Íåäàâíî ÿ ïðîñíóëñÿ óòðîì òèõèì, À â ãîëîâå – íàñòîé÷èâàÿ ìûñëü: Îòíûíå äîëæåí ÿ ïèñàòü ñòèõè. È òàê íàïîëíèòü ñìûñëîì ñâîþ æèçíü! ß ïåðâûì äåëîì ê çåðêàëó ïîø¸ë, ×òîá óáåäèòüñÿ â âåðíîñòè ðåøåíüÿ. Âçãëÿä çàòóìàíåí.  ïðîôèëü – ïðÿì îðåë! Òèïè÷íûé âèä ïîýòà, áåç ñîìíåíüÿ. Òàê òùàòåëüíî òî÷èë êàðàíäàøè, Çàäóì÷èâî ñèäåë â êðàñèâîé ïîçå. Êîãäà äóøà

?miertelna Bitwa

?miertelna Bitwa Morgan Rice Kr?gu Czarnoksi??nika #17 KR?G CZARNOKSI??NIKA ma wszystko, czego potrzeba ksi??ce, by odnie?? natychmiastowy sukces: intrygi, kontrintrygi, tajemnic?, walecznych rycerzy i rozwijaj?ce si? zwi?zki, a w?r?d nich z?amane serca, oszustwa i zdrady. To ?wietna rozrywka na wiele godzin, kt?ra przem?wi do ka?dej grupy wiekowej. Wszyscy fani fantasy powinni znale?? dla niej miejsce w swojej biblioteczce. - Books and Movies Reviews, Roberto Mattos (Wypowied? na temat Wyprawy Bohater?w) ?MIERTELNA BITWA jest siedemnast?, ostatni? cz??ci? bestselerowego cyklu powie?ci KR?G CZARNOKSI??NIKA, kt?ry rozpoczyna WYPRAWA BOHATER?W – ksi?ga pierwsza. W ?MIERTELNEJ BITWIE Thor staje przed najwi?kszym i ostatecznym wyzwaniem. Kontynuuje wypraw? w g??b Krainy Krwi w nadziei na to, i? uda mu si? uratowa? Guwayne’a. Staj?c oko w oko z wrogami pot??niejszymi, ni? kiedykolwiek przypuszcza?, Thor szybko u?wiadamia sobie, ?e ma przeciwko sobie armi? ciemno?ci, z kt?r? jego moce nie mog? si? r?wna?. Gdy dowiaduje si?, ?e mo?e zyska? odpowiednie moce dzi?ki ?wi?temu przedmiotowi, kt?rego istnienie utrzymywano w tajemnicy przez wieki, musi wyruszy? w ostateczn? misj?, aby go odzyska?, zanim b?dzie za p??no. Na szali spoczywa bowiem los ca?ego Kr?gu. Gwendolyn dotrzymuje obietnicy danej kr?lowi Grani. Wchodzi do wie?y i staje twarz? w twarz z przyw?dc? kultu, pragn?c dowiedzie? si?, jakie skrywa tajemnice. Ujawniona prawda ka?e jej uda? si? do Argona, a ostatecznie do jego mistrza ? gdzie poznaje najwi?ksz? tajemnic? ze wszystkich. Mo?e nawet przyczyni? si? do zmiany los?w jej ludu. Gdy Gra? zostaje odkryta przez Imperium, rozpoczyna si? inwazja. Kraina staje wobec ataku najwi?kszej armii znanej cz?owiekowi. Na barki Gwendolyn spada obrona ludu i wyprowadzenie go na jeszcze jeden, ostateczny, masowy exodus. Bracia Thora staj? w obliczu niewyobra?alnego ryzyka. Angel umiera z powodu tr?du. Darius walczy o swoje ?ycie u boku ojca w stolicy Imperium. Niespodziewany zwrot sytuacji sprawia, ?e nie maj?c nic do stracenia, w ko?cu wykorzystuje w pe?ni swe w?asne umiej?tno?ci. Erec i Alistair docieraj? do Volusii, wywalczywszy sobie drog? w g?r? rzeki, i pod??aj? dalej w poszukiwaniu Gwendolyn i wygna?c?w, staczaj?c po drodze nieoczekiwane bitwy. Godfrey u?wiadamia sobie, ?e musi w ko?cu podj?? decyzj?, by sta? si? cz?owiekiem, jakim pragnie by?. Otoczona si?ami Rycerzy Si?demki Volusia musi przej?? pr?b?, jako bogini i odkry?, czy ona sama ma moc kruszenia m??czyzn i zdo?a rz?dzi? Imperium. Tymczasem Argon, w obliczu ko?ca swych dni, zdaje sobie spraw?, ?e nadszed? czas, aby z?o?y? siebie w ofierze. Kiedy na szali le?y dobro i z?o, rozstrzygn?? losy Kr?gu po wieczne czasy mo?e jedynie ostateczna, epicka bitwa – najwi?ksza bitwa wszech czas?w. Odznaczaj?ca si? wyszukan? inscenizacj? i charakteryzacj? ?MIERTELNA BITWA to epicka opowie?? o przyjacio?ach i kochankach, rywalach i zalotnikach, rycerzach i smokach, intrygach i politycznych machinacjach, o dorastaniu, o z?amanych sercach, oszustwach, ambicji i zdradzie. To opowie?? o honorze i odwadze, losie i przeznaczeniu, o magii. To fantazja wci?gaj?ca nas w ?wiat, kt?rego nigdy nie zapomnimy i kt?ry przem?wi do wszystkich grup wiekowych i p?ci. ?MIERTELNA BITWA jest najd?u?sza spo?r?d wszystkich cz??ci cyklu. Liczy dziewei??dziesi?t trzy tysi?ce s??w. Powie?? pe?na akcji… Styl Rice jest r?wny, a pocz?tek serii intryguje. - Publishers Weekly ?MIERTELNA BITWA (KSI?GA 17 KR?GU CZARNOKSI??NIKA) Morgan Rice PRZEK?AD MICHA? G?USZAK O autorce Morgan Rice plasuje si? na samym szczycie listy USA Today najpopularniejszych autor?w powie?ci dla m?odzie?y. Morgan jest autork? bestsellerowego cyklu fantasy KR?G CZARNOKSI??NIKA, z?o?onego z siedemnastu ksi??ek; bestsellerowej serii WAMPIRZE DZIENNIKI, z?o?onej, do tej pory, z jedenastu ksi??ek; bestsellerowego cyklu thriller?w post-apokaliptycznych THE SURVIVAL TRILOGY, z?o?onego, do tej pory, z dw?ch ksi??ek; oraz najnowszej serii fantasy KR?LOWIE I CZARNOKSI??NICY, sk?adaj?cej si? z dw?ch cz??ci (kolejne w trakcie pisania). Powie?ci Morgan dost?pne s? w wersjach audio i drukowanej, w ponad 25 j?zykach. Morgan czeka na wiadomo?? od Ciebie. Odwied? jej stron? internetow? www.morganricebooks.com (http://www.morganricebooks.com) i do??cz do listy mailingowej, a otrzymasz bezp?atn? ksi??k?, darmowe prezenty, darmow? aplikacj? do pobrania i dost?p do najnowszych informacji. Do??cz do nas na Facebooku i Twitterze i pozosta? z nami w kontakcie! Wybrane komentarze do ksi??ek Morgan Rice „KR?G CZARNOKSI??NIKA ma wszystko, czego potrzeba ksi??ce, by odnie?? natychmiastowy sukces: intrygi, kontrintrygi, tajemnic?, walecznych rycerzy i rozwijaj?ce si? zwi?zki, a w?r?d nich z?amane serca, oszustwa i zdrady. To ?wietna rozrywka na wiele godzin, kt?ra przem?wi do ka?dej grupy wiekowej. Wszyscy fani fantasy powinni znale?? dla niej miejsce w swojej biblioteczce.” - Books and Movie Reviews, Roberto Mattos “Zajmuj?ce epickie fantasy.” - Kirkus Reviews (Wyprawa bohater?w) „Pocz?tki czego? niezwyk?ego.” - San Francisco Book Review (Wyprawa bohater?w) „Powie?? pe?na akcji… Styl Rice jest r?wny, a pocz?tek serii intryguje.” - Publishers Weekly (Wyprawa bohater?w) „Porywaj?ce fantasy… Zapowiada si? obiecuj?ca epicka seria dla m?odzie?y.” - Midwest Book Review (Wyprawa bohater?w) Ksi??ki autorstwa Morgan Rice RZ?DY MIECZA MARSZ PRZETRWANIA (CZ??? 1) O KORONIE I CHWALE NIEWOLNICA, WOJOWNICZKA, KR?LOWA (CZ??? 1) Z?OCZY?CA, WI??NIARKA, KR?LEWNA (CZ??? 2) RYCERZ, DZIEDZIC, KSI??? (CZ??? 3) KR?LOWIE I CZARNOKSI??NICY POWR?T SMOK?W (CZ??? #1) POWR?T WALECZNYCH (CZ??? #2) POT?GA HONORU (CZ??? #3) KU?NIA M?STWA (CZ??? #4) KR?LESTWO CIENI (CZ??? #5) NOC ?MIA?K?W (CZ??? #6) KR?GU CZARNOKSI??NIKA WYPRAWA BOHATER?W (CZ??? 1) MARSZ W?ADC?W (CZ??? 2) LOS SMOK?W (CZ??? 3) ZEW HONORU (CZ??? 4) BLASK CHWA?Y (CZ??? 5) SZAR?A WALECZNYCH (CZ??? 6) RYTUA? MIECZY (CZ??? 7) OFIARA BRONI (CZ??? 8) NIEBIE ZAKL?? (CZ??? 9) MORZE TARCZ (CZ??? 10) ?ELAZNE RZ?DY (CZ??? 11) KRAINA OGNIA (CZ??? 12) RZ?DY KR?LOWYCH (CZ??? 13) PRZYSI?GA BRACI (CZ??? 14) SEN ?MIERTELNIK?W (CZ??? 15) POTYCZKI RECERZY (CZ??? 16) ?MIERTELNA BITWA (CZ??? 17) TRYLOGIA O PRZETRWANIU ARENA JEDEN: ?OWCY NIEWOLNIK?W (CZ??? 1) ARENA DWA (CZ??? 2) WAMPIRY, UPAD?A PRZED ?WITEM (CZ??? 1) WAMPIRZE DZIENNIKI PRZEMIENIONA (CZ??? 1) KOCHANY (CZ??? 2) ZDRADZONA (CZ??? 3) PRZEZNACZONA (CZ??? 4) PO??DANA (CZ??? 5 ZAR?CZONA (CZ??? 6) ZA?LUBIONA (CZ??? 7) ODNALEZIONA (CZ??? 8) WSKRZESZONA (CZ??? 9) UPRAGNIONA (CZ??? 10) NAZNACZONA (CZ??? 11) OP?TANA (CZ??? 12) Copyright © Morgan Rice, 2014 Wszelkie prawa zastrze?one. Za wyj?tkiem wyj?tk?w okre?lonych w ustawie U.S. Copyright Act z 1976 roku, ?adna cz??? tej publikacji nie mo?e by? powielana, dystrybuowana ani zmieniana (w ?adnej formie ani w ?adnym znaczeniu) ani przechowywana w bazach danych, czy systemach wyszukiwania tre?ci bez uprzedniej zgody autorki. Niniejszy ebook przeznaczony jest wy??cznie do osobistego u?ytku. Nie mo?e on by? odsprzedawany, ani oddawany innym ludziom. Je?li chcesz podzieli? si? t? ksi??k? z inn? osob?, prosimy, o zam?wienie dodatkowej kopii dla ka?dego odbiorcy. Je?li czytasz t? ksi??k?, a nie zosta?a ona przez ciebie zam?wiona, albo nie zosta?a zam?wiona do wy??cznego u?ycia przez ciebie, prosimy o jej zwr?cenie i zam?wienie w?asnej kopii. Dzi?kujemy za uszanowanie ci??kiej pracy autorki. Niniejsze dzie?o opisuje histori? fikcyjn?, imiona, bohaterowie, firmy, organizacje, miejsca, uroczysto?ci i wydarzenia r?wnie? stanowi? wytw?r wyobra?ni autorki i s? fikcyjne. Wszelkie podobie?stwa do rzeczywistych os?b, ?yj?cych lub martwych, s? przypadkowe. Ilustracja na ok?adce Copyright Photosani, na licencji Shutterstock.com SPIS TRE?CI ROZDZIA? PIERWSZY (#u1971824b-692b-52ce-b34f-36290153a4d1) ROZDZIA? DRUGI (#ufd0e374f-1838-5b9e-8331-58992cf0e495) ROZDZIA? TRZECI (#u75a661b6-8473-5da8-a1a7-30e08ba84680) ROZDZIA? CZWARTY (#u2d077177-1bf1-52c9-8ead-ba6cd7a5a76d) ROZDZIA? PI?TY (#u6c628745-9830-5ec7-9984-9d7298522702) ROZDZIA? SZ?STY (#uddfac2fa-6b90-54ea-ab7b-34f04fddcde0) ROZDZIA? SI?DMY (#u43f22641-6da0-5c41-97de-fd31bef11d9d) ROZDZIA? ?SMY (#ubb3f6bf6-530a-5989-b046-389118d46c4e) ROZDZIA? DZIEWI?TY (#u6056104c-9431-5a3b-b586-dc94aca224c4) ROZDZIA? DZIESI?TY (#ua4755417-2660-5db2-b35c-a6ac2f08be54) ROZDZIA? JEDENASTY (#u2aaac01e-892d-59e3-a5cd-fdc2bd8e7a23) ROZDZIA? DWUNASTY (#u8c3024f6-23e9-55c1-888e-869b0d7f25ae) ROZDZIA? TRZYNASTY (#ud32b3ac2-80bf-5f52-a9c6-0ed029393e72) ROZDZIA? CZTERNASTY (#u6c413a58-8439-5036-8d0b-9378cfd46f37) ROZDZIA? PI?TNASTY (#ub2468db8-e55f-5a5f-9e95-ea4068a0bffe) ROZDZIA? SZESNASTY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? SIEDEMNASTY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? OSIEMNASTY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? DZIEWI?TNASTY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? DWUDZIESTY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? DWUDZIESTY PIERWSZY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? DWUDZESTY DRUGI (#litres_trial_promo) ROZDZIA? DWUDZIESTY TRZECI (#litres_trial_promo) ROZDZIA? DWUDZIESTY CZWARTY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? DWUDZIESTY PI?TY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? DWUDZIESTY SZ?STY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? DWUDZIESTY SI?DMY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? DWUDZIESTY ?SMY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? DWUDZIESTY DZIEWI?TY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? TRZYDZIESTY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? TRZYDZIESTY PIERWSZY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? TRZYDZIESTY DRUGI (#litres_trial_promo) ROZDZIA? TRZYDZIESTY TRZECI (#litres_trial_promo) ROZDZIA? TRZYDZIESTY CZWARTY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? TRZYDZIESTY PI?TY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? TRZYDZIESTY SZ?STY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? TRZYDZIESTY SI?DMY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? TRZYDZIESTY ?SMY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? TRZYDZIESTY DZIEWI?TY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? CZTERDZIESTY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? CZTERDZIESTY PIERWSZY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? CZTERDZIESTY DRUGI (#litres_trial_promo) ROZDZIA? CZTERDZIESTY TRZECI (#litres_trial_promo) ROZDZIA? CZTERDZIESTY CZWARTY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? CZTERDZIESTY PI?TY (#litres_trial_promo) ROZDZIA? CZTERDZIESTY SZ?STY (#litres_trial_promo) Dla Jake’a Maynarda. Prawdziwego wojownika. - Ty idziesz na mnie z mieczem, dzid? i zakrzywionym no?em, ja za? id? na ciebie w imi? Pana Zast?p?w, Boga wojsk – -- s?owa Dawida do Goliata 1 Ksi?ga Samuela, 17:45 ROZDZIA? PIERWSZY Thorgrin sta? na ko?ysz?cym si? w?ciekle okr?cie i spogl?da? przed siebie z przera?eniem. Z wolna zacz??o do niego dociera?, co w?a?nie uczyni?. Spu?ci? wzrok na sw? d?o?, w kt?rej nadal spoczywa? Miecz ?mierci, po czym, zszokowany, spojrza? w g?r?, ledwie kilka cali wy?ej, na twarz Reece’a, swego najbli?szego druha. Wpatrywa? si? w niego wyba?uszonymi oczyma, z kt?rych wyziera?o cierpienie i poczucie zawodu. R?ce zadr?a?y mu gwa?townie, kiedy uzmys?owi? sobie, ?e w?a?nie wbi? ostrze w pier? swego najlepszego kompana i on umiera na jego oczach. Thor nie potrafi? poj??, co zasz?o. Koniec ko?c?w, miotany wodnym ?ywio?em na wszystkie strony okr?t wyp?yn?? po drugiej stronie Cie?niny Ob??du. Morski pr?d zel?a? nieco, statek wyprostowa? si?, a g?ste chmury zacz??y ust?powa?. Niesiony rozp?dem okr?t po chwili wyrwa? si? na spokojne wody. A kiedy to nast?pi?o, mg?a przys?aniaj?ca umys? Thora ust?pi?a i poczu? si? na powr?t sob?, pocz?? zn?w klarownie postrzega? ?wiat. Spojrza? na znajduj?cego si? przed nim Reece’a. Serce mu p?k?o, gdy dotar?o do niego, ?e ta twarz nie nale?y do ?adnego wroga, lecz do jego najlepszego przyjaciela. Poj?? z wolna, co uczyni?, u?wiadomi? sobie, i? znalaz? si? w obj?ciach czego?, co przewy?sza?o jego moce, szale?czego urojenia, nad kt?rym nie potrafi? zapanowa?, za kt?rego spraw? dopu?ci? si? tego okropnego czynu. - NIE! – krzykn?? pe?nym udr?ki g?osem. Wyci?gn?? Miecz ?mierci z cia?a Reece’a i w tej samej chwili jego najlepszy kompan wyda? tchnienie i osun?? si? w d??. Thor cisn?? miecz na bok. Nie chcia? go widzie? na oczy. Or?? upad? z g?uchym odg?osem na pok?ad, za? Thor upad? na kolana i pochwyci? Reece’a, przytrzyma? w swoich ramionach, pragn?c za wszelk? cen? ocali? go od ?mierci. - Reece! – zawo?a?. Poczucie winy zdruzgota?o go bez reszty. Thor wyci?gn?? d?o? i przycisn?? j? do rany, staraj?c si? powstrzyma? krwawienie. Poczu? jednak, jak gor?ca krew przeciska si? przez jego palce, jak si?y ?yciowe Reece’a uchodz? z jego cia?a. Elden, Matus, Indra i Angel, r?wnie? uwolnieni z side? w?asnego ob??du, podbiegli do nich rych?o i otoczyli ciasnym kr?giem. Thor zamkn?? oczy i ze wszystkich si? pocz?? modli? si?, by jego druh powr?ci? do niego, by on, Thor, otrzyma? szans? na napraw? swego b??du. Wtem us?ysza? odg?os krok?w. Podni?s? wzrok i ujrza? Selese, kt?ra podesz?a do niego. Jej sk?ra nabra?a niespotykanie bladego odcienia, a jej oczy b?yszcza?y nieziemskim ?wiat?em. Osun??a si? na kolana obok Reece’a i wzi??a go w swe ramiona. Thor wypu?ci? go na widok otaczaj?cej Selese po?wiaty, przypomniawszy sobie zarazem o jej uzdrowicielskich mocach. Selese podnios?a wzrok na Thora. Jej oczy p?on??y intensywnym ?arem. - Tylko ty zdo?asz go ocali? – powiedzia?a natarczywie. – Natychmiast umie?? d?o? na jego ranie! – rozkaza?a. Thor wyci?gn?? r?k? i przy?o?y? d?o? do klatki piersiowej Reece’a. W tej samej chwili Selese po?o?y?a r?wnie? swoj? d?o?. Poczu? ?ar i moc emanuj?ce z jej d?oni, przeszywaj?ce go i wnikaj?ce w ran? Reece’a. Zamkn??a oczy i pocz??a nuci?. Thor za? poczu?, jak w ciele Reece’a narasta ?ar. Modli? si? gorliwie, ze wszystkich si?, o to, by jego kompan powr?ci?, by wybaczy? mu ob??d, kt?ry go do tego doprowadzi?. Odetchn?? z ulg?, gdy Reece otworzy? z wolna oczy. Zamruga? powiekami i spojrza? w g?r?, na niebo, po czym usiad? poma?u. Na oczach zdumionego Thora Reece zamruga? powiekami kilkakrotnie, po czym spojrza? na sw? ran?: zosta?a ca?kowicie uleczona. Thor zaniem?wi? z wra?enia, i z podziwu dla mocy Selese. - Bracie m?j! – zawo?a?. Wyci?gn?? r?ce i przytuli? go. Zdezorientowany nieco Reece odwzajemni? u?cisk, po czym, z pomoc? Thora, wsta?. - Ty ?yjesz! – wykrzykn?? Thor. U?cisn?? mu rami?, niemal nie mog?c w to uwierzy?. Przysz?y mu na my?l wszystkie te bitwy, kt?re stoczyli u swego boku, wszystkie wsp?lne przygody i my?l o utracie Reece’a by?a dla niego nie do zniesienia. - A dlaczeg??by nie? – zamruga? powiekami zdezorientowany Reece. Rozejrza? si? woko?o po pe?nych zdziwienia twarzach legionist?w i sam popad? w zdziwienie. W?wczas pozostali podeszli do niego, jeden po drugim po kolei, i u?ciskali go. Thor spogl?da? na podchodz?cych i wtem co? mu za?wita?o. Nagle dotar?o do niego, poj?? ze zgroz?, ?e kogo? brakuje: O’Connora. Pop?dzi? do burty i rozpaczliwie przeszuka? wzrokiem otaczaj?c? okr?t wod?, przypomniawszy sobie, jak O’Connor, op?tany swym szale?stwem, wyskoczy? z niego wprost w szalej?cy morski ?ywio?. - O’Connor! – rykn??. Pozostali podbiegli do niego i r?wnie? j?li przygl?da? si? wodzie. Thor wyt??y? wzrok, wyci?gn?? szyj? i spojrza? na powr?t w stron? cie?niny, na kot?uj?ce si? szale?czo czerwone fale, g?ste od krwi – i w?wczas go dostrzeg?. O’Connor m??ci? czerwon? ciecz, walcz?c z wci?gaj?cym go ?ywio?em tu? na granicy Cie?niny Ob??du. Thor nie marnowa? ani chwili; zareagowa? instynktownie, podskoczy? na reling i run?? g?ow? w d?? do morza. Gdy tyko zanurzy? si? w nim, uderzy?o go, jak gor?ca by?a otaczaj?ca go woda, i jak g?sta. Jakby p?ywa? we krwi. Taka gor?ca, i? mia? wra?enie, ?e p?ywa w b?ocie. Musia? u?y? wszystek si?, by przebrn?? przez kleist? wod? i wynurzy? si? na powierzchni?. Utkwi? wzrok w O’Connorze, kt?ry ton?? ju? prawie. Zauwa?y? panik? w jego oczach. Dostrzeg? r?wnie?, i? z wolna opuszcza go ob??d, jako ?e O’Connor wyp?yn?? ju? z cie?niny na otwarte morze. Mimo to, cho? m??ci? wod? nieustannie, ton?? prawie. Thor poj??, i? je?li wkr?tce nie dotrze do niego, O’Connor p?jdzie na dno Cie?niny i ju? nigdy go nie znajd?. Thor podwoi? wysi?ki. P?yn?? ze wszystkich si?, na przek?r niezno?nemu b?lowi i wyczerpaniu, kt?re przyt?acza?y jego barki. I wnet, kiedy ju? niemal dotar? na miejsce, O’Connor znikn?? pod wod?. Na widok znikaj?cego pod powierzchni? przyjaciela Thor poczu? zastrzyk adrenaliny. Wiedzia?, i? ma tylko jedn? szans?. Pomkn?? przed siebie, zanurkowa? i odepchn?? si? pot??nym kopni?ciem. Pop?yn?? pod powierzchni?. Otworzy? oczy i wyt??y? wzrok, staraj?c si? dojrze? cokolwiek w g?stej mazi: lecz nie zdo?a?. Szczypa?y zbyt mocno. Zamkn?? oczy i zda? si? na instynkt. Zawezwa? jak?? g??bok? cz?stk? samego siebie, kt?ra widzi bez patrzenia. Odepchn?? si? kolejnym pot??nym wykopem n?g, wyci?gn?? r?ce, szukaj?c po omacku, i poczu? co?: r?kaw. Chwyci? O’Connora i przytrzyma? mocno, uszcz??liwiony, ale te? zdumiony ci??arem ton?cego przyjaciela. Szarpn?? go, zawr?ci? i ze wszystkich si? pop?yn?? z powrotem ku powierzchni. Cierpia? niewys?owione katusze: ka?dy jego miesie? buntowa? si? przeciwko takiemu traktowaniu, lecz on wci?? wierzga? nogami i p?yn?? ku wolno?ci. W g?stej wodzie panowa?o tak wielkie ci?nienie, i? mia? wra?enie, ?e za chwil? p?kn? mu p?uca. Z ka?dym zamachni?ciem r?ki czu?, ?e ci?gnie za sob? ca?y ?wiat. I kiedy ju? s?dzi?, ?e nie podo?a temu d?u?ej, ?e p?jdzie na dno razem z O’Connorem i pomrze tu, w tym okropnym miejscu, nagle wynurzy? si? nad powierzchni? wody. ?api?c gwa?townie powietrze, rozejrza? si? woko?o i westchn?? z ulg?. Zauwa?y?, ?e wyp?yn?li po drugiej stronie Cie?niny Ob??du, na otwartym morzu. Na widok wyskakuj?cej obok niego nad wod? g?owy O’Connora, kt?ry r?wnie? pocz?? ?apa? gwa?townie oddech, jego poczucie ulgi osi?gn??o pe?ni?. Na jego oczach ob??d opu?ci? O’Connora i w jego spojrzeniu na powr?t dostrzec mo?na by?o przytomno?? umys?u. O’Connor zamruga? kilkakrotnie powiekami, krztusz?c si? i wypluwaj?c krew z ust, po czym spojrza? pytaj?co na Thora. - Co my tu robimy? – spyta? zdezorientowany. – I gdzie my jeste?my? - Thorgrin! – zawo?a? czyj? g?os. Thor us?ysza? plusk wody. Odwr?ci? si? i zobaczy? grub? lin? unosz?c? si? obok niego na wodzie. Podni?s? wzrok i ujrza? stoj?c? przy burcie Angel, a wraz z ni? wszystkich pozosta?ych. Zawr?cili okr?t, by do nich podp?yn??. Thor chwyci? lin?, drug? r?k? przytrzyma? O’Connora, i w?wczas lina ruszy?a. Elden wychyli? si? przez burt? i dzi?ki swej wielkiej sile przyci?gn?? ich obu do kad?uba. Do??czyli do niego pozostali legioni?ci. Poci?gn?li razem, a? Thor poczu?, jak unosi si? w powietrze i, w ko?cu, przetacza przez reling. Potem, wraz z O’Connorem, grzmotn?li o pok?ad z g?uchym odg?osem. Thor by? wyczerpany, nie m?g? z?apa? tchu i wci?? krztusi? si? morsk? wod?, le??c bez?adnie na pok?adzie tu? obok O’Connora; ten za? odwr?ci? si? i spojrza? na niego. By? r?wnie wyko?czony, a z jego oczu bi?a wdzi?czno??. Thor poj?? natychmiast, ?e O’Connor mu dzi?kuje. S?owa by?y zbyteczne – Thor rozumia? dobrze. Pos?ugiwali si? bezs?ownym kodem. Byli bra?mi. Po?wi?cenie dla drugiego by?o ich rzemios?em. W tym zawiera?o si? ich ?ycie. Wtem, O’Connor wybuchn?? ?miechem. W pierwszej chwili Thor przej?? si?, s?dz?c, ?e ob??d wci?? n?ka przyjaciela. Jednak po chwili dotar?o do niego, ?e O’Connor miewa si? dobrze. Wr?ci? po prostu do siebie. ?mia? si? w poczuciu ulgi z rado?ci, i? nadal ?yje. Thor r?wnie? roze?mia? si?, poczuwszy, jak usz?o z niego napi?cie. Pozostali do??czyli do nich. Prze?yli; wbrew wszelkim przeciwno?ciom, wci?? ?yli. Pozostali cz?onkowie legionu podeszli do nich, chwycili Thora i O’Connora za r?ce i postawili na nogi jednym szarpni?ciem. Spletli d?onie i rzucili si? sobie w obj?cia z rado?ci?. Ich okr?t wyp?yn?? wreszcie na spokojne wody, gdzie ?egluga przebiega?a bez zak??ce?. Thor obejrza? si? i zauwa?y?, ?e odp?ywaj? coraz dalej od Cie?niny. Z ka?d? chwil? odzyskiwali te? coraz wi?ksz? przytomno?? umys?u. Dokonali tego; przebyli Cie?nin?, aczkolwiek cena by?a wysoka. W jego mniemaniu drugi raz nie prze?yliby takiej przeprawy. - Patrzcie! – zawo?a? Matus. Thor odwr?ci? si? wraz z pozosta?ymi i pod??y? wzrokiem ku miejscu, kt?re wskazywa? jego palec – i dozna? wstrz?su na widok tego, co zobaczy?. Na horyzoncie jawi? si? ca?kiem odmienny krajobraz, nowa ziemia w tej Krainie Krwi. Pejza? przyt?acza?y ci??kie, mroczne chmury, kt?re zawis?y nisko nad horyzontem. Woda wci?? by?a g?sta od krwi – jednak?e tym razem zarysy brzegu znajdowa?y si? bli?ej, by?y lepiej widoczne. Linia brzegowa czernia?a zjawiskowo, pozbawiona jakichkolwiek drzew, czy ?ycia, niejako wy?cie?ana popio?em i ziemi?. Serce zabi?o Thorowi mocniej, kiedy w oddali, poza brzegami l?du, dostrzeg? czarny zamek zbudowany z czego?, co wygl?da?o na mieszanin? ziemi, popio?u i b?ota. Budowla wyrasta?a z ziemi, jakby stanowi?a z ni? jedno??. Thor wyczu? natychmiast emanuj?ce z niej z?o. Do podn??a zamku wi?d? w?ski kana? usiany licznymi pochodniami, na kt?rego stra?y sta? blokuj?cy drog? most zwodzony. Thor zauwa?y? w oknach zamku p?on?ce pochodnie i natychmiast nabra? pewno?ci, wiedzia?, ?e Guwayne jest na zamku, ?e na niego czeka. - Na pe?nych ?aglach! – rykn?? Thor, czuj?c, ?e odzyska? panowanie nad sytuacj?, czuj?c na nowo sens istnienia. Jego bracia ruszyli z miejsca. J?li stawia? ?agle, kt?re z?apa?y siln? bryz? wiej?c? od rufy i popchn??y okr?t w prz?d. Po raz pierwszy od chwili wp?yni?cia do Krainy Krwi, w Thorze odezwa? si? optymizm, zrodzi?o przekonanie, ?e naprawd? zdo?aj? odnale?? jego syna i uratowa? go przed tym miejscem. - Tak si? ciesz?, ?e ?yjesz – dobieg? go czyj? g?os. Thor odwr?ci? si?, spu?ci? wzrok i zobaczy? u?miechaj?c? si? do niego i szarpi?c? go za koszul? Angel. U?miechn?? si?, przykl?kn?? obok niej i przytuli? j? do siebie. - A ja, ?e ty r?wnie? – odpar?. - Nie rozumiem, co si? sta?o – powiedzia?a. – W jednej chwili by?am sob?, a ju? w nast?pnej… jakbym nie zna?a samej siebie. Thor pokr?ci? z wolna g?ow?, staraj?c si? jak najszybciej o tym zapomnie?. - Ob??d to najgorszy z wrog?w – odrzek?. – My sami stanowimy wroga, kt?rego nie zdo?amy przem?c. Zmarszczy?a brwi z zatroskaniem. - Czy to si? kiedy? jeszcze wydarzy? – spyta?a. – Czy jest tu wi?cej takich miejsc? – spyta?a ze strachem w g?osie, przygl?daj?c si? linii horyzontu. Thor r?wnie? przeczesa? horyzont wzrokiem, zastanawiaj?c si? nad tym samym pytaniem – kiedy, ni st?d, ni zow?d, odpowied? sama nadesz?a, p?dz?c w ich stron?. Us?yszeli pot??ny plusk, niczym odg?os wyp?ywaj?cego na powierzchni? wieloryba, i Thor ujrza?, nie bez zdumienia, najbardziej szkaradne stworzenie, jakie kiedykolwiek widzia?. Wygl?da?o niczym gigantyczna ka?amarnica, wysoka na pi??dziesi?t st?p, jaskrawoczerwona, koloru krwi. Wystrzeli?a z wody i zawis?a w powietrzu nad okr?tem, wywijaj?c na wszystkie strony tuzinami swych d?ugich na trzydzie?ci st?p macek. Jej ?widruj?ce, ???tawe ?lepia spogl?da?y na nich z g?ry z?owrogo, z w?ciek?o?ci?, a ogromna paszcza pe?na ostrych, ???tawych k??w otworzy?a si? z odra?aj?cym d?wi?kiem. Potw?r przes?oni? resztki ?wiat?a zsy?anego przez ponure niebiosa i wrzasn?? nieziemskim krzykiem, po czym run?? na nich z rozpostartymi mackami, gotowy poch?on?? ca?y okr?t. Thor obserwowa? go z przera?eniem, skryty wraz z innymi w jego cieniu. Wiedzia?, ?e umkn?li jednej pewnej ?mierci tylko po to, by znale?? drug?. ROZDZIA? DRUGI Imperialny dow?dca zacina? zerta batem raz za razem, galopuj?c na nim przez Wielkie Pustkowie, pod??aj?c przez pustyni? za ?ladem, jak to czyni? od wielu ju? dni. Jego ludzie jechali tu? za nim, dysz?c ci??ko, b?d?c na skraju wyczerpania. Przez ca?y ten czas – nawet noc? – nie pozwoli? im ani na chwil? odpoczynku. Wiedzia?, jak zaje?dzi? zerta—wiedzia? te? jak wyko?czy? ludzi. Nie mia? lito?ci dla siebie i z pewno?ci? nie mia? jej dla swych ludzi. Pragn??, by stali si? odporni na wysi?ek, skwar i ch??d – zw?aszcza gdy wype?niali tak u?wi?con? misj? jak ta obecna. Wszak, je?eli ten ?lad rzeczywi?cie prowadzi? tam, dok?d mia? nadziej?, ?e prowadzi – do samej legendarnej Grani – w?wczas losy Imperium mog?yby ulec zupe?nej zmianie. Dow?dca ub?d? swego zerta pi?tami tak mocno, ?e ten zakwicza? i przyspieszy? jeszcze bardziej, niemal przewracaj?c si? o w?asne nogi. Zmru?y? oczy przed s?o?cem i zlustrowa? szlak, kt?rym pod??ali. Wiele ju? ich pokona? w swoim ?yciu i u?mierci? wiele os?b, kt?re znalaz? na ich kra?cu – jednak?e nigdy jeszcze nie pod??a? szlakiem, kt?ry by?by r?wnie pasjonuj?cy. Czu?, ?e jest blisko najwi?kszego odkrycia w historii Imperium. Jego imi? zapad?oby w pami?? po wieki, wy?piewywane przez kolejne pokolenia. Wspi?li si? na pustynn? fa?d? i us?ysza? cichy, acz narastaj?cy d?wi?k, jakby pustynia wzbiera?a burz?; kiedy osi?gn?li najwy?szy punkt, spojrza? w dal, spodziewaj?c si? ujrze? nadci?gaj?c? burz? piaskow?. Dozna? wstrz?su na widok znajduj?cej si? sto jard?w dalej, nieruchomej ?ciany piasku, kt?ry wznosi? si? od samego pod?o?a pod niebo, wiruj?c i k??bi?c si? niczym unieruchomiona tr?ba powietrzna. Zatrzyma? si?, a wraz z nim przystan?li jego ludzie. Zacz?li obserwowa? z zaciekawieniem owo zjawisko, kt?re zdawa?o si? sta? niezmiennie w miejscu. Nie m?g? tego poj??. By? to niby mur rozszala?ego piachu, kt?ry jednak?e nie przesuwa? si? bli?ej. Zaciekawi?o go, co mo?e znajdowa? si? po drugiej stronie. W jaki? spos?b wyczuwa?, ?e to Gra?. - Tw?j szlak dobieg? ko?ca – rzek? szyderczo jeden z jego ?o?nierzy. - Nie przejdziemy przez ten mur – powiedzia? inny. - Przywiod?e? nas jedynie ku wi?kszej kupie piasku – rzek? inny. Dow?dca pokr?ci? z wolna g?ow? i spojrza? gniewnie z prze?wiadczeniem o swej racji. - A je?li po drugiej stronie le?y jaka? kraina? – ripostowa?. - Drugiej stronie? – spyta? ?o?nierz. – Postrada?e? rozum. To jedynie wielki tuman piachu, bezkresne pustkowie, jak ca?a reszta tej pustyni. - Uznaj sw? pora?k? – powiedzia? inny ?o?nierz. – Zawr?? – w innym razie zawr?cimy bez ciebie. Dow?dca odwr?ci? si? i zmierzy? ?o?nierzy wzrokiem, zdumiony bez reszty ich bezczelno?ci? – w ich oczach ujrza? pogard? i bunt. Wiedzia?, ?e musi napr?dce podj?? jakie? kroki, je?li chce po?o?y? mu kres. W napadzie nag?ej w?ciek?o?ci si?gn?? w d??, doby? sztyletu ze swego pasa i jednym ruchem ci?? w ty?, zatapiaj?c ostrze w gardle ?o?nierza. ?o?nierz krzykn??, po czym zwali? si? ze swego zerta i grzmotn?? o ziemi?. Na piasku zebra?a si? ka?u?a ?wie?ej krwi. W u?amku sekundy, niewiadomo sk?d, pojawi?a si? chmara owad?w, oblaz?a jego cia?o i zjad?a je. Pozostali ?o?nierze spojrzeli ze strachem na swego dow?dc?. - Kto? jeszcze ma ochot? podwa?y? moje rozkazy? – spyta?. Je?d?cy spojrzeli na niego nerwowo, lecz nic ju? nie powiedzieli. - Albo zabije was pustynia – rzek? – albo ja to uczyni?. Wyb?r nale?y do was. Dow?dca pogna? przed siebie, opu?ciwszy g?ow?, wyda? pot??ny okrzyk bojowy i pogalopowa? wprost ku ?cianie piasku. Wiedzia?, ?e mo?e oznacza? to ?mier?. Wiedzia? te?, ?e jego ludzie pod??? za nim. Chwil? p??niej us?ysza? odg?osy ich zert?w i u?miechn?? si? z zadowolenia. Czasami wystarczy?o tylko pokaza? im ich miejsce. Wrzasn??, kiedy wjecha? w piaskowe tornado. Mia? wra?enie, ?e zwala si? na niego milion funt?w piasku, ociera si? o jego sk?r? zewsz?d, a mimo to brn?? coraz dalej, coraz g??biej. Panowa? ogromny jazgot, jakby jego uszy bombardowa?y tysi?ce szerszeni, a mimo to galopowa? dalej, pogania? zerta kuksa?cami, zmuszaj?c, mimo protest?w, by gna? coraz g??biej i g??biej. Czu?, jak piach drapie jego twarz, jak wciska si? do oczu, jak zaraz rozerwie go na strz?py. A mimo to napiera? dalej. I kiedy ju? przysz?o mu do g?owy, ?e mo?e jego ludzie mieli racj?, ?e ta ?ciana wiedzie donik?d, ?e pomr? tu wszyscy, nagle, ku jego wielkiej uldze, wypad? po drugiej stronie, z powrotem na s?oneczne ?wiat?o. Ju? nie ociera? go piach, nie dudni?o mu w uszach, nic tylko otwarta przestrze? i powietrze – na kt?rych widok nie m?g?by uradowa? si? bardziej. Wok?? niego pojawili si? jego ludzie, wszyscy poobcierani i krwawi?cy r?wnie mocno, jak on, wyje?d?ali na zertach ledwie ?ywi – a jednak wszyscy cali. Kiedy dow?dca podni?s? wzrok i spojrza? przed siebie, serce zabi?o mu nagle szybciej. Zatrzyma? si? w miejscu, pora?ony widokiem. Ch?on?? wzrokiem okolic?, pozbawiony tchu, i z wolna poczu? jak serce napawa mu poczuciem zwyci?stwa, triumfu. Ku niebu pi??y si? majestatyczne szczyty, tworz?c kr?g, kt?ry m?g? by? tylko jednym miejscem: Grani?. Widnia?a na horyzoncie, strzelista, wspania?a, ogromna, ci?gn?ca si? w dal w obie strony. A powy?ej, na jej szczycie, dostrzeg? ze zdumieniem tysi?ce ?o?nierzy w l?ni?cej zbroi. Pe?nili wart?, b?yszcz?c or??em w s?onecznym ?wietle. Znalaz? j?. On, on sam, znalaz? j?. Jego ludzie zatrzymali si? raptownie tu? przy nim. Widzia?, jak oni r?wnie? podnosz? wzrok w zdumieniu, jak patrz? z otwartymi ustami, my?l? to samo, co on: ta chwila przejdzie do historii. Wszyscy oni zostan? uznani za bohater?w, okryj? si? wiekopomn? chwa?? w tradycji Imperium. Dow?dca odwr?ci? si? z szerokim u?miechem na twarzy i zmierzy? wzrokiem swych ludzi. Spogl?dali na niego tym razem z szacunkiem. Szarpn?? na wodze i zawr?ci? swego zerta, gotowy ponownie przeby? ?cian? piasku i nie zatrzyma? si?, dop?ki nie dotrze do bazy Imperium, nie z?o?y raportu przed Rycerzami Wielkiej Si?demki ze swego osobistego odkrycia. Wiedzia?, ?e zaledwie w kilka dni zjad? tu wszystkie si?y Imperium, milion ludzi zwali si? na to miejsce z zamiarem siania zniszczenia. Przejad? przez piaskow? ?cian?, zdob?d? szczyty Grani, zmia?d?? owych rycerzy i przejm? ostatnie wolne terytorium na obszarze Imperium. - ?o?nierze – rzek? – nadszed? czas naszej chwa?y. Gotujcie si?. Wasze imiona okryj? si? wieczn? s?aw?. ROZDZIA? TRZECI Kendrick, Brandt, Atme, Koldo oraz Ludvig w?drowali Wielkim Pustkowiem ku wschodz?cym s?o?com pustynnego ?witu. Maszerowali piechot?, ca?? ju? noc zreszt?, z niezachwianym postanowieniem, ?e uratuj? m?odego Kadena. Szli ponurym rytmem w milczeniu, z d?o?mi na or??u, wpatruj?c si? w ziemi? i pod??aj?c tropem Piechur?w. Setki ich ?lad?w prowadzi?y coraz g??biej i g??biej w opustosza?y krajobraz. Kendrick pocz?? zastanawia? si?, czy to w og?le kiedy? dobiegnie ko?ca. Nie m?g? si? nadziwi?, i? znalaz? si? z powrotem w tej sytuacji, z powrotem na Pustkowiu, a poprzysi?g? sobie przecie?, ?e jego noga nigdy wi?cej tu nie stanie – zw?aszcza na piechot?, bez wierzchowca, bez prowiantu ani jakichkolwiek widok?w na powr?t. Zawierzyli pozosta?ym rycerzom z Grani, i? powr?c? do nich z ko?mi – lecz w przeciwnym razie kupili bilet w jedn? stron?, na wypraw? bez powrotu. Ale to w?a?nie znaczy?o m?stwo i Kendrick dobrze o tym wiedzia?. Kaden, wspania?y m?ody wojownik o wielkim sercu, stan?? szlachetnie na warcie, ?mia?o wyruszy? na pustyni?, by dowie?? swego, stoj?c na stra?y, i zosta? porwany przez owe zdzicza?e bestie. Koldo i Ludvig nie mogli odwr?ci? si? od niedoli m?odszego brata, bez wzgl?du na to, jak n?dzne mieli szanse – za? Kendrickowi, Brandtowi i Atme nie wypada?o odwr?ci? si? od nich wszystkich; poczucie obowi?zku i honor nie pozwala?y im post?pi? inaczej. Ci wspaniali rycerze z Grani zaoferowali im go?cin? i wzgl?dy, kiedy tego najbardziej potrzebowali – i teraz przysz?a pora odp?aci? za t? przys?ug? – bez wzgl?du na cen?. ?mier? nie mia?a dla niego wi?kszego znaczenia – honor za? stawia? ponad wszystko. - Opowiedz mi o Kadenie – powiedzia?, odwracaj?c si? do Kolda, chc?c przerwa? monotoni? ciszy. Koldo podni?s? wzrok, wyrwany z g??bokiego milczenia, i westchn??. - To jeden z najwspanialszych m?odych wojownik?w, jakich przyjdzie ci kiedykolwiek spotka? – powiedzia?. – Ma serce wi?ksze ni? to wskazuje jego wiek. Pragn?? by? m??czyzn? zanim jeszcze sta? si? ch?opcem, chcia? dzier?y? miecz zanim by? w stanie go ud?wign??. Pokr?ci? g?ow?. - Nie dziwi mnie, ?e nara?a si? zbytnio, pierwszy staje do patrolu. Nigdy przed niczym nie ust?pi? – zw?aszcza, gdy chodzi?o o trosk? o innych. Ludvig przytakn??. - Gdyby porwano kt?rego? z nas, m?odszy braciszek pierwszy ruszy?by z pomoc?. Jest najm?odszy i stanowi to, co w nas najlepsze. Kendrick sam doszed? do takich wniosk?w ju? po tym, co ujrza? w trakcie rozmowy z Kadenem. Rozpozna? w nim ducha wojownika, pomimo jego m?odego wieku. Kendrick pojmowa?, i? wiek nie ma nic wsp?lnego z byciem wojownikiem: wojownicza natura by?a obecna, lub nie. Nie by?o tu miejsca na przek?amanie. Kontynuowali marsz przez d?ugi czas, popad?szy w miarow? cisz?. S?o?ca zd??y?y wspi?? si? wysoko na niebosk?on, a? w ko?cu Brandt odchrz?kn??. - Co do tych Pustynnych Piechur?w? – spyta? Kolda. Koldo zwr?ci? si? ku niemu, nie zwalniaj?c kroku. - Banda bestialskich nomad?w – odpar?. – Wi?cej w nich zwierz?cia ni? cz?owieka. Ludzie twierdz?, ?e patroluj? obrze?a Piaskowej ?ciany. - Padlino?ercy – wtr?ci? Ludvig. – Znani s? z tego, i? zaci?gaj? swe ofiary na pustyni?. - Dok?d? – spyta? Atme. Koldo i Ludvig wymienili z?owieszcze spojrzenia. - Gdziekolwiek zbieraj? si? i odprawiaj? ten sw?j rytua? – rozrywaj? ofiary na strz?py. Kendrick wzdrygn?? si? na my?l o Kadenie i losie, jaki go czeka?. - Mamy zatem niewiele czasu – powiedzia?. – Pobiegniemy? Wszyscy spojrzeli po sobie. Znali bezkres tego miejsca i wiedzieli, jak d?ugi bieg maj? przed sob? – zwa?ywszy do tego na rosn?cy ?ar i rynsztunek. Wiedzieli dobrze, ile ryzykuj?, nie trzymaj?c si? wyznaczonego tempa w tym bezwzgl?dnym otoczeniu. Jednak?e nie zawahali si?; ruszyli truchtem wszyscy razem. Pobiegli w nico??. Wkr?tce ich twarze zrosi? pot. Wiedzieli, ?e je?li wkr?tce nie znajd? Kadena, to pustynia pogrzebie ich wszystkich na wieki. * Kendrick sapa? w biegu. Drugie s?o?ce si?gn??o zenitu i o?lepia?o swym blaskiem, d?awi?o ?arem. Mimo to, bieg? dalej z innymi, dysz?c ci??ko i pobrz?kuj?c zbroj?. Pot la? si? po jego twarzy i szczypa? w oczy tak dotkliwie, ?e ledwie cokolwiek widzia?. P?uca p?ka?y z wysi?ku. Nie mia? poj?cia, ?e mo?na a? tak okrutnie ?akn?? tchu. Kendrick nie do?wiadczy? jeszcze nigdy niczego przypominaj?cego ?ar tych s?o?c, tak intensywnego, sprawiaj?cego wra?enie, ?e przypalana sk?ra od?azi od reszty cia?a. Wiedzia?, ?e w takim ukropie, w takim tempie daleko nie dotr?; wkr?tce wszyscy tutaj pomr?, padn?, stan? si? jedynie po?ywieniem dla owad?w. I rzeczywi?cie, biegn?c dalej, us?ysza? odleg?y pisk, podni?s? wzrok i dostrzeg? kr???ce s?py. Kr??y?y nad nimi zreszt? od wielu ju? godzin, zni?aj?c sw?j lot. To one by?y tu panami – wiedzia?y doskonale, kiedy rych?a ?mier? wisi w powietrzu. Kendrick zerkn?? na ?lady Piechur?w nikn?ce na horyzoncie i nie m?g? poj??, jak byli w stanie pokona? tak du?? odleg?o?? w tak kr?tkim czasie. Modli? si?, by Kaden ?y? jeszcze, by to wszystko nie by?o na marne. Jednak?e, nie potrafi? wyzby? si? wra?enia, wbrew sobie, ?e nigdy do niego nie dotr?. Przypomina?o to pogo? za ?ladami nikn?cymi w oceanie w trakcie przyp?ywu. Kendrick rozejrza? si? wok?? i ujrza? pozosta?ych pochylonych, s?aniaj?cych si? raczej ni? biegn?cych, ledwie trzymaj?cych si? na nogach – a jednak zdeterminowanych r?wnie mocno jak on, by si? nie zatrzyma?. Wiedzia? – wszyscy to wiedzieli – i? w chwili, kiedy ustan?, wszyscy polegn?. Kendrick pragn?? przerwa? cisz?, jednak?e by? zbyt zm?czony, by rozmawia? z innymi. Przymusza? nogi do biegu, kt?re ci??y?y mu ju? jak milion funt?w. Nie ?mia? nawet marnowa? si?, by podnie?? wzrok na horyzont, wiedz?c, ?e nic tam nie zobaczy, wiedz?c, ?e jednak pisane mu by?o tu sczezn??. Spogl?da? zatem w d?? na ziemi?, obserwuj?c trop i zachowuj?c drogocenne si?y, je?li w og?le jakiekolwiek mu jeszcze zosta?y. Us?ysza? jaki? d?wi?k. Najpierw by? przekonany, ?e to tylko w wyobra?ni; aczkolwiek d?wi?k ten rozbrzmia? ponownie, w oddali, niczym brz?czenie pszcz?? i tym razem zmusi? si?, by podnie?? wzrok. Wiedzia?, ?e to g?upie, ?e niczego tam nie zobaczy. Ba? si? cho?by mie? nadziej?. Jednak?e, tym razem, zastany widok sprawi?, ?e serce za?omota?o mu z podekscytowania. Oto przed nimi, mo?e sto jard?w dalej, znajdowa?o si? zgromadzenie Pustynnych Piechur?w. Kendrick d?gn?? pozosta?ych i wszyscy po kolei podnie?li wzrok, wyrwani z odr?twienia. Spojrzeli i doznali wstrz?su. Nadesz?a pora stoczy? b?j. Kendrick si?gn?? w d?? i doby? swego miecza, tak jak i pozostali. Poczu? znajomy zastrzyk adrenaliny. Pustynni Piechurzy odwr?cili si?, zauwa?yli ich i r?wnie? przygotowali si? do walki. Wrzasn?li i rzucili si? na nich. Kendrick uni?s? miecz wysoko i wyda? z siebie pot??ny okrzyk bojowy. By? na reszcie gotowy pozabija? wrog?w – lub polec w boju. ROZDZIA? CZWARTY Gwendolyn przemierza?a dostojnym krokiem stolic? Grani wraz z Krohnem u boku i Steffenem pod??aj?cym jej tropem. W g?owie wirowa?y jej niezliczone my?li po tym, jak us?ysza?a s?owa Argona. Z jednej strony by?a uradowana, ?e wydobrza?, by? na powr?t sob? – jednak?e jego brzemienna w skutki przepowiednia rozbrzmiewa?a w jej umy?le niczym kl?twa, niczym dzwon obwieszczaj?cy jej rych?? ?mier?. Jego z?owieszcze, enigmatyczne deklaracje brzmia?y tak, jakby nie by?a jej pisana wsp?lna przysz?o?? u boku Thora. Z trudem powstrzyma?a ?zy. Sz?a szybko, zmierzaj?c do celu, w stron? wie?y. Stara?a si? zapomnie? o jego s?owach, nie godzi?a si? z tym, by jej ?yciem kierowa?y przepowiednie. Zawsze taka by?a, od tego zale?a?a jej si?a. Przysz?o?? mog?a zosta? ju? spisana, lecz przeczuwa?a, ?e mo?na j? zmieni?. Przeznaczenie w jej poczuciu mo?na by?o przeku?. Wystarczy?o jedynie pragn?? tego wystarczaj?co mocno, by? gotowym po?wi?ci? odpowiednio du?o – bez wzgl?du na cen?. Nadesz?a jedna z takich chwil. Gwen zdecydowanie sprzeciwia?a si? temu, by Thorgrin i Guwayne od niej odeszli. Odczuwa?a narastaj?c? determinacj?. Zamierza?a przeciwstawi? si? swemu przeznaczeniu, bez wzgl?du na konsekwencje, zdoby? si? na po?wi?cenie wszystkiego, czego to b?dzie wymaga?. W ?adnym wypadku nie zaakceptuje ?ycia, w kt?rym nie ujrzy Thora ani Guwayne’a ju? nigdy wi?cej. Krohn wyda? z siebie zawodz?cy pomruk, jakby us?ysza? jej my?li, i otar? si? o jej nog?. Wyrwana z zamy?lenia Gwen podnios?a wzrok i ujrza?a przed sob? wynios?? wie??, czerwon?, okr?g??, wyrastaj?c? wysoko w samym sercu stolicy, i w?wczas przypomnia?a sobie o czym?. O kulcie. Z?o?y?a kr?lowi przysi?g?, ?e dostanie si? do wie?y i spr?buje uratowa? jego syna i c?rk? z ok?w owego kultu, ?e stanie przed jego przyw?dc? i wypyta go o staro?ytne ksi?gi, o tajemnic? w nich ukryt?, a kt?ra mog?a ocali? Gra? przed rozk?adem. Serce za?omota?o jej w piersi, kiedy zbli?y?a si? do budowli, nie mog?c doczeka? si? tego, co nadchodzi. Pragn??a pom?c kr?lowi, oraz Grani, lecz najbardziej zale?a?o jej na tym, by wyruszy? na poszukiwania Thora i Guwayne’a, zanim b?dzie dla nich za p??no. Gdyby tylko mia?a u swego boku smoka, jak to bywa?o wcze?niej; gdyby tylko Ralibar m?g? do niej wr?ci? i ponie?? j? hen w dal, przez ca?y ?wiat, jak najdalej st?d, z dala od problem?w Imperium, z powrotem na drugi kraniec ?wiata, do Thorgrina i Guwayne’a, jeszcze cho? jeden raz. Gdyby tylko wszyscy mogli powr?ci? do Kr?gu i wie?? ?ycie jak za dawnych czas?w. Wiedzia?a jednak, ?e to dziecinne ?yczenia. Kr?g zosta? obr?cony wniwecz, i pozosta?a jej ju? tylko Gra?. Musia?a zmierzy? si? z obecn? rzeczywisto?ci? i uczyni? wszystko, co w jej si?ach, by pom?c ocali? to miejsce. - Pani, czy pozwolisz, bym towarzyszy? ci w wie?y? Gwen obr?ci?a si?, us?yszawszy ?w g?os i wyrwawszy si? z ot?pienia. Ul?y?o jej wielce na widok towarzysz?cego jej starego druha Steffena. Szed? opieku?czo obok niej, z d?oni? na mieczu, jak zwykle ochoczo roztaczaj?cy nad ni? sw? piecz?. By? najbardziej jej oddanym doradc?, a kiedy cofn??a si? pami?ci? i dotar?o do niej, jak d?ugo ju? z ni? jest, poczu?a przyp?yw wdzi?czno?ci. Kiedy Gwen przystan??a przed zwodzonym mostem wiod?cym do wie?y, Steffen spojrza? na ni? podejrzliwie. - Nie podoba mi si? tu – powiedzia?. Po?o?y?a d?o? na jego nadgarstku w dodaj?cym otuchy ge?cie. - Jeste? prawdziwym i lojalnym przyjacielem, Steffenie – odpar?a. – Wielce ceni? sobie tw? przyja?? i oddanie, lecz ten krok musz? zrobi? sama. Musz? dowiedzie? si? wszystkiego, co zdo?am, a twoja obecno?? wzmo?e ich czujno??. Poza tym – doda?a, gdy us?ysza?a mruczenie Krohna – b?d? mia?a ze sob? Krohna. Gwen spu?ci?a wzrok, zobaczy?a, i? Krohn spogl?da na ni? wyczekuj?co, i skin??a g?ow?. Steffen r?wnie? przytakn??. - Zaczekam tutaj na ciebie – powiedzia? – i je?li napotkasz wewn?trz jakie? k?opoty, przyb?d? ci z pomoc?. - Je?li nie znajd? w wie?y tego, czego pragn? si? dowiedzie? – odpar?a – to obawiam si?, ?e nas wszystkich spotka o wiele gorszy los. * Gwen przesz?a powoli przez most z Krohnem u nogi, wybijaj?c swymi krokami rytmiczne echo na drewnianych ?erdziach, pod kt?rymi pluska?a delikatnie woda. Wzd?u? mostu, stoj?c na baczno??, widnia? liczny zast?p mnich?w. Stali w milczeniu, w szkar?atnych szatach, ze schowanymi w nich d?o?mi, i zamkni?tymi oczyma. Byli dziwaczn? zgraj? stra?nik?w, nieuzbrojon?, niezwykle pos?uszn?, stoj?c tu na stra?y nie wiadomo ile ju? czasu. Gwen nie mog?a wyj?? z podziwu dla ich g??bokiego oddania i przywi?zania do swego przyw?dcy. Dotar?o w?wczas do niej, ?e kr?l mia? racj?: czcili go jak b?stwo. Zastanawia?a si?, w co takiego si? uwik?a?a. Kiedy podesz?a bli?ej, podnios?a wzrok na ogromne, zwie?czone ?ukiem wej?cie, majacz?ce nad ni?, zbudowane z wiekowego d?bu, przyozdobione rze?bieniami nieznanych jej symboli. Obserwowa?a je z podziwem, gdy kilku mnich?w podesz?o do wr?t i otworzy?o je przed ni? jednym poci?gni?ciem. Zazgrzyta?y, ukazuj?c mroczne wn?trze rozja?nione nieco pochodniami. Poczu?a powiew ch?odnego powietrza przesyconego delikatn? woni? kadzid?a. St?paj?cy obok niej Krohn zesztywnia? i wyda? gro?ny pomruk. Gwen wesz?a do ?rodka i us?ysza?a, jak drzwi zatrzasn??y si? za ni?. Ich odg?os poni?s? si? echem we wn?trzu wie?y. Dopiero po jakiej? chwili Gwen opanowa?a zdenerwowanie. W ?rodku panowa? mrok. Na mury pada?o nieco ?wiat?a od p?on?cych pochodni oraz s?cz?cych si? przez umieszczone wysoko witra?e promieni s?o?ca. Powietrze przesycone by?o ?wi?to?ci?, cisz?, tak, ?e odnios?a wra?enie, ?e wesz?a do ko?cio?a. Podnios?a wzrok i dostrzeg?a, i? wie?a pnie si? spiralnie coraz wy?ej, a na kolejne pi?tra wiod? okr??ne pochylnie. Nie by?o ?adnych okien, a mury odbija?y ledwie s?yszalne d?wi?ki ?piewu. W powietrzu rozchodzi?a si? ci??ka wo? kadzid?a. Przez ca?y czas to pojawiali si?, to znikali kolejni mnisi, odwiedzaj?c komnaty niczym w transie. Niekt?rzy wymachiwali kadzid?ami, inni wznosili ?piewne mod?y, jeszcze inni zachowywali milczenie, b?d?c pogr??eni w my?lach. Gwen coraz bardziej ciekawi? ?w kult. - Czy to m?j ojciec ci? przysy?a? – rozbrzmia? czyj? g?os. Zaskoczona Gwen obr?ci?a si? na pi?cie i ujrza?a stoj?cego kilka st?p dalej m??czyzn? w d?ugiej, szkar?atnej szacie. U?miecha? si? do niej pogodnie. Ledwie mog?a uwierzy? w to, jak bardzo przypomina kr?la, swego ojca. - Wiedzia?em, ?e przy?le kogo? pr?dzej czy p??niej – powiedzia? Kristof. – Jego staraniom, by sprowadzi? mnie z powrotem na ?ono rodziny nie ma ko?ca. T?dy, prosz? – obr?ci? si? do niej bokiem i wskaza? drog? gestem d?oni. Gwen ruszy?a za nim kamiennym, zwie?czonym ?ukiem korytarzem, wspinaj?c si? po rampie stopniowo, coraz wy?ej po okr?gu, na wy?sze kondygnacje wie?y. Da?a si? zaskoczy?; spodziewa?a si? jakiego? oszala?ego mnicha, religijnego fanatyka, a tymczasem zasta?a tu osob? ?yczliw? i dobroduszn?, i najwyra?niej przy zdrowych zmys?ach. Kristof nie przypomina? zagubionego, szalonego cz?owieka, jakim opisywa? go ojciec. - Tw?j ojciec dopytuje o ciebie – rzek?a w ko?cu, przerywaj?c cisz? po tym, jak wymin?li mnicha schodz?cego po pochylni ze wzrokiem wlepionym w pod?og?. – Chce, bym sprowadzi?a ci? do domu. Kristof pokr?ci? g?ow?. - Rzecz w tym, i? w?a?nie taki jest – powiedzia?. ? M?j ojciec s?dzi, ?e znalaz? prawdziwy i jedyny dom na ?wiecie. Ja jednak wiem co? wi?cej – doda?, mierz?c j? wzrokiem. – Na tym ?wiecie jest wiele prawdziwych dom?w. Ruszyli dalej, a on westchn??. Gwen zamierza?a da? mu troch? czasu, nie naciska? na niego zbytnio. - M?j ojciec nigdy nie zaakceptuje tego, kim jestem – doda? wreszcie. – Nigdy nie uzna. Tkwi w starych, ograniczonych przes?dach – i chce mi je narzuci?. Lecz ja nie jestem nim – i on tego nigdy nie zaakceptuje. - Nie t?sknisz za rodzin?? – spyta?a Gwen, zdumiona faktem, i? by? gotowy sp?dzi? swe ?ycie w tej wie?y. - Owszem – odpar? szczerze, wprawiaj?c j? w zdumienie. – I to bardzo. Rodzina jest dla mnie najwa?niejsza – lecz me duchowe powo?anie znaczy jeszcze wi?cej. Tu jest teraz m?j dom – powiedzia?, po czym skr?ci? w korytarz, a Gwen pod??y?a za nim. – S?u?? teraz Eldofowi. Jest mym s?o?cem. Gdyby? go zna?a – powiedzia?, odwr?ciwszy si? i spojrzawszy na ni? tak przenikliwie, i? przerazi? j? – twoim sta?by si? r?wnie?. Gwen odwr?ci?a wzrok. Nie spodoba? jej si? jego fanatyczny wyraz oczu. - S?u?? jedynie sobie – odpar?a. U?miechn?? si? do niej. - By? mo?e w tym le?y ?r?d?o wszystkich twych ziemskich trosk – odrzek?. – Nikt nie mo?e ?y? w ?wiecie, nie s?u??c komu? innemu. I ty r?wnie? s?u?ysz komu?, w?a?nie w tej chwili. Gwen spojrza?a na niego podejrzliwie. - Jak to? – spyta?a. - Nawet je?li s?dzisz, i? jeste? oddana tylko sobie – odpar? – padasz ofiar? oszustwa. Osob?, kt?rej s?u?ysz nie jeste? ty, ale raczej cz?owiek, kt?rego ukszta?towali twoi rodziciele. To im s?u?ysz – i ich wszystkim starym przekonaniom, przekazanym im przez ich rodzic?w. Kiedy b?dziesz na tyle ?mia?a, by zarzuci? przekonania swych rodzic?w i zacz?? s?u?y? sobie? Gwen zmarszczy?a brwi. Nie kupowa?a jego filozofii. - I w zamian czyje przej?? przekonania? – spyta?a. – Eldofa? Pokr?ci? g?ow?. - Eldof jest zaledwie przewodnikiem – odrzek?. – Pomaga odrzuci? to, kim si? by?o. Pomaga odnale?? swe prawdziwe oblicze, wszystko to, czym mo?esz si? sta?. I temu nale?y s?u?y?. To tego cz?owieka nigdy nie poznasz, je?li nie uwolnisz swego fa?szywego ja. To czyni Eldof: uwalnia nas wszystkich. Gwendolyn spojrza?a w jego b?yszcz?ce oczy i dostrzeg?a wielkie oddanie – i to jego po?wi?cenie przerazi?o j?. Natychmiast poj??a, ?e postrada? rozum, ?e nigdy nie opu?ci tego miejsca. Budzi?a wr?cz groz?, owa sie?, kt?r? Eldof omota? wszystkich tych ludzi i uwi?zi? tutaj – jaka? po?lednia filozofia, kt?rej logika mia?a tylko sobie znane podstawy. Gwen nie mia?a ochoty s?ucha? tego wi?cej; by?a zdecydowana unika? owej sieci za wszelk? cen?. Skr?ci?a i posz?a dalej, otrz?saj?c si? z tych my?li ze wzdrygni?ciem ramion, wspinaj?c si? po pochylni wok?? wewn?trznych mur?w wie?y. Stopniowo wspina?a si? coraz wy?ej i wy?ej, gdzie prowadzi?a j? ta rampa. Kristof pod??a? za ni? w milczeniu. - Nie przysz?am tu kwestionowa? zalet twego kultu – powiedzia?a. – Nie potrafi? przekona? ci?, by? wr?ci? do twego ojca. Z?o?y?am obietnic?, i? to uczyni? i tak si? sta?o. Je?li nie cenisz swej rodziny, ja nie naucz? ci? tego. Kristof spojrza? na ni? z powa?n? min?. - I s?dzisz, ?e m?j ojciec ceni sobie rodzin?? – spyta?. - Wielce – odpar?a. – Przynajmniej z tego, co wida?. Kristof pokr?ci? g?ow?. - Pozw?l, ?e co? ci poka??. Uj?? j? za ?okie? i poprowadzi? kolejnym korytarzem w lewo, potem w g?r? po licznych stopniach, i zatrzyma? si? przed grubymi, d?bowymi podwojami. Spojrza? na ni? w znacz?cy spos?b, po czym poci?gn?? i otworzy? je, ukazuj?c jej rz?d ?elaznych krat. Gwen stan??a z zaciekawieniem, z podenerwowaniem spogl?daj?c przed siebie na to, co tak pragn??, by zobaczy?a przez kraty. Dostrzeg?a ze zgroz? m?od?, pi?kn? dziewczyn?, siedz?c? samotnie w celi, wygl?daj?c? przez okno, z d?ugimi w?osami zakrywaj?cymi jej twarz. Cho? oczy mia?a szeroko otwarte, zdawa?a si? nie zauwa?a? ich obecno?ci. - Oto w jaki spos?b m?j ojciec dba o rodzin? – powiedzia? Kristof. Gwen spojrza?a na niego z zaciekawieniem. - Swoj? rodzin?? – spyta?a zdumiona. Kristof przytakn??. - Kathryn. Jego c?rka. Ta, kt?r? ukrywa przed ?wiatem. Zosta?a tutaj przeniesiona do tej celi. Dlaczego? Gdy? jest dotkni?ta. Gdy? nie jest idealna, taka jak on. Bo wstyd mu z jej przyczyny. Gwen zamilk?a. Poczu?a ucisk w ?o??dku na widok owej dziewczyny, tak ?a?osnej, i? mia?a ochot? jej jako? pom?c. Zacz??a zastanawia? si? nad osob? kr?la, oraz nad tym, czy w s?owach Kristofa kryje si? prawda. - Eldof ceni sobie rodzin? – kontynuowa? Kristof. – Nigdy nie porzuci?by nikogo ze swoich. Ceni sobie nasze prawdziwe oblicze. Nikogo tu nie spotyka odmowa z powodu wstydu. To skaza na majestacie dumy. Ci za?, kt?rzy zostali dotkni?ci, znajduj? si? najbli?ej swego prawdziwego ja. Kristof westchn??. - Kiedy spotkasz Eldofa – powiedzia? – pojmiesz to. Nie ma drugiej takiej osoby, i nigdy nie b?dzie. Gwen dostrzeg?a fanatyzm w jego oczach, widzia?a, jak pogr??y? si? tu w tym miejscu, w tym kulcie. Dotar?o do niej, i? zaszed? zbyt daleko, by kiedykolwiek powr?ci? do kr?la. Obejrza?a si? i zobaczy?a siedz?c? nieopodal c?rk? kr?la. Poczu?a przyt?aczaj?cy smutek, ?al z powodu jej po?o?enia, tego miejsca, z powodu ich rozbitej rodziny. Jej idealny obraz Grani, idealnej rodziny kr?lewskiej popada? w ruin?. To miejsce, jak ka?de inne, mia?o sw?j w?asny mroczny punkt newralgiczny. Toczy?a si? tu cicha bitwa, b?j przekona?. I by?a to bitwa, kt?rej Gwen nie mog?a wygra?. Dobrze o tym wiedzia?a. Nie mia?a zreszt? na to czasu. Pomy?la?a o w?asnej opuszczonej rodzinie i poczu?a nagl?c? potrzeb? pospieszenia na ratunek swemu m??owi i synowi. W g?owie kr?ci?o si? jej od tego miejsca, od ostrej woni kadzid?a w powietrzu i dezorientuj?cego braku okien. Pragn??a uzyska? to, po co tu przyby?a i odej??. Stara?a si? przypomnie? sobie, po co tu tak naprawd? przysz?a ? i w?wczas dotar?o to do niej: by ocali? Gra?, tak, jak przysi?g?a kr?lowi. - Tw?j ojciec ?ywi przekonanie, i? ta wie?a skrywa tajemnic? – powiedzia?a Gwen, przechodz?c do sedna sprawy – tajemnic?, kt?ra mo?e ocali? Gra?, uratowa? wasz lud. Kristof u?miechn?? si? i skrzy?owa? palce. - M?j ojciec i jego przes?dy – odpar?. Gwen zmarszczy?a brwi. - Twierdzisz, ?e to nieprawda? – spyta?a. – ?e nie istnieje staro?ytna ksi?ga? Zawaha? si?, odwr?ci? wzrok, po czym westchn?? i zamilk? na d?ug? chwil?. W ko?cu, przem?wi?. - Co zostanie ci ujawnione i kiedy – powiedzia? – nie le?y w mej gestii. Tylko Eldof mo?e udzieli? ci odpowiedzi. Gwen poczu?a narastaj?ce zniecierpliwienie. - Mo?esz zaprowadzi? mnie do niego? Kristof u?miechn?? si?, odwr?ci? i ruszy? dalej korytarzem. - Zapewne – powiedzia? z oddali – niczym ?m? do p?omienia. ROZDZIA? PI?TY Stara sta?a na niepewnej k?adce, staraj?c si? nie zerka? w d??. Wznosi?a si? coraz wy?ej ku niebu, w miar? kolejnych poci?gni?? liny, widz?c roztaczaj?cy si? przed ni? bezkresny widok. Platforma unosi?a si? coraz wy?ej kra?ca Grani, Stara za? sta?a z ?omocz?cym sercem, w przebraniu, z nasuni?tym g??boko na g?ow? kapturem, czuj?c jak pot rosi jej cia?o wraz ze wzrastaj?cym ?arem pustyni. Tu, wysoko, panowa? zaduch, a przecie? dzie? zaledwie wsta?. Wsz?dzie wok?? rozlega?y si? wszechobecne odg?osy lin i blok?w, skrzypi?cych ko?owrot?w wprawianych w ruch przez ci?gn?cych nieugi?cie za liny ?o?nierzy. ?aden z nich nie zdawa? sobie sprawy z tego, kim by?a. Wkr?tce wszystko usta?o i zaleg?a cisza. Znalaz?a si? na szczycie Grani – i jedynym d?wi?kiem, jaki s?ysza?a, by?o wycie wiatru. Mia?a przed sob? osza?amiaj?cy widok i odnosi?a wra?enie, ?e stoi na szczycie ca?ego ?wiata. ?w widok przywo?a? wspomnienia. Przypomnia?a sobie chwil?, kiedy przyby?a do Grani, tu? po przebyciu Wielkiego Pustkowia, wraz z Gwendolyn, Kendrickiem i wszystkimi pozosta?ymi, w wi?kszo?ci ledwie ?ywymi. Wiedzia?a, ?e poszcz??ci?o si? jej, i? prze?y?a i na pocz?tku widok Grani by? dla niej wspania?ym darem, zbawieniem. Mimo to, oto by?a tutaj gotowa opu?ci? t? krain?, zej?? po drugiej, odleg?ej stronie grani, na powr?t skierowa? kroki ku Wielkiemu Pustkowiu, ponownie pod??y? ku czemu?, co mog?o zako?czy? si? pewn? ?mierci?. Stoj?cy obok niej wierzchowiec brykn??, wydobywaj?c podkowami g?uchy odg?os z platformy. Wyci?gn??a r?k? i pog?aska?a go po grzywie w dodaj?cym otuchy ge?cie. Ten ko? b?dzie jej zbawieniem, jej biletem na wyjazd z tego miejsca; sprawi, ?e jej przeprawa przez Wielkie Pustkowie odb?dzie si? wed?ug zupe?nie innego scenariusza, ni? poprzednio. - Nie pami?tam, by dow?dca wyda? jakie? rozkazy wzgl?dem tej wizyty – dobieg? j? w?adczy g?os ?o?nierza. Stara sta?a nieruchomo, wiedz?c, ?e mowa o niej. - Zatem om?wi? to z twym dow?dc? – i moim kuzynem, kr?lem – odpar? Fithe ?mia?o, stoj?c obok niej i przemawiaj?c przekonuj?cym tonem. Stara wiedzia?a, ?e zwodzi, wiedzia?a te?, jak du?e ryzyko podejmuje dla niej – i by?a mu z tego powodu dozgonnie wdzi?czna. Fithe zaskoczy? j? tym, i? dotrzyma? s?owa, i? uczyni wszystko, co w jego mocy, tak jak obieca?, by pom?c jej wydosta? si? z Grani, da? jej szans? odnale?? Reece’a, m??czyzn?, kt?rego kocha. Reece. Na my?l o nim serce jej krwawi?o. Zamierza?a opu?ci? to miejsce, jakkolwiek bezpieczne, przeby? Wielkie Pustkowie, przeby? oceany, ca?y ?wiat, tylko dla tej jednej szansy, by powiedzie? mu, jak wielk? darzy go mi?o?ci?. I cho? odnosi?a si? z niech?ci? do my?li, i? nara?a Fithe’a na niebezpiecze?stwo, musia?a to uczyni?. Musia?a zaryzykowa? wszystko, by znale?? tego, kt?rego pokocha?a. Nie potrafi?a siedzie? bezpiecznie w Grani, bez wzgl?du na jej wspania?o?ci, bogactwo i bezpiecze?stwo, dop?ki nie b?dzie u boku Reece’a. ?elazne drzwi platformy otworzy?y si? z j?kiem i Fithe chwyci? j? za rami?, towarzysz?c jej na zewn?trz. Jej przebranie, nisko opuszczony kaptur, ?wietnie spe?nia?o rol?. Zeszli z drewnianej platformy na twardy, skalisty p?askowy? na szczycie Grani. Zerwa? si? wyj?cy wiatr, na tyle silny, ?e niemal straci?a r?wnowag?. Przytrzyma?a si? ko?skiej grzywy. Podnios?a wzrok, ujrza?a rozleg?e przestworza i serce zat?uk?o si? w jej piersi na my?l o szale?stwie, jakiego zamierza?a si? dopu?ci?. Trzymaj g?ow? nisko i opu?? kaptur – wyszepta? Fithe natarczywie. – Je?li ci? zobacz?, je?li zobacz?, ?e jeste? dziewczyn?, pojm?, i? nie wolno ci tu by?. Ode?l? ci? z powrotem. Zaczekaj, a? dotrzemy na drugi kraniec grani. Oczekuje tam na ciebie druga k?adka, kt?ra zwiezie ci? na d?? po drugiej stronie. – Zabierze ciebie – nikogo innego. Oddech przyspieszy? jej, kiedy ruszyli przez skalny p?askowy?, mijaj?c rycerzy szybkim truchtem. Stara trzyma?a g?ow? nisko, unikaj?c w?cibskich spojrze? ?o?nierzy. W ko?cu przystan?li i wyszepta? do niej: - W porz?dku. Sp?jrz. Stara zsun??a kaptur ze sklejonych potem w?os?w i w tej samej chwili porazi? j? niesamowity widok: dwa ogromne, pi?kne s?o?ca, wci?? zasz?e czerwieni?, unosi?y si? w majestacie cudownego pustynnego poranka, na tle nieba pokrytego milionem odcieni r??u i fioletu. Odnios?a wra?enie, ?e oto nasta? ?wit ca?ego ?wiata. Kiedy rozejrza?a si? dalej, ujrza?a rozleg?e Wielkie Pustkowie, kt?re zdawa?o si? rozci?ga? po kra?ce ziemi. W oddali majaczy?a w?ciekle kot?uj?ca si? ?ciana Piasku. W?wczas, wbrew sobie, spojrza?a prosto w d??. Zatoczy?a si? w l?ku wysoko?ci i natychmiast po?a?owa?a, i? to zrobi?a. W dole ujrza?a stromy spadek, ci?gn?cy si? hen ku samej podstawie grani. A przed sob? dostrzeg?a samotn? platform?, pust?, czekaj?c? ju? na ni?. Stara odwr?ci?a si? i podnios?a wzrok na Fithe’a, kt?ry spogl?da? na ni? znacz?co. - Jeste? pewna? – spyta? cicho. W jego oczach zauwa?y?a obaw? o jej los. Poczu?a, jak nagle ow?adn?? j? l?k, lecz w?wczas przyszed? jej na my?l Reece i bez chwili wahania skin??a g?ow?. Fithe kiwn?? g?ow? ?yczliwie. - Dzi?kuj? – powiedzia?a. – Nie wiem, jak ci si? kiedykolwiek odwdzi?cz?. U?miechn?? si? do niej. - Odszukaj m??czyzn?, kt?rego kochasz – odpar?. – Je?li ja nie mog? nim by?, przynajmniej niech b?dzie to kto inny. Uj?? jej d?o?, poca?owa? j?, z?o?y? uk?on, odwr?ci? si? i odszed?. Stara obserwowa?a go z sercem przepe?nionym wdzi?czno?ci?. Gdyby nie darzy?a Reece’a tak wielk? mi?o?ci?, by? mo?e on by?by tym, kt?rego by pokocha?a. Odwr?ci?a si?, przygotowa?a, przytrzyma?a grzyw? wierzchowca i postawi?a pierwszy, brzemienny w skutki krok na platformie. Stara?a si? nie zerka? na Wielkie Pustkowie, nie my?le? o podr??y, kt?ra j? czeka, a kt?ra niemal na pewno oznacza?a jej ?mier?. Lecz uczyni?a to. Liny zaskrzypia?y, pod?oga zako?ysa?a si? i ?o?nierze pocz?li luzowa? liny, stopa za stop?. Ruszy?a w d??, samotnie, ku nico?ci. Reece, pomy?la?a, mog? umrze?. Lecz dla ciebie pokonam ca?y ?wiat. ROZDZIA? SZ?STY Erec sta? na dziobie okr?tu wraz z Alistair i Stromem u boku. Spogl?da? w d?? na k??bi?ce si? wody imperialnej rzeki. Obserwowa? wartki nurt, kt?ry rozga??zia? si? i unosi? okr?t w lewo, z dala od kana?u, kt?ry powi?d?by ich do Volusii, do Gwendolyn i pozosta?ych – i poczu? si? rozdarty. Oczywi?cie, pragn?? uratowa? Gwendolyn; jednak?e musia? te? spe?ni? ?wi?t? przysi?g? z?o?on? uwolnionym mieszka?com wioski, i? wyzwoli poblisk? osad? i zmiecie z powierzchni ziemi stacjonuj?cy nieopodal garnizon Imperium. Wszak, je?li tego nie uczyni, wkr?tce imperialni ?o?nierze zabij? wyzwolonych ludzi i wszelki trud Ereka spe?znie na niczym. Wioska na powr?t przejdzie w r?ce Imperium. Podni?s? wzrok i zlustrowa? horyzont. Doskonale uzmys?awia? sobie fakt, i? z ka?d? mijaj?c? chwil?, ka?dy powiew wiatru, czy uderzenie wios?a oddala?y ich od wype?nienia zadania na rzecz czego? bardziej honorowego i w?a?ciwego. Dotar?o do niego, ?e czasami misja nie jest taka, za jak? si? j? uwa?a. Czasami zadanie podlega nieko?cz?cym si? zmianom; czasami podr?? wiod?ca poboczem g??wnego szlaku przeistacza si? ostatecznie w rzeczywist? misj?. Jednakowo?, Erec powzi?? postanowienie, by jak najszybciej rozgromi? imperialny garnizon i skierowa? si? do Volusii, ocali? Gwendolyn zanim b?dzie za p??no. - Panie! – kto? wrzasn??. Erec podni?s? wzrok i dostrzeg? jednego ze swych ?o?nierzy, tkwi?cego wysoko na maszcie i wskazuj?cego na horyzont. Odwr?ci? si?, by zobaczy?, co to. Okr?t wyp?yn?? poza zakole, nurt przyspieszy? znacznie i serce zabi?o mu szybciej na widok fortu Imperium roj?cego si? od ?o?nierzy. Po?o?ona na brzegu rzeki ponura, kanciasta budowla zbudowana by?a z kamienia i osadzona nisko przy ziemi. Wsz?dzie wok?? stali imperialni nadzorcy – ?aden jednak nie obserwowa? rzeki. Zamiast tego, spogl?dali na niewolnicz? osad? poni?ej, w kt?rej t?oczyli si? niewolnicy smagani batami i kijami imperialnego ciemi??cy. ?o?nierze ch?ostali ich bezlito?nie, zadawali tortury na ulicach, skazuj?c na kator?nicz? prac?, podczas gdy stoj?cy wy?ej ?o?nierze spogl?dali w d?? i ?miali si? rozbawieni t? scen?. Erec sp?sowia? na twarzy z oburzenia, zawrza? na widok ca?ej tej niesprawiedliwo?ci. Poczu?, i? s?usznie skierowa? swych ludzi w t? cz??? rzeki, by? zdeterminowany, by naprawi? wyrz?dzone szkody i zmusi? ich, by zap?acili za swe przewinienia. Mog?a to by? zaledwie kropla w morzu tyranii, jak? by?o Imperium, a jednak nale?a?o zawsze mie? na uwadze cen?, jak? wolno?? mia?a cho?by dla garstki ludzi. Erec ujrza? brzegi rzeki usiane statkami Imperium, strze?onymi przez wartownik?w niejako od niechcenia. Nikt nie spodziewa? si? ataku. Oczywi?cie, ?e nie: w Imperium nie istnia?a ?adna wroga si?a, ani taka, jakiej armia Imperium mog?aby si? l?ka?. ?adna, znaczy si?, opr?cz Ereka. Erec wiedzia?, ?e cho? liczebnie nie dor?wnuje wrogowi, wci?? mo?e liczy? na element zaskoczenia. Je?li uderz? co ?ywo, by? mo?e zdo?aj? ich wszystkich rozgromi?. Erec odwr?ci? si? w stron? swych ludzi i ujrza? stoj?cego nieopodal Stroma. Gorliwie czeka? na jego rozkazy. - Przejmij dowodzenie na okr?cie obok – rozkaza? swemu m?odszemu bratu Erec – i ledwie wydoby? z siebie te s?owa, jego brat ruszy? do dzie?a. Przebieg? przez pok?ad, zeskoczy? z relingu na p?yn?cy obok okr?t i chy?o skierowa? si? ku jego dziobowi, gdzie przej?? dowodzenie. Erec zwr?ci? si? ku ?o?nierzom t?ocz?cym si? wok?? niego na okr?cie, czekaj?cym na jego rozkazy. - Nie chc?, by nas zauwa?yli – powiedzia?. – Musimy dosta? si? jak najbli?ej. ?ucznicy – przygotowa? si?! – krzykn??. – Pozostali, chwyta? w??cznie i kry? si?! ?o?nierze zaj?li pozycje, kucaj?c nisko wzd?u? ca?ego relingu. Liczne zast?py jego ludzi ustawi?y si? w linii, dzier??c w??cznie i ?uki, wszyscy ?wietnie zdyscyplinowani, cierpliwie oczekuj?c na jego rozkaz. Nurt przyspieszy? jeszcze bardziej. Erec zauwa?y? zbli?aj?cy si? coraz szybciej brzeg i si?y Imperium i poczu? znajomy ?ar w ?y?ach: w powietrzu zawis?a bitwa. Zbli?ali si? coraz bardziej i bardziej, zosta?o zaledwie sto jard?w. Serce Ereka ?omota?o jak oszala?e. Mia? nadziej?, ?e nie zostan? wykryci, czu? zniecierpliwienie wszystkich swych ludzi czekaj?cych, by zaatakowa?. Musieli tylko wej?? w zasi?g. Wiedzia?, ?e ka?dy plusk wody, ka?da przebyta stopa by?y bezcenne. Mieli tylko jedn? szans?, by skutecznie pos?u?y? si? w??czniami i ?ukami, i nie mogli chybi?. No dalej, pomy?la?. Jeszcze tylko troch?. Nagle mina mu zrzed?a, kiedy jeden z ?o?nierzy odwr?ci? si? niby od niechcenia, zlustrowa? wzrokiem wod? – i, skonsternowany, zmru?y? oczy. Za chwil? ich zauwa?y – o wiele za wcze?nie. Nie byli jeszcze w zasi?gu. Stoj?ca obok Ereka Alistair dostrzeg?a to r?wnie?. Zanim Erec zdo?a? wyda? rozkaz do zbyt wczesnego ataku, wsta?a nagle i z pogodnym, pewnym siebie wyrazem twarzy unios?a praw? d?o?. Pojawi?a si? w niej ???ta kula. Alistair wzi??a zamach i cisn??a j? przed siebie. Erec patrzy? ze zdumieniem, jak kula ?wiat?a p?ynie w powietrzu powy?ej i opada na nich niczym t?cza. Wkr?tce pojawi?a si? mg?a i zas?oni?a ich, ukrywaj?c przed oczyma Imperium. ?o?nierz Imperium spogl?da? teraz na mg??, zdezorientowany, nie dostrzegaj?c niczego. Erec odwr?ci? si? i u?miechn?? do Alistair, wiedz?c, ?e kolejny raz bez niej byliby zgubieni. Flotylla Ereka p?yn??a dalej, ukryta idealnie za mgieln? zas?on?. Erec za? obejrza? si? na Alistair z min? pe?n? wdzi?czno?ci. - Twa d?o? pot??niejsza jest od mego miecza, pani – powiedzia? i uk?oni? si?. U?miechn??a si? w odpowiedzi. - Jednak to ty musisz wygra? t? bitw? – odpar?a. Wiatr poni?s? ich bli?ej. Ukryci w zalegaj?cej wci?? mgle ?o?nierze Ereka rwali si? do wypuszczenia strza?, do rzucenia w??czni. Erec rozumia? to; w??cznia w jego d?oni r?wnie? wyrywa?a si? do boju. - Jeszcze nie – wyszepta? do swych ludzi. Kiedy wy?onili si? z mg?y, Erec dostrzeg? zarysy imperialnych ?o?nierzy. Stali na blankach, a ich umi??nione torsy b?yszcza?y na s?o?cu. Ich towarzysze wznosili wysoko baty i ch?ostali mieszka?c?w wioski. Odg?os raz?w s?yszany by? nawet z takiej odleg?o?ci. Pozostali ?o?nierze spogl?dali na rzek?, najwyra?niej przywo?ani przez pe?ni?cego wart? stra?nika. Wpatrywali si? podejrzliwie w ob?oki, jakby co? podejrzewali. Erec by? ju? tak blisko, a? s?ysza?, jak serce bije mu w uszach. Jego okr?ty podp?yn??y na odleg?o?? trzydziestu jard?w. Mg?a Alistair zacz??a przerzedza? si?. Wiedzia?, ?e nadesz?a pora. - ?ucznicy! – rozkaza?. – Strzelajcie! ?ucznicy, na ca?ej rozci?g?o?ci jego flotylli, podnie?li si?, obrali cel i wypu?cili strza?y. Pod niebo wzbi? si? odg?os wypuszczanych z ci?ciw pocisk?w, strza? przeszywaj?cych powietrze – i niebo pociemnia?o od chmury ?mierciono?nych grot?w szybuj?cych wysoko po ?uku i opadaj?cych z powrotem ku ziemi, ku imperialnemu brzegu. Chwil? p??niej w powietrzu rozbrzmia?y krzyki ?o?nierzy stacjonuj?cych licznie w forcie zasypanych chmur? ?mierciono?nych strza?. Nasta?a bitwa. Wsz?dzie rozbrzmia?y rogi. Ca?y garnizon zosta? postawiony na nogi, ?o?nierze stan?li do obrony fortu. - W??CZNIE! – hukn?? Erec. Strom pierwszy wsta? i cisn?? sw? w??czni?, pi?kn?, srebrn?, po?yskuj?c? w powietrzu, kt?ra pomkn??a z zawrotn? pr?dko?ci?, ze ?wistem i przeszy?a serce zdumionego ?o?nierza Imperium. Erec rzuci? swoj? w ?lad za nim i jego z?ota w??cznia pozbawi?a ?ycia imperialnego dow?dc? znajduj?cego si? w odleg?ej cz??ci fortu. Do??czy?y do niego szeregi jego ludzi z ca?ej flotylli, ciskaj?c w??czniami i powalaj?c zaskoczonych ?o?nierzy Imperium, kt?rzy ledwie zd??yli uformowa? szyk. Pad?y ca?e ich tuziny. Erec poj??, i? pierwsza salwa zebra?a po??dane ?niwo. Przy ?yciu pozosta?y jednak setki innych ?o?nierzy. Kiedy okr?t Ereka zatrzyma? si?, ostro wbijaj?c si? w brzeg, nadszed? czas na walk? wr?cz. - DO ATAKU! – wrzasn??. Erec doby? miecza, wskoczy? na reling i zeskoczy?. Przelecia? w powietrzu dobre pi?tna?cie st?p zanim wyl?dowa? na piaszczystym brzegu Imperium. Jego ludzie pod??yli w ?lad za nim, zeskakuj?c wsz?dzie doko?a w sile, ruszaj?c natychmiast do ataku, unikaj?c strza? i w??czni Imperium. Wychyn?li z opar?w mg?y i pop?dzili po piasku na imperialny fort. ?o?nierze Imperium przegrupowali si? i r?wnie? ruszyli im na spotkanie. Erec zebra? si? w sobie na widok przysadzistego ?o?nierza Imperium, kt?ry natar? wprost na niego z wrzaskiem, wznosz?c top?r i machaj?c nim z ukosa w kierunku g?owy Ereka. Erec wykona? unik, d?gn?? go w brzuch i pobieg? dalej. Obudzi? si? jego bitewny instynkt. Erec wbi? miecz w serce kolejnego ?o?nierza, zszed? z drogi nadlatuj?cego ostrza topora, obr?ci? si? na pi?cie i ci?? przeciwnika po ?ebrach. Kolejny ?o?nierz zaatakowa? go od ty?u. Nie odwracaj?c si?, zdzieli? go ?okciem w nerk? i powali? na kolana. Erec pop?dzi? przez zast?py ?o?nierzy, rych?o i mocarnie, jak nikt inny na polu bitwy. Prowadzi? swych ludzi jak jeden m?? i wycina? ?o?nierzy Imperium, wyr?buj?c sobie drog? do fortu. Rozgorza?a zaciek?a walka wr?cz. Jednak?e, imperialni ?o?nierze przewy?szali ich wzrostem niemal dwukrotnie i stawiali brutalny op?r. Serce p?ka?o Erekowi na widok wielu jego ludzi poleg?ych ju? dooko?a. Jednak?e Erec by? zdeterminowany. Porusza? si? b?yskawicznie, a wraz ze Stromem u swego boku zdo?a? wyprowadza? przeciwnika w pole. Przedziera? si? przez pla?? niczym demon uwolniony z piekie?. Wkr?tce zadanie zosta?o wykonane. Piaszczysty brzeg zaleg? w bezruchu. Zbroczona krwi? pla?a ?cieli?a si? g?sto trupem, w wi?kszo?ci ?o?nierzy Imperium. Zbyt wiele jednak cia? nale?a?o do jego ludzi. Przepe?niony w?ciek?o?ci? Erec zaatakowa? fort, w kt?rym wci?? roi?o si? od ?o?nierzy. Wbieg? na kamienne schody wzd?u? jego mur?w, a za nim jego ludzie, i napotka? tam ?o?nierza zbiegaj?cego w?a?nie ku niemu. D?gn?? go w serce, tu? przed tym, jak ten zdo?a? zamachn?? si? dwur?cznym toporem na jego g?ow?. Erec odsun?? si? i ?o?nierz, martwy ju?, stoczy? si? w d?? obok niego. Pojawi? si? kolejny ?o?nierz. Ci?? Ereka zanim ten zd??y? zareagowa? – w?wczas jednak wszed? mu w drog? Strom i z pot??nym szcz?kiem or??a oraz deszczem iskier zablokowa? uderzenie zanim dosi?g?o jego brata. Potem uderzy? go r?koje?ci? miecza i zwali? z kraw?dzi, i ?o?nierz polecia? w d?? z wrzaskiem, na spotkanie ?mierci. Erec kontynuowa? natarcie, pokonuj?c po cztery stopnie naraz, a? dotar? na g?rn? kondygnacj? kamiennego fortu. Pozostali przy ?yciu ?o?nierze Imperium spogl?dali na niego ze strachem, widz?c swych martwych braci oraz ludzi Ereka wbiegaj?cych na mury. Na ich widok rzucili si? do ucieczki. Pop?dzili ku odleg?ej cz??ci fortu, na wiejskie uliczki, gdzie czeka?a na nich niespodzianka: o?mieleni zaj?ciem mieszka?cy osady. Ich pe?ne obawy spojrzenia zast?pi? teraz wyraz czystej w?ciek?o?ci. Powstali jak jeden m??, zwr?cili si? przeciw imperialnemu ciemi??cy, wyrwali baty z r?k ?o?nierzy i j?li ch?osta? umykaj?cych w przeciwn? stron? gn?bicieli. Imperialni ?o?nierze nie spodziewali si? tego i jeden po drugim wpadali pod niewolnicze ci?gi. Niewolnicy za? siekli ich dalej, le??cych na ziemi, raz po raz, a? w ko?cu ?o?nierze znieruchomieli. Sprawiedliwo?ci sta?o si? zado??. Erec stan?? na szczycie fortu w otoczeniu swych ludzi i, dysz?c ci??ko, podsumowa? w milczeniu bilans stoczonej bitwy. Stoj?cym poni?ej mieszka?com wioski zaj??o chwil? zorientowanie si?, co w?a?nie zasz?o. Wkr?tce jednak to do nich dotar?o. Jeden po drugim wznie?li okrzyki rado?ci. Po chwili pod niebo wzbi? si? narastaj?cy z ka?d? chwil? wiwat, a na twarzach ludzi pojawi? si? wyraz czystego upojenia. Wznosili okrzyki rado?ci z odzyskanej wolno?ci. A to, w przekonaniu Ereka, sprawi?o, ?e jego ca?y trud wart by? zachodu. Wiedzia?, i? w?a?nie to oznacza cen? m?stwa i zwyci?stwa. ROZDZIA? SI?DMY Godfrey siedzia? na kamiennej pod?odze podziemnej komnaty w pa?acu Silis. Obok niego zasiadali Akorth, Fulton, Ario, Merek oraz Dray u jego nogi. Silis i jej ludzie siedzieli naprzeciw. Wszyscy spoczywali ponuro ze zwieszonymi g?owami, r?koma za?o?onymi za kolanami, wiedz?c, ?e czyha na nich ?mier?. Komnata trz?s?a si? od przebiegaj?cych powy?ej wojennych dzia?a?, inwazji na Volusi?. Ich uszu dobiega?y te? odg?osy pl?drowania miasta. Wszyscy siedzieli i czekali, podczas gdy Rycerze Si?demki rozszarpywali Volusi? na strz?py. Godfrey poci?gn?? kolejny d?ugi ?yk wina ze swego buk?aka, ostatniego, jaki osta? si? w mie?cie, staraj?c si? u?mierzy? b?l, zaradzi? prze?wiadczeniu o bliskiej ?mierci, jaka czeka?a go z r?k Imperium. Spojrza? na stopy, zastanawiaj?c si?, jak do tego dosz?o. Jeszcze kilka ksi??yc?w temu przebywa? bezpiecznie w Kr?gu, przepijaj?c swe ?ycie, a jego jedynym zmartwieniem by? wyb?r, kt?r? to gospod? i kt?ry zamtuz odwiedzi? danego wieczoru. Tymczasem by? teraz tu, przebywszy morze, na ziemiach Imperium, uwi?ziony pod miastem obr?conym w ruin?, odgrodziwszy si? od niego we w?asnej trumnie. W g?owie mu hucza?o. Pr?bowa? oczy?ci? umys?, skoncentrowa? si?. Wyczu?, co my?l? przyjaciele, ujrza? to w pogardzie wyzieraj?cej z ich gniewnych spojrze?: nie powinni byli go pos?ucha?; mogli uciec, kiedy nadarzy?a si? okazja. Gdyby nie zawr?cili po Silis, dotarliby do portu, zaokr?towali si? i byli teraz daleko od Volusii. Godfrey pr?bowa? czerpa? pocieszenie z faktu, i? przynajmniej sp?aci? przys?ug? i ocali? tej kobiecie ?ycie. Gdyby nie zdo?a? dotrze? do niej na czas i ostrzec, z pewno?ci? by?aby teraz tam u g?ry, dawno martwa. To musia?o co? znaczy?, nawet je?li by?o do niego niepodobne. - Co teraz? – spyta? Akorth. Godfrey odwr?ci? si? i zobaczy?, ?e ten spogl?da na niego oskar?ycielskim wzrokiem, wymawiaj?c na g?os pytanie, kt?re najwyra?niej gn?bi?o ich wszystkich. Godfrey rozejrza? si? i zlustrowa? wzrokiem niewielk?, mroczn? komnat?, migoc?ce pochodnie, kt?re wypali?y si? niemal do ko?ca. Ich n?dzne zapasy i buk?ak spoczywaj?ce w k?cie by?y wszystkim, co mieli. Przypomina?o to czuwanie przy ?o?u ?mierci. Wci?? s?ysza? odg?osy wojennej zawieruchy powy?ej, pomimo grubych mur?w, i zastanawia? si?, jak d?ugo wytrzymaj?. Godziny? Dni? Ile czasu musi up?yn??, zanim Rycerze Si?demki opanuj? Volusi?? Czy potem odejd?? - Nie przybyli tu po nas – zaobserwowa? Godfrey. – To Imperium walczy przeciw Imperium. Prowadzi wojn? z Volusi?. Nie mamy z nimi zatargu. Silis pokr?ci?a g?ow?. - Zajm? miasto – powiedzia?a z?owieszczo. Jej silny g?os przeci?? zaleg?? cisz?. – Rycerze Si?demki nigdy si? nie wycofuj?. Wszyscy zamilkli. - Jak d?ugo zatem zdo?amy tu prze?y?? – spyta? Merek. Silis pokr?ci?a g?ow?, przygl?daj?c si? zapasom. - Tydzie?, mo?e – odpar?a. Wtem rozleg?o si? gdzie? powy?ej g?o?ne dudnienie i Godfrey wzdrygn?? si?, poczuwszy, jak zadr?a?a pod nim pod?oga. Silis skoczy?a na nogi. Poruszona, zacz??a przemierza? komnat?, przygl?daj?c si? bacznie stropowi, przez kt?ry posypa? si? na nich py?. Brzmia?o to jakby zesz?a na nich lawina. Silis przygl?da?a si? temu, jak przysta?o na zatroskan? w?a?cicielk? domu. - Naruszyli ?wi?to?? mego domu – powiedzia?a bardziej do siebie ni? do nich. Godfrey dostrzeg? na jej twarzy wyraz ubolewania i rozpozna? go. Tak wygl?da? kto?, kto straci? wszystko. Odwr?ci?a si? i spojrza?a na Godfreya z wdzi?czno?ci?. - By?abym tam teraz, gdyby? si? nie zjawi?. Ocali?e? nam ?ycie. Godfrey westchn??. - I co z tego? – spyta? roze?lony. – Na co to si? zda?o? By?my wszyscy pomarli tu, na dole? Silis wygl?da?a na za?aman?. - Je?li tu pozostaniemy – spyta? Merek – to wszystkich nas czeka ?mier?? Silis skierowa?a si? ku niemu i skin??a smutno g?ow?. - Tak – powiedzia?a beznami?tnie. – Nie dzi? i nie jutro, lecz za kilka dni owszem. Nie mog? tu zej?? – a my nie mo?emy wyj?? na zewn?trz. Wkr?tce nasze zapasy si? sko?cz?. I co wtedy? – spyta? Ario, odwracaj?c si? do niej twarz?. –Pragniesz tu pomrze?? Ja w ka?dym razie nie. Silis j??a przemierza? komnat? w t? i z powrotem, ze zmarszczonym czo?em, i Godfrey zauwa?y?, ?e kobieta namy?la si? d?ugo i intensywnie. Po czym, w ko?cu, przystan??a. - Jest jedna mo?liwo?? – powiedzia?a. – To ryzykowne. Ale mo?e si? uda?. Odwr?ci?a si? i stan??a przodem do nich. Godfrey wstrzyma? oddech, powodowany nadziej? i oczekiwaniem. - W czasach mego ojca, pod zamkiem istnia?o podziemne przej?cie – rzek?a. – Prowadzi?o mi?dzy murami zamku. Mogliby?my je odszuka?, je?li wci?? istnieje i odej?? st?d noc?, pod os?on? mroku. Mo?emy spr?bowa? przedosta? si? przez miasto, do portu. Mo?emy przej?? jeden z mych okr?t?w, je?li jakowy? pozosta? i odp?yn??. W komnacie zaleg?a d?uga chwila niepewno?ci wyra?onej milczeniem. - Ryzykowne – powiedzia? w ko?cu Merek powa?nym g?osem. – W mie?cie roi si? od imperialnych. Jak mamy je przej?? i nie da? si? zabi?? Silis wzruszy?a ramionami. - To prawda – odpar?a. – Je?li nas z?api?, zostaniemy zabici. Je?li jednak wyjdziemy st?d w porze najwi?kszego mroku, i zabijemy wszystkich, kt?rzy stan? nam na drodze, by? mo?e dotrzemy do portu. - A je?li znajdziemy owe przej?cie i dojdziemy do portu, a twoich okr?t?w tam nie b?dzie? – spyta? Ario. Zmierzy?a go wzrokiem. ?aden plan nie jest doskona?y – powiedzia?a. – R?wnie dobrze mo?emy tam wszyscy zgin?? – jak i sczezn?? tu na dole. - ?mier? przybywa po wszystkich – wtr?ci? Godfrey, maj?c poczucie nowego celu. Wsta? i stan?? naprzeciw pozosta?ych, czuj?c jak narasta w nim determinacja, kt?ra zwyci??a z dotychczas odczuwanym l?kiem. – To kwestia tego, jak zamierzamy umrze?: tu, na dole, kul?c si? ze strachu niczym szczury? Czy tam, wy?ej, zmierzaj?c ku wolno?ci? Powoli, jeden po drugim, wszyscy podnie?li si? z pod?ogi. Stan?li naprzeciw i skin?li g?owami uroczy?cie. Wiedzia?, w tej jednej chwili, ?e w?a?nie powsta? plan. Tej nocy uciekn?. ROZDZIA? ?SMY Loti i Loc szli rami? w rami? pod piek?cym pustynnym s?o?cem, przykuci do siebie ?a?cuchami i ch?ostani co rusz przez poganiaj?cych ich nadzorc?w Imperium. W?drowali po zupe?nym ugorze, a Loti zastanawia?a si? po raz wt?ry, z jakiej to przyczyny jej brat zg?osi? si? dobrowolnie do tej niebezpiecznej, kator?niczej pracy. Postrada? zmys?y? - Co ty sobie my?la?e?? – wyszepta?a do niego. Tr?cony od ty?u Loc straci? r?wnowag? i zatoczy? si? do przodu, jednak Loti zdo?a?a chwyci? go za zdrowe rami? i powstrzyma? od upadku. - Dlaczego nas zg?osi?e?? – doda?a. - Sp?jrz przed siebie – powiedzia?, odzyskawszy r?wnowag?. – Co widzisz? Loti spojrza?a we wskazanym kierunku, jednak nie zauwa?y?a niczego poza monotonnym, pustynnym krajobrazem, pe?nym niewolnik?w, ziemi usianej skalnymi od?amkami; dalej za? ujrza?a zbocze wiod?ce nad gra?, na kt?rej pracowa? tuzin kolejnych wi??ni?w. Wsz?dzie kr?cili si? dozorcy, wype?niaj?c powietrze odg?osem ch?ostania. - Niczego nie widz? – odpar?a ze zniecierpliwieniem – poza tym samym: zaharowanych na ?mier? niewolnik?w. Nagle poczu?a rozdzieraj?cy plecy b?l, jakby kto zdar? jej sk?r? z plec?w. Wrzasn??a od smagni?cia batem, kt?ry rozora? jej sk?r?. Odwr?ci?a si? i ujrza?a za sob? spogl?daj?cego spode ?ba nadzorc?. - Cisza! – rozkaza?. Loti mia?a ochot? rozp?aka? si? z powodu dojmuj?cego b?lu, lecz zagryz?a wargi i ruszy?a dalej wraz z Lokim, dzwoni?c kajdanami pod pra??cym s?o?cem. Poprzysi?g?a sobie zabi? wszystkich imperialnych, jak najszybciej. Kontynuowali poch?d w milczeniu. Jedynym s?yszalnym d?wi?kiem by? chrz?st rozgniatanych przez buty od?amk?w. Po chwili Loc zbli?y? si? do niej pomalutku. - To nie to, co widzisz – wyszepta? – lecz czego nie dostrzegasz. Przyjrzyj si? dok?adniej. Tam, powy?ej, na grani. Zlustrowa?a krajobraz, lecz niczego nie zauwa?y?a. - Jest tam tylko jeden nadzorca. Jeden. Na dwa tuziny niewolnik?w. Rzu? okiem na dolin? i zobacz ilu ich tam jest. Loti zerkn??a ukradkiem przez rami? i w rozleg?ej dolinie poni?ej dostrzeg?a tuziny nadzorc?w bacz?cych na niewolnik?w, kt?rzy rozbijali ska?y i uprawiali ziemi?. Odwr?ci?a si? i spojrza?a ponownie na gra?. Po raz pierwszy poj??a, z jakim zamiarem nosi si? jej brat. Nie do??, i? by? tam tylko jeden nadzorca, to jeszcze obok niego sta? zert. To dawa?o szans? ucieczki. By?a pod wra?eniem. Skin?? ze zrozumieniem. - Szczyt to najbardziej niebezpieczna dzia?ka – wyszepta?. – Najgor?tsza, to najmniej po??dane miejsce, zar?wno przez niewolnik?w jak i nadzorc?w. Lecz w tym, siostro, le?y nasza szansa. Nagle kt?ry? nadzorca zaserwowa? Loti kopniaka w plecy i ta zatoczy?a si? do przodu, ci?gn?c za sob? Loka. Oboje wyprostowali si? i ruszyli dalej w g?r?. Loti z trudem ?apa?a powietrze, stara?a si? zaczerpn?? tchu w rosn?cym ?arze. Tym razem jednak, kiedy ponownie spojrza?a w g?r?, jej serce wezbra?o optymizmem i zabi?o szybciej, a? poczu?a je w gardle: nareszcie mieli jaki? plan. Loti nigdy nie uwa?a?a brata za cz?owieka ?mia?ego, skorego do podejmowania takiego ryzyka, gotowego stan?? przeciw Imperium. Teraz jednak, kiedy na niego spojrza?a, zdo?a?a dostrzec w jego oczach determinacj?, zauwa?y?a, ?e nareszcie podziela jej my?li. Zobaczy?a go w nowym ?wietle i by?a pe?na podziwu z tego powodu. By? to dok?adnie taki rodzaj planu, jaki m?g?by wyj?? z jej w?asnej inicjatywy. - A co z kajdanami? – odszepn??a, upewniwszy si?, ?e nadzorcy nie patrz?. Loc skin?? g?ow?. - Siod?o – odrzek?. – Przyjrzyj si?. Loti spojrza?a na siod?o i zauwa?y?a d?ugi miecz przytroczony do niego; dotar?o do niej, i? mog? u?y? go, by rozci?? okowy. Mogli stamt?d uciec. Czuj?c niejaki optymizm, po raz pierwszy od czasu pojmania, Loti przyjrza?a si? pozosta?ym niewolnikom pracuj?cym u wierzcho?ka. Wszyscy, m??czy?ni i kobiety, tkwili zgarbieni przy swym kieracie, zrezygnowani, bez jakichkolwiek oznak oporu; natychmiast poj??a, i? ?adne z nich nie przyjdzie im z pomoc?, nie przys?u?y si? ich sprawie. Odpowiada?o jej to – niepotrzebna by?a im ich pomoc. Potrzebowali zaledwie okazji oraz tego, by ci wszyscy niewolnicy pos?u?yli do odwr?cenia uwagi. Loti poczu?a kolejny, ostatni kopniak w krzy?, zachwia?a si? do przodu i wyl?dowa?a twarz? na ziemi, dotar?szy na szczyt grzbietu. Wkr?tce czyje? szorstkie d?onie postawi?y j? z powrotem na nogi. Odwr?ci?a si? i ujrza?a nadzorc?, kt?ry popchn?? j? brutalnie, po czym odwr?ci? si? i ruszy? z powrotem w d??, zostawiaj?c ich w miejscu. - Do rz?du! – hukn?? nowy nadzorca, jedyny, jaki przebywa? na szczycie grani. Loti poczu?a, jak jego stwardnia?e d?onie chwytaj? j? za kark i pchaj? do przodu, zmuszaj?c do truchtu i wydobywaj?c szcz?k z ?a?cucha, ostatecznie prowadz?c j? na dzia?k?, gdzie harowali niewolnicy. M??czyzna wr?czy? jej d?ug? motyk? z ?elaznym ko?cem, po czym zaserwowa? kolejne pchni?cie, spodziewaj?c si?, ?e do??czy do pozosta?ych. Odwr?ci?a si?. Loc skin?? ku niej znacz?co i poczu?a, jak w jej ?y?ach rozgorza? ogie?; wiedzia?a, ?e maj? tylko jedn? szans?, teraz lub nigdy. Loti wrzasn??a, unios?a motyk?, zamachn??a si? ni? i z ca?? si?? opu?ci?a. By?a zszokowana, gdy us?ysza?a g?uchy odg?os, gdy ujrza?a zako?czenie motyki tkwi?ce w g?owie nadzorcy. Zada?a cios szybko, ze stanowczo?ci?, a m??czyzna najwyra?niej w og?le si? tego nie spodziewa?. Nie mia? nawet czasu, by jakkolwiek zareagowa?. Zapewne ?aden niewolnik, przebywaj?c w otoczeniu tak wielu nadzorc?w i nie maj?c dok?d uciec, nigdy nie porwa? si? na taki czyn. Loti poczu?a dr?enie motyki, kt?re rozesz?o si? od. d?oni po ramiona, po czym, z zadowoleniem zauwa?y?a, ?e stra?nik zachwia? si? i osun?? na ziemi?. Odczuwa?a wci?? liczne razy od bata na plecach, wi?c widok ten natchn?? j? przekonaniem, i? sprawiedliwo?ci sta?o si? zado??. W?wczas wkroczy? jej brat, uni?s? wysoko sw? motyk? i w chwili, kiedy nadzorca zwin?? si? w k??bek, zdzieli? go prosto w potylic?. Koniec ko?c?w, nadzorca znieruchomia?. Loti, dysz?c ci??ko, ca?a zlana potem i z bij?cym szybko sercem upu?ci?a zbroczon? krwi? m??czyzny motyk? z niedowierzania, po czym wymieni?a spojrzenia z bratem. Dokonali tego. Czu?a zaciekawione spojrzenia otaczaj?cych j? niewolnik?w. Odwr?ci?a si? i zobaczy?a, ?e obserwuj? j? wszyscy z szeroko otwartymi ustami. Zaniechawszy pracy, wsparli si? o swe motyki i obrzucili j? i brata pe?nym grozy i niedowierzania spojrzeniem. Loti doskonale wiedzia?a, ?e nie ma czasu do stracenia. Podbieg?a wraz z bratem do zerta, obiema r?koma wydoby?a miecz z siod?a, unios?a wysoko i obr?ci?a si?. - Uwa?aj! – wrzasn??a do Loka. Przygotowa? si? na uderzenie, a ona opu?ci?a miecz z ca?ych si? i rozci??a kajdany. Polecia?y iskry i poczu?a satysfakcj? z oswobodzenia si? z ?a?cuch?w. Odwr?ci?a si?, by odej??, gdy wtem us?ysza?a krzyk. - A my? – wrzasn?? kt?ry? z niewolnik?w. Zobaczy?a, jak pozostali niewolnicy podbiegaj? do niej, wyci?gaj?c przed siebie swe kajdany. Odwr?ci?a si? i zobaczy?a czekaj?cego zerta. Wiedzia?a, ?e traci drogocenny czas. Pragn??a skierowa? si? na wsch?d, jak najszybciej pod??y? do Volusii, miejsca, ku kt?remu uda? si? wed?ug jej wiedzy Darius. By? mo?e zdo?a?aby go tam odnale??. Jednocze?nie, nie mog?a znie?? widoku zakutych w kajdany braci i si?str. Loti pop?dzi?a przed siebie, poprzez t?um niewolnik?w, tn?c po kajdanach na lewo i prawo, dop?ki wszyscy nie zostali uwolnieni. Nie mia?a poj?cia, dok?d udadz? si? teraz, kiedy ju? odzyskali wolno?? – ale przynajmniej mogli uczyni? co? pod?ug w?asnej woli. Odwr?ci?a si?, dosiad?a zerta i wyci?gn??a d?o? do Loka. Poda? jej zdrow? r?k?, podci?gn??a go – po czym pogoni?a wierzchowca solidnym kuksa?cem. Kiedy odje?d?ali, upojeni odzyskan? wolno?ci?, w oddali rozleg?y si? krzyki imperialnych nadzorc?w. Zauwa?yli ich wszyscy. Ale Loti nie czeka?a. Skierowa?a zerta w d?? grani, po przeciwleg?ym zboczu, i pop?dzi?a wraz z bratem przez pustyni?, z dala od nadzorc?w – ku wolno?ci. ROZDZIA? DZIEWI?TY Darius podni?s? wzrok i zajrza? w oczy kl?cz?cego nad nim tajemniczego m??czyzny. Jego ojca. Spogl?daj?c mu w oczy, straci? ca?kowicie poczucie czasu i miejsca, ca?e jego ?ycie zastyg?o w tej chwili w bezruchu. Wtem wszystkie elementy u?o?y?y si? w uk?adank?. Owo dziwne uczucie, kt?re Darius podziela? od chwili, gdy jego oczy spocz??y na nim po raz pierwszy. To znajome spojrzenie, to przekonanie tkwi?ce niezno?nie gdzie? na kra?cach jego ?wiadomo?ci, kt?re nie dawa?o mu spokoju od chwili, kiedy go spotka?. Jego ojciec. Samo s?owo zdawa?o si? nierealne. Ale oto by? tu, kl?cza? nad nim, ocaliwszy mu w?a?nie ?ycie, blokuj?c ?mierciono?ny cios zadany przez ?o?nierza Imperium, uderzenie, od kt?rego z pewno?ci? Darius poni?s?by ?mier?. Ryzykowa? ?yciem, odwa?ywszy si? wyj?? na aren?, sam, w chwili, kiedy Darius niemal straci? ?ycie. Zaryzykowa? wszystko dla niego. Swego syna. Ale dlaczego? - Ojcze – odezwa? si? Darius g?osem przypominaj?cym pe?en podziwu szept. Darius poczu? przyp?yw dumy, kiedy dotar?o do niego, ?e jest spokrewniony z tym cz?owiekiem, tym wspania?ym wojownikiem, najlepszym ze wszystkich, jakich spotka?. Dzi?ki temu poczu?, i? on, Darius, r?wnie? mo?e zosta? wspania?ym wojownikiem. Ojciec wyci?gn?? r?k? i chwyci? jego d?o?, a by? to chwyt mocarny, stanowczy. Jednym poci?gni?ciem postawi? Dariusa na nogi i w tej jednej chwili Darius poczu? si? jak nowo narodzony. Jakby odkry? pow?d do walki, pow?d, by dalej ?y?. Natychmiast si?gn?? w d??, chwyci? upuszczony przez siebie miecz, po czym odwr?ci? si? i wraz z ojcem stan?? naprzeciw nadci?gaj?cej hordy imperialnych ?o?nierzy. Kiedy pad?y owe szkaradne stwory, ubite przez jego ojca, rozbrzmia?y rogi i Imperium wys?a?o przeciw nim kolejn? fal? ?o?nierzy. T?umy zarycza?y, a Darius przyjrza? si? odra?aj?cym twarzom napieraj?cych na nich z d?ugimi w??czniami ?o?nierzy Imperium. Skoncentrowa? si? i poczu?, jak wszystko wok?? zwalnia, w miar? jak gotowa? si? do walki o ?ycie. Jeden z ?o?nierzy zaatakowa?, rzuci? w??czni? w twarz. Darius uchyli? si? tu? przed tym, nim trafi?a go w oko. Potem zamachn?? si? i kiedy ?o?nierz podbieg?, by stawi? mu czo?o, zdzieli? go r?koje?ci? miecza w skro?, powalaj?c na ziemi?. Darius da? nura przed mieczem kolejnego ?o?nierza wycelowanym w jego g?ow?, potem run?? w prz?d i d?gn?? go w brzuch. Kolejny ?o?nierz zaatakowa? z boku, mierz?c w??czni? w ?ebra Dariusa. Uczyni? to zbyt szybko, by Darius zd??y? zareagowa?; wtem Darius us?ysza? odg?os drzewa wal?cego o metal, a kiedy odwr?ci? si?, z wdzi?czno?ci? ujrza? ojca, kt?ry zablokowa? uderzenie w??czni sw? lask? zanim dosi?g?o Dariusa. Potem d?gn?? ni? ?o?nierza mi?dzy oczy, przewracaj?c go na ziemi?. Ojciec obr?ci? si? wraz ze swym drzewcem i stan?? naprzeciw grupy atakuj?cych. Powietrze wype?ni? stukot laski, kt?r? odbi? nadlatuj?ce jedna za drug? w??cznie. M??czyzna ruszy? w taneczny ferwor pomi?dzy ?o?nierzy, lawiruj?c wok?? nich niczym gazela, dzier??c sw? lask? jakby by?a dzie?em najwy?szego kunsztu. Obraca? si? i zadawa? uderzenie z profesjonaln? dok?adno?ci?, idealnie wymierzaj?c d?gni?cia w krta?, mi?dzy oczy, w przepon?, powalaj?c przeciwnik?w na lewo i prawo. By? niczym grom z jasnego nieba. Natchniony jego sztuk? walki Darius walczy? u boku ojca jak op?tany, czerpi?c si?y z jego dokona?; szlachtowa?, robi? uniki i zadawa? d?gni?cia, wydobywaj?c szcz?k i skry z miecza, kt?rym traktowa? or?? przeciwnika, nacieraj?c nieustraszenie na zast?p ?o?nierzy. Byli od niego wi?ksi, lecz Darius mia? w sobie wi?cej bitewnego ducha i, w przeciwie?stwie do nich, walczy? o swe ?ycie – i o ?ycie ojca. Odbi? wiele cios?w zadanych w kierunku ojca, ocalaj?c go od nieprzewidzianej ?mierci. Powala? ?o?nierzy na lewo i prawo. Ostatni z ?o?nierzy rzuci? si? na Dariusa, unosz?c wysoko nad g?ow? miecz, lecz w tej samej chwili Darius skoczy? do przodu i d?gn?? go prosto w serce. M??czyzna otworzy? szeroko oczy, po czym, z wolna, znieruchomia? i pad? na ziemi? martwy. Darius stan?? obok ojca, plecami wsparty o jego plecy, ci??ko dysz?c i lustruj?c dzie?o w?asnych r?k. Wsz?dzie wok?? spoczywali martwi ?o?nierze Imperium. Odni?s? zwyci?stwo. Mia? wra?enie, ?e maj?c u boku ojca, mo?e zmierzy? si? z ka?dym wyzwaniem, jakie zgotuje mu ?wiat; czu?, ?e razem stanowi? niepowstrzyman? si??. Sama za? walka u boku ojca mia?a dla niego nierzeczywisty wymiar. U boku ojca, kt?ry w jego marzeniach od zawsze by? wielkim wojownikiem. Koniec ko?c?w okaza?o si?, ?e nie jest takim ot zwyk?ym cz?owiekiem. Rozleg? si? ch?r rog?w, kt?remu zawt?rowa? wiwatuj?cy t?um. Darius mia? nadziej?, ?e wznosz? okrzyki na cze?? jego zwyci?stwa, w?wczas jednak po drugiej stronie areny otworzy?y si? wielkie, ?elazne wrota. Poj?? natychmiast, ?e najgorsze dopiero przed nimi. Dobieg? ich d?wi?k tr?by. Darius nie s?ysza? nigdy niczego tak g?o?nego. Dopiero po chwili dotar?o do niego, ?e sygna? nie pochodzi? z instrumentu – lecz z tr?by s?onia. Pocz?? obserwowa? bram? z sercem wal?cym ci??ko z oczekiwania, nagle, pojawi?y si? w niej dwa s?onie, ca?e czarne, z d?ugimi, l?ni?cymi biel? ciosami i wykrzywionymi gniewem pyskami. Darius by? w szoku. Zwierz?ta za? odchyli?y ?by i zatr?bi?y. Ha?as wstrz?sn?? ca?? okolic?. Unios?y przednie nogi, po czym opu?ci?y z hukiem, st?paj?c tak mocno, i? ziemia si? zatrz?s?a, wytr?caj?c Dariusa i jego ojca z r?wnowagi. Zwierz?ta dosiadali ?o?nierze Imperium dzier??cy w??cznie i miecze i odziani od st?p do g??w w zbroje. Darius przyjrza? si? im uwa?nie, obejrza? owe bestie wi?ksze ponad wszystko, co napotka? dot?d w ?yciu i poj??, ?e nie ma takiej mo?liwo?ci, by wraz z ojcem wygra? t? utarczk?. Odwr?ci? si? i ujrza? stoj?cego obok ojca, nieustraszonego, niepoddaj?cego si?, spogl?daj?cego ze stoickim spokojem ?mierci w oczy. Jego postawa doda?a Dariusowi si?. - Nie wygramy, ojcze – powiedzia?, oznajmuj?c oczywisty fakt, kiedy s?onie ruszy?y w natarciu. - Ju? wygrali?my, synu – powiedzia? m??czyzna. – Stoj?c tu i stawiaj?c im czo?a, nie odwracaj?c si? i nie uciekaj?c, dzi?ki czemu ju? je pokonali?my. Nasze cia?a mog? tu dzi? polec, lecz pami?? o nas przetrwa – i da ?wiadectwo naszemu m?stwu! To powiedziawszy, ojciec wydoby? z siebie okrzyk i zaatakowa?. Zainspirowany tym Darius r?wnie? krzykn?? i ruszy? do ataku wraz z ojcem. Obaj pop?dzili na spotkanie s?oniom, biegn?c co si? i nie wahaj?c si? spojrze? ?mierci w oczy. Chwila, w kt?rej starli si? z nimi, wygl?da?a nieco inaczej ni? to, czego Darius si? spodziewa?. Uchyli? si? przed w??czni? ?o?nierza, kt?r? ten rzuci? w niego z g?ry, i ci?? po zbli?aj?cej si? nodze zwierz?cia. Nie wiedzia?, jak uderza? s?onia, ani chocia?by, czy zadany cios odniesie jaki? skutek. I nie odni?s?. Uderzenie Dariusa ledwie zadrapa?o sk?r? s?onia. Pot??na bestia rozsierdzona poczynaniami Dariusa opu?ci?a tr?b? i zamachn??a si? ni? w bok, wal?c go w ?ebra. Darius przelecia? w powietrzu trzydzie?ci jard?w, czuj?c, i? uderzenie pozbawi?o go tchu, po czym wyl?dowa? na plecach i przetoczy? si? po ziemi. Obraca? si? raz po raz, pr?buj?c z?apa? oddech i s?ysz?c st?umione okrzyki t?umu. Odwr?ci? si? i rozejrza? za ojcem, powodowany trosk? o jego dobro. K?tem oka dostrzeg?, jak ciska w??czni? prosto w g?r?, celuj?c w jedno z olbrzymich oczu s?onia, po czym przetacza si? na bok, umykaj?c mu z drogi, kiedy zwierz? natar?o na niego ponownie. Uderzenie by?o celne. W??cznia utkwi?a g??boko w oku. W tej samej chwili s?o? zakwicza? i zarycza? tr?b?. Nogi ugi??y si? pod nim i zwierz? pad?o na ziemi? i przetoczy?o si?, podcinaj?c jednocze?nie drugiego s?onia i wzbijaj?c ogromne tumany kurzu. Darius skoczy? na nogi. Ol?niony sukcesem ojca i zdeterminowany, utkwi? wzrok w jednym z ?o?nierzy Imperium, kt?ry upad? i turla? si? po ziemi. M??czyzna wygramoli? si? na kolana, odwr?ci? si? i, dzier??c wci?? w??czni?, zamierzy? si? na plecy ojca Dariusa. Ten sta? tam, nie spodziewaj?c si? niczego, a Darius poj??, ?e za chwil? b?dzie martwy. Ruszy? wi?c z miejsca. Zaatakowa? ?o?nierza, uni?s? miecz i wybi? mu w??czni? z d?oni – potem wykona? obr?t i pozbawi? go g?owy. T?umy rykn??y. Darius nie mia? jednak czasu napawa? si? swym triumfem: us?ysza? wielkie dudnienie, odwr?ci? si? i zauwa?y?, ?e drugi s?o? zd??y? powsta? z ziemi – wraz ze swym je?d?cem – i ruszy? na niego. Nie maj?c czasu, by umkn?? mu z drogi, po?o?y? si? na plecach i przytrzyma? pionowo w??czni?, wprost pod opadaj?c? nog? s?onia. Poczeka? do ostatniej chwili, po czym sturla? si? z drogi, gdy s?o? akurat zamierza? wbi? go w ziemi?. Kiedy stopa s?onia przelecia?a tu? obok, Darius poczu? pot??ny powiew powietrza. Min??a go zaledwie o kilka cali. Potem rozleg? si? kwik oraz odg?os w??czni przeszywaj?cej cia?o, gdy s?o? nast?pi? na drzewce. W??cznia przebi?a si? w g?r?, przesz?a przez ca?e cia?o i wysz?a z drugiej strony. S?o? wierzgn??, zarycza? i j?? biega? woko?o; tym samym jego je?dziec straci? panowanie i spad?, z wysoko?ci dobrych pi??dziesi?ciu st?p, i z wrzaskiem wyl?dowa? na ziemi. Od uderzenia poni?s? natychmiastow? ?mier?. S?o? za?, wci?? rozsierdzony zadanym mu b?lem, zamachn?? si? tr?b? i trzasn?? Dariusa, ponownie wyrzucaj?c go w powietrze. Ten spad? na ?eb na szyj?, czuj?c, jakby po?ama? wszystkie ?ebra. Wygramoli? si? na r?ce i kolana, staraj?c si? z?apa? oddech i podni?s? wzrok. Zobaczy? ojca dzielnie walcz?cego z kilkoma ?o?nierzami, kt?rych wypuszczono na aren? na pomoc pozosta?ym. Obraca? si?, uderza? i d?ga? sw? lask?, powalaj?c kilku z nich. ?w s?o?, kt?ry upad?, jako pierwszy, z w??czni? wci?? tkwi?ca w oku, powsta?, ch?ostany batem przez innego ?o?nierza Imperium. M??czyzna wskoczy? na jego grzbiet i pokierowa? s?onia, kt?ry brykn?? i zaszar?owa? wprost na ojca Dariusa. Ten walczy? z ?o?nierzami i niczego nie zauwa?y?. Darius obserwowa?, jak ta scena rozgrywa si? na jego oczach. By? bezradny, ojciec znajdowa? si? zbyt daleko. Nie by? w stanie dotrze? do niego na czas. Czas zwolni? bieg, kiedy s?o? zwr?ci? si? wprost ku niemu. - NIE! – wrzasn?? Darius. Obserwowa? z przera?eniem, jak s?o? p?dzi przed siebie, wprost na niczego niespodziewaj?cego si? ojca. Darius run?? przez pole bitwy, biegn?c mu na ratunek. Wiedzia? jednak, przez ca?? drog?, ?e to daremny trud. Jakby widzia?, jak jego ?wiat rozpada si? w zwolnionym tempie. S?o? opu?ci? ciosy, natar? i nadzia? na odwr?conego ty?em ojca. M??czyzna wrzasn??. Z jego ust pop?yn??a krew. S?o? za? d?wign?? go wysoko w powietrze. Na widok ojca, najdzielniejszego spo?r?d wszystkich wojownik?w, zawis?ego wysoko w powietrzu, nabitego na cios i staraj?cego si? uwolni? mimo zbli?aj?cej si? ?mierci, serce Dariusa zamar?o. - OJCZE! – wrzasn??. ROZDZIA? DZIESI?TY Thorgrin sta? na dziobie okr?tu. Zacisn?wszy pi??? na r?koje?ci miecza, podni?s? wzrok i z szokiem oraz przera?eniem, spojrza? na pot??ne, morskie monstrum wy?aniaj?ce si? z wodnych g??bin. Mia?o t? sam? barw?, co krwiste morze poni?ej, a wznosz?c si? coraz wy?ej, swym cielskiem rzuca?o cie? zas?aniaj?cy resztki ?wiat?a dost?pnego w Krainie Krwi. Otworzy?o masywne szcz?ki, ukazuj?c ca?e rz?dy k??w, po czym wypu?ci?o macki na wszystkie strony, niekt?re d?u?sze od okr?tu, jakby jaki? stw?r si?ga? ku nim z piekielnych czelu?ci z zamiarem wzi?cia ich w obj?cia. Potem run??o w d?? na okr?t, gotowe poch?on?? ich wszystkich. Stoj?cy u boku Thorgrina Reece, Selese, O’Connor, Indra, Matus, Elden oraz Angel wznie?li or??, nie daj?c si? mu zastraszy?, dzielnie stawiaj?c czo?a bestii. Thor poczu?, jak spoczywaj?cy w jego d?oni Miecz ?mierci zacz?? wibrowa? i umocni? go w postanowieniu, i? musi podj?? jakie? kroki. Musia? chroni? Angel i pozosta?ych. Wiedzia? te?, ?e nie mo?e czeka?, a? bestia przyb?dzie po nich. Skoczy? przed siebie, wysoko na reling, wzni?s? miecz nad g?ow? i kiedy nadlecia?a jedna z macek, mierz?c w niego z ukosa, obr?ci? si? i odr?ba? j?. Ogromna macka opad?a na pok?ad z g?uchym pla?ni?ciem, wstrz?saj?c okr?tem, po czym ze?lizgn??a si? po nim i trzasn??a w reling. Pozostali r?wnie? nie zawahali si?. O’Connor wypu?ci? seri? strza? w oczy bestii, za? Reece odr?ba? kolejn? mack? opadaj?c? na kibi? Selese. Indra rzuci?a w??czni? i przebi?a jej cia?o. Matus wykona? zamach cepem i odci?? kolejn? odnog?, natomiast Elden skorzysta? ze swego topora i odr?ba? dwie naraz. Legioni?ci ruszyli na besti? jak jeden m??, atakuj?c j? niczym ?wietnie dostrojona machina. Pozbawiona kilku macek, przebita w??czniami i strza?ami bestia wrzasn??a z w?ciek?o?ci. Najwyra?niej zaskoczy? j? ten skoordynowany atak. Odni?s?szy za pierwszym razem pora?k?, stworzenie wrzasn??o z frustracji jeszcze g?o?niej, po czym wystrzeli?o wysoko w powietrze i r?wnie szybko zanurkowa?o pod powierzchni?, wzburzaj?c wielkie fale, kt?re zako?ysa?y w nast?pstwie ca?ym okr?tem. Thor rozejrza? si? z konsternacj? w nag?ej ciszy i przez sekund? pomy?la?, ?e stworzenie wycofa?o si? by? mo?e, ?e je pokonali, zw?aszcza ?e dostrzeg? jego krew wyp?ywaj?c? na powierzchni? morza. Potem jednak tkn??o go z?e przeczucie, wszystko ucich?o tak nagle. I wtem, za p??no niestety, dotar?o do niego, co bestia zamierza?a uczyni?. - TRZYMAJCIE SI?! – wrzasn?? do pozosta?ych. Ledwie wym?wi? te s?owa, gdy poczu?, jak okr?t unosi si? chwiejnie z wody, coraz wy?ej i wy?ej, a? ca?kowicie zawis? w powietrzu, w obj?ciach macek bestii. Thor spu?ci? wzrok i zobaczy? potwora pod okr?tem oraz jego macki owini?te wok?? statku na ca?ej jego d?ugo?ci, od rufy a? po dzi?b. Przygotowa? si? na nadchodz?ce uderzenie. Bestia cisn??a okr?t w g?r? i ten polecia? w powietrze niczym zabawka. Wszyscy starali si? trzyma? go ze wszystkich si?, a? do chwili, gdy wreszcie wyl?dowa? w oceanie, ko?ysz?c si? w?ciekle. Straciwszy r?wnowag?, Thor i pozostali rozpierzchli si? ?lizgiem po pok?adzie na wszystkie strony, uderzaj?c z impetem o drewniany takielunek rzucanego po ca?ej powierzchni wody statku. Thor spostrzeg? ze?lizguj?c? si? w kierunku relingu Angel, maj?c? zapewne wylecie? za burt?, wi?c wyci?gn?? r?k?, chwyci? jej niewielk? d?o? i przytrzyma? mocno. Spojrza?a na niego z panik? w oczach. Koniec ko?c?w okr?t wyprostowa? si?. Thor skoczy? na nogi, wraz z pozosta?ymi, i przygotowa? si? na nast?pny atak. Ledwie to uczyni?, kiedy ujrza? p?yn?c? ku nim z pe?n? pr?dko?ci? besti?, kt?ra wymachiwa?a mackami na wszystkie strony. Pochwyci?a ca?y okr?t, a jej macki wpe?z?y na pok?ad i ruszy?y wprost na nich. Thor us?ysza? krzyk, obejrza? si? i zobaczy? Selese z owini?t? wok?? kostki mack?, kt?ra ze?lizgiwa?a si? z pok?adu, ulegaj?c wci?gaj?cej j? za burt? odnodze. Reece zamachn?? si? i odr?ba? mack?, jednak?e, r?wnie szybko kolejna chwyci?a jego rami?. Po ca?ym okr?cie pe?z?o coraz wi?cej macek. Jedna owin??a si? Thorowi wok?? uda, a kiedy obejrza? si? za siebie, zauwa?y?, ?e wszyscy legioni?ci wymachiwali or??em niemal na o?lep, odr?buj?c kolejne macki. W miejsce ka?dej, kt?r? odci?li, pojawia?y si? dwie nast?pne. Otacza?y ca?y okr?t. Thor wiedzia?, ?e je?li wkr?tce czego? nie przedsi?we?mie, wszyscy zostan? poch?oni?ci przez potwora na dobre. Us?ysza? krzyk, wysoko na niebie, a kiedy podni?s? wzrok, ujrza? jedno z demonicznych stworze? wypuszczone z samych piekie?. Frun??o wysoko i spogl?da?o w d?? z szydercz? min?. Thor przymkn?? oczy, wiedz?c, i? to jedno z jego wyzwa?, jedna z monumentalnych chwil jego ?ycia. Spr?bowa? odseparowa? si? od ?wiata, skoncentrowa? na swym wn?trzu. Na efektach swego szkolenia. Na Argonie, Na matce. Na swej mocy. By? pot??niejszy od wszystkiego. Wiedzia? o tym dobrze. Spoczywa?a w nim moc, g??boko, moc przewy?szaj?ca fizyczny ?wiat. Owo stworzenie wywodzi?o si? z tego ?wiata – mimo to moce Thora by?y wi?ksze. M?g? zawezwa? si?y natury, kt?re uformowa?y to zwierz? i odes?a? je z powrotem do piek?a, z kt?rego przysz?o. Poczu?, ?e wszystko wok?? niego spowalnia. Poczu? ?ar narastaj?cy w d?oniach, rozchodz?cy si? na ramiona, potem barki i z powrotem, w postaci ciarek, wprost do samego ko?ca palc?w. Czuj?c si? niezwyci??ony, otworzy? oczy. Poczu? promieniuj?c? z nich niesamowit? moc, moc wszech?wiata. Thor wyci?gn?? r?k? i umie?ci? d?o? na macce i w tej samej chwili przypali? j?. Bestia wycofa?a j? natychmiast, wypuszczaj?c go z u?cisku, jak oparzona. Thor wsta?, zupe?nie odmieniony. Odwr?ci? si? i ujrza? ?eb bestii cofaj?cy si? wzd?u? burty statku oraz otwieraj?ce si? szeroko szcz?ki. Potw?r gotowa? si?, by po?kn?? ich w ca?o?ci. Thor zauwa?y? te? ze?lizguj?cych si? po pok?adzie braci i siostry z legionu, wywlekanych z okr?tu przez burt?. Thor wyda? z siebie bojowy okrzyk i ruszy? do ataku. Run?? na besti?, zanim zd??y?a po?kn?? pozosta?ych. Zrezygnowa? z miecza. Zamiast tego si?gn?? w jej stron? gorej?cymi d?o?mi. Pochwyci? pysk bestii, po?o?y? na niej d?onie i w tej samej chwili poczu? sw?d spalenizny. Przytrzyma? si? mocno, a stw?r j?? wykr?ca? si? i powrzaskiwa?, staraj?c si? uwolni? z jego u?cisku. Z wolna, jedna macka po drugiej, odnogi potwora uwolni?y okr?t. Thor za? poczu?, jak moc w nim wzbiera jeszcze bardziej. Uwi?zi? w niej besti?, po czym uni?s? obie d?onie, a poczuwszy ci??ar bestii, uni?s? j? w powietrzu wysoko. Wkr?tce zawis?a nad Thorem, unoszona jego pot?g?. W?wczas, gdy znalaz?a si? dobre trzydzie?ci st?p nad jego g?ow?, Thor obr?ci? si? i wyrzuci? d?onie przed siebie. Bestia polecia?a ponad statkiem, skrzecz?c przeci?gle i obracaj?c si? wok?? w?asnej osi. Poszybowa?a w powietrzu na dobre sto st?p, po czym, koniec ko?c?w, zwiotcza?a. Spad?a do morza z wielkim pluskiem i po chwili znik?a pod powierzchni? wody. Martwa. Thor sta? w panuj?cej wok?? ciszy. Jego cia?o wci?? rozgrzewa? ?w ?ar. Z wolna, jeden po drugim, pozostali cz?onkowie za?ogi przegrupowali si?, wstali i podeszli do niego. Thor sta? za? oszo?omiony, dysz?c ci??ko, i spogl?da? na morze krwi. Poza nim, na horyzoncie, widnia? czarny zamek. Thor utkwi? wzrok w majacz?cej z?owieszczo nad t? krain? budowli. Wiedzia?, ?e to tam przetrzymuj? jego syna. Nadesz?a pora. Nic ju? nie mog?o go teraz powstrzyma?. Nadszed? czas, by w ko?cu odzyska? syna. ROZDZIA? JEDENASTY Volusia sta?a przed licznym gronem swych doradc?w zebranych na ulicy stolicy i spogl?da?a z szokiem w zwierciad?o spoczywaj?ce w jej d?oni. Przygl?da?a si? nowej twarzy pod ka?dym k?tem – po?owa wci?? by?a pi?kna, a druga oszpecona, stopiona – i poczu?a narastaj?c? odraz?. Sam fakt, i? uchowa?a si? po?owa jej pi?kna w jaki? spos?b pogarsza? tylko spraw?. Dotar?o do niej, i? by?oby o wiele ?atwiej zaakceptowa? to, gdyby ca?a jej twarz zosta?a oszpecona – w?wczas nie musia?aby pami?ta? dawnego wygl?du. Wr?ci?a my?lami do swego zdumiewaj?co pi?knego wygl?du, ?r?d?a jej w?adzy, kt?re pomog?o jej przetrwa? w ?yciu niejedno, dzi?ki kt?remu potrafi?a manipulowa? zar?wno m??czyznami, jak i kobietami, dzi?ki kt?remu jednym spojrzeniem rzuca?a ludzi na kolana. Teraz za? wszystko to przepad?o. By?a ju? tylko kolejn? siedemnastolatk? – i co gorsza, w po?owie potworem. Nie mog?a znie?? widoku swej twarzy. W przyp?ywie gniewu i rozpaczy cisn??a zwierciad?o na d??. Na jej oczach rozbi?o si? na kawa?ki o nawierzchni? nieskazitelnej, sto?ecznej ulicy. Jej doradcy stali w milczeniu z odwr?conym wzrokiem, wiedz?c dobrze, ?e lepiej nie nagabywa? jej w tej chwili. Ona r?wnie? poj??a z ?atwo?ci?, zlustrowawszy ich twarze, ?e ?aden nie chce na ni? spogl?da?, widzie? okropie?stwa, kt?re sta?o si? udzia?em jej twarzy. Volusia rozejrza?a si? woko?o za Vokami. Mia?a ochot? rozerwa? ich na strz?py – lecz oni ju? odeszli, znikn?li jak tylko rzucili na ni? owo ohydne zakl?cie. Ostrzegano j?, by nie sprzymierza?a si? z nimi i teraz poj??a, ?e owe ostrze?enia nie by?y bezpodstawne. Zap?aci?a wysok? cen?. Tak?, kt?rej nigdy nie b?dzie mog?a cofn??. Pragn??a wy?adowa? na kim? sw?j gniew. Jej wzrok spocz?? na Brinie, nowo mianowanym dow?dcy, pos?gowym wojowniku zaledwie kilka lat od niej starszym, kt?ry od wielu ksi??yc?w umizgiwa? si? do niej. M?ody, wysoki, umi??niony, wygl?da? ol?niewaj?co. I pragn?? jej, od kiedy tylko si?ga?a pami?ci?. Teraz jednak, na przek?r jej gniewowi, nawet nie szuka? jej wzroku. - Ty – sykn??a na niego, ledwie powstrzymuj?c si? od wybuchu. – Nie spojrzysz cho?by teraz na mnie? Sp?sowia?a, kiedy podni?s? wzrok, lecz nie ?mia? spojrze? jej w oczy. Takie ju? by?o jej przeznaczenie, do ko?ca ?ycia by? postrzegan?, jako dziwaczka. - Jestem dla ciebie teraz odra?aj?ca? – spyta?a ?ami?cym si? z rozpaczy g?osem. Zwiesi? nisko g?ow?, lecz nie odpowiedzia?. - Dobrze – powiedzia?a w ko?cu, po d?ugiej chwili milczenia, zdecydowana wzi?? na kim? odwet – zatem rozkazuj? ci: b?dziesz wpatrywa? si? w twarz, kt?rej tak bardzo nienawidzisz. Udowodnisz mi, ?e jestem pi?kna. B?dziesz spa? ze mn? w ?o?u. Dow?dca podni?s? wzrok i po raz pierwszy zajrza? jej w oczy. Z jego miny wyziera? strach i przera?enie. - Bogini? – spyta? ?ami?cym si? g?osem, wystraszony, wiedz?c, ?e poniesie ?mier?, je?li przeciwstawi si? jej rozkazom. Volusia u?miechn??a si? szeroko. Po raz pierwszy by?a szcz??liwa. Dotar?o do niej, i? taka zemsta b?dzie wr?cz idealna: spa? z cz?owiekiem, kt?ry czuje do niej najwi?ksz? odraz?. - Ty przodem – powiedzia?a, ust?puj?c z drogi i wskazuj?c gestem swoj? komnat?. * Sta?a przed wysokim, sklepionym ?ukiem oknem, na najwy?szym pi?trze pa?acu stolicy Volusii. W?a?nie wschodzi?y oba wczesnoporanne s?o?ca i wiatr wyd?? zas?ony, ocieraj?c nimi jej twarz. P?aka?a cichutko. Czu?a ?zy sp?ywaj?ce po zdrowej cz??ci twarzy, lecz nie po drugiej, tej stopionej. Ta by?a bez czucia. Powietrze przeszy?o delikatne chrapanie. Spojrza?a przez rami? na wci?? ?pi?cego Brina, na jego wykrzywion? twarz wyra?aj?c? odraz? nawet podczas snu. Wiedzia?a, ?e nienawidzi? ka?dej chwili sp?dzonej w jej ?o?u i ?wiadomo?? tego da?a jej poczucie niewielkiej zemsty. Mimo to, nie czu?a si? usatysfakcjonowana. Nie mog?a wy?adowa? swych emocji na Vokach i wci?? pragn??a si? zem?ci?. By?a to nik?a namiastka zemsty, ledwie u?amek tego, na co mia?a ochot?. Vokowie b?d? co b?d? odeszli, a ona wci?? by?a tu, nast?pnego ranka, nadal ?ywa, nadal skazana na siebie, ju? do ko?ca ?ycia. Skazana na ten wygl?d, na t? szkaradn? twarz, kt?rej ona sama nawet nie by?a zdolna znie??. Volusia star?a ?zy i si?gn??a wzrokiem poza granic? miasta, ponad mury stolicy, hen daleko na horyzont. W ?wietle wstaj?cych s?o?c dostrzeg?a pierwsze, ledwie wyra?ne zarysy armii Rycerzy Wielkiej Si?demki. Ca?y horyzont by? usiany ich czarnymi sztandarami. Roz?o?yli tam ob?z, a ich armia rozrasta?a si? nieprzerwanie. Otaczali j? z wolna, rosn?c w miliony ?o?nierzy ?ci?ganych ze wszystkich zak?tk?w Imperium, gotuj?c si? do inwazji. Do zmia?d?enia jej. Oczekiwa?a na to z zadowoleniem. Nie potrzebowa?a Vok?w. Ani ?adnego ze swych ludzi. Mog?a rozgromi? ich w?asnor?cznie. By?a wszak bogini?. Ju? dawno porzuci?a kr?lestwo ?miertelnik?w. Teraz by?a legend?, legend?, kt?rej nikt, ?adna armia na ca?ym ?wiece nie by?a w stanie powstrzyma?. Zamierza?a powita? ich sama i wybi? wszystkich, raz na zawsze. W?wczas, koniec ko?c?w, nie zostanie ju? nikt, kto ?mia?by przeciwstawi? si? jej. W?wczas posi?dzie najwy?sz? w?adz?. Us?ysza?a za sob? szelest i k?tem oka dostrzeg?a jaki? ruch. Zauwa?y?a podnosz?cego si? z ?o?a Brina, kt?ry odrzuci? z siebie po?ciel i zacz?? wk?ada? na siebie odzienie. Zauwa?y?a, ?e przemyka chy?kiem, staraj?c si? nie ha?asowa? i poj??a, ?e ma zamiar wymkn?? si? z komnaty zanim ona to dostrze?e – aby ju? nigdy wi?cej nie ogl?da? jej twarzy. Jakby tego by?o ma?o. - Oj, dow?dco – zawo?a?a niby od niechcenia. Zobaczy?a, jak znieruchomia? ze strachu; odwr?ci? si? i obejrza? na ni? z oci?ganiem, a kiedy to uczyni?, Volusia u?miechn??a si? do niego, zadaj?c mu tortury groteskow? podobizn? ust. - Podejd? tutaj, dow?dco – powiedzia?a. – Zanim odejdziesz, chc? ci co? pokaza?. Odwr?ci? si? z wolna i ruszy? przez komnat?. Kiedy dotar? do niej, stan?? u jej boku i wyjrza? na zewn?trz, gdziekolwiek, byleby nie na jej twarz. - Nie masz li dla swej bogini ani jednego poca?unku na po?egnanie? – spyta?a. Zauwa?y?a, ?e wzdrygn?? si? prawie niezauwa?alnie, i ogarn??a j? na nowo z?o??. - Niewa?ne – doda?a ze z?owieszczym wyrazem twarzy. – Jest jednak co?, co chcia?abym ci pokaza?. Sp?jrz. Widzisz, tam daleko, na horyzoncie? Przyjrzyj si? dobrze. Powiedz mi, co tam dostrzegasz. Podszed?, a ona po?o?y?a d?o? na jego ramieniu. Wychyli? si? i zlustrowa? lini? horyzontu. Volusia zauwa?y?a, jak z wolna zmarszczy? brwi z konsternacji. - Niczego nie widz?, bogini. Nic nadzwyczajnego. Volusia u?miechn??a si? szeroko, czuj?c jak narasta w niej dobrze znane uczucie m?ciwo?ci, pragnienie siania przemocy, okrucie?stwa. - Przyjrzyj si? dok?adniej, dow?dco – powiedzia?a. Wychyli? si? nieco dalej do przodu. W?wczas, jednym szybkim ruchem Volusia chwyci?a po?y jego koszuli i z ca?ych si? wypchn??a go przez okno g?ow? do przodu. Brin wrzasn??, zacz?? m??ci? powietrze r?koma, spadaj?c sto st?p w d?? i l?duj?c twarz? na ulicy. Poni?s? natychmiastow? ?mier?, a g?uchy odg?os uderzenia rozni?s? si? echem po b?d? co b?d? cichych ulicach. Volusia u?miechn??a si?, przyjrza?a jego cia?u i wreszcie poczu?a, i? dope?ni?a si? jej zemsta. - To siebie tam widzisz – odpar?a. – I kt?re z nas jest teraz bardziej groteskowe? ROZDZIA? DWUNASTY Gwendolyn sz?a mrocznymi korytarzami wie?y Poszukiwaczy ?wiat?a, wraz z towarzysz?cym jej Krohnem. Wchodzi?a powoli po okr?g?ej rampie pn?cej si? wok?? mur?w budowli. Drog? znakowa?y pochodnie oraz stoj?cy w milczeniu na baczno??, z d?o?mi ukrytymi w szatach, wyznawcy kultu. Ciekawo?? Gwen wzmaga?a si? z ka?d?, coraz to wy?sz? kondygnacj?. Kristof, syn kr?la, po sko?czonej rozmowie zaprowadzi? j? do po?owy wie?y, po czym zawr?ci? i zszed? na d??. Poinstruowa? j? jednak przedtem, ?e b?dzie musia?a sama odby? podr?? w g?r? wie?y, by spotka? Eldofa, ?e mo?e sama stan?? przed jego obliczem. Spos?b, w jaki wyra?a? si? o nim przywodzi? jej na my?l traktowanie go niemal jak boga. Powietrze wype?ni? cichy ?piew oraz ci??ka wo? kadzid?a. Gwen wspina?a si? stopniowo po rampie i zastanawia?a: jakiej to tajemnicy strze?e Eldof? Czy obdarzy j? wiedz? potrzebn? do ocalenia kr?la i uratowania Grani? Czy kiedykolwiek zdo?a wyci?gn?? st?d cz?onk?w kr?lewskiej rodziny? Skr?ci?a i nagle ujrza?a przed sob? otwart? przestrze?. Westchn??a na widok, jaki tam zasta?a. Wkroczy?a do strzelistej komnaty, kt?rej strop pi?? si? na sto st?p. Od pod?ogi a? po strop widnia?y za? okna udekorowane witra?em. S?czy?o si? przez nie stonowane ?wiat?o przesycone odcieniami szkar?atu, fioletu i r??u, dzi?ki czemu komnata sprawia?a wra?enie eterycznej i nierzeczywistej. Najbardziej nieprawdopodobne by?o jednak owo odczucie, jakie zrodzi?o si? w niej na widok zasiadaj?cego w samym ?rodku komnaty m??czyzny, jedynej osoby w tym przestronnym wn?trzu, na kt?r? pada? snop s?onecznego ?wiat?a. O?wietla? go w spos?b, jakby tylko on na to zas?ugiwa?. Eldof. Serce Gwen zabi?o mocno, kiedy zobaczy?a go w odleg?ym kra?cu komnaty, niczym boga, kt?ry zst?pi? z niebios. Siedzia? z r?koma splecionymi w l?ni?cej, z?otej pelerynie, ca?kiem ?ysy, usadowiony na ogromnym, wspania?ym tronie wyrze?bionym z ko?ci s?oniowej, po?r?d p?on?cych po obu stronach jak i na wiod?cej ku niemu pochylni pochodni, roz?wietlaj?cych niewyra?nie pomieszczenie. Ta komnata, ten tron i wiod?ce do niego podwy?szenie – wzbudza?y podziw, jakim nie m?g?by poszczyci? si? kr?l. Natychmiast poj??a, dlaczego kr?l czu? si? zagro?ony jego obecno?ci?, kultem, t? wie??. Zosta?y stworzone w taki spos?b, by wzbudza? podziw i powodowa? uleg?o??. Nie skin?? na ni?, ani nawet nie zauwa?y? jej obecno?ci. Nie wiedz?c, co czyni?, Gwen ruszy?a d?ugim, z?otym przej?ciem wiod?cym do jego tronu. W?wczas zauwa?y?a, i? jednak nie by?a tutaj sama. W cieniu kry?y si? zast?py wyznawc?w, stoj?cych w r?wnym rz?dzie z przymkni?tymi oczyma, d?o?mi wsuni?tymi za peleryny. Przysz?o jej na my?l pytanie, ile tysi?cy wyznawc?w ma Eldof. Zatrzyma?a si? w ko?cu kilka st?p przed tronem i podnios?a wzrok. Spojrza? w d?? na ni? oczyma zdawa?oby si? przedwiecznymi, bladoniebieskimi, l?ni?cymi, lecz kiedy u?miechn?? si? do niej, nie by?o w nich ciep?a. Wywiera?y hipnotyzuj?cy wp?yw. Podobny do tego, jaki odczuwa?a w obecno?ci Argona. Nie wiedzia?a, co powiedzie?, kiedy spogl?da? tak na ni?; mia?a wra?enie, ?e zagl?da jej w dusz?. Sta?a w milczeniu, czekaj?c, a? b?dzie got?w. Poczu?a, jak stoj?cy obok niej Krohn zesztywnia?, r?wnie spi?ty. - Gwendolyn z Zachodniego Kr?lestwa Kr?gu, c?rka kr?la MacGila, ostatnia nadzieja na wybawienie swego ludu – i naszego – oznajmi? z wolna, jakby czyta? staro?ytny zw?j. Mia? g??boki g?os, jakiego jeszcze nigdy nie s?ysza?a. Brzmia?, jakby wydobywa? si? ze skalnych g??bin. Przeszywa? j? wzrokiem, a jego g?os hipnotyzowa?. Kiedy zajrza?a w jego oczy, straci?a poczucie miejsca i czasu. W tym momencie odczu?a, ?e jego osobowo?? j? wch?ania. Czu?a si? niczym w transie, jakby nie mog?a odwr?ci? wzroku, nawet, gdyby spr?bowa?a. Natychmiast te? poczu?a, jakby sta? si? p?pkiem jej ?wiata i od razu poj??a, dlaczego ci wszyscy ludzie otaczaj? go czci? i pod??aj? za nim. Gwen spogl?da?a na niego, zapomniawszy na chwil?, co chcia?a powiedzie?, co zdarza?o si? jej nader rzadko. Nigdy nie by?a nikim taka zafascynowana – ona, ta, kt?ra stawa?a przed obliczem kr?l?w i kr?lowych; kt?ra sama by?a kr?low?; ona, c?rka kr?la. Ten m??czyzna mia? w sobie co? takiego, co?, czego nie potrafi?a opisa?; przez chwil? zapomnia?a nawet, z jakiego powodu tu przyby?a. Koniec ko?c?w, uporz?dkowa?a my?li na tyle, by przem?wi?. - Przyby?am – zacz??a – poniewa?… Roze?mia? si?, przerywaj?c jej kr?tkim, dono?nym d?wi?kiem. - Wiem, dlaczego przyby?a? – powiedzia?. – Wiedzia?em, jeszcze zanim ty o tym wiedzia?a?. Wiedzia?em o twym nadej?ciu – doprawdy, wiedzia?em zanim jeszcze przeby?a? Wielkie Pustkowie. Wiedzia?em, ?e opu?cisz Kr?g, wyruszysz na Wyspy G?rne i w podr?? przez morze. Wiem o Thorgrinie, twym m??u, oraz Guwaynie, twym synu. Obserwowa?em ci? z wielkim zaciekawieniem, Gwendolyn. Obserwowa?em ci? przez setki lat. Jego s?owa, poufa?o?? cz?owieka, kt?rego nie zna?a, przyprawi?y Gwen o dreszcze. Poczu?a mrowienie w ramionach i na ca?ym ciele. Zastanawia?a si?, sk?d wie o tym wszystkim. Odnios?a te? wra?enie, ?e znalaz?szy si? pod jego wp?ywem, nie jest w stanie uwolni? si? i uciec, cho?by pr?bowa?a. - Sk?d o tym wszystkim wiesz? – spyta?a. U?miechn?? si?. - Jam jest Eldof. Jam pocz?tek i kres wszelkiego poznania. Wsta? i Gwen zauwa?y?a z szokiem, i? jest dwukrotnie wy?szy od wszystkich ludzi, jakich widzia?a w swym ?yciu. Zrobi? krok w jej stron?, w d?? po pochylni, i swym hipnotyzuj?cym wzrokiem sprawi?, ?e Gwen nie by?a w stanie wykona? ?adnego ruchu. Z wielkim trudem przychodzi?o jej skupi? si? przed jego obliczem, my?le? samodzielnie. Si?? woli zmusi?a si?, by uspokoi? my?li, skoncentrowa? si? na sprawie niecierpi?cej zw?oki. - Tw?j kr?l ci? potrzebuje – powiedzia?a. – Gra? ci? potrzebuje. Roze?mia? si?. - M?j kr?l? – powt?rzy? z pogard?. Gwen zmusi?a si?, by brn?? dalej w swych wysi?kach. - S?dzi, ?e wiesz, jak ocali? Gra?. Uwa?a, ?e ukrywasz przed nim jak?? tajemnic?, sekret, kt?ry mo?e ocali? to miejsce i wszystkich ?yj?cych tu ludzi. - Owszem – odpar? beznami?tnie. Jego natychmiastowa, szczera odpowied? zbi?a Gwen z tropu. Nie wiedzia?a, co powiedzie?. Spodziewa?a si? raczej, ?e zaprzeczy. - To prawda? – spyta?a os?upia?a. U?miechn?? si?, lecz nic nie powiedzia?. - Ale dlaczego? – spyta?a. – Dlaczego nie podzielisz si? wiedz? z innymi? - A dlaczego mia?bym to uczyni?? – spyta?. - Dlaczego? – spyta?a zbita ponownie z tropu. – Oczywi?cie po to, by ocali? to kr?lestwo, uratowa? jego lud. - A dlaczego mia?bym tego pragn??? – naciska?. Gwen zmru?y?a oczy z konsternacji; nie mia?a poj?cia, jak zareagowa?. Koniec ko?c?w, Eldof westchn??. - Tw?j problem – rzek? – polega na tym, ?e uwa?asz, i? wszystkim ludziom pisane jest ocalenie. I w tym si? mylisz. Spogl?dasz na czas z perspektywy kilku dekad; ja postrzegam go w stuleciach. Ty traktujesz ludzi, jako kogo? niezast?pionego; ja postrzegam ich zaledwie jako trybiki wielkiego ko?a przeznaczenia i czasu. Podszed? o krok i przenikn?? j? wzrokiem. - Niekt?rym, Gwendolyn, pisana jest ?mier?. Niekt?rzy musz? umrze?. - Musz? umrze?? – spyta?a z przera?eniem. - Niekt?rzy musz? umrze?, by uwolni? innych – powiedzia?. – Niekt?rzy musz? zazna? upadku, by inni mogli powsta?. Co takiego sprawia, ?e jeden cz?owiek jest wa?niejszy od drugiego? ?e jedno miejsce ma wi?ksze znaczenie ni? inne? Gwen j??a rozwa?a? jego s?owa. Czu?a si? coraz bardziej zdezorientowana. - Bez zag?ady, bez od?ogu nie nast?pi rozw?j. Bez ja?owych piask?w pustyni nie powstan? fundamenty przysz?ych wspania?ych miast. Co ma wi?ksze znaczenie: zniszczenie, czy rozw?j, kt?ry po nim przyjdzie? Nie pojmujesz? Czym?e jest zag?ada, jak nie fundamentem? Zdezorientowana Gwen pr?bowa?a to zrozumie?, lecz s?owa Eldofa jedynie pog??bi?y jej konsternacj?. - Zatem b?dziesz sta? obok i pozwolisz, by Gra? i zamieszkuj?cy j? lud umar?y? – spyta?a. ? Dlaczego? Co b?dziesz z tego mia?? Roze?mia? si?. - Dlaczego wszystko zawsze musi wi?za? si? z jak?? korzy?ci?? – spyta?. – Nie ocal? ich poniewa? nie jest im to pisane – powiedzia? dobitnie. – To miejsce, Gra?, nie ma przetrwa?. Ma ulec zniszczeniu. Ten kr?l ma zgin??. Ca?y ten lud czeka zag?ada. Moim za? zadaniem nie jest stawa? na drodze przeznaczeniu. Otrzyma?em dar wejrzenia w przysz?o?? – lecz tego daru nie zamierzam nadu?ywa?. Nie zmieni? tego, co widz?. Kim?e jestem, by stawa? na drodze przeznaczenia. Gwendolyn pomy?la?a mimowolnie o Thorgrinie, o Guwaynie. Eldof u?miechn?? si? szeroko. - A tak – rzek?, spogl?daj?c na prawo na ni?. ? Tw?j m??. Tw?j syn. Gwen odwr?ci?a wzrok. By?a wstrz??ni?ta. Zastanawia?a si?, w jaki spos?b odczyta? jej my?li. - Tak bardzo pragniesz im pom?c – doda?, po czym pokr?ci? g?ow?. – Czasami jednak nie mo?esz zmieni? przeznaczenia. Sp?sowia?a na twarzy. Otrz?sn??a si? z jego s??w. By?a zdeterminowana. - Ja zmieni? przeznaczenie – powiedzia?a stanowczo. – Bez wzgl?du na cen?. Nawet je?li b?d? zmuszona zaprzeda? w?asn? dusz?. Eldof spojrza? na ni? i przez d?ug? chwil? lustrowa? j? uwa?nie. - Tak – rzek?. – Uczynisz to, prawda? Dostrzegam w tobie t? si??. Dusz? wojownika. Przyjrza? si? jej uwa?nie. Po raz pierwszy Gwen dostrzeg?a w wyrazie jego twarzy odrobin? pewno?ci. - Nie spodziewa?em si? dostrzec tego u ciebie – kontynuowa? pokornym g?osem. – Istnieje garstka wybranych, kt?rzy, podobnie jak ty, mog? zmienia? przeznaczenie. Lecz cena, jak? zap?acisz, jest ogromna. Westchn??, jakby otrz?sn?wszy si? z jakiej? wizji. - W ka?dym razie – kontynuowa? – tutaj go nie zmienisz - nie w Grani. Nadchodzi ?mier?. To, czego im trzeba, to nie ratunek—lecz exodus. Potrzebny im nowy przyw?dca, kt?ry poprowadzi ich przez Wielkie Pustkowie. My?l?, ?e wiesz ju?, ?e to ty nim jeste?. Jego s?owa przyprawi?y Gwen o dreszcze. Nie potrafi?a wyobrazi? sobie, i? b?dzie j? sta? podj?? si? tego wszystkiego na nowo. - Jak mog?abym ich poprowadzi?? – spyta?a, wyczerpana sam? t? my?l?. – I dok?d, je?li w og?le zosta?o jeszcze jakie? miejsce? Jeste?my na zupe?nym pustkowiu. Odwr?ci? si?. Zamilk? i ruszy? przed siebie. Gwen poczu?a nagle d?awi?ce j? pragnienie, by dowiedzie? si? wi?cej na ten temat. - Powiedz mi – rzek?a, podbiegaj?c do niego i chwytaj?c jego rami?. Odwr?ci? si? i spojrza? na jej d?o? tak, jakby to w?? go dotyka?. Dop?ki go nie pu?ci?a. Z cienia wy?oni?o si? nagle kilku mnich?w. Przystan?li w pobli?u, spogl?daj?c na ni? ze z?o?ci? – a? do chwili, gdy Eldof skin?? na nich g?ow? i wycofali si? na swe miejsca. - Powiedzmy – rzek? do niej –?e odpowiem tylko raz. Tylko na jedno pytanie. Czego zatem pragniesz si? dowiedzie?? Gwen zaczerpn??a rozpaczliwie tchu. - Guwayne – powiedzia?a z zapartym tchem. – M?j syn. Jak go odzyska?? Jak zmieni? przeznaczenie? Przyjrza? si? jej uwa?nie przez d?ug? chwil?. - Odpowied? masz przed sob? przez ten ca?y czas, a jednak jej nie dostrzegasz. Gwen j??a g?owi? si?, pragn?c rozpaczliwie pozna? prawd?, mimo to nie mog?a poj??, co to takiego. - Argon – doda?. – Pozosta? ju? tylko jeden sekret, kt?ry obawia si? ci wyjawi?. To jest twa odpowied?. Gwen by?a wstrz??ni?ta. - Argon? – spyta?a. – Argon zna odpowied?? Eldof pokr?ci? g?ow?. - On nie. Ale jego mistrz owszem. Gwen by?a wstrz??ni?ta. - Jego mistrz? – spyta?a. Gwen nigdy nie przysz?o do g?owy, ?e Argon mo?e mie? mistrza. Eldof skin?? g?ow?. - Za??daj, by zaprowadzi? ci? do niego – powiedzia? ze stanowczo?ci?. – Odpowiedzi, kt?re otrzymasz, zaskocz? nawet ciebie. ROZDZIA? TRZYNASTY Mardig kroczy? zamkowymi korytarzami z determinacj?. Serce t?uk?o mu si? w piersi, gdy? oczyma wyobra?ni widzia? to, czego w zamy?le ju? dokona?. Si?gn?? w d?? i spocon? d?oni? chwyci? sztylet ukryty g??boko za pazuch?. Szed? t? sam? drog?, kt?r? pokona? ju? tysi?ce razy – by spotka? si? ze swym ojcem. Komnata kr?la znajdowa?a si? ju? niedaleko. Mardig skr?ca? i przemierza? znajome korytarze, mija? stra?e, kt?re na widok kr?lewskiego syna oddawa?y nabo?ne uk?ony. Wiedzia?, ?e z ich strony nie musi si? niczego obawia?. Nikt nie mia? najmniejszego poj?cia o tym, co zamierza uczyni?, ani te? nikt nie b?dzie wiedzia?, co zasz?o na d?ugo po tym, kiedy ?w czyn zostanie pope?niony – i kr?lestwo przypadnie jemu. Trawi? go wir sprzecznych uczu?. Zmusza? si? jednak, by stawia? krok za krokiem, mimo dr??cych kolan, by wytrwa? w postanowieniu, gotuj?c si? na dokonanie tego, co rozwa?a? przez ca?e swe ?ycie. Jego ojciec od zawsze by? mu ciemi??c?, zawsze odnosi? si? do niego z dezaprobat?, cho? swym pozosta?ym synom, wojownikom, sprzyja? przy ka?dej okazji. Nawet c?rk? ceni? bardziej od niego. I to wszystko z powodu tego, i? on, Mardig, zdecydowa? si? nie uczestniczy? w owej kulturze rycersko?ci; wszystko z powodu tego, i? wola? pi? wino i ugania? si? za kobietami – zamiast zabija? innych. W oczach ojca czyni?o to z niego nieudacznika. Ojciec patrzy? krzywo na wszelkie jego poczynania, jego gani?cy wzrok pod??a? za Mardigiem wsz?dzie, gdzie ten si? uda?. Mardig zatem od zawsze marzy? o dniu zemsty. Jednocze?nie, nadarza?a si? okazja, by Mardig sam przej?? w?adz?. Spodziewano si?, ?e kr?lestwo przypadnie kt?remu? z jego braci, najstarszemu z nich, Koldowi, lub, je?li nie jemu, to Ludvigovi, bli?niaczemu bratu Mardiga. Mardig mia? jednak inne plany. Kiedy min?? zakr?t, stoj?cy na stra?y ?o?nierze z?o?yli niskie uk?ony i odwr?cili si?, by otworzy? przed nim drzwi, nie pytaj?c nawet o pow?d jego przybycia. Nagle jednak jeden z nich zatrzyma? si? niespodziewanie, odwr?ci? si? i spojrza? na niego. - Panie – powiedzia? – kr?l nie powiadomi? nas o dzisiejszych odwiedzinach. Serce zabi?o mu mocniej, lecz si?? woli przybra? ?mia?y i pewny siebie wyraz twarzy; odwr?ci? si? i wlepi? wzrok w ?o?nierza, obrzuci? go spojrzeniem nie znosz?cym niepos?usze?stwa, a? w ko?cu ?o?nierz straci? rezon. - Czy? jestem zwyczajnym odwiedzaj?cym? – odpar? lodowatym g?osem Mardig, staraj?c si? za wszelk? cen? nie okazywa? strachu. Stra?nik wycofa? si? szybko i Mardig wszed? przez otwarte drzwi, kt?re zamkn??y si? zaraz za nim. Wkroczy? do komnaty i w tej samej chwili dostrzeg? zdumione spojrzenie ojca, kt?ry sta? przy oknie i wygl?da? na zewn?trz, pogr??ony w zadumie nad swym kr?lestwem. Stan?? naprzeciw syna, zdziwiony jego wizyt?. - Mardig – powiedzia? ojciec – czemu zawdzi?czam ten zaszczyt? Nie wzywa?em ci?. Ty r?wnie? nie raczy?e? odwiedzi? mnie przez te wszystkie ostatnie ksi??yce – chyba, ?e czego? chcesz. Serce za?omota?o Mardigowi w klatce piersiowej. - Nie przyby?em tu, ojcze, aby prosi? ci? o cokolwiek – odpar?. – Przyszed?em, by bra?. Ojciec wygl?da? na skonsternowanego. - By bra?? – spyta?. - Bra? to, co moje – odrzek? Mardig. Mardig pokona? komnat? w kilku d?ugich susach, przygotowuj?c si? na to, co nast?pi, za? jego ojciec spojrza? na niego ze zdumieniem. - A c?? to takiego, co jest twoje? – spyta?. Mardig poczu?, jak d?onie oblewa mu pot, poczu? spoczywaj?cy w jednej z nich sztylet i zw?tpi?, czy da rad? przez to przej??. - Kr?lestwo, a c??by innego – powiedzia?. Mardig powoli rozlu?ni? chwyt na sztylecie. Pragn??, by ojciec go ujrza?, zanim poniesie ?mier?, by na w?asne oczy zobaczy?, jak? nienawi?ci? darzy go jego w?asny syn. Chcia? ujrze? na twarzy ojca wyraz strachu, szoku i w?ciek?o?ci. Kiedy jednak ojciec spu?ci? wzrok, Mardig nie spodziewa? si? tego, co nast?pi?o. Oczekiwa?, ?e ojciec stawi op?r, ?e b?dzie walczy?; zamiast tego spojrza? na niego oczyma pe?nymi smutku i wsp??czucia. - M?j ch?opcze – powiedzia?. – Wci?? jeste? moim synem, mimo wszystko, i darz? ci? mi?o?ci?. Wiem, i? w g??bi serca nie tego pragniesz. Mardig zmru?y? oczy. Poczu? si? zdezorientowany. - Jestem chory – kontynuowa? kr?l. – Wkr?tce umr?. A kiedy to nast?pi, kr?lestwo przypadnie twoim braciom, nie tobie. Nawet je?li mnie teraz zabijesz, nic na tym nie zyskasz. Nadal b?dziesz trzeci w kolejce. Od??? zatem sw?j sztylet i obejmij mnie. Nadal ci? kocham, jak ka?dy ojciec swego syna. W nag?ym porywie gniewu, z dr??cymi r?koma, Mardig run?? do przodu i zatopi? sztylet g??boko w sercu ojca. Kr?l stan?? z wyba?uszonymi z niedowierzania oczyma. Mardig przytrzyma? go mocno i spojrza? mu w oczy. - Twa choroba uczyni?a ci? s?abym, ojcze – powiedzia?. – Pi?? lat temu nie by?bym w stanie tego dokona?. Kr?lestwu niepotrzebny s?abowity w?adca. Wiem, ?e wkr?tce umrzesz – ale dla mnie to i tak za d?ugo. Jego ojciec upad? w ko?cu na pod?og? i znieruchomia?. By? martwy. Mardig spu?ci? wzrok, oddychaj?c ci??ko, wci?? b?d?c pod wp?ywem szoku wywo?anego tym, co w?a?nie uczyni?. Wytar? d?o? o sw? szat? i porzuci? sztylet, kt?ry wyl?dowa? na pod?odze ze szcz?kiem. Spojrza? gniewnie na ojca. - I nie troskaj si? o mych braci, ojcze – doda?. – Im r?wnie? zgotowa?em pewien los. Przeszed? nad zw?okami ojca, podszed? do okna i spojrza? na miasto poni?ej. Jego miasto. Teraz wszystko to nale?a?o do niego. ROZDZIA? CZTERNASTY Kendrick uni?s? miecz i zablokowa? cios Piechura, kt?ry zaatakowa? go swym ostrym niczym brzytwa szponem z zamiarem rozorania mu twarzy. Szpon uderzy? ze szcz?kiem, sypi?c wok?? iskrami. Kendrick zrobi? unik, kiedy stw?r zsun?? pazury po ostrzu i zamachn?? si? nimi na jego g?ow?. Kendrick obr?ci? si? na pi?cie i ci??, lecz stworzenie wykaza?o si? zdumiewaj?c? chy?o?ci?. Cofn??o si? i miecz Kendricka min?? je o w?os. W?wczas stworzenie rzuci?o si? na niego, skacz?c wysoko w powietrze i nurkuj?c wprost na Kendricka – kt?ry tym razem by? ju? przygotowany. Nie doceni? jego pr?dko?ci, jednak drugi raz nie pope?ni tego samego b??du. Przykucn?? nisko i wzni?s? miecz – i pozwoli?, by bestia nadzia?a si? na niego. Ostrze przeszy?o je na wylot. Kendrick podni?s? si? na kolana i machn?? mieczem nisko nad ziemi?, tn?c po nogach atakuj?cych go dw?ch Piechur?w. Nast?pnie odwr?ci? si? i wykona? pchni?cie w ty?, przeszywaj?c jednemu bebechy tu? zanim spad? mu na plecy. Bestie opad?y go ze wszystkich stron. Kendrick znalaz? si? w samym ?rodku zagorza?ej bitwy wraz z walcz?cymi u jego boku Brandtem, Atme, a po drugiej stronie Koldem oraz Ludvigiem. Ca?a pi?tka ustawi?a si?, wspieraj?c si? instynktownie jeden o drugiego, tworz?c zbity kr?g i rozdaj?c na wszystkie strony ci?cia, pchni?cia i kopniaki. Utrzymywali stworzenia na dystans, bacz?c jednocze?nie jeden na drugiego. Walczyli zaciekle, wci?? i wci??, pod pra??cymi s?o?cami, nie maj?c gdzie wycofa? si? w tym bezkresnym pustkowiu. Ramiona Kendricka pali? ?ywy b?l. By? po ?okcie we krwi, wycie?czony d?ug? w?dr?wk? i niemaj?c? ko?ca bitw?. Nie dysponowali ?adnymi rezerwami i nie mieli dok?d si? uda?. Wszyscy toczyli walk? na ?mier? i ?ycie. Powietrze wype?ni?y krzyki rozw?cieczonych bestii, kt?re pada?y na prawo i lewo. Kendrick pojmowa?, i? musz? zachowa? ostro?no??; czeka?a ich d?uga w?dr?wka powrotna. Jakakolwiek odniesiona teraz rana mog?a dla ka?dego z nich mie? tragiczne konsekwencje. Walczy? dalej, a? nagle, w oddali, mign?? mu wizerunek ch?opca, Kadena. Odetchn?? z ulg?, widz?c, ?e wci?? ?yje. Kaden szamota? si? ze zwi?zanymi za plecami r?koma, powstrzymywany przez kilka z tych stworze?. Jego widok zmotywowa? Kendricka, przypomnia? mu, z jakiego powodu przede wszystkim tu przyby?. Walczy? zaciekle, podwajaj?c wysi?ki, staraj?c si? wyr?ba? sobie drog? w?r?d bestii i dotrze? do ch?opca. Nie podoba?o mu si?, w jaki spos?b go traktuj?. Wiedzia? te?, ?e musi przedrze? si? do niego zanim owe stwory uczyni? co? pochopnego. Nagle poczu?, jak co? ostrego rozcina mu rami? i j?kn?? z b?lu. Odwr?ci? si? i ujrza?, jak stw?r gotuje si?, by zaatakowa? go ponownie, opada z ostrymi niczym brzytwa pazurami wprost na jego twarz. Nie m?g? zd??y? na czas, wi?c przygotowa? si? jedynie na uderzenie, spodziewaj?c si?, i? rozora mu twarz na dwoje – wtem Brandt run?? do przodu i przebi? stworzenie mieczem, ocalaj?c Kendricka w ostatniej chwili. Jednocze?nie, Atme zrobi? wykrok i ci?? stwora zanim ten zdo?a? zatopi? k?y w gardle Brandta. Kendrick obr?ci? si? w?wczas i siek? dwa stworzenia zamierzaj?ce si? na Atmego. Zatacza? ko?o raz po raz, obracaj?c si? i tn?c, walcz?c z ka?d? napotkan? besti?, ubijaj?c je po kolei, do ostatka. Stworzenia pada?y u ich st?p, tworz?c stosy na piasku, kt?ry zabarwi? si? czerwieni? od ich krwi. Kendrick dostrzeg? k?tem oka, jak kilku Piechur?w chwyta Kadena i rzuca si? z nim do ucieczki. Serce za?omota?o mu w piersi; wiedzia?, ?e sytuacja jest trudna. Je?li straci ich z oczu, znikn? na pustyni i ju? nigdy nie odnajd? Kadena. Kendrick poj??, ?e musi dzia?a? natychmiast. Wyrwa? si? z kr?gu walki, rozpychaj?c kilka stwor?w ?okciami na boki i rzuci? si? w pogo? za ch?opcem, pozostawiaj?c innym pokonanie Piechur?w. Kilku z nich ruszy?o za nim. Kendrick odwr?ci? si? i potraktowa? ich kopniakami i mieczem, zniech?caj?c do pogoni. Czu? dra?ni?cia z ka?dej strony, jednak bez wzgl?du na wszystko nie zatrzyma? si?. Musia? dotrze? do Kadena na czas. Zauwa?ywszy Kadena ponownie, Kendrick poj??, ?e musi go zatrzyma?; zrozumia? te?, ?e ma tylko jeden rzut. Si?gn?? do pasa, chwyci? n?? i rzuci? go. Wyl?dowa? w karku stworzenia, zabijaj?c je tu? przedtem, jak wbi?o szpony w gard?o Kadena. Kendrick przebi? si? przez grup?, zmniejszy? dziel?c? go od Kadena odleg?o??, podbieg? bli?ej i przeszy? kolejne stworzenie zanim ono zd??y?o wyko?czy? ch?opca. Zaj?? obronn? pozycj? nad le??cym na ziemi, zwi?zanym Kadenem i j?? wybija? jego porywaczy. W miar?, jak coraz wi?cej stworze? osacza?o go z ka?dej strony, Kendrick blokowa? uderzenia ich szpon?w i otoczony zewsz?d, ci?? i szlachtowa?, zdeterminowany, by ocali? Kadena. Pozostali byli zbyt poch?oni?ci walk?, by przyby? Kadenowi z odsiecz?. Kendrick uni?s? wysoko miecz i rozci?? ch?opcu wi?zy, uwalniaj?c go. - We? m?j miecz! – rzuci? b?agalnie Kendrick. Kaden doby? dodatkowego, kr?tkiego miecza z pochwy Kendricka, zatoczy? ko?o i stan?? naprzeciw reszty stworze?, u boku Kendricka. Cho? by? m?ody, Kendrick zauwa?y?, i? ch?opiec cechuje si? chy?o?ci?, odwag? i ?mia?o?ci?. I ucieszy? si?, maj?c go u boku, walcz?cego ze stworzeniami. Walczyli razem z powodzeniem, powalaj?c stwory na lewo i prawo. Lecz, cho? nie ust?powali ani na krok, przeciwnik by? po prostu zbyt liczny i wkr?tce ca?kowicie otoczy? Kendricka i Kadena. Kendrick traci? si?y. Z obola?ymi ze zm?czenia ramionami walczy?, a? nagle zauwa?y?, ?e stwory pocz??y ust?powa?. Us?ysza? docieraj?cy zza nich przera?liwy okrzyk bojowy i uradowa? si? niezmiernie na widok prze?amuj?cych si? przez lini? przeciwnika Kolda, Ludviga, Brandta i Atme. Zach?cony ich obecno?ci?, Kendrick odpar? atakuj?ce go stworzenia, i, wykonawszy jeszcze jedno, ostatnie pchni?cie, przedosta? si? do przyjaci??. Ca?a sz?stka, walcz?ca razem, by?a nie do powstrzymania i pokona?a wszystkie stworzenia. Kendrick sta? w ciszy, oddychaj?c ci??ko po?r?d pustynnych piask?w, i rozgl?da? si? woko?o; nie m?g? uwierzy? w to, czego w?a?nie dokonali. Wsz?dzie wala?y si? zew?oki ubitych bestii, rozwalone bez?adnie na czerwonym od ich krwi piasku. Kendrick i pozostali odnie?li rany i zadrapania – ale wszyscy stali na nogach, wci?? ?ywi. A Kaden, szczerz?c si? od ucha do ucha, by? wolny. Ch?opiec wyci?gn?? r?ce i pad? ka?demu z nich w obj?cia zaczynaj?c od Kendricka i spogl?daj?c na niego z wdzi?czno?ci?. Ostatni u?cisk zachowa? dla Kolda, swego najstarszego brata. Koldo przytuli? go r?wnie?, po?yskuj?c sw? czarn? sk?r? na s?o?cu. - Nie mog? uwierzy?, ?e po mnie przyszli?cie – rzek? Kaden. - Jeste? moim bratem – powiedzia? Koldo. – Gdzie indziej mia?bym teraz by?? Kendrick us?ysza? jaki? d?wi?k, obejrza? si? i zobaczy? sze?? koni porwanych przez owe stworzenia, uwi?zanych razem lin? – i wymieni? porozumiewawcze spojrzenie z pozosta?ymi. Jak jeden m??, podbiegli do wierzchowc?w. Ledwie je dosiedli, a ju? d?gn?li je pi?tami i ponaglili do jazdy z powrotem na Pustkowie, kieruj?c si? ku Grani, jad?c koniec ko?c?w do domu. ROZDZIA? PI?TNASTY Erec sta? na rufie okr?tu zajmuj?cego ostatni? pozycj? we flotylli i ponownie zerkn?? przez rami? z niepokojem. Z jednej strony odetchn?? z ulg?, gdy zmietli z powierzchni ziemi imperialnych z wioski i wr?cili na rzek?, p?yn?c z powrotem do Volusii, ku Gwendolyn; z drugiej ? kosztowa?o go to naprawd? du?o, nie tylko straci? ludzi, ale te? czas – nieodwracalnie straci? przewag?, jak? do tej pory mia? nad pozosta?o?ci? floty Imperium. Kiedy zerkn?? za siebie, ujrza? ich o wiele za blisko. Pod??ali za nim, meandruj?c w g?r? rzeki, ledwie kilkaset jard?w dalej, a na ich masztach powiewa?a czarno-z?ota bandera Imperium. Straci? sw?j dzie? przewagi i obecnie ?cigali go zaciekle, niczym szersze? poluj?cy na ofiar?. Maj?c lepsze statki, z kompletem za?ogi, zbli?ali si? nieub?aganie, z ka?dym podmuchem wiatru coraz bardziej. Erec odwr?ci? si? i zlustrowa? horyzont. Dzi?ki zwiadowcom wiedzia?, ?e Volusia le?y za kt?rym? z kolejnych zakoli – jednak?e, w tempie, z jakim Imperium nadrabia?o dziel?c? ich odleg?o??, zastanawia? si?, czy jego niewielka flotylla dotrze na miejsce na czas. Zacz??o mu ?wita?, ?e w sytuacji, kiedy nie zd??? dop?yn?? do Volusii, b?d? zmuszeni zawr?ci? i stawi? op?r – a, zwa?ywszy na przyt?aczaj?c? przewag? liczebn? wroga – nie mogli odnie?? zwyci?stwa. Êîíåö îçíàêîìèòåëüíîãî ôðàãìåíòà. Òåêñò ïðåäîñòàâëåí ÎÎÎ «ËèòÐåñ». Ïðî÷èòàéòå ýòó êíèãó öåëèêîì, êóïèâ ïîëíóþ ëåãàëüíóþ âåðñèþ (https://www.litres.ru/pages/biblio_book/?art=43696215&lfrom=688855901) íà ËèòÐåñ. Áåçîïàñíî îïëàòèòü êíèãó ìîæíî áàíêîâñêîé êàðòîé Visa, MasterCard, Maestro, ñî ñ÷åòà ìîáèëüíîãî òåëåôîíà, ñ ïëàòåæíîãî òåðìèíàëà, â ñàëîíå ÌÒÑ èëè Ñâÿçíîé, ÷åðåç PayPal, WebMoney, ßíäåêñ.Äåíüãè, QIWI Êîøåëåê, áîíóñíûìè êàðòàìè èëè äðóãèì óäîáíûì Âàì ñïîñîáîì.
Íàø ëèòåðàòóðíûé æóðíàë Ëó÷øåå ìåñòî äëÿ ðàçìåùåíèÿ ñâîèõ ïðîèçâåäåíèé ìîëîäûìè àâòîðàìè, ïîýòàìè; äëÿ ðåàëèçàöèè ñâîèõ òâîð÷åñêèõ èäåé è äëÿ òîãî, ÷òîáû âàøè ïðîèçâåäåíèÿ ñòàëè ïîïóëÿðíûìè è ÷èòàåìûìè. Åñëè âû, íåèçâåñòíûé ñîâðåìåííûé ïîýò èëè çàèíòåðåñîâàííûé ÷èòàòåëü - Âàñ æä¸ò íàø ëèòåðàòóðíûé æóðíàë.