utrzyma?. Stawiaj?c pierwszy krok, Gwen wzdrygn??a si?. Po?lizgn??a si?, wyci?gn??a r?k? i chwyci?a por?cz, kt?ra zako?ysa?a si?, nie daj?c jej oparcia. Gwen ul?k?a si? na my?l, i? ten lichy most jest jedyn? drog?, kt?r? mog? dosta? si? na p??nocn? stron? Kanionu, do Niby?wiata, gdzie znajdowa? si? Argon. Podnios?a wzrok i ujrza?a w oddali wabi?cy j? Niby?wiat, ?cian? o?lepiaj?co bia?ego ?niegu. Przej?cie zda?o jej si? nawet bardziej z?owieszcze. Nag?y podmuch wiatru zako?ysa? lin? tak gwa?townie, i? Gwendolyn schwyci?a si? por?czy obojgiem r?k i przykl?kn??a. Przez chwil? nie wiedzia?a nawet, czy zdo?a si? utrzyma? na mo?cie – a c?? dopiero go przekroczy?. Dotar?o do niej, i? by?o to znacznie bardziej niebezpieczne, ni? uprzednio s?dzi?a, i podejmuj?c t? pr?b?, ka?de z nich stawia?o na szali swe ?ycie. – Pani? – dobieg? j? g?os. Gwen odwr?ci?a si? przez rami? i ujrza?a stoj?cego kilka st?p dalej Aberthola, a obok niego Steffena, Alistair i Krohna, czekaj?cych, by pod??y? za ni?. Tworzyli przedziwn? grup?, kt?ra znalaz?a si? na kra?cu ?wiata, staj?c przed niepewn? przysz?o?ci? i – najpewniej – ?mierci?. – Czy w istocie musimy obiera? t? drog?? – spyta? Aberthol. Gwendolyn odwr?ci?a si? i spojrza?a przed siebie, na miotane wichrem p?atki ?niegu, i zadr?awszy z zimna, otuli?a si? cia?niej futrem. W g??bi duszy nie chcia?a przekracza? tego mostu, ani na krztyn? nie chcia?a odbywa? tej wyprawy. Wola?aby miast tego skry? si? bezpiecznie w swym domu ojcowskim, w Kr?lewskim Dworze, usi??? za jego murami i rozgrza? si? przed ogniem, i nie zmaga? si? z ?adnym z niebezpiecze?stw i trosk ?wiata, kt?re sta?y si? jej udzia?em, odk?d zosta?a kr?low?. Lecz tak – co zrozumia?e – post?pi? nie mog?a. Kr?lewski Dw?r przesta? istnie?, a jej dzieci?stwo dobieg?o ko?ca. By?a teraz kr?low?. Musia?a mie? na uwadze swe nienarodzone dzieci? i przysz?ego m??a, kt?ry by? gdzie? daleko. Oni jej potrzebowali. Dla Thorgrina wesz?aby w ogie?, gdyby zaistnia?a taka konieczno??. Gwen by?a przekonana, i? w istocie jest to konieczne. Wszyscy potrzebowali Argona – nie tylko ona i Thor, lecz ca?y Kr?g. Czeka?o ich starcie nie tylko z Andronicusem, lecz tak?e z magi? tak pot??n?, i? zdo?a?a z?apa? w swe sid?a Thora. Gwen nie mia?a poj?cia, jak bez Argona mieliby stan?? z ni? do walki. – Owszem – odpar?a. – Musimy. Gwendolyn gotowa?a si? do postawienia kolejnego kroku, lecz tym razem Steffen pospieszy? naprz?d, zast?puj?c jej drog?. – Pozw?l, pani, ?e to ja p?jd? pierwszy – rzek?. – Nie wiemy, jakie okropno?ci czekaj? na nas na tym mo?cie. Gwendolyn poruszy?a ta propozycja, lecz wyci?gn??a d?o? i delikatnie odsun??a Steffena. – Nie – rzek?a. – Ja p?jd? pierwsza. Nie zwlekaj?c, post?pi?a naprz?d, schwyciwszy si? mocno linowej por?czy. Da?a kolejny krok. Poczu?a pod palcami mro?no?? i zaskoczy?o j? to, jak l?d wgryza? si? w jej cia?o, jak ch??d przenika? jej d?onie i wdziera? si? dalej, a? do ramion. Oddycha?a szybko, niepewna, czy zdo?a si? cho?by utrzyma?. Nadszed? kolejny podmuch wiatru i rozko?ysa? most. Chybota? si? teraz z prawa na lewo i z lewa na prawo, zmuszaj?c j?, by zacie?ni?a d?onie na por?czy, by znosi?a b?l, jaki ni?s? ze sob? l?d. Z ca?ych si? stara?a si? nie straci? r?wnowagi, gdy stopy ?lizga?y si? jej po pokrytej lodem linie i deskach. Most przechyli? si? raptownie na lewo i przez chwil? by?a przekonana, i? ze?lizgnie si? na bok. Most jednak?e naprostowa? si? i zako?ysa? w przeciwnym kierunku. Gwen ponownie przykl?kn??a. Przesz?a ledwie dziesi?? st?p, a serce ?omota?o jej tak mocno, i? niemal nie by?a w stanie oddycha?, i r?ce zesztywnia?y tak bardzo, i? prawie wcale ich nie czu?a. Przymkn??a powieki i g??boko wci?gn??a powietrze. My?l? wr?ci?a do Thora. Przywo?a?a w wyobra?ni jego twarz, ka?dy jej szczeg??. Skupi?a si? na swej mi?o?ci do niego. Swym upartym d??eniu, by go oswobodzi?. Bez wzgl?du na to, co b?dzie musia?a uczyni?. Bez wzgl?du na to, co b?dzie musia?a uczyni?. Gwendolyn otworzy?a oczy i zmusi?a si?, by post?pi? kilka krok?w naprz?d, trzymaj?c si? kurczowo por?czy. Tym razem, nie zwa?aj?c na nic, nie zamierza?a si? zatrzyma?. Wiatr i ?nieg mog?y pchn?? j? w otch?a? Kanionu. Nie dba?a ju? o to. Nie chodzi?o ju? o ni? – chodzi?o o mi?o?? jej ?ycia. Dla Thora by?a w stanie porwa? si? na wszystko. Gwendolyn poczu?a, jak most si? ko?ysze i spojrzawszy przez rami?, ujrza?a, i? pod??aj? za ni? Steffen, Aberthol, Alistair i Krohn. Krohnowi ?lizga?y si? ?apy, lecz wyprzedza? pozosta?ych, a? znalaz? si? przy nodze Gwendolyn. – Nie wiem, czy zdo?am przej?? – wykrzykn?? Aberthol pe?nym napi?cia g?osem po postawieniu kilku niepewnych krok?w. S?abowity starzec zatrzyma? si?, zacisn?wszy trz?s?ce si? r?ce na linie, ledwie b?d?c w stanie si? utrzyma?. – Zdo?asz – rzek?a Alistair, podchodz?c do niego i oplataj?c go w pasie jedn? r?k?. – Jestem tu? za tob?. Nie l?kaj si?. Ruszyli naprz?d, krok po kroku pokonuj?c coraz dalsz? odleg?o??. Alistair pomaga?a Abertholowi. Gwen po raz kolejny nie potrafi?a si? nadziwi? sile Alistair w obliczu przeciwno?ci losu, jej spokojnej naturze, odwadze. Emanowa?a z niej tak?e moc, kt?rej Gwendolyn nie pojmowa?a. Nie potrafi?a wyja?ni?, dlaczego czu?a si? jej tak bliska, lecz w kr?tkim czasie, od kiedy si? zna?y, Alistair sta?a si? dla niej jak siostra. Czerpa?a si?? z jej obecno?ci. Oraz obecno?ci Steffena. Wicher usta?, ofiarowuj?c chwil? ciszy, i zdwoili tempo. Niebawem min?li po?ow? mostu i poruszali si? teraz szybciej. Gwen nawyka?a z wolna do ?liskich desek. Druga strona Kanionu ukaza?a si? ich oczom, ledwie pi??dziesi?t jard?w przed nimi, i serce Gwendolyn wezbra?o optymizmem. Mo?e jednak im si? uda. Wicher dmuchn?? po raz kolejny, tym razem silniej ni? uprzednio – tak silnie, i? Gwen zmuszona by?a pa?? na kolana i obojgiem r?k schwyci? si? liny. Trzyma?a si? z ca?ych si?, gdy most nieomal obr?ci? si? bokiem, po czym przechyli? si? r?wnie gwa?townie w drug? stron?. Poczu?a, jak deska pod jej stop? ust?puje i krzykn??a, gdy jej noga wpad?a w otw?r, gdzie utkn??a a? po udo. Szarpa?a si?, lecz nie potrafi?a wydosta?. Gwendolyn odwr?ci?a si? i ujrza?a, jak lina wy?lizguje si? z r?k Aberthola, a on puszcza Alistair i poczyna ze?lizgiwa? si? z mostu. Alistair zareagowa?a natychmiast, wyci?gaj?c r?k? i chwytaj?c jego d?o? na u?amek sekundy przed tym, nim ze?lizgn?? si? z kraw?dzi. Alistair pochyla?a si? nad kraw?dzi?, trzymaj?c ko?ysz?cego si? pod ni? Aberthola. Nic nie oddziela?o go od dna Kanionu. Alistair napr??y?a mi??nie i Gwen modli?a si?, by lina nie ust?pi?a. Czu?a si? bezsilna, utkn?wszy mi?dzy dwiema deskami. Jej serce bi?o jak oszala?e, gdy pr?bowa?a si? wydosta?. Most ko?ysa? si? gwa?townie, a wraz z nim Alistair i Aberthol. – Pu?? mnie! – krzykn?? Aberthol. – Ocal siebie! Laska Aberthola wysun??a si? z jego d?oni i spad?a, obracaj?c si? w powietrzu, w otch?a? Kanionu. Teraz pozosta? mu jedynie kostur przytroczony do plec?w. – Wszystko b?dzie dobrze – rzek?a Alistair ze spokojem. Gwen zdumia?y jej opanowanie i pewno??. – Sp?jrz mi w oczy – rzek?a Alistair zdecydowanym g?osem. – Co takiego? – krzykn?? Aberthol, usi?uj?c przekrzycze? wiatr. – Sp?jrz mi w oczy – rozkaza?a Alistair, a w jej g?osie rozbrzmia?o jeszcze wi?cej si?y. W jej tonie by?o co?, co sk?ania?o ludzi, by us?uchali, i Aberthol podni?s? na ni? wzrok. Utkwi? spojrzenie w jej oczach, a wtedy Gwendolyn ujrza?a, i? z oczu Alistair promieniuje w kierunku Aberthola delikatne ?wiat?o. Z niedowierzaniem przygl?da?a si?, jak otula ono Aberthola, a Alistair odchyla si? w ty? i jednym ruchem wci?ga go z powrotem na most. Oszo?omiony Aberthol le?a?, dysz?c ci??ko. Obrzuci? Alistair zdumionym spojrzeniem, po czym natychmiast odwr?ci? si? i obojgiem r?k schwyci? kurczowo linow? por?cz, nim nadszed? kolejny podmuch wiatru. – Pani! – krzykn?? Steffen. Przykl?kn?? przy niej, z?apa? j? pod ramiona i poci?gn?? z ca?ej si?y. Gwen pocz??a z wolna wydostawa? si? spomi?dzy desek, lecz gdy by?a ju? bliska uwolnieniu si?, wy?lizgn??a si? z chwytu jego skostnia?ych r?k i wpad?a na powr?t tam, gdzie wcze?niej utkn??a, zapadaj?c tym razem jeszcze g??biej. Nagle kolejna deska pod ni? p?k?a i Gwen krzykn??a, czuj?c, jak zaczyna si? osuwa?. Wyci?gn??a r?ce i schwyci?a si? jedn? d?oni? liny, a drug? – r?ki Steffena. Mia?a wra?enie, i? wyrwano jej ramiona ze staw?w, gdy zawis?a w powietrzu. Steffen tak?e zwisa?, przechylaj?c si? przez kraw?d?. Nogi opl?t? za sob?, ryzykuj?c swe ?ycie, by zapobiec jej upadkowi. W g?rze utrzymywa?y ich tylko p?kaj?ce liny. Rozleg?o si? warczenie i Krohn rzuci? si? naprz?d. Zatopi? k?y w futrze okrycia Gwen i ci?gn?? z ca?ych si?, warcz?c i skoml?c. Powoli, cal za calem, wyci?gn?li Gwen, a? dosi?g?a desek mostu. Podci?gn??a si? i leg?a twarz? w d??, wyczerpana, dysz?c ci??ko. Krohn liza? j? po twarzy raz za razem, a ona chwyta?a powietrze, niezwykle wdzi?czna jemu i Steffenowi, kt?ry le?a? teraz obok niej. Niewymownie radowa?o j? to, i? ?yje, i? unikn??a tak potwornej ?mierci. Wtem nagle uszu Gwen dobieg? trzask i poczu?a, jak ca?y most si? trz?sie. Krew ?ci??a si? jej w ?y?ach, gdy obejrza?a si? i ujrza?a, ?e jedna z lin mocuj?cych most do Kanionu p?k?a. Most zachybota? si? i Gwen ujrza?a z przera?eniem, jak druga, wisz?c na w?osku, tak?e p?ka. Z ich garde? doby? si? krzyk, gdy nagle jedna strona mostu od??czy?a si? od ?ciany Kanionu; most zako?ysa? nimi tak szybko, i? Gwen ledwie by?a w stanie oddycha?, gdy z pr?dko?ci? ?wiat?a zbli?ali si? ku drugiej ?cianie Kanionu. Gwen podnios?a wzrok i ujrza?a niewyra?nie zbli?aj?c? si? kamienn? ?cian?. Wiedzia?a, ?e w ci?gu kilku chwil zabije ich si?a uderzenia, zmia?d?y ich cia?a, a cokolwiek po nich pozostanie, poszybuje ku otch?aniom ziemi. – Ska?o, ust?p! NAKAZUJ? CI! – rozleg? si? g?os wype?niony pradawn?, pierwotn? w?adczo?ci?, g?os jakiego Gwen dot?d nigdy nie s?ysza?a. Obejrza?a si? i ujrza?a, jak Alistair zaciskaj?c jedn? d?o? na linie, drug? wyci?ga przed siebie, skupiona bez cienia strachu na ?cianie, w kt?r? za chwil? uderz?. Z d?oni Alistair doby?o si? ???te ?wiat?o, gdy zbli?ali si? do ?ciany Kanionu. Gwen gotowa?a si? na uderzenie. Ze zdumieniem patrzy?a na to, co sta?o si? p??niej. Na jej oczach lita ska?a przeistoczy?a si? w ?nieg – gdy w niego uderzyli, Gwen nie poczu?a, jak si? spodziewa?a, by jej ko?ci si? ?ama?y. Miast tego ca?e jej cia?o zanurzy?o si? w mi?kkim, puszystym ?niegu. By? mro?ny i pokry? j? ca?kowicie, dostaj?c si? nawet do jej oczu, nosa i uszu – lecz nie wyrz?dzi? jej krzywdy. ?y?a. Zwisali na linie zaczepionej o szczyt Kanionu, pogr??eni w ?cianie ?niegu. Gwendolyn poczu?a mocny u?cisk na nadgarstku. Alistair. Jej d?o? by?a zaskakuj?co ciep?a mimo panuj?cego wok?? ch?odu. Jakim? sposobem Alistair schwyci?a tak?e pozosta?ych i wkr?tce wszyscy – tak?e Krohn – zostali przez ni? wyci?gni?ci. Alistair wspina?a si? po linie, jak gdyby nie sprawia?o jej to najmniejszego wysi?ku. W ko?cu dotarli na g?r? i Gwen osun??a si? na ziemi? po drugiej stronie Kanionu. Wtem pozosta?e liny p?k?y i to, co jeszcze pozosta?o z mostu, poszybowa?o w d??, w mg??, w g??b Kanionu. Gwendolyn le?a?a, dysz?c ci??ko, niezwykle wdzi?czna, ?e znalaz?a si? na powr?t na ziemi. My?la?a o tym, co si? sta?o. Ziemia by?a mro?na, pokryta lodem i ?niegiem, lecz by?a  to ziemia. Nie by?a ju? na mo?cie i ?y?a. Uda?o im si?. Dzi?ki Alistair. Gwendolyn odwr?ci?a si? i spojrza?a na Alistair z nowym zadziwieniem i szacunkiem. By?a niewymownie wdzi?czna, i? mia?a j? u swego boku. Czu?a, ?e jest dla niej jak siostra, kt?rej nigdy nie mia?a, i Gwendolyn odnosi?a wra?enie, i? widzia?a dopiero jedynie u?amek tego, co potrafi Alistair. Gwen nie mia?a poj?cia, jak powr?c? na g??wne ziemie Kr?gu, gdy ju? sko?cz? tutaj – je?li kiedykolwiek sko?cz?, je?li odnajd? Argona i wr?c?. Gdy patrzy?a w ol?niewaj?co bia?? ?cian? ?niegu przed nimi, wej?cie do Niby?wiata, narasta?o w niej z?e przeczucie, i? najwi?ksze przeszkody dopiero przed nimi. ROZDZIA? DRUGI Reece sta? na Wschodnim Przej?ciu Kanionu, zaciskaj?c d?onie na kamiennej balustradzie mostu i z przera?eniem spogl?daj?c w przepa??. Ledwie by? w stanie oddycha?. Wci?? nie m?g? uwierzy? w to, czego w?a?nie by? ?wiadkiem: zatopiony w g?azie Miecz Przeznaczenia zsun?? si? za kraw?d? i obracaj?c si? doko?a siebie, znikn?? we mgle. Reece czeka? i czeka?, spodziewaj?c si? us?ysze? huk, poczu? dr?enie pod stopami. Lecz ku swemu zdumieniu, nic nie us?ysza?. Czy?by Kanion w istocie nie mia? dna? Czy?by pog?oski m?wi?y prawd?? Reece pu?ci? w ko?cu balustrad?, kt?r? trzyma? tak mocno, ?e a? pobiela?y mu k?ykcie, wypu?ci? powietrze, kt?re do tej pory wstrzymywa?, odwr?ci? si? i spojrza? na swych kompan?w z Legionu. O’Connor, Elden, Conven, Indra, Serna i Krog – oni tak?e patrzyli za Mieczem z przera?eniem w oczach. Wszyscy zastygli w miejscu. ?adne z nich nie by?o w stanie poj??, co si? sta?o. Miecz Przeznaczenia – legenda, przy kt?rej wszyscy wyro?li, najwa?niejszy or?? na ?wiecie, w?asno?? kr?l?w. I ostatnia rzecz, kt?ra podtrzymywa?a Tarcz?. Wy?lizgn?? si? im z r?k, run?? w zapomnienie. Reece czu?, i? poni?s? pora?k?. Czu?, i? zawi?d? nie tylko Thora, lecz tak?e ca?y Kr?g. Gdyby tylko znale?li si? tam kilka minut wcze?niej! Gdyby znalaz? si? kilka st?p bli?ej, zdo?a?by go ocali?. Reece obr?ci? si? i spojrza? na drug? stron? Kanionu, stron? Imperium, i zebra? si? w sobie. Spodziewa? si?, i? skoro Miecz przepad?, Tarcza opadnie, spodziewa? si?, i? wszyscy zebrani po drugiej stronie ?o?nierze Imperium nagle puszcz? si? biegiem i wedr? do Kr?gu. Lecz sta?o si? co? ciekawego: Reece przygl?da? si?, ale ?aden z nich nie wszed? na most. Jeden z nich podj?? pr?b? i zgin??. Jakim? sposobem Tarcza nie opad?a. Reece nie pojmowa?. – Jak to mo?liwe? – rzek? do pozosta?ych. – Miecz znikn?? z Kr?gu. Jakim sposobem Tarcza nie opad?a? – Miecz nie znikn?? z Kr?gu – zasugerowa? O’Connor. – Nie znalaz? si? jeszcze poza nim. Spad? prosto w d??. Znalaz? si? pomi?dzy dwoma ?wiatami. – Co zatem stanie si? z Tarcz?, skoro Miecz nie jest ani tu, ani tam? – zapyta? Elden. Spojrzeli po sobie, zdumieni. Nikt nie zna? odpowiedzi; by? to nieprzebyty teren. – Nie mo?emy tak po prostu odej?? – rzek? Reece. – Kr?g jest bezpieczny, gdy Miecz jest po naszej stronie – lecz nie wiemy, co mo?e si? zdarzy?, je?li Miecz utkwi na dole. – Tak d?ugo, jak Miecz nie znajduje si? w naszych r?kach, nie wiemy, po kt?rej stronie si? znajdzie – zgodzi? si? Elden. – Nie mo?emy sobie pozwoli? na takie ryzyko – rzek? Reece. – Od tego zale?y los Kr?gu. Nie mo?emy powr?ci? z pustymi r?koma, poni?s?szy kl?sk?. Reece zwr?ci? si? w stron? swych kompan?w. Spojrza? na nich, zdecydowany. – Musimy go odzyska? – podsumowa? Reece. – Nim wpadnie w cudze r?ce. – Odzyska?? – spyta? przera?ony Krog. – Czy? postrada? zmys?y? Jak dok?adnie zamierzasz tego dokona?? Reece odwr?ci? si? i zmierzy? spojrzeniem Kroga, kt?ry patrzy? mu prosto w oczy, jak zawsze butny. Krog by? mu prawdziw? sol? w oku, sprzeciwiaj?c si? jego rozkazom na ka?dym kroku, kwestionuj?c co rusz jego w?adz?. Reece z wolna traci? cierpliwo??. – Dokonamy tego – obstawa? przy swoim Reece. – Schodz?c na dno Kanionu. W?r?d pozosta?ych rozszed? si? st?umiony okrzyk, a Krog podpar? si? pod boki, skrzywiwszy si?. – Oszala?e? – rzek?. – Nikt nigdy nie zapu?ci? si? na dno Kanionu. – Nikt nawet nie wie, czy Kanion w og?le ma dno – wtr?ci? Serna. – Widzieli?my jedynie, jak Miecz znika we mgle. Mo?e i spada dalej, w tej w?a?nie chwili. – Bzdura – odpar? Reece. – Wszystko ma dno. Nawet morze. – C??, nawet je?li Kanion ma dno – odpar? Krog. – Jaki z tego dla nas po?ytek, skoro znajduje si? tak g??boko w dole, ?e ani go nie widzimy, ani nie s?yszymy? Droga na d?? zajmie nam wiele dni – albo i tygodni. – Nie m?wi?c ju? o tym, ?e to nie?atwa wyprawa – rzek? Serna. – Widzieli?cie urwisko? Reece odwr?ci? si? i przyjrza? klifom, antycznym skalnym ?cianom Kanionu, cz??ciowo przs?oni?tym k??bami mg?y. By?y proste, pionowe. Wiedzia?, i? maj? racj?; nie b?dzie ?atwo. Wiedzia? jednak tak?e, i? nic innego nie wchodzi w rachub?. – Nie tylko to sprawi nam k?opot – odrzek? Reece. – ?ciany s? tak?e ?liskie od mg?y. A nawet je?li uda nam si? dotrze? na d??, by? mo?e nigdy nie powr?cimy na g?r?. Wszyscy wpatrywali si? w niego zaintrygowani. – Sam zatem przyznajesz, i? pr?ba by?aby szale?stwem – rzek? Krog. – Przyznaj?, i? by?aby szale?stwem – zagrzmia? Reece g?osem pewnym i nieznosz?cym sprzeciwu. – Lecz dla szale?stwa si? narodzili?my. Nie jeste?my zwyczajnymi m??czyznami; nie jeste?my zwyczajnymi mieszka?cami Kr?gu. Jeste?my szczeg?lnym rodzajem: wojownikami. Nale?ymy do Legionu. Z?o?yli?my przysi?g?. Przysi?gli?my nigdy nie cofa? si?, gdy wyprawa oka?e si? zbyt trudna lub niebezpieczna, nigdy si? nie waha?, cho? pr?ba mo?e przynie?? nam szkod?. S?abi kryj? si? i wycofuj? – nie my. To w?a?nie czyni nas wojownikami. To najg??bsza istota m?stwa: wyruszamy na wypraw? wi?ksz? ni? my sami, gdy? tak trzeba, tak nakazuje nam honor, nawet je?li mo?e si? ona okaza? niemo?liwa do uko?czenia. Wszak to nie osi?gni?cie celu czyni post?pek szlachetnym, lecz pr?ba jego osi?gni?cia. To co? wi?kszego ni? my. Chodzi o to, kim jeste?my. Zaleg?a ci??ka cisza. Wiatr zawodzi?, gdy wszyscy rozwa?ali s?owa Reece’a. W ko?cu Indra da?a krok naprz?d. – Popieram Reece’a – rzek?a. – Ja tak?e – doda? Elden, wyst?puj?c naprz?d. – I ja – doda? O’Connor, staj?c u boku Reece’a. Conven w milczeniu podszed? do Reece’a, zaciskaj?c d?o? na r?koje?ci miecza, i odwr?ciwszy si? spojrza? na reszt?. – Dla Thorgrina – rzek?. – Wyruszy?bym na kres ?wiata. Reece’owi doda?o ?mia?o?ci, i? mia? u boku wypr?bowanych, oddanych legionist?w, ludzi, kt?rzy stali si? mu bliscy jak rodzina, kt?rzy wyprawili si? z nim w najodleglejsze krainy Imperium. Stali w bezruchu i wpatrywali si? w dw?ch nowych cz?onk?w Legionu, Kroga i Sern?. Reece zastanawia? si?, czy do nich do??cz?. Przyda?yby im si? dodatkowe pary r?k; lecz je?li chcieli zawr?ci?, niech tak b?dzie. Nie b?dzie prosi? dwa razy. Krog i Serna tak?e si? w nich wpatrywali, niepewni. – Jestem kobiet? – rzek?a do nich Indra. – Z czego drwili?cie wcze?niej. A oto stoj? tu, gotowa podj?? wyzwanie godne wojownika – a wy, tacy muskularni i szyderczy, dr?ycie ze strachu. Serna chrz?kn??, zirytowany, odgarniaj?c swe d?ugie, br?zowe w?osy z szeroko rozstawionych, w?skich oczu, i da? krok naprz?d. – P?jd? – powiedzia?. – Jedynie przez wzgl?d na Thorgrina. Krog jako jedyny sta? naprzeciw nich, z czerwon? twarz?, butny. – Jeste?cie g?upcami – rzek?. – Wszyscy. Post?pi? jednak naprz?d i do??czy? do nich. Reece, zadowolony,  odwr?ci? si? i poprowadzi? ich ku skrajowi Kanionu. Nie by?o czasu do stracenia. * Reece trzyma? si? kurczowo ?ciany urwiska, posuwaj?c si? mozolnie w d??, cal za calem. Pozostali znajdowali si? kilka st?p nad nim. Serce Reece’a wali?o jak m?otem, gdy schodzi?, staraj?c si? nie straci? r?wnowagi. Palce mia? otarte i odr?twia?e z zimna, a stopy ucieka?y mu na ?liskiej skale. Nie spodziewa? si?, i? b?dzie tak trudno. Spojrza? uprzednio w d?? i przyjrza? si? Kanionowi, kszta?towi ska?y i dostrzeg?, i? w niekt?rych miejscach ?ciana opada prosto w d??, jest idealnie g?adka i niepodobna po niej schodzi?; w innych miejscach poro?ni?ta by?a g?stym mchem; jeszcze w innych by?a nier?wna, poznaczona wyst?pami, otworami, szczelinami i wn?kami, w kt?rych mo?na by?o postawi? stop? lub wesprze? d?o?. Gdzieniegdzie spostrzeg? tak?e p??ki skalne, na kt?rych mogli si? zatrzyma?. Samo zej?cie okaza?o si? jednak znacznie trudniejsze, ni? si? spodziewa?. Mg?a nieustannie przys?ania?a to, co by?o pod nim. Reece prze?kn?? ?lin? i spojrza? w d??. Coraz trudniej by?o mu znale?? miejsca, w kt?rych m?g?by wesprze? stop?. Nie wspominaj?c o tym, i? nawet po tak d?ugiej drodze dno, o ile w og?le istnia?o, pozostawa?o wci?? poza zasi?giem ich wzroku. Reece’a dr?czy? coraz wi?kszy strach, zasch?o mu w gardle. W g??bi duszy zastanawia? si?, czy nie pope?ni? powa?nego b??du. Nie wa?y? si? jednak okaza? swego niepokoju pozosta?ym. Thora nie by?o z nimi i teraz to on, Reece, dowodzi?, i musia? s?u?y? im przyk?adem. Wiedzia? tak?e, i? pozwalanie sobie na l?k nie przys?u?y si? i jemu. Musia? by? silny i skupiony; wiedzia?, i? strach jedynie os?abi jego umiej?tno?ci. D?onie Reece’a dr?a?y, gdy zbiera? w sobie si??. Rzek? sobie, i? musi zapomnie? o tym, co by?o pod nim i skupi? si? na tym, co znajduje si? przed nim. Krok po kroku, rzek? sobie. Na t? my?l poczu? si? lepiej. Reece znalaz? kolejny wyst?p, na kt?rym m?g? oprze? stop? i da? kolejny krok w d??, potem nast?pny i szed? teraz r?wnym tempem. – UWAGA! – kto? krzykn??. Reece skuli? si?, gdy ma?e kamienie nagle zacz??y osypywa? si? doko?a niego, odbijaj?c si? od jego g?owy i ramion. Podni?s? wzrok i ujrza? spadaj?cy w jego kierunku ogromny g?az; odsun?? si? i unikn?? go o w?os. – Daruj! – zawo?a? w d?? O’Connor. – Obluzowa? si?! Serce Reece’a wali?o jak m?otem, gdy na powr?t przeni?s? wzrok w d?? i usi?owa? zachowa? spok?j. Umiera? z ciekawo?ci, jak daleko od nich le?y dno; podni?s? d?o?, chwyci? niewielki kamie?, kt?ry zatrzyma? si? na jego ramieniu i, patrz?c w d??, cisn?? go. Patrzy?, nas?uchuj?c czy spadaj?cy kamie? wyda jaki? d?wi?k. Nic nie us?ysza?. Z?e przeczucie, kt?re go dr?czy?o, pocz??o narasta?. Wci?? nie mia? najmniejszego poj?cia, gdzie Kanion si? ko?czy. R?ce i stopy ju? teraz mu dr?a?y i nie wiedzia?, czy podo?a. Reece prze?kn?? ?lin?, a przez g?ow? przep?ywa?y mu najr??niejsze my?li, gdy posuwa? si? dalej w d??. Co je?li Krog mia? racj?? Co je?li Kanion w rzeczy samej nie mia? dna? Co je?li by?a to lekkomy?lna misja samob?jcza? Reece da? kolejny krok, posuwaj?c si? kilka st?p w d?? i nabieraj?c zn?w rozp?du, gdy us?ysza? nag?y odg?os cia?a osuwaj?cego si? po ?cianie i czyj? krzyk. K?tem oka dostrzeg? jaki? ruch, a gdy si? odwr?ci?, ujrza? Eldena, kt?ry osuwa? si? po ?cianie obok niego. Reece instynktownie wyci?gn?? r?k?. Uda?o mu si? schwyci? nadgarstek Eldena, gdy spada? obok niego. Szcz??liwie Reece trzyma? si? mocno ska?y drug? r?k? i zdo?a? utrzyma? Eldena, nie pozwalaj?c mu osun?? si? na sam d??. Elden zawisn??, nie mog?c znale?? oparcia dla st?p. By? pot??nej postury i ci??ki i Reece czu?, ?e zaczynaj? go opuszcza? si?y. Indra zesz?a szybko w d??, pokonuj?c dziel?c? ich odleg?o??, wyci?gn??a r?k? i z?apa?a drugi nadgarstek Eldena. Elden pr?bowa? si? wesprze?, lecz nie m?g? znale?? oparcia dla n?g. – Nie mam si? o co zaprze?! – krzykn?? Elden pe?nym paniki g?osem. Przebiera? nogami w powietrzu i Reece obawia? si?, i? ze?lizgnie si? ze ska?y i spadn? obaj. Szybko podj?? decyzj?. Reece przypomnia? sobie lin? i hak, kt?re pokaza? mu O’Connor nim zacz?li schodzi?, narz?dzie u?ywane podczas wspinaczek w czasie obl??enia. Mog? by? u?yteczne, powiedzia? mu O’Connor. – O’Connor, lina! – krzykn?? Reece. – Zrzu? j?! Reece podni?s? wzrok i patrzy?, jak O’Connor wyci?ga lin? zatkni?t? za pas, odchyla si? i wbija hak w wyrw? w skale. Zatopi? go z ca?ej si?y, wypr?bowa? kilka razy, po czym rzuci? w d??. Lina zawis?a obok Reece’a. O’Connor zrzuci? j? w ostatniej chwili. ?liska r?ka Eldena wysuwa?a si? z d?oni Reece’a i gdy ju? niemal si? wysun??a, Elden wyci?gn?? r?k? i chwyci? lin?. Reece wstrzyma? oddech, modl?c si?, by wytrzyma?a. Tak te? si? sta?o. Elden podci?ga? si? powoli, a? znalaz? oparcie dla n?g. Stan?? na p??ce skalnej, dysz?c ci??ko, odzyskawszy r?wnowag?. Odetchn?? z ulg?, podobnie jak Reece. Tak niewiele brakowa?o. * Schodzili dalej. Reece sam nie wiedzia?, ile czasu ju? up?yn??o. Zacz??o zmierzcha?, lecz mimo ch?odu Reece oblewa? si? potem. Mia? wra?enie, i? ka?da chwila mo?e by? jego ostatni?. Jego r?ce i nogi mocno si? trz?s?y, a w uszach ?wiszcza? mu jego w?asny oddech. Zastanawia? si?, jak d?ugo jeszcze wytrzyma. Wiedzia?, i? je?li nie dotr? wkr?tce na d??, b?d? musieli zatrzyma? si? i odpocz??, zw?aszcza gdy nadejdzie noc. S?k w tym, i? nie by?o gdzie si? zatrzyma? i odpocz??. Reece nie potrafi? odegna? od siebie my?li, czy – je?li schodzenie ich wyko?czy –zaczn? po prostu spada?, jeden po drugim. Rozleg? si? g?o?ny odg?os sypi?cych kamieni, po kt?rym na Reece’a spad?a niewielka lawina, miriady drobnych kamyczk?w, zatrzymuj?c si? na jego g?owie, twarzy i w oczach. Serce mu zamar?o, gdy us?ysza? krzyk – innego rodzaju, ni? uprzednio. Tym razem by? to ?miertelny krzyk. K?tem oka spostrzeg? cia?o spadaj?ce obok niego tak szybko, i? niemal go nie dostrzeg?. Reece wyci?gn?? r?k?, by go z?apa?, lecz wszystko dzia?o si? zbyt szybko. M?g? tylko odwr?ci? si? i patrze?, jak Krog spada w ty?, m??c?c w powietrzu r?kami i krzycz?c, prosto w nico??. ROZDZIA? TRZECI Kendrick siedzia? na swym wierzchowcu u boku Ereca, Bronsona i Sroga, przed tysi?cami ludzi, naprzeciw Tirusa i armii imperialnej. Wpadli prosto w ich pu?apk?. Tirus ich wyda? i teraz, poniewczasie, Kendrick zorientowa? si?, i? zawierzenie mu by?o ogromnym b??dem. Kendrick spojrza? w g?r?, na prawo i ujrza? dziesi?? tysi?cy ?o?nierzy wysoko na brzegu doliny z naci?gni?tymi ci?ciwami ?uk?w, i drugie tyle po lewej. Przed nimi sta?o ich jeszcze wi?cej. Kilka tysi?cy ludzi Kendricka nie by?oby w stanie nigdy pokona? tak licznego przeciwnika. Rozgromiliby ich, cho?by tylko podj?li t? pr?b?. A przy wszystkich tych napi?tych ci?ciwach najmniejszy ruch sko?czy?by si? rzezi? jego ludzi. Pod wzgl?dem geograficznym pozycja w g??bi doliny tak?e im nie sprzyja?a. Tirus m?drze obra? miejsce na sw? zasadzk?. Kendrick siedzia? bezsilnie, a twarz p?on??a mu z gniewu i oburzenia. Wpatrywa? si? w Tirusa, kt?ry siedzia? dumnie na swym wierzchowcu z u?miechem samozadowolenia na twarzy. U jego boku na koniach siedzia?o jego czterech syn?w, a obok nich, dow?dca imperialny. – Czy z?oto jest dla ciebie w istocie tak wa?ne? – zawo?a? Kendrick do znajduj?cego si? nie dalej ni? dziesi?? st?p od niego Tirusa. Jego g?os by? zimny jak stal. – Zaprzedasz w?asnych ludzi, w?asn? krew? Tirus nie okaza? skruchy;  u?miechn?? si? jeszcze szerzej. – Zapominasz chyba, i? twoi ludzie to nie moja krew – rzek?. – Dlatego te?, wedle waszych praw, nie nale?y mi si? tron mego brata. Erec odchrz?kn?? ze z?o?ci?. – Prawo MacGil?w przekazuje tron synowi – nie bratu. Trius potrz?sn?? g?ow?. – To wszystko jest teraz nieistotne. Wasze prawo nie ma ju? dla mnie znaczenia. Si?a zawsze zwyci??a prawo. To silni je stanowi?. A, jak by? mo?e spostrzeg?e?, to ja jestem silniejszy. Co oznacza, i? od dzi? to ja tworz? prawo. Pokolenia, kt?re przyjd? po nas, nie b?d? pami?ta?y ?adnego z waszych praw. Zapami?taj? jedynie, i? to ja, Tirus, by?em kr?lem. Nie ty – ani twa siostra. – Rz?dy obj?te nieprawnie nigdy nie trwaj? d?ugo – odpar? Kendrick. – Mo?esz nas zabi?; mo?esz nawet przekona? Andronicusa, by przyzna? ci prawo do tronu. Lecz obaj wiemy, i? nied?ugo na nim posiedzisz. Kto? zdradzi ci? tak samo, jak ty zdradzi?e? nas. Tirus by? przej?? si? jego s?owami. – B?d? zatem smakowa? tych kilka dni na tronie, p?ki trwaj? – i z podziwem spojrz? na tego, kt?ry zdo?a zdradzi? mnie r?wnie umiej?tnie, jak ja zdradzi?em was. – Dosy? tej gadaniny! – wykrzykn?? dow?dca Imperium. – Poddajcie si? albo wasi ludzie zgin?! Kendrick spojrza? na niego, ogarni?ty furi?. Wiedzia?, ?e musi si? podda?, lecz nie chcia? tego czyni?. – Z???cie or?? – rzek? Tirus uspokajaj?cym tonem. – A potraktuj? was sprawiedliwie, jak wojownik wojownika. B?dziecie mymi je?cami. Mo?e i nie ?yj? pod?ug waszego prawa, lecz uznaj? kodeks bitewny wojownika. Przyrzekam, pod moim okiem nic wam nie grozi. Kendrick wymieni? szybkie spojrzenia z Bronsonem, Srogiem i Erekiem. W milczeniu siedzieli na swych wierzchowcach, kt?re ry?y kopytami ziemi?. Ka?dy z nich by? dumnym wojownikiem. – Dlaczego mieliby?my ci zawierzy?? – zawo?a? Bronson do Tirusa. – Tobie, kt?ry dowiod?e? ju?, ?e twe s?owo jest nic niewarte? Bez wahania rzekn?, i? wola?bym zgin?? tutaj, na polu bitwy, byle tylko zetrze? z twej g?by ten chytry u?mieszek. Tirus odwr?ci? si? i obrzuci? Bronsona gniewnym spojrzeniem. – Przemawiasz, cho? nie jeste? MacGilem. Jeste? McCloudem. Nie masz prawa wtr?ca? si? w sprawy MacGil?w. Kendrick stan?? w obronie swego kompana: – Bronson jest MacGilem, jak ka?dy z nas. Przemawia w imieniu naszych ludzi. Tirus zazgrzyta? z?bami, wyra?nie poirytowany. – Decyzja nale?y do ciebie. Rozejrzyj si? doko?a, sp?jrz na tysi?ce naszych ?ucznik?w z naci?gni?tymi ci?ciwami. Przechytrzy?em was. Gdyby?cie cho? si?gn?li do mieczy, twoi ludzie padn? martwi w okamgnieniu. Z pewno?ci? nawet ty to dostrzegasz. Czasem trzeba walczy?, a czasem – podda? si?. Je?li chcesz chroni? swych ludzi, zrobisz to, co zrobi?by ka?dy dobry dow?dca. Z?o?ysz or??. Kendrick zacisn?? kilka razy szcz?k?, rozw?cieczony. Cho? nie podoba?a mu si? ta my?l, wiedzia?, i? Tirus ma racj?. Ukradkiem spojrza? na boki i w jednej chwili wiedzia?, i? wi?kszo?? – albo i wszyscy – jego ludzie zgin? tutaj, je?li spr?buj? walczy?. Cho? pali? si? do walki, by?aby to samolubna decyzja; i cho? gardzi? Tirusem, wyczuwa?, ?e m?wi prawd? i jego ludziom nic si? nie stanie. Jak d?ugo pozostawali przy ?yciu, mieli szans? stoczy? t? bitw? innego dnia, w innym miejscu, na innym polu. Kendrick spojrza? na Ereca, m??czyzn?, z kt?rym walczy? nieprzeliczon? ilo?? razy, czempiona Srebrnej Gwardii, i wiedzia?, i? my?li to samo. Czym innym by?o by? przyw?dc?, a czym innym by? wojownikiem: wojownik m?g? walczy? zuchwale, zapami?tale, lecz przyw?dca musia? mie? na wzgl?dzie nade wszystko dobro innych. – Jest czas, by walczy?, i jest czas, by z?o?y? bro? – zawo?a? Erec. – Zawierzymy ci na s?owo, jako wojownikowi, i? naszym ludziom nic si? nie stanie i pod tym warunkiem z?o?ymy or??. Lecz je?li z?amiesz swe s?owo – niech B?g ma ci? w opiece, bowiem powr?c? z samych piekie?, by pom?ci? ka?dego jednego z mych ludzi. Tirus, zadowolony, skin?? g?ow?, a wtedy Erec wyci?gn?? przed siebie d?o? i wypu?ci? miecz wraz z pochw?, kt?re upad?y na ziemi? z brz?kiem. Kendrick poszed? w jego ?lady, a za nim Bronson i Srog. Czynili to z niech?ci?, lecz wiedzieli, i? to m?dre posuni?cie. Powietrze przeci?? brz?k tysi?cy broni, spadaj?cych na zimow? ziemi?. Wszyscy Gwardzi?ci, MacGilowie i silesianie poddali si?. Tirus u?miechn?? si? szeroko. – A teraz zsi?d?cie z rumak?w – rozkaza?. Jeden za drugim zeszli z koni i stan?li przed nimi. Tirus wyszczerzy? z?by w u?miechu, rozkoszuj?c si? swym zwyci?stwem. – Przez wszystkie te lata, kt?re sp?dzi?em na Wyspach G?rnych, z zazdro?ci? patrzy?em na Kr?lewski Dw?r, przygl?daj?c si? memu starszemu bratu, jego pot?dze. Lecz kt?ry z MacGil?w teraz dzier?y w?adz?? – W?adza uzyskana za pomoc? zdrady nie jest w?adz? – odpar? Bronson. Tirus spojrza? na niego gniewnie i skin?? na swych ludzi. Pospieszyli naprz?d, skr?powali nadgarstki ka?dego z tysi?cy m??czyzn szorstkim sznurem i pocz?li ich dok?d? prowadzi?. Wtem Kendrick przypomnia? sobie nagle o swym bracie, Godfreyu. Wyruszyli wszyscy razem, a nie widzia? od tej pory ani jego, ani jego ludzi. Zastanawia? si?, czy jakim? sposobem uda?o mu si? uciec. Modli? si?, by spotka? go los lepszy ni? ich. Nie martwi? si? jednak zbytnio. Z Godfreyem nigdy nic nie by?o pewne. ROZDZIA? CZWARTY Godfrey jecha? na czele swych ludzi. Po dwu stronach mia? Akortha, Fultona i swego silesia?skiego genera?a oraz dow?dc? imperialnego, kt?rego sowicie op?aci?. Na twarzy Godfreya go?ci? szeroki u?miech. Nie posiada? si? z rado?ci, gdy obejrza? si? przez rami? i ujrza? imperialny oddzia? w sile kilku tysi?cy ludzi, kt?ry przy??czy? si? do nich. Z zadowoleniem my?la? o zap?acie, kt?r? im da?, o niezliczonych workach z?ota. Przywo?a? w pami?ci wyrazy ich twarzy i rozpiera?a go rado??, i? jego plan si? powi?d?. Do ostatniej chwili nie by? go pewien i teraz po raz pierwszy odetchn?? ze spokojem. Wszak bitw? wygra? mo?na na wiele sposob?w, a on w?a?nie uczyni? to, nie rozlawszy ani kropli krwi. Mo?e i nie czyni?o go to tak m??nym czy odwa?nym jak innych wojownik?w. Lecz powiod?o mu si?. A czy? nie o to w?a?nie chodzi?o? Wola? widzie? swych ludzi ?ywych, op?aciwszy przeciwnika, ni? ogl?da?, jak po?owa z nich ginie w jakim? lekkomy?lnym akcie m?stwa. Taka zasada mu przy?wieca?a. Godfrey ci??ko pracowa? na to, co osi?gn??. Wykorzysta? wszystkie znajomo?ci z czarnego rynku – przez zamtuzy, podejrzane uliczki i karczmy – by dowiedzie? si?, kto z kim sp?dza noce, kt?re zamtuzy w Kr?gu odwiedzane by?y przez dow?dc?w imperialnych i kt?ry z nich sk?onny b?dzie przyj?? ?ap?wk?. Godfrey mia? wi?cej pok?tnych znajomo?ci ni? inni – sp?dzi? ca?e ?ycie, gromadz?c je – a teraz okazywa?y si? przydatne. Nie zaszkodzi?o tak?e, i? op?aci? ka?d? ze swych znajomo?ci. W ko?cu wyda? z?oto tatusia w u?yteczny spos?b. Godfrey nie wiedzia? jednak a? do ostatniej chwili, czy mo?e na nich polega?. Nikt nie sprzeda drugiego tak, jak z?odziej i Godfrey musia? zaryzykowa?, i? go zwodz?. Wiedzia?, i? podejmuje ryzyko, i? na tych ludziach nie mo?na polega? bardziej ni? na z?ocie, kt?rym si? ich op?aca. Lecz Godfrey op?aci? ich czystym z?otem i okaza?o si?, ?e mo?na na nich polega? bardziej, ni? si? spodziewa?. Rzecz zrozumia?a, nie mia? poj?cia, jak d?ugo utrzyma ich lojalno??. Lecz przynajmniej unikn?li bitwy i, jak na razie, mieli ich po swojej stronie. – Myli?em si? co do ciebie – dobieg? go g?os. Godfrey obejrza? si? przez rami? i ujrza?, ?e silesia?ski genera? si? z nim zr?wnuje. Patrzy? na niego z podziwem. – Musz? przyzna?, i? w?tpi?em w ciebie – ci?gn?? dalej. – Wybacz. Nie przy?ni?by mi si? nawet plan, kt?ry obmy?li?e?. W rzeczy samej pomys?owe. Nie poddam ju? w w?tpliwo?? twych sposob?w. Godfrey u?miechn?? si? w odpowiedzi, czuj?c, i? jego s?owa wynagradzaj? mu dawne lata. Wszyscy genera?owie, wszyscy wojskowi w?tpili w niego ca?e jego ?ycie. Na dworze jego ojca – dworze wojownik?w – zawsze spogl?dano na niego ze wzgard?. Teraz w ko?cu poczynali dostrzega?, i? Godfrey, na sw?j w?asny spos?b, by? r?wnie zr?czny, jak oni. – Nie troskaj si? – rzek? Godfrey. – Ja sam poddaj? w w?tpliwo?? moje sposoby. Ucz? si? w trakcie dzia?ania. Nie jestem dow?dc? i nie mam ?adnego wielkiego planu – innego ni? ten, by prze?y? w ka?dy mo?liwy spos?b. – A dok?d teraz zmierzamy? – spyta? genera?. – Do??czymy do Kendricka, Ereca i reszty i zrobimy, co w naszej mocy, by im pom?c. Tysi?ce m???w – osobliwy i kruchy sojusz mi?dzy ?o?nierzami Imperium i Godfreya – jecha?y w g?r? i d?? wzniesie?, przez rozleg?e, suche, pylaste ziemie, zmierzaj?c ku dolinie, kt?r? Kendrick wyznaczy? na spotkanie. W drodze miliony my?li przebiega?y Godfreyowi przez g?ow?. Zastanawia? si?, jak powiod?o si? Kendrickowi i Erecowi, jak du?? przewag? liczebn? b?dzie mia? przeciwnik i jak powiedzie mu si? w kolejnej bitwie, prawdziwej bitwie. Nie m?g? d?u?ej jej unika?; nie mia? w zanadrzu ju? ?adnych pomys??w ani z?ota. Nerwowo prze?kn?? ?lin?. Czu?, i? nie ma w sobie tyle odwagi, ile inni zdawali si? mie?, z kt?r? zdawali si? rodzi?. Wszyscy poza nim zdawali si? tak nieustraszeni w boju, a nawet w ?yciu. Godfrey musia? jednak?e przyzna?, i? l?ka? si?. My?la? o bitwie i wiedzia?, i? jej nie uniknie. By? jednak niezdarny, nie posiada? umiej?tno?ci innych i sam nie wiedzia?, ile razy poratowali go ju? bogowie fartu. Pozostali zdawali si? nie dba? o to, czy zgin? – wszyscy z wielk? ch?ci? wyruszali, by odda? swe ?ycie dla chwa?y. Godfrey ceni? sobie chwa??. Lecz nad chwa?? wynosi? ?ycie. Kocha? swoje piwo i jad?o i nawet teraz burczenie w brzuchu ponagla?o go ku bezpiecznym czterem ?cianom kt?rej? z karczm. ?ycie na polu bitwy nie by?o dla niego. Godfrey pomy?la? jednak o Thorze, kt?ry by? gdzie? daleko, pojmany; pomy?la? o wszystkich swych krewniakach walcz?cych za t? spraw? i wiedzia?, i? to w?a?nie tutaj nakazuje mu by? jego honor – jakkolwiek skalany by nie by?. Jechali i jechali, a? w ko?cu dotarli na szczyt, z kt?rego roztacza? si? rozleg?y widok na rozci?gaj?c? si? u ich st?p dolin?. Zatrzymali si? i Godfrey zmru?y? oczy, o?lepiony s?o?cem, usi?uj?c przyzwyczai? do niego wzrok i dojrze?, co le?y przed nim. Uni?s? d?o? do oczu, os?aniaj?c je, i spojrza? w dal, nie pojmuj?c. Wtem, ku jego zgrozie, wszystko sta?o si? jasne. Godfreyowi serce zamar?o: w dole Imperium prowadzi?o tysi?ce ludzi Kendricka, Ereca i Sroga, skr?powanych jako je?c?w. By?a to si?a zbrojna, do kt?rej mia? do??czy?. Ze wszystkich stron otacza?a ich dziesi?ciokrotnie wi?ksza liczba ?o?nierzy Imperium. Szli pieszo, ze skr?powanymi nadgarstkami, jako je?cy, prowadzeni nie wiadomo dok?d. Godfrey wiedzia?, i? Kendrick i Erec nigdy nie poddaliby si?, gdyby nie by?o po temu dobrego powodu. Wygl?da?o na to, i? wpadli w zasadzk?. Godfrey zastyg? w miejscu, zdj?ty nag?ym przestrachem. Zastanawia? si?, jak do tego dosz?o. Spodziewa? si? zasta? ich w ferworze zaci?tej bitwy, spodziewa? si? przypu?ci? szar?? i po??czy? z nimi si?y. Teraz jednak?e miast tego znikali mu z oczu na widnokr?gu, ju? teraz o dobre p?? dnia drogi od niego. Genera? imperialny podjecha? do Godfreya i prychn?? drwi?co. – Zdaje si?, ?e twoi ludzie ponie?li kl?sk? – rzek?. – Nie taka by?a nasza umowa. Godfrey odwr?ci? si? do niego i spostrzeg?, jak niespokojny si? zdaje. – Dobrze wam zap?aci?em – powiedzia? Godfrey. Niepokoi? si?, lecz zdoby? si? na sw?j najpewniejszy g?os. Czu?, i? ich uk?ad wisi na w?osku. – I zgodzi?e? si? przy??czy? do mnie i wesprze? m? spraw?. Lecz genera? potrz?sn?? g?ow?. – Przysta?em, by do??czy? do ciebie w bitwie – nie misji samob?jczej. Moich kilka tysi?cy ludzi nie stanie naprzeciw ca?ego batalionu Andronicusa. Nasz uk?ad si? zmieni?. Mo?esz walczy? z nimi sam – a ja zachowam twe z?oto. Genera? odwr?ci? si?, krzykn?? i poganiaj?c kopniakiem konia ruszy? w przeciwnym kierunku. Jego ludzie pod??yli tu? za nim. Wkr?tce znikn?li im z oczu po drugiej stronie doliny. – Maj? nasze z?oto! – rzek? Akorth. – Ruszamy za nimi? Godfrey pokr?ci? g?ow?, patrz?c, jak odje?d?aj?. – A c?? nam z tego przyjdzie? To tylko z?oto. Nie zamierzam dla niego ryzykowa? naszego ?ycia. Niech jad?. Z?oto to nie wszystko. Godfrey odwr?ci? si? i spojrza? uwa?nie na znikaj?c? na widnokr?gu grup? wojownik?w Kendricka i Ereca, kt?rzy bardziej go zajmowali. Nie m?g? teraz liczy? na ?adne wsparcie i by? jeszcze bardziej samotny ni? uprzednio. Czu?, jak jego plan rozsypuje si? na drobne kawa?eczki. – Co teraz? – spyta? Fulton. Godfrey wzruszy? ramionami. – Poj?cia nie mam – odrzek?. – Nie powiniene? tak m?wi? – powiedzia? Fulton. – Jeste? teraz dow?dc?. Lecz Godfrey tylko ponownie wzruszy? ramionami. – To prawda. – Nie?atwe s? te wojownicze sprawy – rzek? Akorth, ?ci?gaj?c he?m i drapi?c si? po brzuchu. – Nie do ko?ca uk?adaj? si? tak, jak by si? chcia?o, prawda? Godfrey siedzia? w bezruchu, kr?c?c g?ow? i zastanawiaj?c si?, co pocz??. Dosta?y mu si? karty, kt?rych si? nie spodziewa?, i nie by? na to przygotowany. – Wycofujemy si?? – spyta? Fulton. – Nie – Godfrey us?ysza? sw?j w?asny g?os, kt?ry zaskoczy? nawet jego samego. Pozostali spojrzeli na niego, zszokowani. Zebrali si? bli?ej, by us?ysze? jego rozkazy. – Mo?e i nie jestem ?wietnym wojownikiem – rzek? Godfrey. – Lecz tam s? moi bracia. Nie wiemy, dok?d ich prowadz?. Nie mo?emy si? wycofa?. Nawet je?li sko?czy si? to nasz? ?mierci?. – Postrada?e? rozum, panie? – spyta? silesia?ski genera?. – Wszyscy ci wielcy wojownicy Srebrnej Gwardii, MacGil?w, silesian – oni wszyscy nie potrafili rozprawi? si? z armi? imperialn?. Jak niby tysi?c naszych ludzi, pod twoim dow?dztwem, mia?by tego dokona?? Godfrey zwr?ci? si? do niego poirytowany. Mia? dosy? tego, ?e wszyscy w niego w?tpi?. – Nigdy nie rzek?em, ?e zwyci??ymy – odpar?. – Rzek?em jedynie, i? czyni?c to, post?pimy s?usznie. Nie porzuc? ich. A teraz, je?li chcesz zawr?ci? i wraca? do domu, ruszaj w drog?. Zaatakuj? ich bez twej pomocy. – Nie masz do?wiadczenia w dowodzeniu – rzek?, obrzucaj?c go pewnym gniewu spojrzeniem. – Nie masz poj?cia, o czym m?wisz. Poprowadzisz wszystkich tych ludzi na pewn? ?mier?. – Nie mam – odrzek? Godfrey. – To prawda. Lecz przysi?g?e? wi?cej we mnie nie w?tpi?. A ja nie zawr?c?. Godfrey podjecha? kilka st?p naprz?d, na wzniesienie, na kt?rym widzieli go wszyscy jego ludzie. – M??OWIE! – zawo?a? grzmi?cym g?osem. – Wiem, i? nie znacie mnie jako niezawodnego dow?dc?, jak Kendricka, Ereca czy Sroga. To prawda, nie posiadam ich umiej?tno?ci, lecz jestem silny duchem, przynajmniej czasami. Wy tak?e jeste?cie silni duchem. Schwytani tam s? nasi bracia. Ja wola?bym nie ?y?, ni? pozwoli?, by na naszych oczach zabrali ich, a potem wr?ci? jak psy do domu, do naszych miast, i czeka?, a? nadejdzie Imperium i zabije tak?e nas. Tego mo?ecie by? pewni: jednego dnia nas zabij?. Mo?emy polec teraz wszyscy, w walce, ?cigaj?c przeciwnika jako wolni ludzie. Albo mo?emy polec okryci wstydem i nies?aw?. Wyb?r nale?y do was. Jed?cie ze mn?, a – czy sko?czy si? to wasz? ?mierci?, czy nie – okryjecie si? chwa??! W?r?d jego ludzi rozleg? si? okrzyk tak entuzjastyczny, i? zaskoczy? Godfreya. Wszyscy unie?li miecze wysoko w powietrze, co doda?o mu odwagi. Pomog?o to tak?e poj?? mu wa?ko?? tego, co w?a?nie rzek?. Nie przemy?la? dok?adnie swych s??w, nim je wypowiedzia?;  kierowa? nim impuls. Teraz poj??, i? w istocie zobowi?za? si? do tego, i jego w?asne s?owa wprawi?y go w lekkie os?upienie. Jego odwaga przyt?oczy?a nawet jego samego. M??czy?ni niespokojnie poruszali si? na swych wierzchowcach, sprawdzali sw?j or?? i gotowali si? do swej ostatecznej szar?y. Akorth i Fulton zbli?yli si? do Godfreya. – Napijesz si?? – spyta? Akorth. Godfrey opu?ci? wzrok i ujrza?, i? wyci?ga w jego stron? buk?ak z winem. Wyrwa? mu go z d?oni, odrzuci? g?ow? w ty? i pi?, i pi?, a? niemal go opr??ni?, przerywaj?c jedynie na chwil?, by z?apa? oddech. W ko?cu Godfrey otar? usta i odda? Akorthowi buk?ak. Co te? najlepszego uczyni?em? pomy?la?. Zobowi?za? siebie i pozosta?ych do bitwy, kt?rej nie m?g? wygra?. Czy?by rozumowa? niejasno? – Nie s?dzi?em, ?e zdob?dziesz si? na co? takiego – powiedzia? Akorth, poklepuj?c go mocno po plecach i bekaj?c. – Co za mowa. Lepsza ni? teatr! – Powinni?my byli sprzedawa? bilety! – doda? Fulton. – Pewnie i masz racj? – rzek? Akorth. – Lepiej zgin?? w walce, z uniesion? g?ow?, ni? le??c na plecach. – Na plecach nie by?oby znowu tak niezno?nie, gdyby le?a?o si? w ?o?u w zamtuzie – doda? Fulton. – A jak?e! – rzek? Fulton. – A co by? rzek? na ?mier? z kuflem piwa w d?oni i odchylon? w ty? g?ow?! – To by?oby niezgorsze! – przyzna? Akorth, bior?c ?yk wina z buk?aka. – Po jakim? czasie jednak wszystko by si? znudzi?o – rzek? Fulton. – Ile kufli piwa mo?na wypi?, ile kobiet sch?do?y?? – C??, ca?kiem wiele, je?li dobrze si? do tego zabierzesz – rzek? Akorth. – I tak s?dz?, i? ciekawie by?oby zgin?? w inny spos?b. Nie tak nudny. Z piersi Akortha doby?o si? westchnienie. – Gdyby?my prze?yli to wszystko, przynajmniej mieliby?my pow?d, by naprawd? si? napi?. Po raz pierwszy w ?yciu zas?u?yliby?my sobie na to! Godfrey odwr?ci? si?, pr?buj?c nie zwa?a? na nieustann? paplanin? Akortha i Fultona. Musia? si? skupi?. Nadszed? czas, by sta? si? m??czyzn?, by pu?ci? w niepami?? b?aze?skie odzywki i karczemne ?arty; nadszed? czas, w kt?rym musia? podejmowa? prawdziwe decyzje, kt?re dotyczy?y prawdziwych ludzi w prawdziwym ?wiecie. Poczu? ci??ar tego obowi?zku; nie potrafi? odegna? od siebie pytania, czy tak w?a?nie czu? si? jego ojciec. Zdumia?o go, i? cho? nienawidzi? go, zaczyna? go rozumie?. Mo?e nawet, ku swemu przera?eniu, stawa? si? taki jak on. Zapominaj?c o le??cym przed nim niebezpiecze?stwie, Godfrey poczu? nag?y przyp?yw pewno?ci. Pogoni? nagle konia kopniakiem i z okrzykiem bitewnym rzuci? si? w g??b doliny. Za nim rozleg? si? natychmiast okrzyk bitewny tysi?cy, a stukot galopuj?cym za nich wierzchowc?w rozbrzmia? mu w uszach. Wiatr targa? jego w?osy, a Godfrey odczu? wypite wino, kt?re szumia?o teraz w g?owie, gdy p?dzi? ku pewnej ?mierci, zastanawiaj?c si?, w co te? si? wpakowa?. ROZDZIA? PI?TY Thor siedzia? na wierzchowcu u boku swego ojca. Po drugiej stronie mia? McClouda, a nieopodal Rafiego. Za nimi na koniach siedzia?y dziesi?tki tysi?cy ?o?nierzy Imperium, trzon armii Andronicusa, zdyscyplinowany i cierpliwie czekaj?cy na jego rozkaz. Znajdowali si? na wzniesieniu, z kt?rego spogl?dali na Pog?rze i jego okryte ?niegiem szczyty. W g?rze le?a?o jedno z miast McClouda, Wysoka Osada. Thor napr??y? si? jak struna na widok tysi?cy ?o?nierzy opuszczaj?cych miasto i jad?cych w ich kierunku, gotuj?c si? do bitwy. Nie byli to ludzie MacGila, ani ?o?nierze Imperium. Nosili zbroje, kt?re Thorowi zda?o si?, i? rozpoznaje; lecz gdy zacisn?? d?o? na r?koje?ci swego nowego miecza, nie by? do ko?ca pewien, kim s? ani dlaczego ich atakuj?. – McCloudowie. Moi dawni ludzie – wyja?ni? McCloud Andronicusowi. – Dobrzy ?o?nierze. M??czy?ni, kt?rych niegdy? szkoli?em i u boku kt?rych walczy?em. – Teraz jednak?e zwr?cili si? przeciwko tobie – zauwa?y? Andronicus. – Gnaj?, by spotka? si? z tob? w boju. McCloud ?ypn?? gniewnie jednym okiem, kt?re mu pozosta?o. Po?ow? jego twarzy  przykrywa?o wypalone god?o Imperium. Wygl?da? groteskowo. – Wybacz, panie – rzek?. – Nie moja to wina. To sprawka mego syna, Bronsona. On to nastawi? mych w?asnych ludzi przeciw mnie. Gdyby nie on, do??czyliby do mnie w twej wielkiej sprawie. – To nie sprawka twego syna – poprawi? go Andronicus g?osem zimnym jak stal, zwracaj?c si? ku niemu. – Lecz twa w?asna. Lichy z ciebie dow?dca i jeszcze lichszy ojciec. Skoro tw?j syn jest nieudacznikiem, i ty nim jeste?. Powinienem by? wiedzie?, ?e nie b?dziesz w stanie zapanowa? nad swymi lud?mi. Powinienem by? ukatrupi? ci? dawno temu. McCloud nerwowo prze?kn?? ?lin?. – Panie, zwa? tak?e, i? nie tylko przeciw mnie walcz?, lecz tak?e przeciw tobie. Chc? pozby? si? Imperium z Kr?gu. Andronicus pokr?ci? g?ow?, przesuwaj?c palcami po naszyjniku ze skurczonych g??w. – Lecz teraz jeste? po mojej stronie – rzek?. – Zatem walka ze mn? jest zarazem walk? z tob?. McCloud doby? swego miecza, patrz?c gniewnie na nadci?gaj?c? armi?. – B?d? walczy? i zabij? ka?dego jednego z mych w?asnych ludzi – oznajmi?. – Wiem, ?e tak b?dzie – rzek? Andronicus. – W przeciwnym razie ukatrupi? ci? w?asnymi r?koma. Nie ?ebym potrzebowa? twej pomocy. Moi ludzie s? w stanie wyrz?dzi? szkody znacznie wi?ksze, ni? jeste? sobie w stanie wyobrazi? – zw?aszcza, gdy dowodzi nimi m?j w?asny syn, Thornicus. Thor siedzia? na swym wierzchowcu, s?ysz?c niewyra?nie ich rozmow?, a zarazem nie s?ysz?c ani s?owa. By? otumaniony. W jego umy?le roi?o si? od obcych my?li, kt?rych nie rozpoznawa?, my?li, kt?re kr??y?y mu w g?owie i nieustannie przypomina?y o lojalno?ci, kt?r? poprzysi?g? swemu ojcu, o jego obowi?zku walki za Imperium, o jego przeznaczeniu jako syna Andronicusa. My?li k??bi?y si? w jego g?owie bez ustanku i cho? stara? si? jak m?g?, nie potrafi? rozumowa? jasno, my?le? samodzielnie. Jak gdyby sta? si? je?cem we w?asnym ciele. Gdy Andronicus si? odzywa?, ka?de z jego s??w dostawa?o si? do umys?u Thora, staj?c si? wpierw sugesti?, nast?pnie rozkazem, a potem jakim? sposobem stawa?o si? jego w?asnymi my?lami. Thor mocowa? si? ze sob?, jaka? niewielka jego cz?stka stara?a si? wyrzuci? z umys?u te napastliwe uczucia i odzyska? jasno?? rozumowania. Lecz im bardziej si? mocowa?, tym trudniejszym stawa?o si? to zadanie. Siedz?c na koniu obserwowa?, jak nadci?gaj?ca armia mknie w ich kierunku. Czu? przep?ywaj?c? przez jego ?y?y krew i m?g? my?le? jedynie o swej lojalno?ci wzgl?dem ojca, o potrzebie zmia?d?enia ka?dego, kto stanie na drodze jego ojcu. O swym przeznaczeniu, by w?ada? Imperium. – Thornicusie, czy? mnie s?ysza?? – rzek? nagl?co Andronicus. – Czy jeste? got?w pokaza?, na co ci? sta? w bitwie dla swego ojca? – Tak, ojcze – odrzek? Thor ze wzrokiem utkwionym przed sob?. – Zmierz? si? z ka?dym, kto zechce zmierzy? si? z tob?. Andronicus u?miechn?? si? szeroko. Odwr?ci? si? przodem do swych ludzi. – M??OWIE! – rozgrzmia? jego g?os. – Nadszed? czas, by stawi? czo?a wrogowi, by wyplewi? Kr?g z pozosta?ych tu jeszcze buntownik?w, raz na zawsze. Zaczniemy od tych ludzi McClouda, kt?rzy o?mielaj? si? okazywa? nam niepos?usze?stwo. M?j syn, Thornicus, poprowadzi nas do bitwy. Pod??ajcie za nim, jak pod??aliby?cie za mn?. Oddajcie za niego ?ycie, jak oddaliby?cie je za mnie. Je?li zdradzicie jego, to tak, jakby?cie mnie zdradzili! – THORNICUS! – krzykn?? Andronicus. – THORNICUS! – rozleg?o si? echo ch?ru dziesi?ciu tysi?cy ?o?nierzy Imperium. Thor, o?mielony, uni?s? wysoko sw?j miecz, miecz imperialny, ten, kt?ry podarowa? mu jego ukochany ojciec. Czu? przep?ywaj?c? przez niego moc, moc jego krwi, jego ludzi, wszystkiego, czym mia? si? sta?. W ko?cu znalaz? si? w domu, na powr?t ze swym ojcem. Dla niego Thor by? zdolny do wszystkiego. Nawet by rzuci? si? na ?mier?. Thor wyda? z siebie okrzyk bitewny, kopniakiem ponaglaj?c konia, i przypu?ci? szar?? w d?? doliny, jako pierwszy rzucaj?c si? w b?j. Za jego plecami rozleg? si? dono?ny okrzyk bitewny, gdy dziesi?tki tysi?cy m??czyzn posz?y w jego ?lady, gotowe p?j?? za Thornicusem na ?mier?. ROZDZIA? SZ?STY Mycoples siedzia?a skulona, zapl?tana w ogromn? akronow? sie?, nie mog?c podnie?? si? ani rozpostrze? skrzyde?. Siedzia?a nieopodal steru i cho? stara?a si? z ca?ych si?, nie potrafi?a unie?? ?ba, poruszy? ?apami ani wysun?? szpon?w. Nigdy jeszcze nie czu?a si? tak ?le, jak tego dnia, nigdy nie czu?a si? tak skr?powana, tak bezsilna. Zwin??a si? w k??bek i powoli mruga?a oczyma, przygn?biona, cho? bardziej przez wzgl?d na Thora ni? na siebie. Mycoples wyczuwa?a energi? Thora nawet z tak du?ej odleg?o?ci, nawet gdy statek ni?s? j? przez morze, ko?ysz?c si? na ogromnych falach. Cia?o smoczycy unosi?o si? i opada?o, gdy fale wdziera?y si? na pok?ad. Mycoples czu?a, i? Thor si? zmienia, staje si? kim? innym, ?e nie jest ju? tym, kt?rego kiedy? zna?a. By?a zdruzgotana. Nie potrafi?a odegna? wra?enia, i? w jaki? spos?b go zawiod?a. Kolejny raz spr?bowa?a si? wyrwa?, tak bardzo chc?c polecie? do niego, ocali? go. Lecz nie potrafi?a si? uwolni?. Ogromna fala wdar?a si? na pok?ad i spienione wody Tartuwianu w?lizgn??y si? pod sie?, spychaj?c Mycoples na drug? stron?, a? uderzy?a ?bem o drewnian? burt?. Skuli?a si? i sykn??a, pozbawiona dawnego ducha i si?y. Podda?a si? swemu nowemu losowi, wiedz?c, i? zamierzaj? j? zabi?, albo – co gorsza – umie?ci? w niewoli. Nie dba?a o to, co si? z ni? stanie. Pragn??a jedynie, by nie wyrz?dzili krzywdy Thorowi. I pragn??a szansy – jednej, ostatniej – by dokona? zemsty na swych prze?ladowcach. – Tam jest! Prze?lizgn??a si? przez p?? pok?adu! – zawo?a? jeden z ?o?nierzy Imperium. Mycoples poczu?a nag?e, bolesne d?gni?cie na delikatnych ?uskach pyska i ujrza?a dw?ch ?o?nierzy Imperium z w??czniami d?ugimi na trzydzie?ci stop w d?oniach, poszturchuj?cych j? z bezpiecznej odleg?o?ci przez sie?. Spr?bowa?a si? na nich rzuci?, lecz sie? przytrzyma?a j? w miejscu. Warcza?a, gdy d?gali ja raz po raz, ?miej?c si? z uciechy. – Ju? nie taka straszna, co? – spyta? jeden drugiego. Drugi roze?mia? si?, zbli?aj?c w??czni? do jej ?lepia. Mycoples odsun??a si? w ostatniej chwili, uniemo?liwiaj?c mu wy?upienie go. – Muchy by nie skrzywdzi?a – rzek?. – S?ysza?em, ?e wystawi? j? na pokaz w nowej stolicy Imperium. – Ja s?ysza?em co innego – odpar? tamten. – S?ysza?em, ?e chc? wyrwa? jej skrzyd?a i torturowa? za wszystkie krzywdy, jakie wyrz?dzi?a naszym ludziom. – Chcia?bym tam by? i to ujrze?. – Czy istotnie musimy dowie?? j? nietkni?t?? – spyta? pierwszy. – Takie s? rozkazy. – Nie pojmuj?, czemu nie mieliby?my cho? odrobin? jej okaleczy?. Wszak nie potrzebuje tak naprawd? dw?ch ?lepi, czy? nie? Drugi roze?mia? si?. – Skoro tak to uj??e?… Chyba nie – odrzek?. – Dalej. Udanej zabawy. M??czyzna zbli?y? si? i uni?s? wysoko w??czni?. – Nie ruszaj si?, dzieweczko – powiedzia? ?o?nierz. Mycoples wzdrygn??a si?, gdy ?o?nierz rzuci? si? naprz?d, gotuj?c si?, by zatopi? d?ug? w??czni? w jej ?lepiu. Nagle kolejna fala wla?a si? przez burt?; woda przewr?ci?a ?o?nierza i m??czyzna ?lizgaj?c si? sun?? wprost na jej twarz, z oczyma szeroko rozwartymi z przera?enia. Ogromnym wysi?kiem Mycoples zdo?a?a unie?? jeden ze swych szpon?w wystarczaj?co wysoko, by ?o?nierz zmie?ci? si? pod nim; a wtedy smoczyca opu?ci?a go i przebi?a mu gard?o. ?o?nierz krzykn??, a doko?a trysn??a krew i zmiesza?a si? z wod?. M??czyzna wyzion?? ducha pod jednym z jej szpon?w. Mycoples odczu?a niejakie zadowolenie. Drugi ?o?nierz Imperium odwr?ci? si? i odbieg?, wzywaj?c pomocy. W ci?gu kilku chwil pojawi? si? tuzin ?o?nierzy Imperium, a ka?dy z nich dzier?y? w d?oni d?ug? w??czni?. – Ukatrupi? j?! – wykrzykn?? jeden z nich. Wszyscy zbli?yli si?, by j? zabi? i Mycoples by?a przekonana, i? tak w?a?nie si? stanie. Poczu?a, jak wzbiera w niej nag?y gniew, niepodobny do ?adnego, kt?ry wcze?niej czu?a. Przymkn??a powieki i wznios?a pro?b? do Boga, by da? jej jeszcze jeden, ostatni przyp?yw si?y. Z wolna czu?a, jak w jej brzuchu narasta ciep?o i przep?ywa przez jej gard?o. Unios?a pysk i wyda?a z siebie ryk. Ku swemu zaskoczeniu, plun??a strumieniem ognia. P?omienie przeszy?y sie? i cho? nie zniszczy?y akronu, ?ciana ognia poch?on??a tuzin zbli?aj?cych si? ku niej m??czyzn. Krzykn?li, gdy ich cia?a zaj??y si? ogniem; wi?kszo?? osun??a si? na pok?ad, a ci, kt?rzy nie zgin?li od razu, pu?cili si? biegiem i wyskoczyli za burt?. Mycoples u?miechn??a si?. Pojawi? si? kolejny tuzin ?o?nierzy, tym razem dzier??cych maczugi i Mycoples po raz wt?ry spr?bowa?a zia? ogniem. Tym razem jednak?e nie uda?o jej si?. B?g wys?ucha? jej pro?by i raz obdarzy? j? ?ask?. Teraz jednak nie mog?a ju? zrobi? nic wi?cej. By?a wdzi?czna za to, co otrzyma?a. Tuziny ?o?nierzy z maczugami rzuci?y si? naprz?d i spad? na ni? grad cios?w. Mycoples z wolna czu?a, jak opuszczaj? j? si?y, a powieki opadaj? coraz ni?ej. Zwin??a si? w ciasny k??bek, zrezygnowana, zastanawiaj?c si?, czy jej czas na tym ?wiecie dobieg? ko?ca. Wkr?tce jej ?wiat wype?ni? si? ciemno?ci?. ROZDZIA? SI?DMY Romulus sta? za sterem swego ogromnego okr?tu o wymalowanym na z?oto i czarno kad?ubie, na maszcie kt?rego ?mia?o powiewa?a bandera Imperium, lew z or?em w paszczy. Wspar? r?ce na biodrach – przez co jego muskularna sylwetka zdawa?a si? jeszcze szersza – i sta? w bezruchu, jak gdyby wro?ni?ty by? w pok?ad. Wpatrywa? si? w ko?ysz?ce si?, okryte po?yskliw? po?wiat? fale Ambreku. W oddali, na widnokr?gu, rysowa?y si? brzegi Kr?gu. Najwy?sza pora. Serce Romulusa zabi?o szybko, niecierpliwie, gdy jego oczy po raz pierwszy spocz??y na ziemiach Kr?gu. Na statku p?yn??o z nim kilka tuzin?w naj?wietniejszych, wybranych przez niego osobi?cie m??czyzn, a za nimi tysi?ce najlepszych okr?t?w, jakimi dysponowa?o Imperium. Tworzy?y spor? armad?, rozci?gni?t? na morzu pod bander? Imperium. P?yn?li ju? d?ugo, zataczaj?c ko?o wok?? Kr?gu, by przybi? do brzegu na ziemi McCloud?w. Romulus zamierza? samotnie wkroczy? do Kr?gu, zakra?? si? do swego dawnego przyw?dcy, Andronicusa, i zabi? go, gdy b?dzie si? tego najmniej spodziewa?. U?miechn?? si? na t? my?l. Andronicusowi ani si? ?ni?o, jak pot??ny i przebieg?y jest jego zast?pca, i przekona si? o tym w wyj?tkowo nieprzyjemny spos?b. Nie powinien by? go nigdy lekcewa?y?. Morze toczy?o ogromne fale obok statku i Romulus upaja? si? zimn? mgie?k?, kt?ra opada?a na jego twarz. W d?oni ?ciska? magiczn? peleryn?, kt?r? otrzyma? w lesie. Przeczuwa?, i? zadzia?a i dzi?ki niej przeb?dzie Kanion. Wiedzia?, i? gdy j? przywdzieje, stanie si? niewidzialny i b?dzie m?g? przebi? si? przez Tarcz? i w pojedynk? wkroczy? do Kr?gu. Jego misja b?dzie wymaga?a ostro?no?ci, przebieg?o?ci i elementu zaskoczenia. Jego ludzie, rzecz zrozumia?a, nie mogli pod??y? za nim, lecz nie potrzebowa? ich: gdy znajdzie si? ju? w Kr?gu, odnajdzie ?o?nierzy Andronicusa – ?o?nierzy Imperium – i zgrupuje ich, by pomogli mu w jego sprawie. Podzieli ich i stworzy w?asn? armi?, wywo?a wojn? domow?. Wszak imperialni ?o?nierze kochali Romulusa z r?wn? si??, jak Andronicusa. Wykorzysta ludzi Andronicusa przeciw niemu samemu. Wtedy Romulus znajdzie jakiego? MacGila, przeprowadzi go przez Kanion, jak wymaga peleryna i – zak?adaj?c, i? legenda g?osi prawd? – Tarcza zostanie zniszczona. Gdy Tarcza opadnie, wezwie swych ludzi i wszyscy przybyli z nim ?o?nierze wtargn? na ziemie Kr?gu i zmia?d?? go na dobre. Wtedy Romulus w ko?cu zostanie jedynym w?adc? ?wiata. Odetchn?? g??boko. Nieomal czu? smak swego zwyci?stwa. Ca?e ?ycie walczy? o t? chwil?. Romulus podni?s? wzrok na krwistoczerwone niebo. Drugie s?o?ce, ogromna kula na widnokr?gu, chyli?o si? ju? ku zachodowi, o tej porze dnia rzucaj?c blad?, b??kitn? po?wiat?. O tej porze dnia Romulus modli? si? do swych bog?w, Boga Ziemi, Boga Morza, Boga Nieba i Boga Wiatru – i, nade wszystko, do Boga Wojny. Wiedzia?, i? musi udobrucha? ka?dego z nich. Przygotowa? si?: wi?z? ze sob? wielu niewolnik?w, kt?rych zamierza? z?o?y? im w ofierze, wiedz?c, i? krew, kt?r? przeleje, zapewni mu moc. Fale rozbija?y si? o burt?. Zbli?ali si? ju? do brzegu, lecz Romulus nie czeka?, a? opuszcz? liny – wyskoczy? za burt?, gdy tylko kad?ub dotkn?? ziemi. Wyl?dowa? dobre dwadzie?cia st?p ni?ej, na nogach, po pas w wodzie. Nawet si? nie wzdrygn??. Niespiesznym, pewnym krokiem ruszy? ku brzegowi, jak gdyby ten nale?a? do niego, odciskaj?c g??bokie ?lady w piasku. Jego ludzie opu?cili liny i pocz?li schodzi? na brzeg, a kolejne imperialne okr?ty dobija?y do ziem Kr?gu. Romulus przyjrza? si? swemu dzie?u i u?miechn??. Zmierzcha?o ju? i dotar? do brzegu w odpowiednim momencie, by z?o?y? ofiar?. Wiedzia?, i? musi podzi?kowa? za to bogom. Odwr?ci? si? przodem do swych ludzi. – OGIE?! – wykrzykn??. M??czy?ni rozbiegli si? spiesznie, by wznie?? ogromne ognisko, wysokie na pi?tna?cie st?p. Przygotowali ogromn? stert? drewna, pod kt?r? p??niej pod?o?? ogie?. Mia?a kszta?t gwiazdy o trzech szpicach. Romulus skin?? g?ow? i jego ludzie wyprowadzili naprz?d tuzin skr?powanych razem niewolnik?w. Przywi?zano ich do drewna, zacie?niono sznury. Niewolnicy patrzyli na innych oczyma szeroko otwartymi z przera?enia. Krzyczeli i szarpali si?, przera?eni, widz?c gotowe pochodnie i zdaj?c sobie spraw?, i? za kilka chwil sp?on? ?ywcem. – NIE! – krzykn?? jeden z nich. – B?agam! Nie, wszystko, tylko nie to! Romulus nie zwa?a? na nich. Miast tego odwr?ci? si? ty?em do wszystkich, post?pi? kilka krok?w naprz?d, rozpostar? szeroko ramiona i wyci?gn?? szyj? ku niebiosom. – OMARUSIE! – zawo?a?. – Obdarz nas ?wiat?em, by?my przejrzeli! Przyjmij m? ofiar?. B?d? mym towarzyszem w wyprawie do Kr?gu. Daj mi jaki? znak. Rzeknij, czy mi si? powiedzie! Romulus opu?ci? r?ce, a wtedy jego ludzie pospieszyli naprz?d i cisn?li pochodnie na drewno. Rozleg?y si? potworne krzyki, gdy niewolnicy p?on?li ?ywcem. Iskry sypa?y si? na wszystkie strony, a Romulus sta?, przygl?daj?c si? widowisku. P?omienie roz?wietla?y jego twarz. Romulus skin?? g?ow? i jego ludzie przyprowadzili do niego staruch? o jednym oku, pomarszczonej twarzy i wygi?tym w pa??k ciele. Kilku m??czyzn przyci?gn??o j? w rydwanie. Starucha pochyli?a si? w kierunku p?omieni. Romulus obserwowa? j?, cierpliwie czekaj?c na przepowiedni?. – Odniesiesz sukces – rzek?a. – Chyba ?e ujrzysz, jak dwa s?o?ca schodz? si? w jedno. Na twarzy Romulusa pojawi? si? szeroki u?miech. Dwa s?o?ca schodz? si? w jedno? To nie zdarzy?o si? od tysi?ca lat. Nie posiada? si? z rado?ci, a w jego piersi zap?on??o uczucie ciep?a. Tylko tyle chcia? us?ysze?. Bogowie mu sprzyjali. Romulus schwyci? sw? peleryn?, dosiad? konia i pogoni? go mocnym kopniakiem. Wierzchowiec ruszy? z miejsca galopem przez piasek, ku drodze prowadz?cej do Wschodniego Przej?cia, przez Kanion – a wkr?tce do samego serca Kr?gu. ROZDZIA? ?SMY Selese sz?a przez pozosta?o?ci pola bitwy z Ilepr? u boku. Chodzi?y od cia?a do cia?a, sprawdzaj?c, czy kto? prze?y?. Droga z Silesii by?a d?uga i m?cz?ca, i podczas niej Selese i Illepra dotrzymywa?y sobie towarzystwa, pod??aj?c za trzonem armii i zajmuj?c si? rannymi i poleg?ymi. Od??czy?y si? od pozosta?ych uzdrowicielek i zbli?y?y do siebie, zacie?niaj?c wi?? po?r?d trudno?ci. W naturalny spos?b zwr?ci?y si? ku sobie – by?y w podobnym wieku, jedna przypomina?a drug? i – co by? mo?e najistotniejsze – obie zakochane by?y w MacGilu. Selese kocha?a Reece’a, a Illepra, cho? niech?tnie to przyznawa?a, Godfreya. Robi?y, co w ich mocy, by dotrzyma? kroku trzonowi armii, przekraczaj?c pola, lasy i b?otniste drogi, nieustannie rozgl?daj?c si? w poszukiwaniu rannych ?o?nierzy MacGil?w. Niestety znajdowanie ich nie nale?a?o do trudnych zada?; za?cie?ali ziemie g?sto. W niekt?rych przypadkach Selese by?a w stanie przywr?ci? ich do zdrowia; by?o jednak zbyt wiele przypadk?w, w kt?rych obie z Illepr? mog?y jedynie opatrzy? ich rany, u?mierzy? b?l swymi medykamentami i pozwoli? odej?? w spokoju. Selese by?a zdruzgotana. B?d?c uzdrowicielk? w niewielkiej osadzie, przez ca?e ?ycie nie zetkn??a si? z niczym tak ogromnym i powa?nym. Zwyk?a opatrywa? niewielkie otarcia, przeci?cia i rany, czasem forsyckie uk?szenie. Nie przywyk?a jednak do tak ogromnego rozlewu krwi i ?mierci, tak powa?nych ran i tylu rannych. Do g??bi j? to martwi?o. Zostaj?c uzdrowicielk?, Selese pragn??a uzdrawia? ludzi i widzie? ich w dobrym zdrowiu; jednak?e odk?d opu?ci?a Silesi? nie widzia?a nic poza nieko?cz?cym si? szlakiem krwi. Jak ludzie mogli wyrz?dza? sobie wzajemnie co? tak okropnego? Ci ranni byli czyimi? synami, ojcami i m??ami. Jak ludzko?? mog?a by? dla siebie tak okrutna? Selese dr?czy?a jeszcze bardziej niemo?no?? niesienia pomocy ka?demu, kogo napotka?a. Jej zaopatrzenie ogranicza?o si? do tego, co by?a w stanie unie??, a zwa?ywszy na to, jak d?uga by?a ich droga, nie by?o tego wcale wiele. Pozosta?e uzdrowicielki rozpierzch?y si? po ca?ym Kr?gu; by?y armi? same w sobie, lecz zbyt daleko rozci?gni?t?, o zbyt niewielkich zapasach. Bez odpowiednich woz?w, koni i pomocnik?w, Selese nie by?a w stanie nie?? ze sob? zbyt wielu lekarstw. Selese zamkn??a oczy i oddychaj?c g??boko, sz?a dalej. Twarze rannych przesuwa?y si? jej przed oczyma. Zbyt wiele razy piel?gnowa?a ?miertelnie rannego ?o?nierza krzycz?cego w m?czarniach, patrzy?a, jak oczy jego zachodz? mg?? i podawa?a mu blatoks. Skutecznie u?mierza? b?l i skutecznie koi? nerwy, lecz nie goi? j?trz?cej si? rany ani nie zapobiega? zaka?eniu. Bez wszystkich swych specyfik?w tylko tyle mog?a zaradzi?. Nachodzi?a j? ochota, by jednocze?nie p?aka? i krzycze?. Selese i Illepra przykl?kn??y przy dw?ch rannych ?o?nierzach w odleg?o?ci kilku st?p od siebie. Ka?da z nich zaj?ta by?a zaszywaniem rany ig?? i nici?. Selese by?a zmuszona u?ywa? tej ig?y ju? wiele razy i ?a?owa?a, i? nie ma przy sobie czystej. Nie mia?a jednak?e wyboru. ?o?nierz krzycza? z b?lu, gdy zszywa?a pod?u?n? ran? wzd?u? jego ramienia, kt?ra otwiera?a si? wci?? na nowo, i z kt?rej ci?gle wycieka?a krew. Selese docisn??a j? d?oni?, staraj?c si? j? zatamowa?. By?a to jednak?e p?onna walka. Gdyby tylko dotar?a do tego ?o?nierza dzie? wcze?niej, wszystko by?oby w porz?dku. Lecz teraz jego r?ka mia?a zielon? barw?. Selese odwleka?a to, co nieuniknione. – Wszystko b?dzie dobrze – rzek?a, pochylaj?c si? nad nim. – Nieprawda – odrzek?, spogl?daj?c na ni?. W jego oczach czai?a si? ?mier?. Selese zbyt wiele razy widzia?a ju? to spojrzenie. – Rzeknij. Czy umr?? Selese wzi??a g??boki oddech i d?ugo nie wypuszcza?a powietrza. Nie wiedzia?a, co odrzec. Nie cierpia?a nieszczero?ci. Lecz nie by?a w stanie wyjawi? mu prawdy. – Nasze losy spoczywaj? w r?kach naszych stw?rc?w – rzek?a. – Nigdy nie jest zbyt p??no dla ?adnego z nas. Pij – rzek?a, wyjmuj?c niewielk? fiolk? blatoksu z przytroczonej do pasa sakwy z eliksirami. Przy?o?y?a mu j? do ust i odgarn??a kosmyki z jego czo?a. M??czyzna wywr?ci? oczyma i westchn??, po raz pierwszy odczuwaj?c spok?j. – Czuj? si? dobrze – rzek?. Po kilku chwilach jego oczy si? zamkn??y. Selese poczu?a, jak po policzku sp?ywa jej ?za. Otar?a j? szybko d?oni?. Illepra sko?czy?a zajmowa? si? rannym, przy kt?rym kl?cza?a, i obie podnios?y si?, znu?one, i ruszy?y dalej zdaj?cym si? nie mie? ko?ca szlakiem, mijaj?c kolejne trupy. Zmierza?y wci?? dalej na wsch?d, pod??aj?c za trzonem armii. – Czy nasza pomoc w og?le co? zmienia? – spyta?a w ko?cu Selese po d?ugiej ciszy. – Oczywi?cie, ?e tak – odrzek?a Illepra. – Nie wydaje mi si?, by tak by?o – powiedzia?a Selese. – Ocali?y?my tak niewielu, a tylu straci?o ?ycie. – A ci, kt?rych ocali?y?my – odpar?a Illepra. – Czy? oni nie s? nic warci? Selese zamy?li?a si?. – Oczywi?cie, ?e s? – rzek?a. – Lecz co z innymi? Selese przymkn??a powieki i spr?bowa?a przywo?a? ich w pami?ci; teraz jednak?e by?y to tylko niewyra?ne twarze. Illepra potrz?sn??a g?ow?. – Nie tak winna? o tym my?le?. Jeste? marzycielk?, zbyt naiwn?. Nie da si? ocali? wszystkich. Nie my rozpocz??y?my t? wojn?. My jedynie zbieramy to, co po niej pozosta?o. Sz?y w milczeniu, w?druj?c coraz dalej na wsch?d, przez pola zape?nione cia?ami. Selese cieszy?o przynajmniej jedno: towarzystwo Illepry. Dotrzymywa?y sobie wzajemnie towarzystwa, nios?y sobie pociech? i dzieli?y si? wiedz? i lekarstwami w drodze. Selese by?a zdumiona szerokim wyborem zi?? Illepry, takich, kt?rych nigdy wcze?niej nie widzia?a; Illepr? z kolei ci?gle zaskakiwa?y unikatowe ma?ci, kt?re Selese przygotowywa?a w swej wiosce. Doskonale si? dope?nia?y. Sz?y dalej, od jednego cia?a do kolejnego, a my?li Selese skierowa?y si? ku Reece’owi. Mimo wszystkiego, co j? otacza?o, nie potrafi?a przesta? o nim my?le?. Odby?a d?ug? drog? do Silesii jedynie po to, by go odnale??, by by? z nim. Jednak?e los rozdzieli? ich zbyt szybko, ta wstr?tna wojna pchn??a ich w przeciwnych kierunkach. W ka?dej chwili zastanawia?a si?, czy Reece jest bezpieczny. Zastanawia?a si?, gdzie dok?adnie si? znajduje. A przy ka?dym trupie, kt?rego mija?a, rzuca?a szybkie, przera?one spojrzenie na twarz, modl?c si?, by nie by? to Reece. ?ciska?o j? w do?ku przy ka?dym ciele, do kt?rego podchodzi?a, dop?ki go nie przewr?ci?a, nie ujrza?a twarzy i nie przekona?a si?, i? to nie on. Za ka?dym razem oddycha?a z ulg?. Jednak z ka?dym krokiem dr?czy? j? niepok?j, l?ka?a si? nieustannie, i? dostrze?e go w?r?d rannych – albo, co gorsza, w?r?d martwych. Nie wiedzia?a, czy mog?aby ?y? dalej, gdyby tak si? zdarzy?o. Postanowi?a go odnale??, ?ywego czy martwego. Odby?a niezwykle dalek? w?dr?wk? i nie zamierza?a zawr?ci?, nim nie dowie si?, co si? z nim sta?o. – Nie widzia?am ani ?ladu Godfreya – rzek?a Illepra, kopi?c le??ce na jej drodze kamienie. Illepra m?wi?a o Godfreyu od czasu do czasu odk?d opu?ci?y Silesi? i by?o oczywiste, i? si? w nim zadurzy?a. – Ani ja – powiedzia?a Selese. Ich rozmowy nieustannie tak wygl?da?y, obie by?y zauroczone dwoma bra?mi – Reece’em i Godfreyem – kt?rzy nie mogliby si? bardziej od siebie r??ni?. Selese nie pojmowa?a, co te? Illepra widzia?a w Godfreyu. Zdawa? si? jej by? jedynie pijaczkiem, weso?kiem, kt?rego nie nale?a?o bra? na powa?nie. By? weso?y i zabawny, i z pewno?ci? bystry. Nie by? jednak m??czyzn?, jakiego pragn??a Selese. Selese pragn??a m??czyzny prawdom?wnego, powa?nego, pe?nego pasji. Pragn??a m??czyzny, kt?ry by? uosobieniem m?stwa, honoru. Reece by? tym, kt?rego szuka?a. – Po prostu nie pojmuj?, jak m?g?by przetrwa? co? takiego – rzek?a ze smutkiem Illepra. – Kochasz go, prawda? – spyta?a Selese. Illepra sp?oni?a si? i odwr?ci?a. – Ani s?owa nie rzek?am o mi?o?ci – rzek?a, broni?c si?. – Po prostu martwi? si? o niego. Jest mi przyjacielem. Selese u?miechn??a si?. – Ach tak? Dlaczego zatem nie przestajesz o nim m?wi?? – Nie przestaj?? – spyta?a zaskoczona Illepra. – Nie zdawa?am sobie z tego sprawy. – Owszem, bez ustanku. Illepra wzruszy?a ramionami i zamilk?a. – Przypuszczam, i? co? mnie do niego przyci?ga. S? chwile, w kt?rych doprowadza mnie do szale?stwa. Nieustannie wyci?gam go z karczm. Za ka?dym razem przyrzeka mi, i? tam nie powr?ci. Lecz zawsze powraca. Jak s?owo daj?, doprowadza mnie do sza?u. Spu?ci?abym mu lanie, gdybym mog?a. – To dlatego tak niecierpliwie pr?bujesz go odnale??? – spyta?a Selese. – ?eby spu?ci? mu lanie? Tym razem to Illepra si? u?miechn??a. – S?dz?, ?e nie – rzek?a. – By? mo?e chc? tak?e go u?ciska?. Obesz?y wzniesienie i natkn??y si? na silesia?skiego ?o?nierza. Le?a? pod drzewem, j?cz?c. Mia? z?aman? nog?. Selese, rzuciwszy na niego do?wiadczonym okiem, potrafi?a dostrzec to z daleka. Nieopodal, przywi?zane do drzewa by?y dwa rumaki. Selese i Illepra pospieszy?y do niego. Gdy Selese pocz??a opatrywa? jego ran?, g??bokie rozci?cie w udzie, nie mog?a si? powstrzyma? przed zadaniem pytania, kt?re zadawa?a ka?demu napotkanemu ?o?nierzowi: – Czy widzia?e? kt?rego? z cz?onk?w rodziny kr?lewskiej? – spyta?a. – Widzia?e? Reece’a? Wszyscy, kt?rych pyta?a do tej pory, odwracali si? i kr?cili g?ow?, nie patrz?c na ni?, i Selese tak przywyk?a do rozczarowania, i? spodziewa?a si? przecz?cej odpowiedzi. Lecz ku jej zdumieniu ?o?nierz skin?? g?ow?. – Nie jecha?em z jego lud?mi, pani, lecz owszem, widzia?em go. Oczy Selese b?ysn??y podnieceniem i nadziej?. – ?yje? Jest ranny? Wiesz, gdzie jest? – spyta?a, zaciskaj?c d?o? na nadgarstku m??czyzny. Jej serce bi?o coraz szybciej. Skin?? g?ow?. – Owszem. Wyruszy? na specjaln? misj?. By odzyska? Miecz. – Jaki miecz? – Jaki? Miecz Przeznaczenia. Wpatrywa?a si? w niego z podziwem. Miecz Przeznaczenia. Miecz, o kt?rym m?wi? legendy. – Gdzie? – spyta?a rozpaczliwym tonem. – Gdzie on jest? – Wyruszy? ku Wschodniemu Przej?ciu. Wschodnie Przej?cie, pomy?la?a Selese. Le?a?o ono hen, daleko st?d. Nie ma mo?liwo?ci, by dotar?y tam pieszo. Nie w tym tempie. A je?li Reece tam jest, z pewno?ci? znajduje si? w niebezpiecze?stwie. Z pewno?ci? jej potrzebuje. Gdy sko?czy?a opatrywa? ?o?nierza, rozejrza?a si? i spostrzeg?a dwa wierzchowce przywi?zane do drzewa. Zwa?ywszy na z?aman? nog? m??czyzny, nie b?dzie na nich ju? je?dzi?. Te dwa rumaki b?d? dla niego bezu?yteczne. A wkr?tce zdechn?, je?li kto? si? nimi nie zajmie. ?o?nierz spostrzeg?, i? Selese patrzy na zwierz?ta. – We?cie je, pani – zaproponowa?. – Mnie si? nie przydadz?. – Lecz to twoje zwierz?ta – rzek?a. – Nie mog? ich dosiada?. Nie w takim stanie. Wam si? przydadz?. Zabierz je i odnajd? Reece’a. St?d to d?uga droga, nie dotrzesz tam pieszo. Ogromnie mi pomog?a?. Nie zgin? tu. Wody i jad?a starczy mi na trzy dni. Odnajd? mnie. Patrole nieustannie tu kr???. We? je i jed?. Selese schwyci?a go za przegub d?oni, przepe?niona wdzi?czno?ci?. Odwr?ci?a si? do Illepry, podj?wszy decyzj?. – Musz? wyruszy? i odnale?? Reece’a. Wybacz. S? tutaj dwa rumaki. We? drugiego, dok?dkolwiek zamierzasz si? uda?. Musz? przemierzy? Kr?g, dotrze? do Wschodniego Przej?cia. Wybacz, lecz musz? ci? opu?ci?. Selese dosiad?a konia i ze zdumieniem spostrzeg?a, i? Illepra spieszy naprz?d i wsiada na grzbiet drugiego zwierz?cia. Illepra pochyli?a si? i swym kr?tkim mieczem odci??a sznury, kt?rymi zwierz?ta przywi?zane by?y do drzewa. Odwr?ci?a si? do Selese i u?miechn??a. – Naprawd? s?dzi?a?, i? po tym wszystkim, co razem przesz?y?my, pozwol?, by? jecha?a sama? Selese u?miechn??a si?. – Raczej nie – odrzek?a. Kopniakiem pogoni?y konie i wyruszy?y, p?dz?c drog? na wsch?d, w kierunku – modli?a si? Selese – Reece’a. ROZDZIA? DZIEWI?TY Gwendolyn skuli?a si?, przyciskaj?c podbr?dek do piersi, chroni?c si? przed wiatrem i ?niegiem. Przemierza?a niemaj?ce ko?ca pola bieli z Alistair, Steffenem i Abertholem u boku oraz Krohnem przy nodze. Maszerowali od wielu ju? godzin, odk?d przekroczyli Kanion i wkroczyli do Niby?wiata. Gwen by?a wyko?czona, bola?y j? mi??nie i brzuch. Od czasu do czasu przeszywa? j? ostry b?l, gdy dzieci? w jej ?onie porusza?o si?. Znajdowa?a si? w ?wiecie bieli, w kt?rym ?nieg spada? z nies?abn?c? si??, wciskaj?c si? do oczu, a to, co dostrzegali na widnokr?gu, nie nios?o pocieszenia. Nic nie zak??ca?o monotonii krajobrazu; Gwen mia?a wra?enie, i? zmierza ku samym kra?com ?wiata. Ozi?bi?o si? i mimo futra, kt?re mia?a na sobie, Gwen czu?a zagnie?d?aj?cy si? w jej ko?ciach ch??d. D?onie ju? jej skostnia?y. Spojrza?a na bok i spostrzeg?a, i? pozostali tak?e dr??, walcz?c z zimnem. Zacz??a si? zastanawia?, czy nie pope?ni?a ogromnego b??du, zapuszczaj?c si? tutaj. Nawet je?li Argon tu jest, jak odnajd? go bez ?adnych oznacze? na widnokr?gu? Nie prowadzi? t?dy ?aden szlak, ?adna ?cie?yna i rozpacz narasta?a w Gwen coraz bardziej, gdy? nie mia?a poj?cia, dok?d zmierzaj?. Wiedzia?a jedynie, i? oddalaj? si? od Kanionu i pod??aj? coraz dalej na p??noc. Nawet je?li odnajd? Argona, jakim sposobem mieliby go uwolni?? Czy w og?le mo?na tego dokona?? Gwen czu?a, i? zapu?ci?a si? w miejsce, w kt?rym ?aden cz?owiek winien nigdy nie postawi? stopy, nadprzyrodzone miejsce przeznaczone dla czarnoksi??nik?w, druid?w i tajemniczych si? magii, kt?rych nie pojmowa?a. Mia?a wra?enie, i? wkroczy?a w niedozwolone miejsce. Gwen poczu?a kolejne przeszywaj?ce uderzenie b?lu, gdy dzieci? obraca?o si? raz po raz. Tym razem b?l by? tak silny, i? niemal nie mog?a oddycha? i lekko si? zatoczy?a. Pomocna d?o? schwyci?a jej nadgarstek i pomog?a utrzyma? r?wnowag?. – Pani, czy wszystko dobrze? – spyta? Steffen, staj?c szybko u jej boku. Gwen zamkn??a oczy, wzi??a g??boki oddech i skin??a g?ow? w odpowiedzi. Oczy zasz?y jej ?zami z b?lu. Zatrzyma?a si? na chwil?, po?o?y?a d?o? na brzuchu i czeka?a. Jej dzieci? z pewno?ci? nie radowa?o si?, i? znalaz?o si? w tej krainie. Podobnie jak Gwen. Sta?a w bezruchu kilka chwil, oddychaj?c g??boko, a? w ko?cu b?l ust?pi?. Po raz kolejny zastanowi?a si?, czy nies?usznie post?pi?a, zapuszczaj?c si? tutaj; lecz pomy?la?a o Thorze i jej pragnienie ocalenia go przys?oni?o wszystkie inne. Ruszyli w dalsz? w?dr?wk?, a gdy b?l ust?pi?, Gwendolyn l?ka?a si? nie tylko o swe dzieci?, lecz tak?e o pozosta?ych. Nie wiedzia?a, jak d?ugo wytrwaj? w tych warunkach; nie wiedzia?a nawet, czy mog? jeszcze w og?le zawr?ci?. Utkn?li tu, na nieznanych, bezkresnych ziemiach, bez ?adnych drogowskaz?w. Niebo zabarwione by?o fioletowym ?wiat?em, kt?re rzuca? na wszystko bursztynowo-fioletow? po?wiat?. Gwen czu?a si? przez to tylko bardziej zdezorientowana. Nie by?o tu ani dnia, ani nocy. Jedynie nieko?cz?cy si? marsz w nico??. Aberthol si? nie myli?: w istocie by? to inny ?wiat, otch?a? ?niegu i pustki, najbardziej opuszczone miejsce, jakie kiedykolwiek widzia?a. Gwendolyn przystan??a na chwil?, by z?apa? oddech, a wtedy poczu?a ciep??, nios?c? ukojenie d?o? na swym brzuchu. Zaskoczy?o j? to ciep?o. Odwr?ci?a si? i ujrza?a Alistair, stoj?c? obok i przygl?daj?c? si? jej z trosk?. – Nosisz w sobie dzieci? – rzek?a. By?o to bardziej stwierdzenie ni? pytanie. Gwendolyn spojrza?a na ni?, zaskoczona, i? Alistair to wiedzia?a, tym bardziej, ?e jej brzuch nadal by? p?aski. Nie mia?a jednak ju? si?y trzyma? tego d?u?ej w tajemnicy. Przytakn??a. Alistair skin??a w odpowiedzi g?ow?. – Sk?d wiedzia?a?? – spyta?a Gwen. Lecz Alistair jedynie przymkn??a powieki i wzi??a g??boki oddech, trzymaj?c d?o? na brzuchu Gwen. Gwen koi?o to uczucie i czu?a, jak w jej ciele rozchodzi si? uzdrawiaj?ce ciep?o. – To pot??ne dzieci? – rzek?a Alistair, nie otwieraj?c oczu. – L?ka si?. Lecz jest zdr?w. Wszystko b?dzie w porz?dku. Rozp?dzam teraz jego l?ki. Gwendolyn czu?a, jak przep?ywaj? przez ni? fale ?wiat?a i ciep?a. Wkr?tce poczu?a, ?e w pe?ni odzyskuje si?y. Gwen ogarn??a wdzi?czno?? i mi?o?? do Alistair; w niewyt?umaczalny spos?b czu?a si? jej bliska. – Nie wiem, jak mam ci dzi?kowa? – rzek?a Gwendolyn, prostuj?c si?, czuj?c na powr?t niemal jak uprzednio. Alistair cofn??a d?o? i opu?ci?a skromnie g?ow?. – Nie masz mi za co dzi?kowa? – odrzek?a. – Tym si? zajmuj?. – Nie rzek?a? ani s?owem, ?e jeste? przy nadziei, pani – rzek? surowo Aberthol. – Gdybym o tym wiedzia?, nigdy nie popar?bym tej wyprawy. – Pani, nie mia?em poj?cia – powiedzia? Steffen. Gwendolyn, nieco przes?dna, wzruszy?a ramionami, nie chc?c, by tyle uwagi po?wi?cano jej dziecku. – A kto jest ojcem? – spyta? Aberthol. Gwen towarzyszy?y mieszanie odczucia, gdy wyrzek?a s?owo: – Thorgrin. Gwen by?a rozdarta. Ogarnia?o j? poczucie winy za to, co uczyni?a Thorowi, za to, w jaki spos?b si? rozstali; nie wiedzia?a tak?e, co s?dzi? o pochodzeniu dziecka. Przywo?a?a w pami?ci twarz Andronicusa i przeszed? j? dreszcz. Aberthol skin?? g?ow?. – Doskona?e pochodzenie – rzek?. – Nosisz w sobie wojownika. – Pani, odda?bym ?ycie, by chroni? twe dzieci? – powiedzia? Steffen. Krohn podszed? do niej, przysun?? ?eb do jej brzucha i poliza? go kilkakrotnie, skoml?c. Gwen poruszy?a ich dobro? i wsparcie. Nagle Krohn odwr?ci? si? i zaskoczy? ich, warcz?c zajadle. Post?pi? kilka krok?w naprz?d w o?lepiaj?co bia?y ?nieg, zje?ywszy sier?? na grzbiecie. Spogl?da? w ?nieg, nie zwa?aj?c na nich. Gwen i pozostali spojrzeli po sobie, zaintrygowani. Gwen spojrza?a uwa?nie w ?nieg, lecz nic nie dostrzeg?a. Nigdy wcze?niej nie s?ysza?a, by Krohn warcza? w taki spos?b. – Co tam jest, Krohn? – spyta?a nerwowo. Krohn nie przestawa? warcze?, posuwaj?c si? z wolna do przodu, cal za calem. Gwen, zdenerwowana, opu?ci?a d?o? na zatkni?ty u pasa sztylet. Pozostali tak?e po?o?yli d?onie na swej broni. Czekali, patrz?c. W ko?cu z o?lepiaj?co bia?ego ?niegu wy?oni? si? tuzin jakich? stworze?. By?y przera?aj?ce, ca?kowicie bia?e, o du?ych, ???tych ?lepiach i czterech d?ugich, ???tych k?ach, wi?kszych ni? wilcze. Stwory by?y wi?ksze ni? Krohn, a ka?dy z nich mia? dwa ?by o d?ugich k?ach, wystaj?cych niemal na stop?. Wydawa?y z siebie przeci?g?y, niski, w?ciek?y d?wi?k, zbli?aj?c si? do nich w szerokim p??kolu. – Lorki – rzek? trwo?nie Aberthol, cofaj?c si?. Gwendolyn us?ysza?a charakterystyczny ?wist metalu, gdy Steffen dobywa? swego miecza. Aberthol wyci?gn?? przed siebie sw? lask? i trzyma? j? w dwu d?oniach, a Alistair jedynie sta?a, wpatruj?c si? w nie intensywnie. Gwendolyn zacisn??a mocno d?o? na sztylecie, gotowa odda? ?ycie w obronie swego dziecka. Krohn nie traci? czasu: warcz?c, rzuci? si? naprz?d i zainicjowa? atak. Przyskoczy? i zatopi? k?y w gardle lorka i cho? stw?r by? wi?kszy, Krohn by? zdeterminowany i przycisn?? go do ziemi, ca?y czas warcz?c. Odg?osy towarzysz?ce ich walce by?y przera?liwe, gdy przetaczali si? po ziemi. Wkr?tce ?nieg zabarwi? si? na czerwono, a Gwen z ulg? spostrzeg?a, i? by?a to krew lorka. Krohn zwyci?sko przyszpili? stwora do ziemi. Pozosta?e lorki ruszy?y do walki. Dwa z nich skoczy?y na Krohna, a reszta rzuci?a si? prosto na Gwendolyn i pozosta?ych. Steffen przyskoczy? naprz?d, opuszczaj?c miecz na lorka, kt?ry zmierza? w stron? Gwendolyn, i zdo?a? odci?? jeden z jego dw?ch ?b?w. Ods?oni? si? jednak tym samym na atak i inny lork rzuci? si? na niego, i zatopi? swe d?ugie k?y w jego ramieniu. Steffen krzykn??, a krew trysn??a doko?a. Stw?r przycisn?? go do ziemi. Gwendolyn rzuci?a si? naprz?d i d?gn??a lorka w grzbiet sztyletem. Stw?r wygi?? si? w pa??k i pisn??. Jedna szcz?ka zatopiona by?a nadal w ramieniu Steffena, lecz drugi ?eb lorka odwr?ci? si? i k?apn?? na Gwen. Stw?r wygi?? grzbiet wystarczaj?co mocno, by Steffen m?g? si? spod niego wydosta? i gdy Gwen wycofa?a si?, trzymaj?c sztylet w wyci?gni?tych, dr??cych d?oniach, Steffen chwyci? sw?j miecz i pozbawi? stwora obu ?b?w. Jeden z lork?w obra? Alistair za cel i rzuci? si? naprz?d; skoczy? wysoko z zamiarem zatopienia swych k??w w jej gardle. Alistair sta?a jednak spokojnie na miejscu, niewzruszona, i unios?a przed siebie jedn? d?o?; doby?o si? z niej ???te ?wiat?o. Jego strumie? przeci?? powietrze i uderzy? lorka w pier?. Alistair przesun??a d?o? i stw?r zawis? w powietrzu, jak gdyby zastyg?y. Êîíåö îçíàêîìèòåëüíîãî ôðàãìåíòà. Òåêñò ïðåäîñòàâëåí ÎÎÎ «ËèòÐåñ». Ïðî÷èòàéòå ýòó êíèãó öåëèêîì, êóïèâ ïîëíóþ ëåãàëüíóþ âåðñèþ (https://www.litres.ru/pages/biblio_book/?art=43696239&lfrom=688855901) íà ËèòÐåñ. Áåçîïàñíî îïëàòèòü êíèãó ìîæíî áàíêîâñêîé êàðòîé Visa, MasterCard, Maestro, ñî ñ÷åòà ìîáèëüíîãî òåëåôîíà, ñ ïëàòåæíîãî òåðìèíàëà, â ñàëîíå ÌÒÑ èëè Ñâÿçíîé, ÷åðåç PayPal, WebMoney, ßíäåêñ.Äåíüãè, QIWI Êîøåëåê, áîíóñíûìè êàðòàìè èëè äðóãèì óäîáíûì Âàì ñïîñîáîì.
Íàø ëèòåðàòóðíûé æóðíàë Ëó÷øåå ìåñòî äëÿ ðàçìåùåíèÿ ñâîèõ ïðîèçâåäåíèé ìîëîäûìè àâòîðàìè, ïîýòàìè; äëÿ ðåàëèçàöèè ñâîèõ òâîð÷åñêèõ èäåé è äëÿ òîãî, ÷òîáû âàøè ïðîèçâåäåíèÿ ñòàëè ïîïóëÿðíûìè è ÷èòàåìûìè. Åñëè âû, íåèçâåñòíûé ñîâðåìåííûé ïîýò èëè çàèíòåðåñîâàííûé ÷èòàòåëü - Âàñ æä¸ò íàø ëèòåðàòóðíûé æóðíàë.