Íåäàâíî ÿ ïðîñíóëñÿ óòðîì òèõèì, À â ãîëîâå – íàñòîé÷èâàÿ ìûñëü: Îòíûíå äîëæåí ÿ ïèñàòü ñòèõè. È òàê íàïîëíèòü ñìûñëîì ñâîþ æèçíü! ß ïåðâûì äåëîì ê çåðêàëó ïîø¸ë, ×òîá óáåäèòüñÿ â âåðíîñòè ðåøåíüÿ. Âçãëÿä çàòóìàíåí.  ïðîôèëü – ïðÿì îðåë! Òèïè÷íûé âèä ïîýòà, áåç ñîìíåíüÿ. Òàê òùàòåëüíî òî÷èë êàðàíäàøè, Çàäóì÷èâî ñèäåë â êðàñèâîé ïîçå. Êîãäà äóøà

Ku?nia M?stwa

Ku?nia M?stwa Morgan Rice Kr?lowie I Czarnoksi??nicy #4 Przepe?niona akcj? powie?? z gatunku fantasy, kt?ra z pewno?ci? zadowoli zar?wno fan?w dotychczasowej tw?rczo?ci Morgan Rice, jak i entuzjast?w powie?ci takich jak The Inheritance Cycle Christophera Paolini.. Najnowsza powie?? Rice wci?gnie bez reszty wszystkich mi?o?nik?w literatury dla m?odzie?y. The Wanderer, A Literary Journal (dotyczy Powrotu Smok?w) Bestsellerowa seria, z ponad czterystoma pi?ciogwiazdkowymi recenzjami na Amazonie. KU?NIA M?STWA to czwarta cz??? bestsellerowej serii fantasy Morgan Rice, KR?LOWIE I CZARNOKSI??NICY (pierwsza cz???, POWR?T SMOK?W, jest do ?ci?gni?cia za darmo) ! W KU?NI M?STWA Kyra powoli wraca znad kraw?dzi ?mierci, uzdrowiona przez mi?o?? Kyla i tajemnicz? moc. Jego po?wi?cenie wskrzesza jej si?y, lecz cena tego jest wysoka. Gdy wreszcie udaje jej si? przekona? Alv?, by zdradzi? tajemnic? jej rodu, dowiaduje si? wszystkiego o swej matce. Otrzymawszy szans? na dotarcie do ?r?d?a swej mocy, musi dokona? wyboru: kontynuowa? szkolenie czy uda? si? na ratunek swemu ojcu, kt?ry osadzony w lochach stolicy, czeka na egzekucj?. Aidan, z Papugiem u swego boku, tak?e stara si? uratowa? ojca, uwi?zionego w pogr??onej w wojnie stolicy. W tym samym czasie Merk, zaskoczony swoim odkryciem, staje do walki przeciwko armii trolli. Gdy Wie?a Ur zostaje otoczona, razem z innymi Obserwatorami musi zrobi? wszystko, by ochroni? najcenniejsz? relikwi? swego narodu. Dierdre staje w obliczu ?mierci, gdy pot??na armia Pandezji przeprowadza inwazj? na Ur. Kiedy jej ukochane miasto wali si? w gruzy, ona musi zdecydowa?, czy uciec, czy zaryzykowa? ?ycie w heroicznym czynie. Alec tymczasem przemierza bezkresne wody ze swoim tajemniczym towarzyszem, ?egluj?c do miejsca, w kt?rym nigdy wcze?niej nie by?, do krainy bardziej nawet tajemniczej, od nieznajomego przy sterach. To tam ma pozna? swoje przeznaczenie i odkry? czym jest ostatnia nadzieja Escalonu. KU?NIA M?STWA przeniesie ci? do ?wiata rycerzy i wojownik?w, kr?l?w i namiestnik?w, honoru i m?stwa, magii, przeznaczenia, potwor?w i smok?w. To magiczna opowie?? o mi?o?ci i z?amanych sercach, oszustwach, ambicji i zdradzie. To powie?? fantasy w najlepszym wydaniu, kt?ra b?dzie ?y? w tobie jeszcze d?ugo po jej przeczytaniu, kt?ra wci?gnie ka?dego czytelnika, bez wzgl?du na jego p?e? czy wiek. Pi?ta cz??? serii KR?LOWIE I CZARNOKSI??NICY uka?e si? ju? wkr?tce. Dobra wiadomo?? dla wszystkich tych, kt?rzy po przeczytaniu ca?ej serii Kr?gu Czarnoksi??nika wci?? pragn? wi?cej. Ksi??ki Morgan Rice to zapowied? kolejnej genialnej serii fantasy, kt?ra zabiera nas w podr?? do ?wiata trolli i smok?w, m?stwa, honoru, odwagi, magii i wiary w swoje przeznaczenie. Morgan po raz kolejny uda?o si? stworzy? nietuzinkowych bohater?w, kt?rych dopingujemy na ka?dej stronie ksi??ki.. Obowi?zkowa pozycja w biblioteczce ka?dego mi?o?nika gatunku fantasy. Books and Movie Reviews, Roberto Mattos (dotyczy Powrotu Smok?w) Morgan Rice Ku?nia M?stwa (Ksi?ga 4 Kr?lowie I Czarnoksi??nicy) Morgan Rice Morgan Rice plasuje si? na samym szczycie listy USA Today najpopularniejszych autor?w powie?ci dla m?odzie?y. Morgan jest autork? bestsellerowego cyklu fantasy KR?G CZARNOKSI??NIKA, z?o?onego z siedemnastu ksi??ek; bestsellerowej serii WAMPIRZE DZIENNIKI, z?o?onej, do tej pory, z jedenastu ksi??ek; bestsellerowego cyklu thriller?w post-apokaliptycznych THE SURVIVAL TRILOGY, z?o?onego, do tej pory, z dw?ch ksi??ek; oraz najnowszej serii fantasy KR?LOWIE I CZARNOKSI??NICY, sk?adaj?cej si? z dw?ch cz??ci (kolejne w trakcie pisania). Powie?ci Morgan dost?pne s? w wersjach audio i drukowanej, w ponad 25 j?zykach. PRZEMIENIONA (Ksi?ga 1 cyklu Wampirzych Dziennik?w), ARENA ONE (Ksi?ga 1 cyklu Survival Trilogy), WYPRAWA BOHATER?W (Ksi?ga 1 cyklu Kr?g Czarnoksi??nika) oraz POWR?T SMOK?W (Ksi?ga 1 Kr?lowie i Czarnoksi??nicy) dost?pne s? nieodp?atnie. Morgan czeka na wiadomo?? od Ciebie. Odwied? jej stron? internetow? www.morganricebooks.com i do??cz do listy mailingowej, a otrzymasz bezp?atn? ksi??k?, darmowe prezenty, darmow? aplikacj? do pobrania i dost?p do najnowszych informacji. Do??cz do nas na Facebooku i Twitterze i pozosta? z nami w kontakcie! Wybrane recenzje Morgan Rice "Dobra wiadomo?? dla wszystkich tych, kt?rzy po przeczytaniu ca?ej serii KR?GU CZARNOKSI??NIKA wci?? pragn? wi?cej. POWR?T SMOK?W Morgan Rice to zapowied? kolejnej genialnej serii fantasy, kt?ra zabiera nas w podr?? do ?wiata trolli i smok?w, m?stwa, honoru, odwagi, magii i wiary w swoje przeznaczenie. Morgan po raz kolejny uda?o si? stworzy? nietuzinkowych bohater?w, kt?rych dopingujemy na ka?dej stronie ksi??ki. … Obowi?zkowa pozycja w biblioteczce ka?dego mi?o?nika gatunku fantasy."     --Books and Movie Reviews     Roberto Mattos "Powr?t Smok?w to ogromny sukces – od samego pocz?tku .... Rewelacyjna powie?? fantasy … Zaczyna si? tak, jak powinna – od opisu zmaga? jednej bohaterki, by potem, z ka?d? kolejn? stron?, wprowadza? nas coraz g??biej w ?wiat rycerzy, smok?w, magii, potwor?w i przeznaczenia. … W tej ksi??ce znajdziesz wszystko to, co potrzebne jest dobrej fantasy, od wojownik?w i bitew, po konfrontacj? z samym sob?… Szczeg?lnie polecana dla czytelnik?w, kt?rzy lubi? przygody m?odych, zdeterminowanych i wiarygodnych bohater?w."     --Midwest Book Review     D. Donovan, eBook Reviewer “Przepe?niona akcj? powie?? z gatunku fantasy, kt?ra z pewno?ci? zadowoli zar?wno fan?w dotychczasowej tw?rczo?ci Morgan Rice, jak i entuzjast?w powie?ci takich jak The Inheritance Cycle Christophera Paolini.... Najnowsza powie?? Rice wci?gnie bez reszty wszystkich mi?o?nik?w literatury dla m?odzie?y.”     --The Wanderer,A Literary Journal (dotyczy Rise of the Dragons) “Porywaj?ca powie?? fantasy, w kt?rej fabu?? wplecione s? elementy tajemnicy i intrygi. Wyprawa Bohater?w opowiada o odwadze i ?yciowej misji, kt?rej realizacja prowadzi do rozwoju, dojrza?o?ci i doskona?o?ci… Dla tych, kt?rzy szukaj? ekscytuj?cej opowie?ci fantasy, pe?nej wyrazistych bohater?w, ?rodk?w przekazu i akcji. Ksi??ka w pi?kny spos?b opisuje dorastanie Thora i jego przemian? z narwanego ch?opca w m?odego m??czyzn?, kt?ry musi stawi? czo?a niebezpiecznym wyzwaniom… To zaledwie pocz?tek czego?, co zapowiada si? na cykl epickiej serii dla m?odzie?y.”     --Midwest Book Review (D. Donovan, eBook Reviewer) “KR?G CZARNOKSI??NIKA zawiera wszystkie elementy niezb?dne do osi?gni?cia natychmiastowego sukcesu: fabu??, zmowy i spiski, tajemnic?, dzielnych rycerzy, rozwijaj?ce si? bujnie zwi?zki uczuciowe i z?amane serca, podst?p i zdrad?. Zapewni rozrywk? na wiele godzin i zadowoli czytelnik?w w ka?dym wieku. Uwa?ana za obowi?zkow? pozycj? w biblioteczce ka?dego czytelnika fantasy.”     --Books and Movie Reviews, Roberto Mattos “Jest to pierwsza cz??? sagi fantasy „Kr?g Czarnoksi??nika” (obecnie z?o?onej z czternastu cz??ci), w kt?rej Rice przedstawia czytelnikom losy 14-letniego Thorgrina "Thora" McLeoda, kt?rego najwi?kszym marzeniem jest do??czenie do Srebrnego Legionu, elitarnego oddzia?u kr?lewskiej armii.... Pisarstwo Rice jest porz?dne, a przes?anie intryguj?ce.”     --Publishers Weekly Ksi??ki Morgan Rice KR?LOWIE I CZARNOKSI??NICY POWR?T SMOK?W (CZ??? #1) POWR?T WALECZNYCH (CZ??? #2) POT?GA HONORU (CZ??? #3) KU?NIA M?STWA (CZ??? #4) KR?G CZARNOKSI??NIKA WYPRAWA BOHATER?W (CZ??? 1) MARSZ W?ADC?W (CZ??? 2) LOS SMOK?W (CZ??? 3) ZEW HONORU (CZ??? 4) BLASK CHWA?Y (CZ??? 5) SZAR?A WALECZNYCH (CZ??? 6) RYTUA? MIECZY (CZ??? 7) OFIARA BRONI (CZ??? 8) NIEBO ZAKL?? (CZ??? 9) MORZE TARCZ (CZ??? 10) ?ELAZNE RZ?DY (CZ??? 11) KRAINA OGNIA (CZ??? 12) RZ?DY KR?LOWYCH (CZ??? 13) PRZYSI?GA BRACI (CZ??? 14) SEN ?MIERTELNIK?W  (CZ??? 15) POTYCZKI RYCERZY (CZ??? 16) ?MIERTELNA BITWA (CZ??? 17) THE SURVIVAL TRILOGY ARENA ONE: SLAVERSUNNERS (CZ??? #1) ARENA TWO (CZ??? #2) WAMPIRZYCH DZIENNIK?W PRZEMIENIONA (CZ??? 1) KOCHANY (CZ??? 2) ZDRADZONA (CZ??? 3) PRZEZNACZONA (CZ??? 4) PO??DANA (CZ??? 5 ZAR?CZONA (CZ??? 6) ZA?LUBIONA (CZ??? 7) ODNALEZIONA (CZ??? 8) WSKRZESZONA (CZ??? 9) UPRAGNIONA (CZ??? 10) NAZNACZONA (CZ??? 11) S?uchaj serii KR?LOWIE I CZARNOKSI??NICY na audiobooku! Chcesz dosta? ksi??ki za darmo? Do??cz do listy mailingowej Morgan Rice, a otrzymasz 4 bezp?atne ksi??ki, 2 darmowe mapy, 1 darmow? aplikacj? i ekskluzywne upominki. Zarejestruj si? na stronie: www.morganricebooks.com Copyright © 2015 Morgan Rice Wszelkie prawa zastrze?one. Poza wyj?tkami dopuszczonymi na mocy ameryka?skiej ustawy o prawie autorskim z 1976 roku, ?adna cz??? tej publikacji nie mo?e by? powielana, rozpowszechniana, ani przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek spos?b, ani przechowywana w bazie danych lub systemie wyszukiwania informacji bez wcze?niejszej zgody autora. Niniejszy e-book przeznaczony jest wy??cznie do u?ytku osobistego. Niniejszy e-book nie mo?e by? odsprzedany lub odst?piony innej osobie. Je?li chcesz podzieli? si? t? ksi??k? z inn? osob?, nale?y zakupi? dodatkowy egzemplarz dla ka?dego odbiorcy. Je?li czytasz t? ksi??k?, cho? jej nie zakupi?e?, lub nie zosta?a ona zakupiona dla ciebie, powiniene? j? zwr?ci? i kupi? w?asn? kopi?. Dzi?kujemy za poszanowanie ci??kiej pracy autora. Niniejsza ksi??ka jest utworem literackim. Wszystkie nazwy, postacie, miejsca i zdarzenia s? wytworem wyobra?ni autorki i s? fikcyjne. Wszelkie podobie?stwo do imion czy cech prawdziwych os?b jest ca?kowicie przypadkowe i niezamierzone. Jacket image Copyright St. Nick © Shutterstock.com "M?stwo ma wi?kszy sw?j udzia?, ani?eli liczebno??"     Flavius Vegetius Renatus     (IV wiek) ROZDZIA? PIERWSZY Drzwi celi zatrzasn??y si?, a Duncan otworzy? oczy, cho? zaraz tego po?a?owa?. G?owa pulsowa?a mu bole?nie, jednego oka nie by? w stanie otworzy?, trudno by?o mu otrz?sn?? si? z g??bokiego snu. Ostry b?l przeszy? jego sprawne oko, gdy opar? si? o zimn?, tward? powierzchni?. Kamie?. Le?a? na zimnej, zawilg?ej, kamiennej pod?odze. Spr?bowa? si? podnie??, jednak poczu? op?r i us?ysza? brz?k, gdy tylko poruszy? r?koma i nogami. No tak, ?a?cuchy. By? w lochu. By? wi??niem. Otworzy? oczy szerzej na d?wi?k miarowego stukotu obcas?w, d?wi?cz?cego gdzie? w ciemno?ci. Stara? si? zorientowa? sk?d dochodzi. By?o ciemno, kamienne ?ciany by?y ledwo o?wietlone migaj?cymi w oddali pochodniami i w?skim promieniem s?onecznego ?wiat?a, kt?re wpada?o przez okienko znajduj?ce si? zbyt wysoko, by je dostrzec. Blade ?wiat?o s?czy?o si? z g?ry prostym, samotnym promieniem, jakby z innego, odleg?ego ?wiata. W oddali s?ysza? kapanie wody i szuranie but?w, by? nawet w stanie dostrzec kra?ce swojej celi. By?a olbrzymia, jej kamienne ?ciany sklepia?y si? ku g?rze, tworz?c mas? zakamark?w, kt?re nikn??y w mroku. Wiedzia? gdzie si? znajduje z dawnych lat sp?dzonych w stolicy: w pa?acowym lochu. To tutaj zamykano najgorszych zbrodniarzy kr?lestwa, jego najwi?kszych wrog?w, by gnili tu po kraniec swych dni – lub czekali na egzekucj?. Sam, s?u??c u starego Kr?la, dzia?aj?c w jego imieniu, wtr?ci? tu wiele os?b. Z tego miejsca, jak doskonale wiedzia?, nikt ju? nie wychodzi?. Stara? si? poruszy?, jednak kajdany trzyma?y go w miejscu, wrzynaj?c si? w jego poobijane i skrwawione nadgarstki i stopy, kt?re zreszt? doskwiera?y mu najmniej. Ca?e cia?o pulsowa?o mu b?lem tak og?uszaj?cym, ?e ledwie by? w stanie doj??, co boli go najbardziej. Czu? jakby spad?o na niego tysi?c kij?w, jakby przegalopowa?a po nim armia koni. Bola?o przy ka?dym oddechu, potrz?sn?? g?ow?, staraj?c si? odp?dzi? to uczucie. Bez skutku. Gdy zamkn?? powieki i obliza? spierzchni?te usta, przed oczyma stan??y mu obrazy ostatnich zdarze?. Zasadzka. Czy to zdarzy?o si? wczoraj? Mo?e tydzie? temu? Nie by? w stanie powiedzie?. Zosta? zdradzony, otoczony, zwabiony fa?szywymi obietnicami zawarcia uk?adu. Zaufa? Tarnisowi, kt?ry tak?e zosta? zabity na jego oczach. Przypomnia? sobie swoich ludzi, rzucaj?cych bro? na jego rozkaz; przypomnia? sobie jak go schwycili; co gorsza, przypomnia? sobie jak zamordowali jego syn?w. Kr?ci? g?ow? raz po raz, ?kaj?c w udr?ce, staraj?c si? bezskutecznie wymaza? te obrazy z umys?u. Siedzia? z g?ow? w d?oniach, z ?okciami na kolanach i tylko j?cza? na sam? my?l. Jak m?g? by? tak g?upi? Kavos ostrzega? go, on za? nie pos?ucha? jego rad, zag?usza? je naiwny optymizm. My?la?, ?e tym razem b?dzie inaczej, ?e m?g? zaufa? szlachcie. I poprowadzi? swych ludzi w pu?apk?, w sam ?rodek gniazda ?mij. To wyrzuca? sobie najstraszliwiej, bardziej ni? by? w stanie wyrazi? s?owami. Jedyne, czego ?a?owa?, to ?e nadal by? ?ywy, ?e nie umar? tam razem ze swymi synami, z wszystkimi lud?mi, kt?rych zawi?d?. Kroki s?ycha? by?o bli?ej, wi?c Duncan podni?s? g?ow? i zmru?y? oczy, pr?buj?c dostrzec co? w ciemno?ci. Z mroku wy?oni?a si? sylwetka m??czyzny blokuj?ca promie? ?wiat?a i powoli zbli?y?a si? na odleg?o?? wyci?gni?cia r?ki. Duncan wreszcie dostrzeg? jego twarz i a? wzdrygn?? si?, gdy j? rozpozna?. M??czyzna nosi? charakterystyczny ubi?r arystokraty, jego twarz mia?a napuszony wyraz, ten sam z kt?rym b?aga? Duncana o koron?, gdy stara? si? po raz pierwszy zdradzi? swego ojca. Enis. Syn Tarnisa. Kl?kn?? przy nim na jednym kolanie z pysznym, zwyci?skim u?miechem na ustach, prezentuj?c charakterystyczn?, d?ug?, pionow? blizn? na uchu, gdy mierzy? go swoimi rozbieganymi, pustymi oczyma. Duncana poczu? jak zalewa go fala obrzydzenia i pal?ca ch?? zemsty. Zacisn?? pi??ci, chc?c rzuci? si? na m?odzie?ca, rozedrze? go na strz?py w?asnymi r?koma. To on by? odpowiedzialny za ?mier? jego syn?w, za niewol? jego ludzi. Jedynie kajdany ratowa?y go w tej chwili od niechybnej ?mierci. – ?elazo czyni cz?owieka tak bezsilnym – stwierdzi? Enis z u?miechem – Przecie? kl?cz? tu, zaraz obok, a nie jeste? w stanie mnie tkn??. Duncan odpowiedzia? mu w?ciek?ym spojrzeniem, chcia? si? odezwa?, jednak by? zbyt wyczerpany, by wydusi? cho? s?owo. Gard?o mia? zbyt suche, wargi zbyt spierzchni?te, musia? oszcz?dza? si?y. Zastanawia? si?, ile czasu up?yn??o odk?d ostatni raz mia? wod? w ustach, jak d?ugo by? ju? tu zamkni?ty. Z drugiej strony ten szczur nie zas?ugiwa? na jego wysi?ek. Przyszed? tu z konkretnego powodu, widocznie czego? potrzebowa?. Duncan jednak nie robi? sobie nadziei: wiedzia?, ?e cokolwiek by to nie by?o, jego i tak wkr?tce po?l? go na szafot. Zreszt? tego w?a?nie chcia?. Wraz ze ?mierci? syn?w i uwi?zieniem jego ludzi ?ycie straci?o dla niego warto??, w ?aden inny spos?b nie by? w stanie uciec od przyt?aczaj?cej winy. – Ciekaw jestem – powiedzia? Enis g?osem wprawnego oszusta – jakie to uczucie? Jak to jest wiedzie?, ?e zdradzi?o si? wszystkich swoich bliskich, wszystkich, kt?rzy ci zaufali? Duncan poczu?, jak zn?w rozpala go gniew. Nie by? w stanie d?u?ej milcze?, jakim? sposobem przywo?a? wystarczaj?co si?, by si? odezwa?. – Nikogo nie zdradzi?em – uda?o mu si? wydusi? g??bokim, schryp?ym g?osem. – Czy?by? – odrzek? mu Enis, wygl?da? jakby bawi?a go ta rozmowa – Przecie? zaufali ci. A ty poprowadzi?e? ich prosto w pu?apk?. Odebra?e? im ostatni? rzecz, kt?r? mieli: ich dum? i honor. Duncan sapa? w?ciekle z ka?dym oddechem. – Nie – odpowiedzia? wreszcie po d?ugiej, ci??kiej ciszy – To ty odebra?e? im wszystko. Ja tylko zaufa?em twojemu ojcu, tak jak on zaufa? tobie. – Zaufanie – roze?mia? si? Enis – co za naiwny pomys?. Czy?by? naprawd? ryzykowa? ?ycie swoich ludzi tylko na podstawie tego, ?e komu? zaufa?e?? Roze?mia? si? znowu na widok w?ciekaj?cego si? Duncana. – Prawdziwy przyw?dca nie mo?e pozwoli? sobie tak po prostu komu? ufa? – ci?gn?? dalej – Przyw?dca musi w?tpi?. Takie jest jego zadanie, by? sceptycznym dla dobra swoich ludzi. Wojskowy dow?dca musi ochroni? swoich ludzi od ?mierci w boju – tak jak prawdziwy przyw?dca musi ochroni? ich od zdrady. ?aden z ciebie przyw?dca. Zawiod?e? ich wszystkich. Duncan wzi?? g??boki oddech. Nie by? w stanie odp?dzi? od siebie my?li, ?e Enis ma racj?, jakkolwiek trudno by?o mu to przyzna?. Zawi?d? swoich ludzi i by?o to najgorsze, co kiedykolwiek w ?yciu czu?. – To dlatego tu przyszed?e?? – powiedzia? wreszcie – By pyszni? si? swoim podst?pem? Ch?opak wykrzywi? si? szpetnym, z?ym u?miechem. – Teraz jeste? moim poddanym – odrzek? – A ja jestem twoim Kr?lem. Chodz? gdzie mi si? podoba, kiedy tylko chc?, z dowolnego powodu, lub nawet bez powodu. Mo?e po prostu sprawia mi przyjemno?? patrzy? jak gnijesz w tym lochu, zupe?nie z?amany. Duncan wzi?? kilka bolesnych oddech?w, ledwie by? w stanie kontrolowa? sw?j gniew. Chcia? zrobi? krzywd? temu cz?owiekowi bardziej ni? komukolwiek w swoim ?yciu. – Powiedz mi w zamian – powiedzia?, chc?c odegra? si? na nim – Jak to jest zamordowa? w?asnego ojca? Spojrzenie Enisa stwardnia?o. – Nawet nie w po?owie tak dobrze, jak widzie? ciebie dyndaj?cego na szubienicy – odpar?. – Wi?c wydaj rozkaz, na co czekasz? – powiedzia? Duncan, naprawd? tego chcia?. Lecz Enis tylko u?miechn?? si? i potrz?sn?? g?ow?. – To by?oby zbyt proste – odpowiedzia? – Chce jeszcze ogl?da? twoje m?ki. Chc?, by? najpierw zobaczy?, co stanie si? z twoj? ukochan? ojczyzn?. Twoi synowie nie ?yj?. Twoi oficerowie r?wnie?. Anvin, Durge i wszyscy twoi ludzie polegli przy Bramie Po?udniowej. Miliony Pandezjan zn?w najecha?o nasze ziemie. Serce Duncana zamar?o na te s?owa. Stara? si? my?le?, ?e to wszystko k?amstwa, jednak czu?, ?e m?wi prawd?. Czu?, jakby z ka?dym s?owem zapada? si? coraz ni?ej pod ziemi?. – Wszyscy twoi ludzie trafili do loch?w, a Ur ostrzeliwane jest z morza. Widzisz wi?c, wszystkie twoje starania obr?ci?y si? wniwecz. Escalon jest w znacznie gorszej pozycji ni? wcze?niej, i to wy??cznie twoja wina. Duncanem wstrz?sn?? gniew. – Jak s?dzisz – spyta? – ile czasu minie zanim ci oprawcy zwr?c? si? przeciwko tobie? Naprawd? s?dzisz, ?e ciebie to minie, ?e nie dotknie ci? gniew Pandezji? ?e pozwol? ci pozosta? Kr?lem? Rz?dzi? tak, jak rz?dzi? tw?j ojciec? Enis u?miechn?? si? szeroko i pewnie. – Wiem, ?e tak w?a?nie b?dzie – powiedzia?. Pochyli? si? tak blisko, ?e Duncan poczu? jego nie?wie?y oddech. – Bo widzisz, z?o?y?em im ofert?. Ofert? tak wyj?tkow?, ?e moja w?adza jest ju? pewna, ofert?, kt?rej nie mog? pozwoli? sobie odrzuci?. Duncan nie wa?y? si? nawet spyta? co to za oferta, jednak Enis tylko u?miechn?? si? szeroko i zbli?y? jeszcze bardziej. – Oferowa?em im twoj? c?rk? – wyszepta?. Oczy Duncana zrobi?y si? wielkie niczym spodki. – Naprawd? s?dzi?e?, ?e b?dziesz w stanie ukry? j? przede mn?? – Enis ci?gn?? dalej – Z ka?d? chwil? Pandezjanie coraz bardziej si? do niej zbli?aj?. I ten dar sprawi, ?e moje miejsce u w?adzy b?dzie pewne. Kajdany szcz?kn??y, metaliczny d?wi?k odbi? si? echem po ?cianach lochu, gdy Duncan szarpa? si? z ca?ej si?y, chc?c wyrwa? si? i rzuci? na Enisa, zalany fal? rozpaczy wi?ksz?, ni? by? w stanie wytrzyma?. – Dlaczego tu przyszed?e?? – spyta? wreszcie z?amanym g?osem, nagle czuj?c si? niczym starzec – Czego ode mnie chcesz? Enis skrzywi? si? w u?miechu. Zamilk? na d?u?sz? chwil?, po czym wreszcie westchn??. – M?j ojciec musia? chcie? czego? od ciebie – powiedzia? wolno – Przecie? nie wezwa?by ci?, nie negocjowa?by dla ciebie pokoju nie chc?c nic w zamian. Zaoferowa? ci wspania?e zwyci?stwo nad Pandezjanami – jednak w zamian musia? o co? poprosi?. O co? Czego od ciebie chcia?? Jaki sekret ukrywa?? Duncan odpowiedzia? spokojnym spojrzeniem, nic ju? go nie obchodzi?o. – Rzeczywi?cie, tw?j ojciec poprosi? mnie o co? – powiedzia? m?ciwie – Jego pro?ba by?a honorowa i wielkoduszna. I tylko mnie by? w stanie powierzy? ten sekret. Mnie, nie swojemu synowi. Teraz ju? wiem dlaczego. Enis skrzywi? si? i zaczerwieni?. – Je?li moi ludzie oddali za co? ?ycie – Duncan ci?gn?? dalej – to w?a?nie za honor i lojalno??, kt?rej nie mam zamiaru zbruka?. Co oznacza, ?e nigdy nie poznasz tego sekretu. Enis obla? si? purpur?, Duncanowi sprawi?o przyjemno?? ogl?da? go w gniewie. – Naprawd? b?dziesz strzeg? sekret?w mojego ojca, cz?owieka, kt?ry zdradzi? ciebie i wszystkich twoich ludzi? – To ty mnie zdradzi?e? – poprawi? go Duncan – nie on. On by? dobrym cz?owiekiem, kt?remu zdarzy? si? wielki b??d. Jednak ty jeste? niczym. Ledwie cieniem swojego ojca. Enis skrzywi? si?. Powoli podni?s? si? na nogi, pochyli? nad Duncanem i splun?? obok. – Sprawi?, ?e powiesz mi co chc? – stwierdzi? – Co, lub kogo, stara? si? ukry?. Je?li tak uczynisz, oka?? ci ?ask? i puszcz? ci? wolno. Je?li tego nie zrobisz, nie tylko osobi?cie zaprowadz? ci? na szubienic?, ale sprawi? te?, ?e b?dziesz umiera? w najstraszliwszych m?czarniach . Wyb?r nale?y do ciebie, nie unikniesz go. Zastan?w si? dobrze, Duncanie. Po tych s?owach odwr?ci? si?, by odej??, jednak Duncan krzykn?? za nim. – Mo?esz pozna? moj? odpowied? od razu – odrzek?. Enis odwr?ci? si? z grymasem satysfakcji na twarzy. – Wybieram ?mier? – odpowiedzia?, i po raz pierwszy uda?o mu si? u?miechn?? – To niewielka cena za honor. ROZDZIA? DRUGI Dierdre otar?a pot z czo?a, pochylaj?c si? nad swoim kowad?em, by nagle podskoczy?, gdy uderzy? j? d?wi?k g?o?ny niczym grzmot. By? to wyj?tkowy odg?os, kt?ry sprawi?, ?e drgn?? ka?dy nerw w jej ciele, d?wi?k g?o?niejszy ni? stukot wszystkich m?ot?w o kowad?a. Ludzie wok?? niej tak?e przerwali prac?, od?o?yli niedoko?czone bronie i spojrzeli po sobie zdumieni. Odg?os zad?wi?cza? znowu, niczym trzask b?yskawicy, ca?kiem jakby ziemia otwiera?a si? pod ich stopami. I znowu. Wreszcie zorientowa?a si? co to: ?elazne dzwony. Bi?y raz po raz, id?c echem przez ca?e miasto, wzbudzaj?c uk?ucia strachu w jej sercu z ka?dym uderzeniem. Bi?y na alarm, ostrzega?y przed zagro?eniem. Wzywa?y do walki. Nagle ca?y lud Ur skoczy? na nogi od swoich sto??w, wszyscy ruszyli do wyj?cia, chc?c zobaczy? co si? dzieje. Dierdre bieg?a na przedzie, do??czy?y do niej jej dziewczyny oraz Marco z przyjaci??mi, wszyscy wypadli na zewn?trz, na ulice, gdzie k??bili si? ju? zaniepokojeni mieszka?cy; ludzie spieszyli w stron? kana??w, by widzie? wszystko lepiej. Ona rozgl?da?a si? wok??, s?dzi?a, ?e taki alarm mo?e oznacza? wszystko, spodziewa?a si? zobaczy? swoje miasto pe?ne statk?w i ?o?nierzy. Jednak nic takiego nie zobaczy?a. Nic nie rozumiej?c, skierowa?a si? w stron? olbrzymich wie? stra?niczych stoj?cych na brzegu Morza Smutku, by zobaczy?, czy wida? co? z wysoka. – Dierdre! Us?yszawszy swoje imi? odwr?ci?a si?, by zobaczy? swojego ojca wraz z jego dru?yn?, oni te? biegli w stron? wie?, te? chcieli wyjrze? w morze. Wszystkie cztery wie?e bi?y dziko na alarm; nic podobnego nigdy wcze?niej jeszcze si? nie wydarzy?o, mo?na by?o pomy?le?, ?e ?mier? we w?asnej osobie przybywa do miasta. Do??czy?a wreszcie do ojca, pobiegli razem kr?tymi uliczkami, i skoczyli na kamienne schody, by wreszcie dotrze? na szczyt mur?w miejskich nad brzegiem morza. Zatrzyma?a si? tam bez ruchu, og?uszona widokiem, kt?ry rozci?ga? si? przed ni?. Wydawa?o jej si? przez chwil?, ?e ?ni najgorszy koszmar swojego ?ycia, co?, czego nigdy nie chcia?aby zobaczy? na jawie: ca?e morze, po sam horyzont, pe?ne by?o czerni. Czarne okr?ty Pandezji p?yn??y tak blisko siebie, ?e ledwie wida? by?o wod?, wydawa?y si? zas?ania? ca?y ?wiat. Co gorsza, wszystkie zdawa?y si? kierowa? jedn? wol?, wszystkie p?yn??y w stron? jej miasta. Sta?a zupe?nie sparali?owana, spogl?daj?c w oczy nadchodz?cej ?mierci. Nie by?o sposobu, w kt?ry mogliby obroni? si? przed flot? tych rozmiar?w, na pewno nie kilkoma ?a?cuchami, nie przy u?yciu kilku mieczy. Gdy pierwsze statki dotr? do kana??w by? mo?e uda si? st?oczy? je w ciasnej przestrzeni, mo?e uda si? troch? op??ni? inwazj?. Mo?e nawet zabij? kilkuset, a nawet tysi?ce ?o?nierzy. Lecz na pewno nie miliony, kt?re widzia?a przed sob?. Poczu?a nagle jakby jej serce p?ka?o w p??, gdy odwr?ci?a si? i zobaczy?a na twarzach jej ojca i jego ?o?nierzy taki sam wyraz cichej paniki. Ojciec stara? si? zachowa? m??n? postaw? przed swoimi lud?mi, jednak ona zna?a go zbyt dobrze. By?a w stanie dostrzec b?ysk pora?ki w jego oczach, widzia?a jak ga?nie w nich ?wiat?o nadziei. Wszyscy zdawali si? rozumie?, ?e patrz? na swoj? ?mier?, na koniec ich wielkiego, starego miasta. Obok niej sta? Marco z przyjaci??mi, oni tak?e zdj?ci byli przera?eniem, jednak trzymali si? m??nie, ?aden z nich, trzeba by?o przyzna?, nie zwr?ci? si? do ucieczki. Rozejrza?a si? w?r?d morza twarzy w poszukiwaniu Aleca, jednak ku jej zdziwieniu nie mog?a go nigdzie dojrze?. Zastanawia?a si? gdzie m?g? si? podzia?. Niemo?liwe, by wybra? ucieczk?. Nadal sta?a niewzruszenie, zaciskaj?c tylko d?o? na mieczu. Wiedzia?a, ?e koniec jest bliski – nie zdawa?a sobie tylko sprawy, ?e czai si? tu? za rogiem. Nie mia?a jednak zamiaru ucieka?, ju? nigdy wi?cej. Nagle ojciec zwr?ci? si? do niej i z?apa? j? za ramiona w po?piechu. – Musisz opu?ci? miasto – za??da?. Dierdre zobaczy?a w jego oczach ojcowsk? mi?o??, mocno j? to wzruszy?o. – Moi ludzie pos?u?? ci jako eskorta – doda? – Pomog? ci uciec st?d jak najdalej. No ju?! Jedyne, co mo?esz zrobi?, to pami?ta? o mnie. Dierdre otar?a ?z?, kt?ra sp?yn??a jej po policzku na widok tak mocnego uczucia w oczach jej ojca. Jednak potrz?sn??a g?ow? i str?ci?a jego r?k? ze swojego ramienia. – Nie, ojcze – powiedzia?a – to tak?e moje miasto, umr? tu przy twoim– Zanim by?a w stanie doko?czy? zdanie, powietrze rozdar?a olbrzymia eksplozja. W pierwszej chwili nie wiedzia?a, co si? dzieje, my?la?a, ?e to kolejne dzwony, po chwili jednak zorientowa?a si? – to ostrza? artylerii. I to nie z jednego dzia?a, a ca?ych setek. Sam podmuch eksplozji wytr?ci? Dierdre z r?wnowagi, rozdzieraj?c powietrze z tak? si??, ?e poczu?a jakby mia?y p?kn?? jej b?benki w uszach. Po chwili us?ysza?a wysoki wizg kul armatnich i gdy tylko wyjrza?a w morze, poczu?a jak zalewa j? fala paniki. Na niebie zobaczy?a setki olbrzymich kul armatnich, wielkich niczym kot?y, lecia?y wysokim ?ukiem, kieruj?c si? prosto na jej ukochane miasto. Po chwili us?ysza?a jeszcze straszliwszy d?wi?k: odg?os metalu krusz?cego kamie?. Powietrzem wstrz?sa?a jedna eksplozja za drug?. Dierdre potkn??a si? i upad?a, widz?c jak wspania?e budynki Ur, cuda architektury stoj?ce tu od tysi?cy lat, sypi? si? wok?? niczym domki z kart. Kamienne budynki o murach grubych na trzy metry, ko?cio?y, wie?e stra?nicze, fortyfikacje, blanki – wszystko wok??, ku jej przera?eniu, roztrzaskiwane by?o w proch przez armatnie kule. Na jej oczach rozsypywa?y si? w py?. Zobaczy?a prawdziw? lawin? gruzu, gdy jeden budynek po drugim wali? si? na ziemi?. Widok by? przera?aj?cy. Tocz?c si? po ziemi Dierdre ujrza?a jak trzydziestometrowa wie?a obok zaczyna si? przewraca?. Nic nie mog?a poradzi?, tylko patrze? bezsilnie jak setki ludzi z krzykiem przera?enia na ustach zostaj? zmia?d?one pod ci??arem upadaj?cego na nich kamiennego muru. Chwil? potem rozleg?a si? kolejna eksplozja. I jeszcze jedna. I jeszcze. Wsz?dzie wok?? coraz wi?cej budynk?w pada?o pod naporem eksplozji, tysi?ce ludzi w jednej chwili traci?o ?ycie w deszczu py?u i od?amk?w. Przez miasto niczym kamienie po wodzie przeskakiwa?y masywne g?azy, za? budowle obala?y jedna drug?, by po chwili roztrzaska? si? o ziemi?. A kule armatnie nie przestawa?y si? sypa?, rozrywa?y jeden wspania?y budynek po drugim, obraca?y to pe?ne majestatu miasto w ?a?osn? kup? gruzu. Dierdre wreszcie uda?o si? podnie?? na nogi. Rozejrza?a si? wok?? og?uszona, dzwoni?o jej w uszach; pomi?dzy k??bami py?u dostrzeg?a ulice wype?nione trupami i ka?u?ami krwi, jak gdyby w mgnieniu oka ca?e miasto zosta?o wyci?te w pie?. Spojrza?a wreszcie w morze i zobaczy?a kolejn? grup? tysi?cy statk?w, tylko czekaj?cych, by zaatakowa?. Zorientowa?a si?, ?e wszystkie ich plany by?y po prostu ?mieszne. Ur zosta?o zniszczone, a statki nawet nie przybi?y do brzegu. Jak niby maj? teraz u?y? ca?ej tej broni, tych wszystkich kolczastych ?a?cuch?w? Gdzie? z boku us?ysza?a j?ki, spojrza?a tam, by zobaczy? jednego z m??nych woj?w jej ojca, cz?owieka, kt?rego wspomina?a czule; teraz le?a? konaj?cy, zmia?d?ony kup? gruzu, kt?ra z pewno?ci? przygniot?aby j?, gdyby nie potkn??a si? i nie upad?a. Chcia?a ruszy? mu na pomoc – jednak powietrze zatrz?s?o si? rykiem kolejnej salwy armat. I kolejnej. Zn?w us?ysza?a charakterystyczny ?wist, po czym jeszcze wi?cej eksplozji, kolejnych kilka budynk?w zosta?o roztrzaskanych. Kopce gruz?w ros?y wsz?dzie wok??, umiera?o coraz wi?cej ludzi, a ona zn?w wyl?dowa?a na ziemi, zn?w ledwie unikn??a przygniecenia przez wal?cy si? fragment muru. Jednak wreszcie ostrza? ucich?, co pozwoli?o jej skoczy? na nogi. Morze zas?ania?a teraz barykada usypana z potrzaskanych mur?w, by?a jednak pewna, ?e Pandezjanie s? ju? blisko, pewno szykuj? si? do l?dowania, dlatego musieli zaprzesta? bombardowania. Ogromne chmury py?u wisia?y w powietrzu, sprawiaj?c, ?e wszystko wok?? pogr??y?o si? w z?owieszczej ciszy, przerywanej jedynie j?kami umieraj?cych, dochodz?cymi j? z ka?dej strony. Spojrza?a w bok, by zobaczy? Marco, kt?ry ?kaj?c z emocji pr?bowa? wyszarpn?? spod kamieni cia?o jednego ze swych przyjaci??. Jeden rzut oka wystarczy? jej, by upewni? si?, ?e ch?opak nie ?yje, zmia?d?ony pod osuni?t? ?cian? czego?, co jeszcze przed chwil? by?o ?wi?tyni?. Odwr?ci?a si?, przypomniawszy sobie swoje dziewczyny, prawdziwym szokiem by?o dla niej zobaczy? kilka z nich tak?e pogrzebanych pod gruzami. Jednak trzem uda?o si? prze?y?, teraz bezskutecznie pr?bowa?y ocali? reszt?. Od strony pla?y doszed? ich bojowy krzyk pandezyjskiej piechoty, nacierali w?a?nie na Ur. Dierdre jeszcze raz pomy?la?a o pomy?le swego ojca, wiedzia?a, ?e jego ludzie nadal mogli pom?c jej wymkn?? si? st?d. Wiedzia?a te?, ?e zosta? tutaj znaczy umrze? – jednak tego w?a?nie chcia?a. Nie mia?a zamiaru ucieka?. Zaraz obok z gruzu podni?s? si? jej ojciec, na jego czole widnia?o paskudne rozci?cie, chwyci? tylko za miecz i poprowadzi? swych ludzi do ataku przez kupy gruzu. Zorientowa?a si?, ?e w?a?nie rusza na spotkanie wroga. Czeka?a ich walka wr?cz, setki ?o?nierzy bieg?o za jego przyw?dztwem bez cienia strachu, co jej serce po brzegi nape?nia?o dum?. Ona tak?e ruszy?a w ich ?lady, wyci?gn??a miecz i zacz??a wspina? si? na potrzaskane kamienie, gotowa rami? w rami? stan?? z nimi do walki. Gdy jednak wdrapa?a si? na g?r?, widok zatrzyma? j? w miejscu: na pla?y g?sto by?o od tysi?cy pandezyjskich ?o?nierzy w ???to-niebieskich zbrojach, wszyscy biegli w stron? pag?rk?w usypanych z gruzu. Wygl?dali na ?wietnie wyszkolonych, doskonale uzbrojonych i wypocz?tych – nie jak ludzie jej ojca, kt?rych nie by?o wi?cej jak kilka setek, uzbrojeni byli s?abo, w dodatku byli ju? poranieni. Wiedzia?a doskonale, ?e nie czeka ich nic wi?cej jak rze?. Jednak jej ojciec nie zawaha? si? nawet na chwil?. W tym momencie by?a z niego bardziej dumna, ni? kiedykolwiek wcze?niej. Sta? m??nie, zebrawszy wok?? swoich ludzi, wszyscy gotowi byli rzuci? si? w d?? na spotkanie wroga, nawet je?li na pewn? ?mier?. Dla niej by?o to uciele?nieniem honoru i m?stwa. W ostatniej chwili, zanim ruszy? przed siebie, odwr?ci? si? jeszcze i spojrza? na ni? oczyma pe?nymi mi?o?ci. Po?egnalne spojrzenie, jakby wiedzia? doskonale, ?e ju? wi?cej jej nie zobaczy. Dierdre by?a zbita z tropu – w r?ce mia?a miecz, gotowa?a si?, by razem z nim ruszy? do boju. Dlaczego mieliby si? ?egna?, b?d? razem te kilka ostatnich chwil. Nagle jednak poczu?a, ?e z ty?u ?api? j? silne r?ce i unosz? do g?ry. Gdy odwr?ci?a g?ow? zobaczy?a, ?e trzyma j? dw?ch zaufanych oficer?w ojca. Oddzia? ich ?o?nierzy z?apa? tak?e trzy pozosta?e przy ?yciu dziewczyny, Marco oraz jego przyjaci??. Stara?a si? wyswobodzi?, krzycza?a, jednak wszystko na nic. – Pu??cie mnie! – wrzasn??a. Oni jednak zignorowali jej protesty i odci?gn?li j? na bok, taki musieli otrzyma? rozkaz. Jej ojciec mign?? jej przed oczyma ostatni raz, chwil? p??niej ruszy? ze swymi lud?mi w d??, na drug? stron? pag?rka z bojowym okrzykiem na ustach. – Ojcze! – wykrzykn??a znowu. Czu?a si? rozdarta w ?rodku. Dopiero co znalaz?a dla niego prawdziwy szacunek, prawdziw? mi?o??, a ju? mia? zosta? jej odebrany. Tak bardzo chcia?a do niego do??czy?. On jednak zdo?a? znikn?? jej ju? z oczu. Chwil? p??niej wrzucono j? na niewielk? ??dk?, ?o?nierze natychmiast zacz?li wios?owa? w g?r? kana?u, z dala od morza. ??dka kluczy?a raz za razem, ?migaj?c przez kana?y, kierowa?a si? do niewielkiego, ukrytego przej?cia w jednej z bram miejskich. Przed nimi otworzy? si? niski, kamienny ?uk, Dierdre zorientowa?a si? natychmiast dok?d si? kieruj?: do podziemnej rzeki. Tylko przep?yn? na drug? stron? muru, a wartki nurt poniesie ich daleko od miasta. Na powierzchni? wyjd? dopiero wiele kilometr?w st?d, zupe?nie bezpieczni, gdzie? na wsi. Wszystkie dziewcz?ta zwr?ci?y si? w jej stron?, jakby niepewne, co maj? robi?. Dierdre natychmiast zdecydowa?a. Udawa?a, ?e zgadza si? na wszystko, by one nie posz?y za ni?. Chcia?a, by uda?o im si? uciec, by by?y wolne od tego koszmaru. Wyczeka?a wi?c ostatni moment i chwil? przed tym, jak wp?yn?li do rzeki – wyskoczy?a w wody kana?u. Ku jej zaskoczeniu Marco zauwa?y? jej ruch i tak?e skoczy? za ni?. Tylko ich dwoje zosta?o z ty?u. – Dierdre! – krzykn?? jeden z ?o?nierzy jej ojca. Wszyscy rzucili si?, by j? z?apa? – jednak by?o ju? za p??no. Wyskoczy?a w doskona?ej chwili, ??dk? natychmiast porwa? pr?d, w mgnieniu oka byli ju? daleko. Dierdre i Marco odwr?cili si?, szybko podp?yn?li do porzuconej ?odzi i wskoczyli na pok?ad. Przez chwil? siedzieli bez ruchu, ociekaj?c wod? i patrz?c sobie w oczy, obydwoje dyszeli ci??ko ze zm?czenia. Jednak ona szybko zwr?ci?a si? z powrotem tam, sk?d przybyli, ku sercu Ur, gdzie zostawi?a ojca. Tam skieruje swe kroki, nigdzie indziej, nawet je?li oznacza? to b?dzie mia?o ?mier?. ROZDZIA? TRZECI Merk sta? przy wej?ciu do sekretnej komnaty, na najwy?szym pi?trze Wie?y Ur, u jego st?p le?a? martwy zdrajca, Pult, jednak dla niego liczy?o si? wy??cznie o?lepiaj?ce ?wiat?o, kt?re s?czy?o si? przez uchylone drzwi. Nie m?g? uwierzy? w to, co tam widzia?. Oto ona, ?wi?ta komnata, ukryta na najlepiej chronionym pi?trze, miejsce stworzone po to, by przechowywa? w nim i strzec Ognistego Miecza. Na drzwiach i kamiennych murach wrze?bione by?y insygnia tego reliktu. To w?a?nie tutaj chcia? w?ama? si? ten szpieg, by wykra?? naj?wi?tsz? relikwi? kr?lestwa. I gdyby nie Merk, kto wie, gdzie teraz by?by Miecz? Merk wszed? do kamiennej komnaty o g?adkich, okr?g?ych ?cianach i zmru?y? oczy, by w ?rodku dostrzec z?ot? platform?, pod kt?r? p?on??a pochodnia, nad ni? za? wisia? stalowy uchwyt, doskonale dopasowany do kszta?tu Miecza. Jednak im dok?adniej si? temu przygl?da?, tym czu? si? bardziej zdezorientowany. Uchwyt bowiem by? zupe?nie pusty. Ze zdziwienia a? zamruga?. Czy?by z?odziej zd??y? go ukra??? Nie, przecie? le?a? martwy u jego st?p. To mog?o oznacza? tylko jedno. Ta wie?a, ?wi?ta Wie?a Ur, by?a wy??cznie przyn?t?. Wszystko to – komnata, budynek – by?o jedn? wielk? mistyfikacj?. Ognistego Miecza nigdy tutaj nie by?o. Gdzie zatem m?g? by?? Merk sta? tam przera?ony, pr?buj?c zebra? my?li. Przypomnia? sobie wszystkie legendy otaczaj?ce ten przedmiot kultu. Wiedzia?, ?e mowa w nich by?a o dw?ch wie?ach, Wie?y Ur na p??nocno-zachodnim kra?cu kr?lestwa, i Wie?y Kos w jego po?udniowo-wschodniej cz??ci. Umieszczone po przeciwnych stronach kr?lestwa, stanowi?y dla siebie przeciwwag?. Wiedzia? doskonale, ?e tylko w jednej z nich m?g? znajdowa? si? ten skarb. Dot?d zawsze jednak my?la?, ?e to w?a?nie Wie?a Ur by?a t? w?a?ciw?. Wszyscy w kr?lestwie tak my?leli; wed?ug legend to tutaj znajdowa? si? Miecz, pielgrzymi obierali to w?a?nie miejsce za cel swych podr??y. W ko?cu Ur le?a?o na sta?ym l?dzie, stosunkowo blisko stolicy, tu? przy wielkim, staro?ytnym mie?cie. Kos natomiast znajdowa? si? na samym ko?cu Diabelskiego Palca, w zapomnianym przez ludzi miejscu, na zupe?nym odludziu. Tak, Miecz musia? by? w Kos. Powoli zacz??o do niego dociera?, ?e jest jedynym cz?owiekiem w ca?ym kr?lestwie, kt?ry zna? tajemnic?, wiedzia? gdzie znajduje si? Miecz. Nie mia? poj?cia, jakie inne tajemnice, jakie skarby, kryje w sobie Wie?a Ur, by? jednak pewien, ?e Ognistego Miecza tutaj nie ma. Czu? si? zagubiony. Dowiedzia? si? czego?, o czym nigdy nie powinien by? wiedzie?: ?e zar?wno on, jak i inni s?u??cy tu ?o?nierze, nie strzegli niczego warto?ciowego. ?aden Obserwator nie m?g? nigdy si? o tym dowiedzie? – niew?tpliwie os?abi?oby to ich morale. W ko?cu, kto chcia?by strzec pustej wie?y? Teraz, kiedy Merk pozna? prawd?, poczu? nieodparte pragnienie ucieczki z tego miejsca, udania si? do Kos, gdzie m?g?by chroni? prawdziwego Miecza. Po co mia?by tu zostawa? i pilnowa? pustych ?cian? By? prostym cz?owiekiem, najbardziej na ?wiecie nienawidzi? tajemnic i zagadek, a to wszystko przyprawi?o go o niema?y b?l g?owy i nastr?czy?o wi?cej pyta?, na kt?re nie mia? odpowiedzi. Kto jeszcze mo?e o tym wiedzie?? – zastanawia? si? – Obserwatorzy? Z pewno?ci? cz??? z nich musia?a zna? prawd?. Ale w takim razie jak znale?li w sobie si??, by przez ca?e ?ycie uczestniczy? w tej mistyfikacji? Czy to by?a cz??? ich praktyki? Ich ?wi?ty obowi?zek? Co powinien teraz pocz??? Nie m?g? przecie? powiedzie? innym. To by ich zabi?o. Co wi?cej, mogliby nawet mu nie uwierzy?, pomy?le?, ?e to on ukrad? Miecz. No i co ma zrobi? ze zw?okami tego zdrajcy? Czy ten cz?owiek dzia?a? sam, czy mo?e kto? mu pomaga?? Dlaczego w og?le chcia? go ukra??? Co mia?by z nim zrobi?? Sta? w komnacie, pr?buj?c zrozumie? to wszystko, gdy nagle z nat?oku my?li wyrwa? go og?uszaj?cy d?wi?k dzwon?w. By? tak nag?y, tak niespodziewany, ?e Merk przez chwil? zastanawia? si? sk?d pochodzi. Dopiero po chwili dotar?o do niego, ?e dzwonnica znajduje si? na szczycie wie?y, nie wi?cej jak metr nad jego g?ow?. Wibracje by?y tak silne, ?e ca?a pod?oga a? dr?a?a. Ten d?wi?k m?g? oznacza? tylko jedno: wojn?. We wszystkich zak?tkach wie?y wybuch?o zamieszanie. Zewsz?d dochodzi?y go odg?osy ci??kich but?w, jakby wszyscy dok?d? biegli. Musia? sprawdzi?, co si? dzieje; do swoich dylemat?w wr?ci p??niej. Merk przeci?gn?? cia?o z pomi?dzy drzwi i zatrzasn?? je za sob?. Wypad? na korytarz, gdzie zobaczy? dziesi?tki wojownik?w wbiegaj?cych po schodach, ka?dy z nich z mieczem w d?oni. Przez u?amek sekundy my?la?, ?e id? po niego, lecz gdy spojrza? w g?r?, zorientowa? si?, ?e wszyscy biegn? na dach. Do??czy? do nich i ju? po chwili wypad? na t?tni?ce biciem dzwon?w, zimne powietrze. Podbieg? do kraw?dzi wie?y i gdy tylko spojrza? przed siebie, jego serce zamar?o. W oddali, gdzie okiem si?gn??, ca?e Morze Smutku zas?ane by?o milionami czarnych ?aglowc?w, zmierzaj?cych ku Ur. Ich celem wydawa?a si? jednak by? nie wie?a, a miasto Ur, oddalone od nich o dzie? drogi. Nie ten atak by? zatem przyczyn? ca?ego zamieszania. Co zatem ni? by?o? Gdy obejrza? si? na reszt?, zobaczy?, ?e patrz? ju? w innym kierunku. Pod??y? wi?c za ich wzrokiem i natychmiast je dojrza?: hordy trolli wy?aniaj?ce si? z g?stwin lasu. Z ka?d? chwil? pojawia?o si? ich coraz wi?cej, jakby armii tej nie by?o ko?ca. Setki trolli rzuci?o si? do natarcia z przera?liwym rykiem. W wysoko uniesionych r?kach trzyma?y halabardy, a w oczach b?yska?a im ??dza krwi. Na czele bieg? ich przyw?dca, troll zwany Wezuwiuszem, z pokraczn? g?b? ca?? wymazan? we krwi. Ich celem by?a wie?a. Merk szybko zorientowa? si?, ?e to nie jeden z wielu atak?w trolli. Wydawa?o si? raczej jakby ca?y nar?d Mardy przedosta? si? do Escalonu. Ale jak uda?o im si? min?? P?omienie? – zastanawia? si?. Nie by?o cienia w?tpliwo?ci, ?e przyszli tu po Miecz. Co za ironia – pomy?la? Merk – przecie? miecza nawet tu nie by?o. Wie?a nie mia?a ?adnych szans na przetrwanie takiej inwazji. To by? ich koniec. Merk poczu? jak w jego oczy zagl?da ?mier?, gdy przygl?da? si?, jak otacza ich wroga armia. Zebrani wok?? niego wojownicy zaciskali d?onie na swych mieczach, przygotowuj?c si? do ostatecznej konfrontacji. – ?O?NIERZE – wrzasn?? Vicor, dow?dca Merka – ZAJMIJCIE POZYCJE! Wojownicy bezzw?ocznie wykonali rozkaz, ustawiaj?c si? na murach obronnych. Merk tak?e stan?? na kraw?dzi i jak inni chwyci? za ko?czan i ?uk. Nie posiada? si? z zadowolenia, gdy jedna z jego strza? trafi?a trolla prosto w pier?; by? jednak zaskoczony, ?e bestia nawet si? nie potkn??a, mimo ?e pocisk przebi? go na wylot. Merk wycelowa? ponownie, tym razem strza?a utkwi?a w szyi trolla; on jednak wci?? par? do przodu. Strzeli? po raz trzeci, trafiaj?c w g?ow? i dopiero tym razem kreatura pad?a na ziemi? jak d?uga. Merk szybko zorientowa? si?, ?e trolle nie s? zwyk?ymi przeciwnikami, a pokonanie ich b?dzie graniczy?o z cudem. Mimo to wystrzeli? po raz kolejny, i znowu. Strzela? tak szybko, jak tylko potrafi?, zabijaj?c tylu przeciwnik?w, ilu tylko m?g?. Niebo zasnu?o si? strza?ami obro?c?w. Trolle pada?y jeden za drugim, utrudniaj?c szar?? pozosta?ym. Zbyt wielu jednak uda?o si? przedrze?. Wkr?tce dotarli do grubych mur?w i zacz?li dobija? halabardami si? do z?otych wr?t, pr?buj?c je wywa?y?. Ich uderzenia by?y tak silne, ?e pod?oga dr?a?a mu pod stopami. Szcz?k metalu ni?s? si? echem po okolicy, gdy nar?d trolli nieub?aganie wali? w drzwi. Merk zauwa?y? z ulg?, ?e wrota jakim? cudem trzymaj? nawet pod takim naporem. – G?azy! – rozkaza? Vicor. Merk zobaczy?, jak inni ?o?nierze spiesz? do ustawionych nieopodal g?az?w, wi?c i on ruszy? z pomoc?. Razem z grup? innych m??czyzn zdo?a? unie?? jeden z nich nieco ponad ziemi? i przetoczy? w stron? kraw?dzi. Napi?? wszystkie mi??nie i j?cz?c z wysi?ku powoli podnosi? g?az, a? w ko?cu uda?o im si? wypchn?? ten niewiarygodny ci??ar przez blanki. Merk wychyli? si? razem z innymi i patrzy?, jak g?az spad?, przecinaj?c z wizgiem powietrze. Trolle spojrza?y w g?r?, ale by?o ju? za p??no. G?az wbi? w ziemie ich karykaturalne cielska, pozostawiaj?c po sobie ogromny krater tu? obok muru. Merk szybko ruszy? do pomocy innym ?o?nierzom, kt?rzy staczali g?azy ze wszystkich stron, zabijaj?c setki trolli. Od uderze? a? trz?s?a si? ziemia. Jednak one wci?? nadci?ga?y ze wszystkich stron, wy?aniaj?cy si? z odm?t?w lasu strumie? monstrualnych pokrak wydawa? si? niesko?czony. Ku swemu przera?eniu, zorientowa? si?, ?e kopiec g?az?w szybko topnieje; nie mieli ju? ?adnych strza?, a wroga armia z ka?d? chwil? stawa?a si? coraz liczniejsza. Merk nagle us?ysza? ?wist tu? przy swoim uchu i gdy odwr?ci? g?ow?, zobaczy? przelatuj?c? obok w??czni?. Zaskoczony spojrza? w d??, by dojrze? tam setki trolli rzucaj?cych w ich stron? w??czniami. By? w g??bokim szoku; nie mia? poj?cia, jak ogromna musia?a by? ich si?a, skoro byli w stanie dorzuci? tak daleko. W k??bi?cym si? u st?p wie?y t?umie dostrzeg?, jak Wezuwiusz posy?a w powietrze swoj? z?ot? w??czni? i patrzy?, jak ta szybuje wysoko, mijaj?c go zaledwie o w?os. Us?ysza? j?k i odwr?ci? si?, by zobaczy? jak jeden z jego towarzyszy broni pada martwy, do??czaj?c tym samym do sporej grupy le??cych tam ju? cia?. W pewnej chwili us?ysza? niepokoj?ce dudnienie i spostrzeg? nagle, jak z lasu wytacza si? ?elazny taran na drewnianych ko?ach, ci?gni?ty przez zast?py trolli. T?um rozst?powa? si?, przepuszczaj?c pot??n? machin? tu? pod z?ot? bram?. – W??CZNIE – zawo?a? Vicor. Merk rzuci? si? wraz z innymi do stosu w??czni i chwyci? jedn? z nich, wiedz?c, ?e to ich ostatnia linia obrony. My?la?, ?e zachowaj? je na wypadek gdyby wrogowi uda?o si? wedrze? do ?rodka, jednak ta chwila najwyra?niej wymaga?a wyj?tkowych ?rodk?w. Wycelowa? zatem w Wezuwiusza, modl?c si?, by jego bro? dosi?g?a celu. Ale Wezuwiusz by? szybszy ni? mog?o si? wydawa?, w ostatniej chwili odskoczy?, unikaj?c ?mierci. W??cznia Merka wbi?a si? w udo innego trolla, rani?c go bole?nie i spowolniaj?c tym samym podej?cie tarana. Widz?c to, inni ?o?nierze r?wnie? rzucili swymi w??czniami w ci?gn?ce taran trolle, zatrzymuj?c na chwil? morderczy korow?d. Jednak r?wnie szybko, jak jedne pada?y, na ich miejsce pojawia?y si? dziesi?tki innych, i wkr?tce taran znowu toczy? si? do przodu. By?o ich po prostu zbyt wiele. I ka?dego z nich mo?na by?o ?atwo zast?pi?. Nar?d bezlitosnych, bezm?zgich potwor?w. Merk si?gn?? po kolejn? w??czni?, jednak z przera?eniem stwierdzi?, ?e nie zosta?a ju? mu ?adna. W tym samym momencie taran dotar? do wr?t. – NAPRZ?D! – zabrzmia? g??boki, szorstki g?os Wezuwiusza. Grupa trolli napar?a z ca?ym impetem, popychaj?c taran do przodu. Chwil? p??niej wie?? wstrz?sn??o tak silne uderzenie, ?e Merk poczu? dr?enie na samej g?rze. Wibracje przeszy?y jego kostki, wywo?uj?c nieprzyjemny b?l. Uderzenia nadchodzi?y jedno po drugim, powoduj?c wstrz?sy tak pot??ne, ?e on i reszta ludzi a? chwia?a si? na nogach. Merk potkn?? si? i upad? na innego Obserwatora, szybko orientuj?c si?, ?e tamten nie ?yje ju? od jakiego? czasu. Us?ysza? ?wist i poczu? podmuch wiatru i ?aru, a kiedy spojrza? w g?r?, nie m?g? uwierzy? w to, co tam zobaczy?: nad g?ow? przelecia? mu p?on?cy g?az. Wsz?dzie wok?? s?ucha? by?o odg?osy wybuch?w, gdy p?on?ce kule l?dowa?y na szczycie wie?y. Merk przykucn?? i wyjrza? znad kraw?dzi dachu, by zobaczy? w dole dziesi?tki katapult wycelowanych w ich stron?. Gdzie nie spojrza?, umierali ludzie. Kolejny p?on?cy g?az wyl?dowa? nieopodal Merka, zabijaj?c dw?ch Obserwator?w i wywo?uj?c po?ar. Merk ju? prawie czu? p?omienie na swym ciele. Rozejrza? si? i zobaczy?, ?e prawie wszyscy ludzie wok?? niego s? martwi. Wiedzia?, ?e nic wi?cej nie da si? zrobi?, ?e tutaj mo?e czeka? tylko na ?mier?. Zrozumia?, ?e to jego jedyna szansa. Nie mia? zamiaru podda? si? tak po prostu, kuli? si? na dachu i czeka? na ?mier?. Je?li zginie, to w walce, patrz?c nieprzyjacielowi w twarz, ze sztyletem w d?oni. Zabije tylu przeciwnik?w, ilu tylko zdo?a. Wyda? z siebie bojowy okrzyk, si?gn?? do liny przymocowanej do ko?ka i bez wahania zeskoczy? z kraw?dzi. Zsuwa? si? na d?? z ogromn? pr?dko?ci?, gotowy stawi? czo?a swemu przeznaczeniu. ROZDZIA? CZWARTY Kyra rozchyli?a powieki i ujrza?a nad sob? najpi?kniejsze niebo, jakie w ?yciu widzia?a. By?o w kolorze purpury, z dryfuj?cymi po nim delikatnymi pierzastymi chmurkami, przez kt?re przenika?o rozproszone ?wiat?o s?oneczne. Czu?a, ?e si? ko?ysze, s?ysza?a cichy plusk wody wok?? siebie. Nigdy dot?d nie by?a r?wnie spokojna. Obr?ci?a lekko g?ow? i z zaskoczeniem odkry?a, ?e znajduje si? na otwartym morzu, gdzie? z dala od brzegu. Ogromne fale delikatnie ko?ysa?y drewnian? tratw? w g?r? i w d??. Czu?a si? tak, jakby dryfowa?a w stron? horyzontu, do innego ?wiata, innego ?ycia. Do miejsca, kt?rym panuje absolutny spokoju. Po raz pierwszy w ?yciu czu?a si? wolna od zmartwie?; jakby wszech?wiat zaopiekowa? si? ni?, chroni? j? od wszelkiego z?a. Nagle poczu?a, ?e w ?odzi jest kto? jeszcze, i gdy tylko si? podnios?a, zobaczy?a siedz?c? obok kobiet?. Przyodziana by?a w bia?e szaty, otulona ?wiat?o?ci?, mia?a d?ugie z?ote w?osy i nieprawdopodobnie niebieskie oczy. By?a najpi?kniejsz? kobiet?, jak? kiedykolwiek widzia?a. Nie mog?a wyj?? z szoku, czu?a bowiem bardzo wyra?nie, ?e to jej matka. – Kyro, najdro?sza moja – powiedzia?a kobieta. U?miechn??a si? do niej, a u?miech mia?a tak s?odki, tak ?agodny, ?e ukoi? nim mog?a nawet najbardziej zn?kan? dusz?. Jej g?os przenika? j?, dawa? jej poczucie bezpiecze?stwa i bezwarunkowej mi?o?ci. – Mamo – odpowiedzia?a. Kobieta wyci?gn??a do niej r?k?, delikatn? niczym p?atek lilii, i z?o?y?a j? na jej d?oni. Jej dotyk by? elektryzuj?cy, Kyra mia?a wra?enie, jakby przep?ywa? mi?dzy nimi strumie? uzdrawiaj?cej energii. – Obserwowa?am ci? – wyszepta?a – i jestem z ciebie dumna. Bardziej, ni? mo?esz to sobie wyobrazi?. Kyra stara?a si? skupi?, ale w czu?ych obj?ciach swej matki czu?a si? tak, jakby powoli opuszcza?a ten ?wiat. – Mamo, czy ja umieram? Matka spojrza?a na ni? oczyma pe?nymi mi?o?ci i jeszcze mocniej ?cisn??a jej d?o?. – Tw?j czas nadszed?, Kyro – powiedzia?a – Jednak, odwaga zmieni?a twoje przeznaczenie. Twoja odwaga i moja mi?o??. Kyra zamruga?a, niepewna znaczenia jej s??w. – Czy to znaczy, ?e teraz mnie opu?cisz? Kyra czu?a, jak matka powoli puszcza jej d?o?. Poczu?a przyp?yw strachu, wiedzia?a, ?e odchodzi, ?e zniknie na zawsze. Stara?a si? j? powstrzyma?, ale ona cofn??a r?k? i po?o?y?a j? na jej brzuchu. Kyra poczu?a jak przep?ywa przez ni? intensywne ciep?o, mi?o??, kt?ra mia?a uzdrawiaj?c? moc. – Nie pozwol? ci umrze? – wyszepta?a matka – Moja mi?o?? do ciebie jest silniejsza od wyrok?w losu. Po tych s?owach nagle znikn??a. W jej miejscu pojawi? si? ol?niewaj?co pi?kny ch?opak o d?ugich w?osach i hipnotyzuj?cych, szarych oczach. W jego spojrzeniu widzia?a mi?o??. – Ja te? nie pozwol? ci umrze?, Kyro – zawt?rowa?. Pochyli? si?, po?o?y? d?o? na jej brzuchu, w tym samym miejscu, w kt?rym zrobi?a to jej matka i wtedy kolejny, jeszcze bardziej intensywny strumie? ciep?a przep?yn?? przez jej cia?o. Ujrza?a bia?e ?wiat?o i poczu?a jak wraca do niej ?ycie. – Kim jeste?? – zapyta?a za?amuj?cym si? g?osem. Otulona ciep?ym bia?ym ?wiat?em, nie mog?a powstrzyma? powiek przed zamkni?ciem si?. Kim jeste?? pytanie to kr??y?o echem po jej g?owie. Kyra powoli otworzy?a oczy, czuj?c, jak wype?nia j? spok?j. Przekonana, ?e wci?? znajduje si? na oceanie, unios?a g?ow? i ku swemu zdziwieniu ujrza?a tam otaczaj?ce j? drzewa. By?a w lesie, na tej samej polanie, na kt?rej zosta?a ugodzona sztyletem. Gdy spojrza?a w d?? na swoj? ran?, zobaczy?a spoczywaj?c? na jej brzuchu smuk??, blad? d?o?. Sko?owana, spojrza?a w g?r?, by zobaczy? tam te same pi?kne, szare oczy, kt?re wpatrywa?y si? w ni? we ?nie. Kyle. Kl?cza? przy niej, drug? r?k? po?o?y? na jej czole i wtedy poczu?a, jak jej rany zasklepiaj? si?, jak jego uzdrawiaj?ca moc przywraca jej wol? ?ycia. Czy?by naprawd? spotka?a si? z matk?? Czy to wszystko wydarzy?o si? naprawd?? To by?o tak, jakby w jaki? niezrozumia?y dla niej spos?b matka wyrwa?a j? z obj?? ?mierci, jakby jej przeznaczenie zosta?o zmienione. I jakby mi?o?? Kyla sprowadzi?a j? z powrotem. Kyra obliza?a wargi, zbyt s?aba by usi???. Chcia?a podzi?kowa? Kylowi, ale ?adne s?owa nie chcia?y jej przej?? przez gard?o. – Cichutko – powiedzia?, widz?c jej trud, po czym pochyli? si? i poca?owa? j? w czo?o. – Czy ja umr?? – w ko?cu uda?o jej si? zapyta?. Po d?ugiej chwili milczenia odezwa? si? mi?kkim, ale stanowczym g?osem. – Musisz wr?ci? – powiedzia? – Nie pozwol? ci odej??. To by?o dziwne uczucie; patrz?c mu w oczy, czu?a si? tak, jakby zna?a go od zawsze. Wyci?gn??a r?k? i chwyci?a go za nadgarstek, ?ciskaj?c go z wdzi?czno?ci?. Tak wiele chcia?a mu powiedzie?. Chcia?a go zapyta?, dlaczego ryzykowa? dla niej ?yciem; dlaczego tak bardzo o ni? dba?; dlaczego po?wi?ca? si?, by przywr?ci? j? do ?ycia. Wyczu?a, ?e po?wi?ci? dla niej wszystko, ?e to, co zrobi? b?dzie go bardzo du?o kosztowa?. Przede wszystkim chcia?a, ?eby wiedzia?, co teraz czuje. Kocham ci? – chcia?a powiedzie?. Ale s?owa utkwi?y jej w gardle. Zamiast tego fala wyczerpania pokona?a j?. Zamkn??a oczy i mimowolnie zacz??a odp?ywa?. Poczu?a, ?e zapada coraz g??biej i g??biej w sen, zastanawia?a si?, czy zn?w umiera. Czy?by uda?o jej si? wr?ci? tylko na chwil?? Czy?by wr?ci?a po raz ostatni by po?egna? si? z Kylem? I gdy ju? mia?a odp?yn?? na dobre, jeszcze w ostatnich chwilach ?wiadomo?ci, us?ysza?a kilka ostatnich s??w: – Ja ciebie te? kocham. ROZDZIA? PI?TY Smocze dziecko desperacko walczy?o o ?ycie, ostatkami si? pr?buj?c utrzyma? si? w powietrzu. Lecia?o tak ju? od wielu godzin, samotne, zagubione w tym okrutnym ?wiecie. Przez g?ow? przelatywa?y mu obrazy umieraj?cego ojca, jak le?a? tam coraz s?abszy a jego wielkie oczy zamyka?y si?, gdy ?o?nierze d?gali go bezlito?nie. Jego w?asny ojciec, kt?rego nawet nie mia? szansy pozna?, z wyj?tkiem tej jednej chwili chwalebnej walki; jego ojciec, kt?ry zgin??, ratuj?c mu ?ycie. Przy ka?dym uderzeniu skrzyde?, czu? si? coraz bardziej winny jego ?mierci. Gdyby nie pr?bowa? go ocali?, z pewno?ci? nadal by ?y?. Lecia? coraz ni?ej, targany wyrzutami sumienia i ?alem na my?l o tym, ?e nigdy nie b?dzie mia? szansy podzi?kowa? mu za ten bezinteresowny akt mi?o?ci, za uratowanie mu ?ycia. Cz??? niego chcia?a odej?? wraz z nim z tego ?wiata. Ale by?o w nim r?wnie? co?, co nie pozwala?o mu umrze?; w?ciek?o??, ?lepa ??dza zabicia wszystkich ludzi, pomszczenia ojca i zniszczenia ca?ej ziemi. Nie wiedzia? dok?adnie, gdzie si? teraz znajduje, ale intuicja podpowiada?a mu, ?e bardzo daleko od domu. Nawet gdyby chcia? wi?c do niego wr?ci?, to i tak nie wiedzia?by jak. Lata? bez celu, smagaj?c p?omieniami wierzcho?ki drzew i cokolwiek innego pojawi?o si? na jego drodze. Z ka?dym uderzeniem skrzyde? stawa? si? coraz s?abszy. Wkr?tce zabrak?o mu ognia i si?, by utrzyma? si? nad lasem. Ogarn??a go panika, gdy zorientowa? si?, ?e jego skrzyd?a nie mog? go ju? dalej nie??. Co i rusz haczy? o ga??zie, kt?re otwiera?y jego wci?? niezagojone rany. Mimo strasznego b?lu i wycie?czenia wci?? utrzymywa? si? w powietrzu, nie chc?c da? za wygran?. Krew z jego ran kapa?a na ziemi? niczym krople deszczu. Chcia? lecie? dalej, by znale?? cel swego zniszczenia, ale poczu?, ?e jego powieki staj? si? zbyt ci??kie. Powoli zacz?? odp?ywa? w niebyt. Smok wiedzia?, ?e umiera. W pewnym sensie czu? ulg?; ju? wkr?tce do??czy do swego ojca. ?wiadomo?? wr?ci?a mu dopiero wtedy, gdy opad?szy jeszcze ni?ej, znalaz? si? nagle w?r?d zielonych koron drzew i obijaj?c si? bole?nie o pot??ne konary nieuchronnie zmierza? na spotkanie ziemi. Jednak w pewnej chwili zawis? mi?dzy ga??ziami, zbyt s?aby, by si? spomi?dzy nich wypl?ta?. Wisia? tam bezsilny, z ka?dym oddechem czuj?c, jak ucieka z niego ?ycie. By? przekonany, ?e umrze tutaj w samotno?ci, zapl?tany w drzewo. I wtedy jedna z ga??zi p?k?a nagle z g?o?nym trzaskiem, a smok znowu zacz?? zsuwa? si? pomi?dzy konarami. Lecia? tak dobre pi?tna?cie metr?w, ?ami?c na sobie kolejne ga??zie, a? w ko?cu z impetem uderzy? w ziemi?. Le?a? tam ledwo przytomny, ?ebra mia? pop?kane, krew la?a mu si? z pyska. Spr?bowa? lekko poruszy? skrzyd?em, ale b?l by? zbyt silny. Czu?, jak ulatuje z niego ?ycie, niesprawiedliwie, przedwcze?nie. ?udzi? si?, ?e jego ?ycie musia?o mie? jaki? cel, ale nie m?g? zrozumie? jaki. Wygl?da?o na to, ?e przyszed? na ?wiat wy??cznie po to, by przygl?da? si? temu, jak jego w?asny ojciec umiera i by samemu umrze? w m?czarniach. Mo?e w?a?nie o to chodzi?o w ?yciu, o cierpienie. Zamykaj?c powieki po raz ostatni, w g?owie mia? tylko jedn? my?l: Ojcze, zaczekaj na mnie. Ju? wkr?tce si? zobaczymy. ROZDZIA? SZ?STY Alec sta? na pok?adzie czarnego ?aglowca i ?ciskaj?c mocno por?cz obserwowa? horyzont, tak jak to robi? od kilku ju? dni. K??bi?ce si? fale ko?ysa?y ich statkiem w g?r? i w d??, a on przygl?da? si?, jak dzi?b pruje spienion? tafl? wody, gdy ??d? z zawrotn? pr?dko?ci? przemierza?a ocean. ??dka pochyla?a si?, gdy ?agle wype?nia? silny, stabilny wiatr. Okiem rzemie?lnika Alec studiowa? jacht, zastanawiaj?c si?, z jakiego materia?u by? zrobiony; nigdy wcze?niej nie widzia? tak niezwyk?ego, g?adkiego tworzywa, kt?ry pozwoli? im utrzyma? pr?dko?? dniem i noc?, oraz niepostrze?enie przemkn?? obok pandezyjskiej floty z Morza Smutku wprost do Morza ?ez. Alec ju? teraz wiedzia?, ?e nigdy nie zapomni tego rejsu; d?ugich nocy sp?dzonych na nieprzyjaznych wodach i tych przera?aj?cych odg?os?w dzikich stworze?, kt?re przyprawia?y go o dreszcze. Nie raz budzi? si? ze snu, by zobaczy? jak ?wietlisty w?? pr?buje w?lizgn?? si? na ??d?, a m??czyzna, z kt?rym podr??uje, po raz kolejny zrzuca go pot??nym kopniakiem z powrotem za burt?. Jednak bardziej nawet tajemniczy od tych wszystkich morskich stworze?, by? Sovos, cz?owiek stoj?cy u steru. To on znalaz? go w ku?ni i przyprowadzi? na ??d?, by zabra? w jakie? odleg?e miejsce. Alec ca?y czas zastanawia? si?, czy zaufa? mu by?o w istocie dobrym pomys?em. Serce mu p?k?o, gdy po raz kolejny przypomnia? sobie, jak wyp?yn?wszy ju? na otwarte wody, przygl?da? si? bezradnie, jak flota Pandezji zbli?a si? do miasta Ur. Z oddali widzia? kule armatnie przelatuj?ce nad murami i s?ysza? huk wal?cych si? budynk?w, tych samych budynk?w, w kt?rych on sam znajdowa? si? jeszcze przed godzin?. Chcia? co? zrobi?, zeskoczy? ze statku i p?yn?? im na ratunek, ale wody by?y zbyt wzburzone, ?eby uda?o mu si? dop?yn??. Nalega?, by Sovos zawr?ci?, jednak on by? g?uchy na jego rozpaczliwe b?agania. My?l o przyjacio?ach, kt?rych tam zostawi?, o Marcu i Dierdre, sprawia?a mu niewyobra?alny b?l. Zamkn?? oczy i bezskutecznie pr?bowa? odsun?? od siebie te my?li. Targa?y nim wyrzuty sumienia, wiedzia? jak bardzo ich wszystkich zawi?d?. Jedyn? rzecz?, kt?ra wci?? trzyma?a go przy ?yciu, kt?ra nie pozwala?a mu zatopi? si? w ?alu by?o poczucie, ?e jest potrzebny gdzie? indziej. Sovos przekona? go, ?e cho? jego przeznaczeniem jest pokonanie Pandezjan, ?e je?li wr?ci do Ur umrze razem z innymi, a to nikomu nie pomo?e. Wci?? mia? nadziej? i modli? si? o to, ?eby Marco i Dierdre prze?yli, i ?eby pewnego dnia na powr?t po??czyli swe si?y. Ciekaw dok?d zmierzaj? zasypywa? Sovosa pytaniami, on jednak milcza? uparcie, niestrudzony trwaj?c przy sterze dniem i noc?. Alec ani razu nie widzia? go ?pi?cego, czy jedz?cego. Wci?? tylko wpatrywa? si? w horyzont, ubrany w wysokie buty i czarny sk?rzany p?aszcz, okryty peleryn? z wyhaftowanymi insygniami, kt?rych Alec nie potrafi? rozpozna?. Sprawia? wra?enie, jakby rozmawia? z morzem, jakby stanowi? z nim jedno??. Alec nie m?g? ju? d?u?ej znie?? niepewno?ci, musia? wiedzie?, dok?d Sovos go zabiera, musia? natychmiast pozna? odpowied?. – Dlaczego ja? – zapyta? Alec, przerywaj?c cisz?, kolejny raz pr?buj?c dowiedzie? si? prawdy – Dlaczego wybra?e? mnie spo?r?d wszystkich mieszka?c?w miasteczka? Dlaczego w?a?nie ja mia?em prze?y?? Mog?e? uratowa? wiele innych os?b, wa?niejszych ode mnie. Alec czeka?, ale Sovos nadal milcza?, plecami odwr?cony do niego, wpatrzony w morze. Postanowi? wi?c spr?bowa? czego? innego. – Dok?d zmierzamy? – pad?o kolejne pytanie – I jakim sposobem ten statek mo?e porusza? si? tak szybko? Z czego jest zrobiony? Alec gapi? si? w plecy m??czyzny. Mija?y d?ugie minuty. Wreszcie cz?owiek u steru potrz?sn?? g?ow?, nadal zwr?cony do niego plecami. – Zmierzasz tam, gdzie czeka na ciebie twoje przeznaczenie. Wybra?em ci?, poniewa? to w?a?nie ciebie potrzebujemy, nikogo innego. Alec zaduma? si?. – Do czego niby mnie potrzebujecie? – dopytywa? si?. – Aby zniszczy? Pandezj?. – Dlaczego ja? – nadal nie m?g? zrozumie? – Jak mia?bym wam pom?c? – Wszystko stanie si? jasne, kiedy dotrzemy na miejsce – odpowiedzia? Sovos. – Dok?d? – nalega? sfrustrowany – Moi przyjaciele s? w Escalonie. Ludzie, kt?rych kocham. Dziewczyna. – Przykro mi – westchn?? Sovos – ale nikt ju? tam nie zosta?. Wszystko, co kiedykolwiek zna?e? i kocha?e? odesz?o bezpowrotnie. Zapad?a d?uga cisza, przerywana tylko gwa?townymi podmuchami wiatru. Alec modli? si?, ?eby okaza?o si? to nieprawd?, w g??bi duszy czu? jednak, ?e Sovos mia? racj?. Jak ?ycie mo?e zmieni? si? tak nagle? – zastanawia? si?. – Ty jednak ?yjesz – kontynuowa? – i to jest bardzo cenny dar. Nie marnuj go. Mo?esz pom?c wielu ludziom, je?li przejdziesz pr?b?. Alec zmarszczy? brwi. – Jak? pr?b?? – zapyta?. Sovos wreszcie odwr?ci? si? i wlepi? w niego przenikliwe spojrzenie. – Je?li jeste? wybra?cem – powiedzia? – ci??ar naszej sprawy spocznie na twoich ramionach; je?li nie, to nie b?dziemy mie? z ciebie ?adnego po?ytku. Ch?opak stara? si? zrozumie?. – ?eglujemy ju? od tak wielu dni, a nadal nie wida? celu naszej podr??y – zaobserwowa? Alec – Wsz?dzie tylko pustka. Nie widz? ju? nawet Escalonu na horyzoncie. M??czyzna u?miechn?? si?. – A dok?d my?lisz ?e p?yniemy? – zapyta? tajemniczo. Wzruszy? ramionami. – Wydaje mi si?, ?e na p??nocny wsch?d. By? mo?e gdzie? w kierunku Mardy. Zapatrzy? si? w morze roz?alony. Sovos pokr?ci? lekko g?ow?. – Nawet nie wiesz, jak bardzo si? mylisz, m?ody cz?owieku. Sovos wr?ci? do steru, gdy kolejny szkwa? pochyli? ??dk? jeszcze bardziej. Alec spojrza? za nim, i gdy to zrobi?, po raz pierwszy od wielu dni na widnokr?gu dostrzeg? jaki? kszta?t. Podekscytowany pobieg? na dzi?b i wbi? w niego spojrzenie. Ze spienionych fal bardzo powoli zacz?? wy?ania? si? zarys l?du. Ziemia zdawa?a si? b?yszcze?, jakby stworzona by?a z diament?w. Alec uni?s? d?o? do oczu, zastanawiaj?c si?, co to mog?o by?. Co to by?a za wyspa? W g?owie studiowa? map?, ale nie m?g? sobie przypomnie? ?adnego l?du w tych okolicach. Czy?by p?yn?li do kraju, o kt?rego istnieniu nawet nie wiedzia?? – C?? to takiego? – zapyta? Alec zniecierpliwiony. Sovos odwr?ci? si? i po raz pierwszy Alec zobaczy? szeroki u?miech na jego twarzy. – Witaj, m?j przyjacielu – powiedzia? – Witaj na Zaginionych Wyspach. ROZDZIA? SI?DMY Aidan sta? przywi?zany do s?upa, nie m?g? si? poruszy?, a tylko patrze?, jak jego ojciec kl?czy kilka krok?w od niego, pilnowany przez pandezyjskich ?o?nierzy. Stali po obu stronach z mieczami uniesionymi nad jego g?ow?. – NIE! – wrzasn?? ch?opak. Stara? si? wyrwa?, oswobodzi?, skoczy? naprz?d i uratowa? ?ycie ojca, jednak jakkolwiek by si? nie szarpa?, jego wi?zy trzyma?y mocno, liny g??boko wpija?y si? w jego nadgarstki i kostki. Zmusili go, by patrzy? na swego ojca na kolanach, w jego pe?ne ?ez, b?agaj?ce o pomoc oczy. – Aidanie! – wykrzykn?? ojciec i wyci?gn?? ku niemu r?k?. – Ojcze! – ch?opak odpowiedzia? krzykiem. Jednak ostrza ju? opada?y, chwil? p??niej twarz Aidana zrosi?a krew, gdy g?owa jego ojca spad?a z ramion. – NIE! – wrzasn?? znowu, czuj?c jakby i z niego ucieka?o ?ycie, jakby lecia? w bezdenn? studni?. I obudzi? si? dysz?c ci??ko, ca?y oblany zimnym potem. Ockn?? si? w ciemno?ci, ledwie kojarz?c, gdzie si? znajduje. – Ojcze! – wykrzykn?? jeszcze, na wp?? ?pi?c, wci?? rozgl?daj?c si? za nim, wci?? chc?c go ratowa?. Obejrza? si? wok?? i poczu? co? na swej twarzy i w?osach, przykrywa?o ca?e jego cia?o, a? trudno by?o oddycha?. Si?gn?? w g?r? i ?ci?gn?? z siebie co? lekkiego, zorientowa? si?, ?e le?y w kopcu siana, prawie zupe?nie zagrzebany. Jednym ruchem odgarn?? ?d?b?a z twarzy i usiad? prosto. By?o ciemno, ledwie dostrzegalny p?omie? pochodni migota? pomi?dzy deskami; szybko zorientowa? si?, ?e le?y na wozie. Us?ysza? obok siebie szelest, gdy spojrza? w tamt? stron?, z ulg? stwierdzi?, ?e to Bia?y. Wielki pies wskoczy? na w?z zaraz obok niego i zabra? si? za lizanie go po twarzy, Aidan u?ciska? go w odpowiedzi. Ch?opiec nadal dysza? ci??ko, wci?? pod wra?eniem snu, kt?ry wydawa? si? zbyt prawdziwy. Czy jego ojciec naprawd? zosta? zabity? Pr?bowa? sobie przypomnie? chwil?, w kt?rej widzia? go po raz ostatni, na pa?acowym dziedzi?cu, otoczonego w zasadzce. Przypomnia? sobie, jak chcia? mu pom?c, jednak Papug porwa? go stamt?d si??. Przypomnia? sobie, ?e m??czyzna po?o?y? go na tym wozie, ?e jechali przez boczne uliczki Andros, by uciec jak najdalej. To wyja?nia?oby czemu siedzia? na tej furmance. Jednak gdzie zajechali? Dok?d Papug go zabra?? Otworzy?y si? drzwi i ?wiat?o pochodni o?wietli?o ciemne pomieszczenie. Aidan wreszcie m?g? zobaczy?, gdzie si? znajduj?: w ma?ym pokoju o kamiennych ?cianach, nisko sklepionym suficie, wygl?da?o to na ma?? chatk? albo karczm?. Spojrza? w tamt? stron? i zobaczy? Papuga stoj?cego w drzwiach, ciemna posta? na tle jasnych drzwi. – Je?li nie przestaniesz tak krzycze?, Pandezjanie na pewno nas znajd? – ostrzeg? go. Potem odwr?ci? si? i wyszed?, powracaj?c do jasno o?wietlonego pokoju. Aidan zeskoczy? wi?c szybko na ziemi? i poszed? za nim z Bia?ym przy boku. Gdy tylko wszed? do jasnego pokoju, m??czyzna pr?dko zamkn?? za nim grube, d?bowe drzwi i zaryglowa? je kilka razy. Rozgl?da? si? wok??, o?lepiony jasnym ?wiat?em, a? wreszcie rozpozna? znajome twarze: towarzysze Papuga. Aktorzy. Wszyscy ci komedianci, z kt?rymi podr??owa?. Byli tu wszyscy, kryli si? tutaj, zaszyci w tej kamiennej karczmie o zabitych deskami oknach. Wszystkie ich twarze, jeszcze niedawno tak radosne, teraz by?y srogie i powa?ne. – Pandezjanie panosz? si? wsz?dzie – powiedzia? do niego Papug – Nie podno? g?osu. Aidan zawstydzi? si?, nie wiedzia? nawet, ?e krzycza?. – Przepraszam – powiedzia? – Mia?em koszmary. – Wszyscy mamy koszmary – odrzek? m??czyzna – Najwi?kszy koszmar mamy na jawie – doda? kt?ry? z aktor?w o ponurym wyrazie twarzy. – Gdzie jeste?my? – spyta? Aidan rozgl?daj?c si? wok?? ciekawie. – W karczmie – odpowiedzia? Papug – W najciemniejszym zak?tku Andros. Nadal jeste?my w stolicy, cho? si? ukrywamy. Na zewn?trz kr??? patrole Pandezjan. Przechodzili obok ju? wiele razy, jednak nie wpadli na to, by tu zajrze? – musisz tylko siedzie? cicho. Tu jeste?my bezpieczni. – Na razie – odezwa? si? sceptycznie jeden z jego przyjaci??. Aidan, wci?? czuj?c pal?c? potrzeb?, by pom?c ojcu, pr?bowa? przypomnie? sobie wszystko. – M?j ojciec – powiedzia? – Czy on… ?yje? Papug pokr?ci? g?ow? w odpowiedzi. – Nie wiem. Gdzie? go zabrali. Ostatnio widzia?em go ?ywym. Aidan a? poczerwienia? z w?ciek?o?ci. – Porwa?e? mnie stamt?d! – powiedzia? gniewnie – Nie powiniene? by? tego robi?. Mog?em mu przecie? pom?c! M??czyzna potar? tylko podbr?dek. – A jak niby chcia?e? tego dokona?? Aidan wzruszy? ramionami, pr?buj?c co? wymy?li?. – Nie wiem – odpowiedzia? – Jako?. Papug kiwn?? g?ow?. – Na pewno by? spr?bowa? – zgodzi? si? – I te? le?a?by? tam martwy. – A wi?c on nie ?yje? – spyta? ch?opak. M??czyzna wzruszy? ramionami. – ?y?, gdy stamt?d wiali?my – powiedzia? – A teraz nie wiem. Nie mamy tu ?adnych przyjaci??, nie mamy ju? szpieg?w wewn?trz miasta – zosta?o ca?kowicie zaj?te przez Pandezjan. Wszyscy ludzie twojego ojca trafili do lochu. Obawiam si?, ?e zostawiono nas samych na ?asce Pandezji. Aidan zacisn?? pi??ci na sam? my?l o tym, ?e jego ojciec gnije w jakiej? celi. – Musz? go uratowa? – stwierdzi?, widz?c przed sob? jasny cel – Nie mog? siedzie? tu jak mysz pod miot??. Musz? si? st?d wydosta?. Skoczy? na nogi i podbieg? do drzwi, by zacz?? otwiera? wszystkie rygle. Ju? po chwili pojawi? si? obok niego Papug i opar? stop? o drzwi zanim te zd??y?y si? otworzy?. – Jak tylko st?d wyjdziesz – powiedzia? – wszyscy przyp?acimy to ?yciem. Aidan spojrza? mu w oczy i po raz pierwszy zobaczy? powa?ny wyraz na jego twarzy, wiedzia? ?e ma racj?. W?a?ciwie by? mu wdzi?czny i szanowa? go za uratowanie ?ycia. Za to nale?a?a mu si? wdzi?czno?? po sam gr?b. Jednak mimo wszystko czu? pal?c? potrzeb? zrobienia czego?, by pom?c ojcu, by? pewien, ?e liczy si? ka?da sekunda. – Powiedzia?e? wcze?niej, ?e jest inny spos?b – przypomnia? sobie – Inny spos?b, by go uratowa?. Papug kiwn?? g?ow?. – Rzeczywi?cie – przyzna?. – Wi?c jak, to by?y tylko puste s?owa? – spyta? go ch?opak. M??czyzna westchn??. – Co proponujesz? – spyta? rozdra?niony – Tw?j ojciec siedzi w samym sercu stolicy, w pa?acowym lochu, strze?e go ca?a armia Pandezjan. Mamy i?? tam, zapuka? do drzwi? Aidan sta? nieruchomo, staraj?c si? wpa?? na jakikolwiek pomys?. Wiedzia?, ?e stoi przed nim trudne zadanie. – Na pewno jest kto?, kto mo?e nam pom?c – stwierdzi?. – Kto taki? – odezwa? si? jeden z aktor?w – Wszyscy ludzie lojalni twojemu ojcu zostali aresztowani razem z nim. – Na pewno nie wszyscy – odpar? Aidan – Z pewno?ci? jest kto?, kogo nie by?o na miejscu. Na przyk?ad przyw?dcy warowni wiernych memu ojcu. – By? mo?e – Papug wzruszy? ramionami – tylko gdzie ich znajdziemy? Aidan sapn?? sfrustrowany, czuj?c jakby kajdany na r?kach jego ojca tak?e jemu kr?powa?y ruchy. – Nie mo?emy po prostu siedzie? tu bezczynnie – podni?s? g?os – Je?li mi nie pomo?esz, p?jd? sam. Nie obchodzi mnie m?j los. Nie mog? siedzie? bezczynnie, gdy m?j ojciec gnije w wi?zieniu. A moi bracia… – powiedzia?, przypomniawszy sobie, i natychmiast zacz?? p?aka?; na pami?? o ich ?mierci zala?a go fala emocji. – Nie mam ju? nikogo – stwierdzi?. Ale zaraz potrz?sn?? g?ow?. Przypomnia? sobie o siostrze, o Kyrze, modli? si?, by chocia? ona by?a teraz bezpieczna. W ko?cu tylko ona mu pozosta?a. Gdy tak ?ka?, czerwony ze wstydu, Bia?y podszed? do niego i opar? mu ?eb o nog?. Us?ysza? tak?e ci??kie kroki dudni?ce po skrzypi?cych, drewnianych deskach, i poczu? wielk?, mi?sist? d?o? na swoim ramieniu. Podni?s? g?ow?, by zobaczy? Papuga patrz?cego na niego ze wsp??czuciem. – Nieprawda – powiedzia? m??czyzna – Masz tak?e nas. My b?dziemy ci teraz rodzin?. Odwr?ci? si? i wskaza? obecnych szerokim gestem, Aidan pod??y? wzrokiem za jego r?k? i zobaczy? jak wszyscy aktorzy i arty?ci spogl?daj? na niego powa?nie, kilkadziesi?t os?b pokiwa?o wsp?lnie g?owami, z oczyma pe?nymi wsp??czucia. Zda? sobie spraw?, ?e cho? to nie wojownicy – to ludzie o dobrych sercach. Szanowa? ich za to bardzo. – Dzi?kuj? wam – powiedzia? – Ale jeste?cie tylko aktorami. Za? ja potrzebuj? wojownik?w. Nie mo?ecie pom?c mi uwolni? mojego ojca. Jednak w oku Papuga nagle b?ysn??o co?, jakby w jego g?owie zakie?kowa? jaki? pomys?, na twarzy wykwit? mu szeroki u?miech. – Jeste? w wielkim b??dzie, m?ody Aidanie – odpowiedzia?. Ch?opak widzia? doskonale ten b?ysk w oku m??czyzny, wiedzia?, ?e ten co? ju? planuje. – Wojownicy znaj? si? na swojej rzeczy – powiedzia? Papug – jednak komedianci tak?e umiej? niejedno. Wojownik wygra sw? si?? – ale artysta mo?e doprowadzi? do zwyci?stwa innymi sposobami, czasem nawet o wiele pot??niejszymi. – Nic nie rozumiem – stwierdzi? zmieszany Aidan – Nie chcecie chyba zabawia? mojego ojca w celi? M??czyzna wybuchn?? ?miechem. – A mo?e w?a?nie – odpowiedzia? – to by?by doskona?y pomys?. Aidan spojrza? na niego zmieszany. – Co masz na my?li? – spyta?. Papug potar? podbr?dek, wydawa? si? g??boko zamy?lony. – Wojownik nie b?dzie m?g? teraz swobodnie porusza? si? po stolicy – czy nawet zbli?y? si? do centrum. Jednak artysta nie b?dzie mia? z tym problem?w. Aidan nadal nic nie rozumia?. – Dlaczego Pandezja mia?aby wpuszcza? artyst?w do samego serca stolicy? – spyta?. Papug u?miechn?? si? i potrz?sn?? g?ow?. – Nadal nie masz poj?cia w jaki spos?b ten ?wiat dzia?a – odpowiedzia? – Wojownika nie wpu?ci si? wsz?dzie i zawsze. Jednak arty?ci – ci maj? dost?p do ka?dego miejsca, w ka?dej sytuacji. Wszyscy potrzebuj? rozrywki, tak Pandezjanie, jak i Escalo?czycy. W ko?cu wynudzony ?o?nierz to niesforny ?o?nierz, gdziekolwiek nie spojrze?, a porz?dek to rzecz najwa?niejsza. Rozrywka to klucz do utrzymania dobrego morale swych wojsk, wi?c i kontrolowania armii. Papug u?miechn?? si? znowu. – Widzisz wi?c, m?ody Aidanie – powiedzia? – to nie dow?dcy w?adaj? swoimi armiami, a my. Zwykli komedianci. Ludzie, kt?rymi tak bardzo gardzisz. Wznosimy si? ponad zgie?k bitwy, nie obchodz? nas wojskowe blokady. Nikogo nie interesuje, jak? nosz? zbroj? – tylko jak dobre s? moje opowie?ci. A mam kilka ?wietnych, ch?opcze, lepszych, ni? kiedykolwiek b?dzie dane ci us?ysze?. Papug zwr?ci? si? w stron? swoich przyjaci?? i zakrzykn??: – Wydamy przedstawienie! Wszyscy razem! Aktorzy znajduj?cy si? w izbie nagle krzykn?li na wiwat, rozpromienieni, i skoczyli na nogi, nadzieja powr?ci?a w ich przygn?bione oczy. – Wystawimy nasz? sztuk? w samym sercu stolicy! To b?dzie najlepsza rzecz, jak? ci Pandezjanie kiedykolwiek widzieli! I co najwa?niejsze, doskonale odwr?ci uwag?. A gdy nadejdzie odpowiednia chwila, gdy miasto b?dzie w naszych r?kach, zauroczone tak wspania?ym przedstawieniem, wtedy uderzymy. I znajdziemy spos?b, by uwolni? twego ojca. M??czy?ni zn?w zakrzykn?li rado?nie, a Aidan po raz pierwszy poczu?, jak jego serce ogrzewa ?wie?a fala optymizmu. – Naprawd? s?dzisz, ?e to mo?e si? uda?? – spyta?. Papug u?miechn?? si?. – Udawa?y si? ju?, m?j ch?opcze – powiedzia? – o wiele bardziej szalone rzeczy. ROZDZIA? ?SMY Duncan pr?bowa? ignorowa? b?l, gdy dryfowa? na granicy snu, oparty plecami o kamienn? ?cian?, jednak kajdany wrzynaj?ce si? w jego nadgarstki i kostki nie pozwala?y mu zasn??. Bardziej ni? czegokolwiek innego potrzebowa? wody. Gard?o mia? tak suche, ?e nie by? w stanie prze?kn?? ?liny, tak sp?kane, ?e nawet oddychanie sprawia?o b?l. Nie m?g? przypomnie? sobie nawet ile to dni ju? min??o od czasu, gdy wzi?? cho? ?yk wody, do tego by? tak s?aby z g?odu, ?e ledwie si? rusza?. Wiedzia?, ?e marnieje tu w oczach, ?e je?li kaci nie wezm? go pr?dko, g??d zrobi to za nich. Wci?? traci? i odzyskiwa? ?wiadomo??, ju? od wielu dni, obezw?adniony b?lem, kt?ry powoli stawa? si? cz??ci? jego samego. W g?owie b?yska?y mu obrazy z m?odo?ci, czasu sp?dzonego w szerokim polu, na placach ?wicze?, na placu boju. Przypomina? sobie swoje pierwsze bitwy, czasy dawno minione, gdy Escalon by? wolny i wspania?y. Te wizje jednak wci?? przerywane by?y widokiem jego dw?ch martwych syn?w, kt?rzy stawali przed nim, by go dr?czy?. Rozdziera? go b?l, potrz?sa? wi?c g?ow?, bezskutecznie pr?buj?c go odp?dzi?. Pomy?la? o swym ostatnim synu, Aidanie, mia? ?arliw? nadziej?, ?e wci?? jest bezpieczny w Volis, ?e Pandezjanie nie dotarli jeszcze do niego. Potem jego my?li zwr?ci?y si? ku Kyrze. Przypomnia? sobie czasy, gdy by?a ma?? dziewczynk?, przypomina? sobie jak dumny by? z tego, ?e mo?e j? wychowa?. Pomy?la? o jej podr??y przez Escalon, by? ciekaw czy dotar?a do Ur, czy pozna?a swego wuja i czy by?a bezpieczna. By?a jego cz??ci?, jedyn? cz??ci?, kt?ra w tej chwili si? liczy?a, jej bezpiecze?stwo znaczy?o dla niego wi?cej ni? to, czy jest ?ywy. Czy kiedykolwiek jeszcze j? zobaczy? – zastanawia? si?. Tak bardzo tego chcia?, lecz jednocze?nie ?yczy? sobie, by znalaz?a si? gdzie? daleko, by uciek?a od tego wszystkiego. Drzwi celi otwar?y si? z trzaskiem, sprawiaj?c, ?e Duncan a? podskoczy?, zanim wbi? oczy w mrok. W ciemno?ci us?ysza? odg?osy krok?w, przys?uchuj?c si? im stwierdzi?, ?e to nie buty Enisa. Od ci?g?ego przebywania w mroku jego s?uch poprawi? si? znacznie. Gdy ?o?nierz zbli?y? si? do niego, Duncan by? pewien, ?e chce go torturowa? b?d? zabi?. I by? na to gotowy. Mogli z nim zrobi? cokolwiek chcieli – w ?rodku i tak by? ju? martwy. Otworzy? powieki, cho? ci??y?y mu strasznie, i podni?s? wzrok, przywo?uj?c resztki godno?ci, kt?re mu pozosta?y, by zobaczy? kto to. Z zaskoczeniem stwierdzi?, ?e widzi twarz m??czyzny, kt?rym ze wszystkich ?ywych gardzi? najbardziej: Banta z Barris. Tego zdrajcy. Cz?owieka, kt?ry zabi? obu jego syn?w. Spogl?da? na niego z nienawi?ci?, gdy m??czyzna podchodzi? bli?ej z u?mieszkiem satysfakcji na ustach, by pochyli? si? w jego stron?. Zastanawia? si?, co sprawi?o, ?e ta kreatura tu przysz?a. – Ju? nie jeste? tak pot??ny, prawda Duncanie? – spyta? go Bant zbli?ywszy si? na wyci?gni?cie r?ki. Po czym stan?? przed nim z r?kami pod boki, niski, kr?py, z w?skimi ustami, oczyma jak paciorki i ospowat? twarz?. Duncan rzuci? si? naprz?d, chc?c rozerwa? go na strz?py – jednak ?a?cuchy trzyma?y go mocno. – Zap?acisz mi za ?ycie moich ch?opc?w – powiedzia? ?ci?ni?tym gard?em, kt?re tak wysch?o, ?e nie by? w stanie sprawi?, by s?owa brzmia?y wystarczaj?co jadowicie. Bant za?mia? si? kr?tkim, prostackim okrzykiem. – Czy?by? – zakpi? – Przecie? wyzioniesz ducha w tym lochu. Zabi?em twoich syn?w, i ciebie te? mog? zabi? je?li tylko mi si? spodoba. Teraz zdoby?em poparcie Pandezji, po tym jak okaza?em im sw? lojalno??. Ale nie zabij? ci?. To by?aby zbyt wielka ?aska. Wol? patrze?, jak marniejesz z dnia na dzie?. Duncan poczu?, jak zaczyna w nim kipie? blady gniew. – Dlaczego wi?c przyszed?e?? Twarz Banta pociemnia?a. – Mog? przychodzi? tu z dowolnego powodu – skrzywi? si? na wi??nia – albo i bez ?adnego powodu. Mog? przyj?? tu po to, by popatrze? sobie na ciebie. By si? w ciebie wpatrywa?. By ogl?da? owoce mego zwyci?stwa. Westchn??. – Tak si? jednak sk?ada, ?e mam dobry pow?d dla tej wizyty. Chc? czego? od ciebie. I jestem got?w oferowa? ci za to co? wyj?tkowego. Duncan spojrza? na niego sceptycznie. – Twoj? wolno?? – doda? Bant. Duncan nadal patrzy? na niego i zastanawia? si?. – Dlaczego niby mia?by? to zrobi?? Bant westchn??. – Widzisz, Duncanie – powiedzia? – my wcale a? tak bardzo si? nie r??nimy. Obaj jeste?my wojownikami. Tak w?a?ciwie to zawsze ci? szanowa?em. Twoi synowie zas?u?yli na ?mier?, byli lekkomy?lnymi durniami. Ale ciebie – powiedzia? – zawsze szanowa?em. Nie powiniene? tu siedzie?. Zamilk? na chwil?, by zmierzy? go wzrokiem. – Wi?c s?uchaj tego, co ci proponuj? – ci?gn?? dalej – Publicznie przyznasz si? do zbrodni przeciwko naszemu narodowi i zaapelujesz do wszystkich mieszka?c?w Andros, by poddali si? pandezyjskiej w?adzy. Je?li tak zrobisz, postaram si?, by Pandezja pu?ci?a ci? wolno. Duncan siedzia? bez ruchu, tak w?ciek?y, ?e nie wiedzia? od czego zacz??. – Wybra?e? rol? pandezyjskiej marionetki? – spyta? wreszcie z drwin? – Starasz si? im przypodoba?? Pokaza? im, ?e jeste? w stanie nak?oni? mnie do dzia?ania? Bant u?miechn?? si? krzywo. – Zr?b to, Duncanie – odrzek? – Nikomu nie przydasz si? zamkni?ty w lochu, tobie te? to po?ytku nie przynosi. Powiedz Najwy?szemu Ra to, co chce us?ysze?, przyznaj si? do winy i zawrzyj pok?j dla tego miasta. Nasza stolica potrzebuje teraz pokoju, a ty jeste? jedynym, kt?ry potrafi?by go zapewni?. Duncan zaczerpn?? kilka g??bokich oddech?w, a? wreszcie mia? wystarczaj?co si?y, by przem?wi?. – Nigdy – odpowiedzia?. Bant skrzywi? si?. – Nie dla w?asnej wolno?ci – Duncan ci?gn?? dalej – nie dla zachowania ?ycia, za ?adne skarby ?wiata. W ko?cu wpi? w niego oczy, patrz?c z zadowoleniem jak twarz m??czyzny czerwienieje, i doda?: – B?d? pewien jednego: je?li kiedykolwiek uda mi si? st?d uciec, m?j miecz zasmakuje twojej krwi. Po d?ugiej, d?wi?cz?cej w uszach ciszy Bant stan?? prosto, skrzywi? si? na Duncana i potrz?sn?? g?ow?. – Po?yj dla mnie jeszcze kilka dni d?u?ej – powiedzia? – bym mia? szans? zobaczy? twoj? egzekucj?. ROZDZIA? DZIEWI?TY Dierdre wios?owa?a z ca?ej si?y z Marco przy drugiej burcie, ich ??dka pr?dko przecina?a wody kana?u, kieruj?c si? z powrotem w stron? morza, gdzie ostatnio widzia?a swego ojca. Serce dr?a?o jej z niepokoju, gdy wraca?a my?lami do tamtej chwili. Przypomina?a sobie, jak odwa?nie atakowa? pandezyjsk? armi?, pomimo ich mia?d??cej przewagi. Zamkn??a oczy i odegna?a te obrazy potrz??ni?ciem g?owy, po czym zacz??a wios?owa? jeszcze szybciej, prosz?c w modlitwie o to, by jeszcze ?y?. Wszystko czego sobie ?yczy?a, to zd??y? na czas, by go uratowa? – lub chocia? m?c umrze? przy jego boku. Marco wios?owa? r?wnie szybko, a? spojrza?a na niego z wdzi?czno?ci? i zdumieniem. – Dlaczego? – spyta?a. Odwr?ci? si? i odpowiedzia? jej spojrzeniem. – Dlaczego skoczy?e? za mn?? – nalega?a. Patrzy? na ni? chwil? w milczeniu, po czym odwr?ci? wzrok. – Mog?e? pop?yn?? razem z reszt? – doda?a – Jednak post?pi?e? inaczej. Poszed?e? za mn?. Ch?opak patrzy? prosto przed siebie, wci?? wios?uj?c mocno, nie odezwa? si? ani s?owem. – Dlaczego? – nalega?a, g?osem zdyszanym od w?ciek?ego wios?owania. – Poniewa? m?j przyjaciel podziwia? ci? – powiedzia? jej Marco – a to w zupe?no?ci mi wystarczy. Dierdre stara?a si? nie zwalnia? ani na chwil?. Gdy pokonywali kolejne zakr?ty kana?u, jej my?li zwr?ci?y si? ku Alecowi. By?a nim bardzo rozczarowana. Porzuci? ich wszystkich i wyjecha? z Ur z tajemniczym nieznajomym, zaraz przed inwazj?. Dlaczego? Tego mog?a si? tylko domy?la?. Przecie? by? tak oddany sprawie, ci??ko pracowa? w ku?ni. Nie podejrzewa?a nawet, ?e m?g?by pomy?le? o ucieczce. A jednak zrobi? to, akurat wtedy, gdy by? im najbardziej potrzebny. To sprawi?o, ?e musia?a przemy?le? swoje uczucia do niego. Jednocze?nie poczu?a silniejsz? wi?? z jego przyjacielem, Marco, kt?ry przecie? po?wi?ci? si? dla niej. Ju? teraz mia?a wra?enie, ?e s? ze sob? bardzo blisko. Kule armatnie wci?? ?wiszcza?y im nad g?owami, budynki wci?? wybucha?y i wali?y si? wsz?dzie wok??; Dierdre zastanawia?a si?, czy Marco na pewno wie, w co si? pakuje. Czy ma ?wiadomo?? tego, ?e gdy z powrotem znajd? si? w ?rodku tego szale?stwa, nie b?dzie ju? dla nich odwrotu? – Idziemy na ?mier?, wiesz o tym – powiedzia?a – M?j ojciec i jego ludzie s? na pla?y, za gruzowiskiem. Mam zamiar odnale?? go i stan?? do walki u jego boku. Marco skin?? g?ow?. – My?lisz, ?e wr?ci?em do miasta by ?y? d?ugo i szcz??liwie? – spyta? – Gdybym chcia? ucieka?, ju? bym to zrobi?. Dierdre wios?owa?a dalej, zadowolona i mile zaskoczona jego postaw?. Kontynuowali swoj? podr?? w ciszy, skupiaj?c si? na omijaniu spadaj?cych od?amk?w i nawigowaniu w kierunku brzegu. Wreszcie skr?cili za r?g i w oddali ujrzeli wa? z gruzu, na kt?rym po raz ostatni widzia?a swojego ojca – a za nim wysokie, czarne statki. Wiedzia?a, ?e po drugiej stronie rozci?ga?a si? pla?a, na kt?rej walczy? z Pandezjanami, wios?owa?a wi?c z ca?ej si?y, a? pot la? si? po jej twarzy, tak bardzo chcia?a dotrze? do niego na czas. S?ysza?a odg?osy walki, przed?miertne okrzyki m??czyzn, modli?a si?, by nie by?o za p??no. Ledwie wi?c ??dka dotkn??a brzegu kana?u, Dierdre wyskoczy?a na ulic?, Marco skoczy? zaraz za ni?, po czym oboje ruszyli p?dem w kierunku wa?u. Zacz??a wspina? si? na pot??ne g?azy, obdzieraj?c sobie ?okcie i kolana do krwi, jednak nic j? to nie obchodzi?o. Ju? ledwie dysza?a, jednak wspina?a si? coraz wy?ej, potykaj?c si? wci?? o kamienie; my?la?a ju? tylko o ojcu, o tym, ?e musi dotrze? na drug? stron?, ledwie dochodzi?o do niej, ?e te kupy gruzu by?y jeszcze niedawno wielkimi wie?ami Ur. Obejrza?a si? przez rami?, gdy us?ysza?a jakie? krzyki, mog?a st?d zobaczy? szerok? panoram? Ur: z przera?eniem ujrza?a, ?e p?? miasta le?y w ruinie. Budynki by?y powalone, na ulicach zalega?y g?ry gruzu, wszystko zas?oni?te by?o ob?okami py?u. Gdzie nie spojrza?a widzia?a mieszka?c?w Ur uciekaj?cych, pr?buj?cych ratowa? ?ycie. Odwr?ci?a si? z powrotem i kontynuowa?a wspinaczk?, ona jedna sz?a w tym kierunku, chc?c rzuci? si? w obj?cia walki – a nie ucieka? od niej. Wreszcie dotar?a na szczyt kamiennego usypiska, a gdy wyjrza?a na drug? stron?, jej serce zatrzyma?o si? na moment. Stan??a bez ruchu, niczym zamieniona w s?up soli. Tego si? nie spodziewa?a. Êîíåö îçíàêîìèòåëüíîãî ôðàãìåíòà. Òåêñò ïðåäîñòàâëåí ÎÎÎ «ËèòÐåñ». Ïðî÷èòàéòå ýòó êíèãó öåëèêîì, êóïèâ ïîëíóþ ëåãàëüíóþ âåðñèþ (https://www.litres.ru/pages/biblio_book/?art=43696183&lfrom=688855901) íà ËèòÐåñ. Áåçîïàñíî îïëàòèòü êíèãó ìîæíî áàíêîâñêîé êàðòîé Visa, MasterCard, Maestro, ñî ñ÷åòà ìîáèëüíîãî òåëåôîíà, ñ ïëàòåæíîãî òåðìèíàëà, â ñàëîíå ÌÒÑ èëè Ñâÿçíîé, ÷åðåç PayPal, WebMoney, ßíäåêñ.Äåíüãè, QIWI Êîøåëåê, áîíóñíûìè êàðòàìè èëè äðóãèì óäîáíûì Âàì ñïîñîáîì.
Íàø ëèòåðàòóðíûé æóðíàë Ëó÷øåå ìåñòî äëÿ ðàçìåùåíèÿ ñâîèõ ïðîèçâåäåíèé ìîëîäûìè àâòîðàìè, ïîýòàìè; äëÿ ðåàëèçàöèè ñâîèõ òâîð÷åñêèõ èäåé è äëÿ òîãî, ÷òîáû âàøè ïðîèçâåäåíèÿ ñòàëè ïîïóëÿðíûìè è ÷èòàåìûìè. Åñëè âû, íåèçâåñòíûé ñîâðåìåííûé ïîýò èëè çàèíòåðåñîâàííûé ÷èòàòåëü - Âàñ æä¸ò íàø ëèòåðàòóðíûé æóðíàë.