*** Òâîåé Ëóíû çåëåíûå öâåòû… Ìîåé Ëóíû áåñïå÷íûå ðóëàäû, Êàê ñâåòëÿ÷êè ãîðÿò èç òåìíîòû,  ëèñòàõ âèøíåâûõ ñóìðà÷íîãî ñàäà. Òâîåé Ëóíû ïå÷àëüíûé êàðàâàí, Áðåäóùèé â äàëü, òðîïîþ íåâåçåíüÿ. Ìîåé Ëóíû áåçäîííûé îêåàí, È Áðèãàíòèíà – âåðà è ñïàñåíüå. Òâîåé Ëóíû – ïå÷àëüíîå «Ïðîñòè» Ìîåé Ëóíû - äîâåð÷èâîå «Çäðàâñòâóé!» È íàøè ïàðàëëåëüíûå ïóòè… È Ç

Pot?ga Honoru

Pot?ga Honoru Morgan Rice Kr?lowie I Czarnoksi??nicy #3 Przepe?niona akcj? powie?? z gatunku fantasy, kt?ra z pewno?ci? zadowoli zar?wno fan?w dotychczasowej tw?rczo?ci Morgan Rice, jak i entuzjast?w powie?ci takich jak The Inheritance Cycle Christophera Paolini.. Najnowsza powie?? Rice wci?gnie bez reszty wszystkich mi?o?nik?w literatury dla m?odzie?y. The Wanderer, A Literary Journal (dotyczy Powrotu Smok?w) Bestsellerowa seria! POT?GA HONORU to trzecia cz??? bestsellerowej serii fantasy Morgan Rice, KR?LOWIE I CZARNOKSI??NICY (pierwsza cz???, POWR?T SMOK?W, jest do ?ci?gni?cia za darmo) ! W POT?DZE HONORU Kyra odnajduje w ko?cu swojego wujka, kt?ry jak si? okazuje, jest zupe?nie inny ni? to sobie wyobra?a?a. Rozpoczyna szkolenie, podczas kt?rego szybko napotyka granice swojej mocy, co wystawia na pr?b? jej wytrwa?o?? i wywo?uje frustracj?. Nie mog?c przywo?a? smoka, ani nie potrafi?c wejrze? w g??b swojej duszy, czuje siln? potrzeb? do??czenia do ojca na wojnie i w?tpi w to, czy kiedykolwiek stanie si? wojowniczk?, za kt?r? si? uwa?a?a. A kiedy w le?nych ost?pach poznaje tajemniczego ch?opca, o wiele pot??niejszego od siebie, zaczyna zastanawia? si?, co jeszcze kryje dla niej przysz?o??. Duncan musi zej?? ze szczyt?w Kos ze swoj? now?, o wiele liczniejsz? armi?, by przeprowadzi? niezwykle ryzykown? inwazj? na stolic?. Wie dobrze, ?e je?li wygra, za staro?ytnymi murami czeka? na niego b?dzie dawny kr?l ze sw? ?wit? szlachcic?w i arystokrat?w, wszyscy uwik?ani w brudne gierki, wszyscy skorzy do zdrady. Obawia si?, ?e zjednoczenie Escalonu mo?e by? w rzeczywisto?ci o wiele trudniejsze, ni? jego wyzwolenie. W mie?cie Ur Alec musi wykorzysta? swoje wyj?tkowe umiej?tno?ci kowalskie, ?eby pom?c ruchowi oporu w obronie przed nadci?gaj?c? inwazj? Pandezji. Nie mo?e wyj?? z podziwu, gdy po raz pierwszy spotyka Dierdre, najsilniejsz? dziewczyn?, jak? kiedykolwiek widzia?. Gdy nadchodzi czas, kiedy Dierdre musi sprzeciwi? si? Pandezji, zastanawia si?, czy tym razem ojciec i jego ludzie stan? w jej obronie. Wezuwiusz prowadzi sw?j nar?d trolli przez bezbronny Escalon, siej?c spustoszenie, podczas gdy Theos, ogarni?ty furi? po stracie syna, r?wnie? m?ci si? okrutnie i nie przestanie, dop?ki wszystko wok?? niego nie sp?onie. POT?GA HONORU przeniesie ci? do ?wiata rycerzy i wojownik?w, kr?l?w i namiestnik?w, honoru i m?stwa, magii, przeznaczenia, potwor?w i smok?w. To magiczna opowie?? o mi?o?ci i z?amanych sercach, oszustwach, ambicji i zdradzie. To powie?? fantasy w najlepszym wydaniu, kt?ra b?dzie ?y? w tobie jeszcze d?ugo po jej przeczytaniu, kt?ra wci?gnie ka?dego czytelnika, bez wzgl?du na jego p?e? czy wiek. Czwarta ksi??ka serii KR?LOWIE I CZARNOKSI??NICY uka?e si? ju? wkr?tce. Dobra wiadomo?? dla wszystkich tych, kt?rzy po przeczytaniu ca?ej serii Kr?gu Czarnoksi??nika wci?? pragn? wi?cej. Ksi??ki Morgan Rice to zapowied? kolejnej genialnej serii fantasy, kt?ra zabiera nas w podr?? do ?wiata trolli i smok?w, m?stwa, honoru, odwagi, magii i wiary w swoje przeznaczenie. Morgan po raz kolejny uda?o si? stworzy? nietuzinkowych bohater?w, kt?rych dopingujemy na ka?dej stronie ksi??ki.. Obowi?zkowa pozycja w biblioteczce ka?dego mi?o?nika gatunku fantasy. Books and Movie Reviews, Roberto Mattos (dotyczy Powrotu Smok?w) [Ta powie??] to ogromny sukces – od samego pocz?tku.. Rewelacyjna powie?? fantasy.. Zaczyna si? tak, jak powinna – od opisu zmaga? jednej bohaterki, by potem, z ka?d? kolejn? stron?, wprowadza? nas coraz g??biej w ?wiat rycerzy, smok?w, magii, potwor?w i przeznaczenia.. W tej ksi??ce znajdziesz wszystko to, co potrzebne jest dobrej fantasy, od wojownik?w i bitew, po konfrontacj? z samym sob?… Szczeg?lnie polecana dla czytelnik?w, kt?rzy lubi? przygody m?odych, zdeterminowanych i wiarygodnych bohater?w. Midwest Book Review, D. Donovan, eBook Reviewer (dotyczy Powrotu Smok?w) Przyjemna lektura na weekend… Dobry pocz?tek obiecuj?cej seriiSan Francisco Book Review (dotyczy Powrotu Smok?w) Morgan Rice Pot?ga Honoru (Cz??? 3 Kr?lowie I Czarnoksi??nicy) Morgan Rice Morgan Rice plasuje si? na samym szczycie listy USA Today najpopularniejszych autor?w powie?ci dla m?odzie?y. Morgan jest autork? bestsellerowego cyklu fantasy KR?G CZARNOKSI??NIKA, z?o?onego z siedemnastu ksi??ek; bestsellerowej serii WAMPIRZE DZIENNIKI, z?o?onej, do tej pory, z jedenastu ksi??ek; bestsellerowego cyklu thriller?w post-apokaliptycznych THE SURVIVAL TRILOGY, z?o?onego, do tej pory, z dw?ch ksi??ek; oraz najnowszej serii fantasy KR?LOWIE I CZARNOKSI??NICY, sk?adaj?cej si? z dw?ch cz??ci (kolejne w trakcie pisania). Powie?ci Morgan dost?pne s? w wersjach audio i drukowanej, w ponad 25 j?zykach. PRZEMIENIONA (Ksi?ga 1 cyklu Wampirzych Dziennik?w), ARENA ONE (Ksi?ga 1 cyklu Survival Trilogy), WYPRAWA BOHATER?W (Ksi?ga 1 cyklu Kr?g Czarnoksi??nika) oraz POWR?T SMOK?W (Ksi?ga 3 Kr?lowie i Czarnoksi??nicy) dost?pne s? nieodp?atnie. Morgan czeka na wiadomo?? od Ciebie. Odwied? jej stron? internetow? www.morganricebooks.com i do??cz do listy mailingowej, a otrzymasz bezp?atn? ksi??k?, darmowe prezenty, darmow? aplikacj? do pobrania i dost?p do najnowszych informacji. Do??cz do nas na Facebooku i Twitterze i pozosta? z nami w kontakcie! Wybrane recenzje Morgan Rice "Dobra wiadomo?? dla wszystkich tych, kt?rzy po przeczytaniu ca?ej serii KR?GU CZARNOKSI??NIKA wci?? pragn? wi?cej. POWR?T SMOK?W Morgan Rice to zapowied? kolejnej genialnej serii fantasy, kt?ra zabiera nas w podr?? do ?wiata trolli i smok?w, m?stwa, honoru, odwagi, magii i wiary w swoje przeznaczenie. Morgan po raz kolejny uda?o si? stworzy? nietuzinkowych bohater?w, kt?rych dopingujemy na ka?dej stronie ksi??ki. … Obowi?zkowa pozycja w biblioteczce ka?dego mi?o?nika gatunku fantasy."     --Books and Movie Reviews     Roberto Mattos "Powr?t Smok?w to ogromny sukces – od samego pocz?tku .... Rewelacyjna powie?? fantasy … Zaczyna si? tak, jak powinna – od opisu zmaga? jednej bohaterki, by potem, z ka?d? kolejn? stron?, wprowadza? nas coraz g??biej w ?wiat rycerzy, smok?w, magii, potwor?w i przeznaczenia. … W tej ksi??ce znajdziesz wszystko to, co potrzebne jest dobrej fantasy, od wojownik?w i bitew, po konfrontacj? z samym sob?… Szczeg?lnie polecana dla czytelnik?w, kt?rzy lubi? przygody m?odych, zdeterminowanych i wiarygodnych bohater?w."     --Midwest Book Review     D. Donovan, eBook Reviewer “Przepe?niona akcj? powie?? z gatunku fantasy, kt?ra z pewno?ci? zadowoli zar?wno fan?w dotychczasowej tw?rczo?ci Morgan Rice, jak i entuzjast?w powie?ci takich jak The Inheritance Cycle Christophera Paolini.... Najnowsza powie?? Rice wci?gnie bez reszty wszystkich mi?o?nik?w literatury dla m?odzie?y.”     --The Wanderer,A Literary Journal (dotyczy Rise of the Dragons) “Porywaj?ca powie?? fantasy, w kt?rej fabu?? wplecione s? elementy tajemnicy i intrygi. Wyprawa Bohater?w opowiada o odwadze i ?yciowej misji, kt?rej realizacja prowadzi do rozwoju, dojrza?o?ci i doskona?o?ci… Dla tych, kt?rzy szukaj? ekscytuj?cej opowie?ci fantasy, pe?nej wyrazistych bohater?w, ?rodk?w przekazu i akcji. Ksi??ka w pi?kny spos?b opisuje dorastanie Thora i jego przemian? z narwanego ch?opca w m?odego m??czyzn?, kt?ry musi stawi? czo?a niebezpiecznym wyzwaniom… To zaledwie pocz?tek czego?, co zapowiada si? na cykl epickiej serii dla m?odzie?y.”     --Midwest Book Review (D. Donovan, eBook Reviewer) “KR?G CZARNOKSI??NIKA zawiera wszystkie elementy niezb?dne do osi?gni?cia natychmiastowego sukcesu: fabu??, zmowy i spiski, tajemnic?, dzielnych rycerzy, rozwijaj?ce si? bujnie zwi?zki uczuciowe i z?amane serca, podst?p i zdrad?. Zapewni rozrywk? na wiele godzin i zadowoli czytelnik?w w ka?dym wieku. Uwa?ana za obowi?zkow? pozycj? w biblioteczce ka?dego czytelnika fantasy.”     --Books and Movie Reviews, Roberto Mattos “Jest to pierwsza cz??? sagi fantasy „Kr?g Czarnoksi??nika” (obecnie z?o?onej z czternastu cz??ci), w kt?rej Rice przedstawia czytelnikom losy 14-letniego Thorgrina "Thora" McLeoda, kt?rego najwi?kszym marzeniem jest do??czenie do Srebrnego Legionu, elitarnego oddzia?u kr?lewskiej armii.... Pisarstwo Rice jest porz?dne, a przes?anie intryguj?ce.”     --Publishers Weekly Ksi??ki Morgan Rice KR?LOWIE I CZARNOKSI??NICY POWR?T SMOK?W (CZ??? #1) POWR?T WALECZNYCH (CZ??? #2) POT?GA HONORU (CZ??? #3) KR?G CZARNOKSI??NIKA WYPRAWA BOHATER?W (CZ??? 1) MARSZ W?ADC?W (CZ??? 2) LOS SMOK?W (CZ??? 3) ZEW HONORU (CZ??? 4) BLASK CHWA?Y (CZ??? 5) SZAR?A WALECZNYCH (CZ??? 6) RYTUA? MIECZY (CZ??? 7) OFIARA BRONI (CZ??? 8) NIEBO ZAKL?? (CZ??? 9) MORZE TARCZ (CZ??? 10) ?ELAZNE RZ?DY (CZ??? 11) KRAINA OGNIA (CZ??? 12) RZ?DY KR?LOWYCH (CZ??? 13) PRZYSI?GA BRACI (CZ??? 14) SEN ?MIERTELNIK?W  (CZ??? 15) POTYCZKI RYCERZY (CZ??? 16) ?MIERTELNA BITWA (CZ??? 17) THE SURVIVAL TRILOGY ARENA ONE: SLAVERSUNNERS (CZ??? 1) ARENA TWO (CZ??? 2) WAMPIRZYCH DZIENNIK?W PRZEMIENIONA (CZ??? 1) KOCHANY (CZ??? 2) ZDRADZONA (CZ??? 3) PRZEZNACZONA (CZ??? 4) PO??DANA (CZ??? 5 ZAR?CZONA (CZ??? 6) ZA?LUBIONA (CZ??? 7) ODNALEZIONA (CZ??? 8) WSKRZESZONA (CZ??? 9) UPRAGNIONA (CZ??? 10) NAZNACZONA (CZ??? 11) S?uchaj serii KR?LOWIE I CZARNOKSI??NICY na audiobooku! Chcesz dosta? ksi??ki za darmo? Do??cz do listy mailingowej Morgan Rice, a otrzymasz 4 bezp?atne ksi??ki, 2 darmowe mapy, 1 darmow? aplikacj? i ekskluzywne upominki. Zarejestruj si? na stronie: www.morganricebooks.com Copyright © 2014 Morgan Rice Wszelkie prawa zastrze?one. Poza wyj?tkami dopuszczonymi na mocy ameryka?skiej ustawy o prawie autorskim z 1976 roku, ?adna cz??? tej publikacji nie mo?e by? powielana, rozpowszechniana, ani przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek spos?b, ani przechowywana w bazie danych lub systemie wyszukiwania informacji bez wcze?niejszej zgody autora. Niniejszy e-book przeznaczony jest wy??cznie do u?ytku osobistego. Niniejszy e-book nie mo?e by? odsprzedany lub odst?piony innej osobie. Je?li chcesz podzieli? si? t? ksi??k? z inn? osob?, nale?y zakupi? dodatkowy egzemplarz dla ka?dego odbiorcy. Je?li czytasz t? ksi??k?, cho? jej nie zakupi?e?, lub nie zosta?a ona zakupiona dla ciebie, powiniene? j? zwr?ci? i kupi? w?asn? kopi?. Dzi?kujemy za poszanowanie ci??kiej pracy autora. Niniejsza ksi??ka jest utworem literackim. Wszystkie nazwy, postacie, miejsca i zdarzenia s? wytworem wyobra?ni autorki i s? fikcyjne. Wszelkie podobie?stwo do imion czy cech prawdziwych os?b jest ca?kowicie przypadkowe i niezamierzone. Jacket image Copyright breakermaximus © Shutterstock.com. “Je?li strac? Honor, to jakbym poszed? na stracenie.”     --William Shakespeare     Antoniusz i Kleopatra ROZDZIA? PIERWSZY Theosa ogarn??a ?lepa furia. Zanurkowa? w powietrzu, kieruj?c si? wprost na znajduj?c? si? poni?ej wiosk?. Zamierza? zr?wna? z ziemi? ca?y Escalon, sprawi?, by wszyscy ludzie zap?acili za znikni?cie jego jaja. B?dzie sia? zniszczenie tak d?ugo, a? nie znajdzie tego, czego szuka?. By? zdruzgotany ironi? tej sytuacji. Uciek? przecie? ze swojej ojczyzny tylko po to, by w tym odleg?ym kraju ukry? jajo przed gniewem swych pobratymc?w. Smoki z jego krainy obawia?y si? bowiem proroctwa, wed?ug kt?rego to w?a?nie jego syn mia? zosta? W?adc? Wszystkich Smok?w. Za nic w ?wiecie Theos nie m?g? pozwoli?, by jego pierworodnemu sta?a si? krzywda. W ci??kich bojach odni?s? wiele powa?nych ran, ale zdo?a? uciec i przemierzywszy tysi?ce kilometr?w nad wielkimi morzami, dotar? tutaj, do wyspy ludzi, miejsca, w kt?rym inne smoki nigdy nie b?d? go szuka?. Tutaj chcia? znale?? bezpieczne schronienie dla swego potomka. Jednak gdy tylko wyl?dowa? i z?o?y? jajo na mi?kkim poszyciu, znienacka zaatakowa? go pandezyjski ?o?nierz. Ponownie nara?aj?c swoje ?ycie, zdo?a? odwr?ci? uwag? napastnika od jaja, sam jednak dozna? kolejnych ci??kich obra?e?. Prze?y? tylko dzi?ki pomocy tej dziewczyny, Kyry. Przez to ca?e zamieszanie straci? z oczu swoje dziecko i p??niej, mimo nieustannych poszukiwa? w g?stej ?nie?ycy, nie m?g? go ju? odnale??. To by? b??d, za kt?ry nienawidzi? siebie, za kt?ry wini? ca?? ras? ludzk? i kt?rego nigdy, przenigdy nie wybaczy. Theos lecia? coraz szybciej, wydaj?c z siebie ryk, kt?ry w dr?enie wprowadza? nawet drzewa i ziej?c ?mierciono?nym strumieniem ognia, kt?ry m?g? zmie?? z powierzchni ziemi ca?e miasto. Za sw?j cel obra? przypadkow? wie?, kt?ra mia?a nieszcz??cie le?e? akurat na jego drodze. W dole nie?wiadomi niczego mieszka?cy pracowali w swoich gospodarstwach, dzieci bawi?y si? na podw?rzach, a psy gania?y po ulicach. Ludzkie twarze zmrozi? strach, gdy spojrzeli w g?r? i zobaczyli si?gaj?ce ich p?omienie. Dr?c si? wniebog?osy, rozbiegli si?, pr?buj?c ratowa? ?ycie, jednak dla nich by?o ju? wtedy za p??no. Ogie? nie szcz?dzi? nikogo, dosi?gn?? m??czyzn i kobiety, dzieci, rolnik?w i wojownik?w, tych kt?rzy uciekali i tych, kt?rzy sparali?owani strachem tkwili w bezruchu. Theos trzepota? wielkimi skrzyd?ami, podsycaj?c dodatkowo p?omienie, kt?re trawi?y ludzi, ich zwierz?ta, domy, bro? i ca?y dobytek. Wszyscy, ka?dy jeden z tych ludzi, zap?aci za jego strat?. Ca?a wioska sta?a w ogniu, wszystko wkr?tce mia?o zamieni? si? w kupk? popio?u. C??, Theos pomy?la?: z popio?u ludzie powstali i w popi?? si? obr?c?. Theos lecia? teraz tu? nad ziemi?, rycz?c, wci?? zion?c p?omieniami, zahaczaj?c o drzewa, ?ami?c ga??zie i strz?saj?c li?cie. Za sob? zostawia? ?lad spalonej ziemi, kt?ry niczym blizna przecina?a ziemie Escalonu. Podpala? ogromne po?acie Cierniowego Lasu, wiedz?c, ?e nic nie uro?nie tu przez tysi?ce lat, ?e ta blizna nie pozwoli zapomnie? ludziom o tym, co tu zasz?o. Ta my?l napawa?a go satysfakcj?. Cho? pod?wiadomie zdawa? sobie spraw? z tego, ?e p?omienie mog? dosi?gn?? i jego jaja, op?tany rz?dz? zniszczenia nie m?g? si? powstrzyma?. W miar? jak oddala? si? od wioski, krajobraz pod nim zmienia? si? coraz bardziej. Lasy i pola zast?pi?y teraz kamienne budynki i rozleg?y garnizon, w kt?rym zebranych by?o tysi?ce ?o?nierzy w niebiesko-???tych zbrojach. Pandezjanie. ?o?nierze spogl?dali w niebo z przera?eniem w oczach. Ci sprytniejsi uciekli; odwa?niejsi czekali a? smok zni?y? lot i wtedy rzucili w jego stron? w??czniami. Theos jednym tchem zamieni? je w unosz?cy si? na wietrze popi??. Kolejny oddech przeznaczony ju? by? dla ?o?nierzy, kt?rzy rozbiegli si? teraz po okolicy. P?omienie pali?y ich ?ywcem, pozostawiaj?c na ziemi puste zbroje. Cieszy?a go my?l, ?e te stalowe pancerze b?d? rdzewie? tu przez lata, upami?tniaj?c jego wizyt?. Theos lecia? coraz dalej na p??noc, nie mog?c powstrzyma? swojej furii. Krajobraz znowu si? zmieni?, a on nie zwolni? nawet wtedy, gdy dostrzeg? w oddali dziwny widok: oto z tunelu w ziemi wy?ania? si? gigantyczny potw?r, jakiego nigdy dot?d nie widzia?. To by?o pot??ne stworzenie, jednak on nie czu? przed nim strachu. Wprost przeciwnie – czu? wci?? narastaj?cy w sobie gniew. Bestia spojrza?a na niego i gdy Theos zni?y? lot, w pop?ochu zacz??a chowa? si? z powrotem do tunelu. Smok nie mia? jednak zamiaru pozwoli? jej odej??. Je?li nie znajdzie swego dziecka, zniszczy ich wszystkich, zar?wno ludzi jak i bestie. I nic mu w tym nie przeszkodzi. ROZDZIA? DRUGI Wezuwiusz sta? w tunelu, wpatruj?c si? jak zahipnotyzowany w o?wietlaj?ce go promienie s?o?ca znad Escalonu. Ten otw?r, wysoko nad jego g?ow?, symbolizowa? zwie?czenie marze?, zrealizowanie planu, w kt?rego powodzenie nikt, poza nim, nie wierzy?. Osi?gn?? co?, czego nie uda?o si? osi?gn?? ?adnemu z jego poprzednik?w – otworzy? drog? ca?emu narodowi Mardy do Escalonu, umo?liwiaj?c tym samym dokonanie wielkiej inwazji. Drobinki py?u wci?? po?yskiwa?y we wpadaj?cym do tunelu ?wietle. Wezuwiusz wiedzia?, ?e przej?cie przez ten otw?r oznacza wyj?cie naprzeciw przeznaczeniu. Ca?y jego lud p?jdzie za nim i wkr?tce Escalon b?dzie jego. U?miechn?? si? szeroko na sam? my?l o tym festiwalu krwi, o terrorze, kt?ry tu wprowadzi. Ludzi uczyni swymi niewolnikami, a terytorium Mardy powi?kszy dwukrotnie. – Narodzie Mardy, do boju! – krzykn??. Za jego plecami wznios?y si? okrzyki podniecenia, gdy setki trolli st?oczonych w tunelu podnios?o halabardy i ruszy?o za swym przyw?dc?. Prowadzi? ich w stron? ?wiat?a, wspinaj?c si? w g?r? tunelu po gruzie i osuwaj?cych si? kamieniach. Escalon by? ju? w zasi?gu jego wzroku. Wezuwiusz wyobrazi? sobie te wszystkie zniszczenia, kt?re rozw?cieczony gigant poczyni na powierzchni ziemi i u?miechn?? si? szerzej. Pozwoli mu si? tam zabawi?, a gdy uzna, ?e nie jest mu ju? potrzebny, po prostu go zabije. P?ki co jednak, bestia stanowi?a wspania?e uzupe?nienie jego demonicznego planu. Nagle ziemia zadr?a?a i gdy Wezuwiusz podni?s? wzrok, zdumiony zobaczy?, jak niebo nad nim nagle ciemnieje, a przez otw?r wdziera si? strumie? ognia. Us?ysza? przera?liwy pisk giganta, a w chwil? potem poczu?, jak uderza go ?ciana gor?ca. Widzia?, jak olbrzym chwiej?c si? i wyj?c z b?lu, zaczyna pakowa? si? z powrotem do tunelu. Wezuwiusz a? j?kn?? z przera?enia, gdy zorientowa? si?, ?e potw?r ze spalon? po?ow? twarzy szar?uje prosto na niego. Nie m?g? zrozumie?, co za koszmar si? przed nim rozgrywa. Dlaczego gigant zawr?ci?? Sk?d ta fala ciep?a? Co spali?o twarz potwora? Wtedy us?ysza? odg?os ?opotania skrzyde? i ryk bardziej przera?aj?cy nawet od tego, kt?ry wydawa? z siebie gigant. Poczu?, jak dreszcz przechodzi przez ca?e jego cia?o, gdy u?wiadomi? sobie, ?e tam, nad powierzchni? ziemi unosi si? istota pot??niejsza nawet od olbrzyma, kt?rej spotkania nigdy by si? nie spodziewa?. Smok. Zmro?ony strachem Wezuwiusz sta? bez ruchu, a za nim ca?a jego armia trolli uwi?ziona w potrzasku. Niemo?liwe sta?o si? prawdziwe: gigant ucieka? przed czym? pot??niejszym od siebie. Spalony, w agonii, przera?ony, gigant wymachiwa? swoimi ogromnymi pi??ciami, uzbrojonymi w ostre jak brzytwa pazury, toruj?c sobie drog? pomi?dzy jego ?o?nierzami. Wszystko, co sta?o mu na drodze, gin??o pod jego stopami, rozdzierane by?o szponami albo mia?d?one pi??ciami. I wtedy, zanim zd??y? usun?? si? z drogi, poczu? jak potw?r unosi go w powietrze i rzuca nim o ?cian?. Okropny b?l przeszy? ca?e jego cia?o, gdy g?ow? zary? o ska??. Przed tym, jak straci? przytomno??, zd??y? jeszcze zobaczy?, jak olbrzym niszczy wszystko wok?? siebie, niwecz?c ca?y jego plan. Wtedy zda? sobie spraw?, ?e umrze w?a?nie tutaj, pod ziemi?, gdzie zaledwie kilka metr?w dzieli go od spe?nienia marze?. ROZDZIA? TRZECI Duncan poczu? owiewaj?cy go podmuch wiatru, gdy zsuwa? si? po linie o zachodzie s?o?ca, schodz?c w d?? majestatycznych szczyt?w Kos. Trzyma? si? kurczowo, zje?d?aj?c szybciej ni?, jak mu si? wydawa?o, jest to mo?liwe. Wok?? niego zje?d?ali Anvin i Arthfael, Seavig, Kavos, Bramthos i tysi?ce innych – jego podw?adni, ludzie Seaviga i Kavosa z??czeni w jedn? armi?. Wszyscy zje?d?ali po lodzie w r?wnych rz?dach, zdyscyplinowana armia ludzi przeskakuj?cych si? nawzajem, by jak najszybciej dotrze? na d??, zanim zostan? zauwa?eni. Gdy tylko stopy Duncana dotkn??y lodowej ?ciany, natychmiast odepchn?? si? znowu, by zeskoczy? dalej. D?onie mia?by ju? poszarpane w strz?py, gdyby nie grube r?kawice, kt?re da? mu Kavos. Duncan nie m?g? nadziwi? si? pr?dko?ci, z kt?r? porusza?a si? jego armia, prawie ?e zeskakuj?c w d?? ?cian. Gdy byli jeszcze na samej g?rze, nie mia? poj?cia jak Kavos chcia? szybko i bezpiecznie zej?? z armi? tej wielko?ci; nie mia? poj?cia, ?e mieli na tyle bogaty zestaw lin i czekan?w, by zupe?nie g?adko sprowadzi? ich na d??. Ci ludzie stworzeni byli do ?ycia po?r?d lodu, dla nich to b?yskawiczne zej?cie by?o niczym codzienny spacer. Wreszcie zrozumia? co mieli na my?li, m?wi?c, ?e to nie oni uwi?zieni s? w g?rach. To Pandezjanie, tam w dolinie – to oni siedz? w pu?apce. Kavos zatrzyma? si? nagle, l?duj?c obiema nogami na d?ugiej i szerokiej p??ce wystaj?cej ze zbocza. Duncan i reszta ludzi zatrzymali si? obok na kr?tk? przerw? w po?owie wysoko?ci g?rskiej ?ciany. Kavos podszed? do kraw?dzi, po chwili Duncan do??czy? do niego, by wyjrze? w d??. Pod??y? wzrokiem za linami, kt?rych ko?ce hu?ta?y si? daleko w dole; mi?dzy nimi, jeszcze ni?ej, przez mg?? i ostatnie promienie s?o?ca zdo?a? dojrze? kamienny garnizon Pandezjan przycupni?ty przy podstawie g?ry, t?tni?cy tysi?cami zbrojnych. Duncan zwr?ci? wzrok na Kavosa, ten za? odpowiedzia? spojrzeniem, w jego oczach wida? by?o rozkosz. Rozkosz, kt?r? Duncan rozpozna? od razu, widzia? j? w ?yciu ju? wielokrotnie: ekstaza prawdziwego wojownika, kt?rego chwile tylko dziel? od walki. Tym ?yli ludzie tacy jak Kavos. Duncan, przyznaj?c si? szczerze, r?wnie? czu? to mrowienie w ?y?ach, ten w?ze? zaciskaj?cy si? w brzuchu. Widok Pandezjan sprawia?, ?e jak ka?dy nie m?g? doczeka? si? walki. – Mog?e? sprowadzi? nas gdziekolwiek indziej – powiedzia?, rozgl?daj?c si? po rozpo?cieraj?cej si? wok?? okolicy – Wsz?dzie wok?? jest pusto. Mogli?my oszcz?dzi? sobie konfrontacji i ruszy? na stolic?. A jednak wybra?e? miejsce, w kt?rym Pandezjanie s? najsilniejsi. Kavos u?miechn?? si? szeroko. – Nie inaczej – odpowiedzia? – Zbrojni Kavosa nie uciekaj? od konfrontacji – tylko jej szukaj?. Jego u?miech jeszcze si? poszerzy?. – Poza tym – doda? – wcze?nie przyj?ta bitwa rozgrzeje nas porz?dnie przed marszem na stolic?. A przy okazji naucz? tych Pandezjan, by dobrze zastanowili si?, zanim zdecyduj? si? otoczy? podn??e naszych g?r. Po czym odwr?ci? si? i skin?? g?ow? na swojego oficera, Bramthosa, ten za? zebra? swoich ludzi i wraz z Kavosem ruszyli do ogromnej, lodowej ska?y le??cej na brzegu urwiska. Wszyscy razem, jak jeden m??, zaparli si? o ni? barkami. Duncan, zorientowawszy si? co robi?, skin?? na Anvina i Arthfaela, kt?rzy tak samo zebrali ludzi. Seavig i jego podw?adni do??czyli do nich, by pcha? ska?? wsp?lnymi si?ami. Duncan zapar? si? mocno i wyt??a? wszystkie si?y, cho? ci??ar by? ogromny, a pod?o?e ?liskie. Jednak po chwili wsp?lnego st?kania z wysi?ku g?az w ko?cu zacz?? si? toczy?. – Prezent na powitanie? – spyta? Duncan z u?miechem, sapi?c rami? w rami? z Kavosem. Kavos odpowiedzia? krzywym u?miechem. – Ot, taki drobiazg, by zaanonsowa? nasze przybycie. Chwil? p??niej Duncan poczu?, ?e g?az wystrzeli? spod ich r?k, us?ysza? tylko trzask lodu i wyjrza? przez kraw?d?, by ze zdumieniem ogl?da?, jak ska?a stacza si? z brzegu urwiska. Cofn?? si? pr?dko, jak ca?a reszta i patrzy? tylko, jak spada w d?? pr?dko, jak toczy si? i odbija od lodowej ?ciany, coraz szybciej i szybciej. Ogromny g?az, ?rednicy jakich? dziesi?ciu metr?w, spada? prosto w d??, niczym anio? zag?ady szar?uj?cy na pandezyjski fort poni?ej. Duncan spi?? mi??nie, przygotowuj?c si? na wstrz?s, ?o?nierze tak w dole nie mieli o niczym poj?cia, nie spodziewali si? ataku. G?az wyr?n?? w sam ?rodek kamiennego garnizonu, z hukiem g?o?niejszym, ni? cokolwiek Duncan do tej pory s?ysza?. Zdawa?o si?, jakby na Escalon spad?a kometa, echo ?oskotu by?o tak ogromne, ?e musia? zakry? uszy, a? ziemia zatrz?s?a si? pod jego stopami tak mocno, ?e zachwia? si? na nogach. Wok?? podnios?a si? ogromna chmura kamiennego i lodowego py?u, wysoka na kilkadziesi?t metr?w. Nawet z takiej odleg?o?ci dosz?y ich krzyki przera?enia i b?lu. Po?ow? kamiennego garnizonu rozbi?o uderzenie, a g?az toczy? si? dalej, mia?d??c ludzi, obalaj?c budynki, zostawiaj?c po sobie szeroki zagon zniszczenia i chaosu. – M??OWIE KOS! – zakrzykn?? Kavos – Kt?? mia? czelno?? podej?? pod nasze g?ry? Odpowiedzia? mu og?uszaj?cy krzyk, gdy tysi?ce wojownik?w w tej samej chwili rzuci?o si? przed siebie, by skoczy? z brzegu urwiska, zaraz za Kavosem, ?api?c liny i zje?d?aj?c po nich tak szybko, jakby spadali w d?? zbocza. Duncan poszed? za ich przyk?adem, prowadz?c swoich ludzi, skacz?c, ?api?c si? lin i schodz?c tak szybko, ?e zapiera?o dech w piersiach; by? pewien, ?e jedyne, co czeka go na dole, to z?amany kark. Jednak po kilku sekundach wyl?dowa? twardo dziesi?tki metr?w poni?ej, wskakuj?c w olbrzymi? chmur? py?u i lodu, na ziemi wci?? wstrz?sanej przez tocz?cy si? g?az. Ich ludzie zwr?cili si? w kierunku garnizonu i wydali g?o?ny okrzyk bojowy, obna?yli miecze i w dzikiej szar?y skoczyli w chaos pandezyjskiego obozu. Pandezyjscy ?o?nierze, wci?? oszo?omieni grzmotem, zwracali zdumione twarze, by ujrze? nacieraj?c? armi?; tego si? nie spodziewali. Byli zupe?nie og?uszeni, ca?kowicie zaskoczeni – kilku z ich dow?dc?w le?a?o martwych, zmia?d?onych pod g?azem – wydawali si? zbyt zdezorientowani, by w og?le wiedzie?, co si? dzieje. Gdy wi?c Duncan, Kavos i ich zbrojni rzucili si? na nich, cz??? zwr?ci?a si? do ucieczki. Inni si?gn?li po miecze – jednak Duncan i jego ludzie opadli ich jak szara?cza i zak?uli zanim kt?rykolwiek zdo?a? wyci?gn?? bro?. Duncan przetoczy? si? ze swoj? dru?yn? przez ob?z, nie zatrzymuj?c si? nawet na chwil? – wiedzia?, ?e czas dzia?a na ich niekorzy?? – na lewo i prawo ?cinaj?c oszo?omionych ?o?nierzy, pod??aj?c w ?lad za niszczycielskim g?azem. Ci?? wok?? szale?czo, d?gn?? jednego w pier?, wyr?n?? drugiego w twarz r?koje?ci? miecza, kopn?? nast?pnego, kt?ry rzuci? si? w t? stron?, wreszcie schyli? si?, by unikn?? ciosu topora wymierzonego w jego g?ow? i odpowiedzia? uderzeniem barku. Nie zatrzymywa? si? ani na chwil?, zabijaj?c wszystkich na swojej drodze, dysz?c ci??ko; wiedzia?, ?e to wr?g nadal ma przewag? liczebn?, ?e musi zabi? tak wielu jak tylko zdo?a, tak szybko jak potrafi. U jego boku walczy? Anvin, Arthfael i reszta jego ludzi, bacz?c na swoje plecy, biegn?c razem, tn?c we wszystkie strony i zbijaj?c nadchodz?ce zewsz?d ciosy. Szcz?k broni wype?ni? ca?y garnizon. Bitwa by?a naprawd? pot??na, Duncan wiedzia? doskonale, ?e rozs?dniej by?o unikn?? tego starcia i ruszy? na Andros. Zdawa? sobie jednak spraw? z tego, ?e poczucie honoru wojownik?w Kos sprawia?o, ?e musieli wyda? t? bitw?, po prawdzie rozumia? ich doskonale; najm?drzejsze z posuni?? nie zawsze by?o tym, co porywa?o ludzkie serca. Posuwali si? przez ob?z szybko, w zwartym szyku, Pandezjanie za? byli w takiej rozsypce, ?e ledwie mo?na to by?o nazwa? obron?. Za ka?dym razem, gdy dow?dca zaczyna? wykrzykiwa? rozkazy, lub sformowa? si? jaki? szyk, Duncan i jego ludzie natychmiast wycinali ich w pie?. Szli przez garnizon jak burza, ledwie godzina min??a, gdy Duncan wreszcie stan?? na drugim kra?cu fortu i rozejrzawszy si? na wszystkie strony, zorientowa? si?, ?e po?r?d morza krwi nie zosta? ani jeden wr?g. Stan?? bez ruchu, dysz?c ci??ko, pod ciemniej?cym wieczornym niebem, pod g?rami zas?oni?tymi mg??, ws?uchuj?c si? w og?uszaj?c? cisz?. Fort zosta? zdobyty. Jego ludzie, zorientowawszy si?, ?e zwyci?stwo nale?y do nich, zakrzykn?li na wiwat. Do Duncana, kt?ry wyciera? krew z ostrza i ze zbroi, podszed? Anvin z Arthfaelem, Seavig, Kavos i Bramthos. Na ramieniu Kavosa widoczna by?a ?wie?a, krwawi?ca rana. – Jeste? ranny – zwr?ci? uwag? Kavosowi, kt?ry zdawa? si? jej nie zauwa?a?. Kavos zerkn?? na ni? i wzruszy? ramionami. Jego twarz wykrzywi?a si? w u?miechu. – Rzeczywi?cie, podrapa?em si? o czyj? miecz – odpowiedzia?. Duncan rozejrza? si? po polu bitwy zas?anym trupami, w wi?kszo?ci Pandezjan, lecz tak?e i jego ludzi. W ko?cu zwr?ci? wzrok ku g?rze, ku skutym lodem szczytom Kos wisz?cym nad ich g?owami, gin?cym w chmurach, zadziwi? si? jak wysoko si? wspi?li i jak szybko zeszli. Naprawd? zaatakowali z pr?dko?ci? b?yskawicy – ?mier? spad?a na ich wrog?w jak deszcz – i uda?o im si?. Pandezyjski garnizon jeszcze kilka godzin temu wygl?da? na nienaruszalny, a teraz le?a? w gruzach, z ca?? za?og? utopion? w morzu krwi pod ciemniej?cym niebem. Zdumiewaj?ce. Wojownicy Kos nie oszcz?dzili nikogo, nie mieli lito?ci, byli niepowstrzymani. Dawny szacunek, kt?ry czu? do nich Duncan mia? znowu ?wie?e podstawy. B?d? wa?nymi sojusznikami w walce o wyzwolenie Escalonu. Kavos tak?e rozejrza? si? po ziemi zas?anej trupami, on te? dysza? ci??ko. – Tak w?a?nie ucieka si? z pu?apki – powiedzia?. Duncan zobaczy? jak z zadowoleniem spogl?da na cia?a wrog?w, patrz?c jak ich ludzie zbieraj? bro? z cia? zabitych. Kiwn?? tylko g?ow?. – Prawda, sprawili?my si? – odpowiedzia?. Odwr?ci? si? i spojrza? na zach?d, daleko, w stron? zachodz?cego s?o?ca, na tle kt?rego zobaczy? jaki? ruch. Zmru?y? oczy i jego serce nape?ni?o si? ciep?em, gdy zobaczy? to, czego w gruncie rzeczy bez w?tpienia oczekiwa?. Daleko, na horyzoncie, sta? jego wierzchowiec, dumnie pr???c si? na czele stada koni. Jak zawsze wyczu? gdzie znajdzie Duncana i czeka? na niego cierpliwie. Serce Duncana skoczy?o, wiedzia?, ?e stary druh pomo?e im pokona? drog? do stolicy. Duncan gwizdn??, jego ko? za? ruszy? mu na spotkanie. Reszta wierzchowc?w posz?a za jego przyk?adem, z g?o?nym t?tentem galopuj?c przez o?nie?on? r?wnin?. Kavos, stoj?c obok, pokiwa? g?ow? z uznaniem. – Konie – powiedzia?, ?ledz?c je wzrokiem, gdy si? zbli?a?y – Ja do Andros poszed?bym pieszo. Duncan u?miechn?? si?. – Nie w?tpi?, przyjacielu. Duncan wyszed? przed szereg na spotkanie swego rumaka, przywita? go g?adz?c po grzywie. Skoczy? na siod?o, za tym przyk?adem poszli jego ludzie, tysi?ce zbrojnych dosiad?o wierzchowc?w. Stali tak przez chwil?, w pe?nym rynsztunku, spogl?daj?c w zachodz?ce s?o?ce, przed nimi rozpo?ciera?y si? za?nie?one r?wniny, dziel?ce ich od stolicy. Duncan poczu? fal? podniecenia, gdy wreszcie, wreszcie byli tak blisko. Czu? to dobrze, powietrze pachnia?o zwyci?stwem. Kavos bezpiecznie sprowadzi? ich w doliny; teraz czas by on przej?? dowodzenie. Wzni?s? sw?j miecz wysoko, czuj?c, ?e oczy wszystkich ludzi zwracaj? si? ku niemu. – ?O?NIERZE! – wykrzykn?? – Na Andros! Przyj?li komend? z bojowym okrzykiem i ruszyli za nim, spiesz?c w noc, poprzez ?nie?ne r?wniny, gotowi jecha? bez chwili wytchnienia, a? dotr? do stolicy i rozpoczn? najwi?ksz? wojn? ich czas?w. ROZDZIA? CZWARTY Zwr?cona w stron? wschodz?cego s?o?ca Kyra wpatrywa?a si? w stoj?c? nad sob? posta?. Wprost nie mog?a uwierzy?, ?e oto spotka?a wreszcie cz?owieka, dla kt?rego przeby?a ca?y Escalon, dzi?ki kt?remu pozna sekret swego przeznaczenia, kt?ry b?dzie j? trenowa?. To by? jej wuj, jedyne ogniwo ??cz?ce j? z matk?, kt?rej nigdy nie zna?a. A? zamruga?a ze zdziwienia, gdy wy?oni? si? z cienia i w ko?cu mog?a zobaczy? jego twarz. By? do niej niewiarygodnie podobny. Oko?o czterdziestoletni m??czyzna mia? szerokie ramiona i muskularne cia?o. By? wysoki, zakuty w l?ni?c? zbroj?, wygl?da? zjawiskowo. Nigdy wcze?niej nie spotka?a nikogo, w kim mog?aby odnale?? swoje rysy. Zawsze czu?a si? wyobcowana, niepodobna do nikogo z rodziny – nawet nie do swojego ojca – ale teraz, widz?c twarz tego cz?owieka, jego wyra?ne ko?ci policzkowe, b?yszcz?ce szare oczy i jasnobr?zowe w?osy, po raz pierwszy w ?yciu poczu?a z kim? wi??, przynale?no?? do rodu, do czego? wi?kszego od siebie. Wreszcie znalaz?a swoje miejsce na ziemi. M??czyzna by? zupe?nie wyj?tkowy. Bez w?tpienia by? dumnym i szlachetnym wojownikiem, cho? nie posiada? ?adnej broni, nie mia? miecza ani tarczy. Ku jej zdumieniu i rado?ci, mia? przy sobie tylko jeden przedmiot: z?oty kij, taki, jak mia?a i ona. – Kyra – powiedzia? do niej. Jego g?os rezonowa? z jej dusz?, g?os znajomy, jakby jej w?asny. Gdy do niej przem?wi?, poczu?a wi?? nie tylko z nim, ale i ze swoj? matk?. Przed ni? sta? cz?owiek, kt?ry wiedzia? kim by?a. W ko?cu dowie si? prawdy – nie b?dzie ju? wi?cej tajemnic w jej ?yciu. Wkr?tce b?dzie wiedzia?a wszystko o kobiecie, kt?r? zawsze pragn??a pozna?. Wyci?gn?? do niej d?o?, a ona chwyci?a j? i podnios?a si? na sztywne od wielogodzinnego siedzenia pod wie?? nogi. Jego r?ka by?a silna i muskularna, a przy tym zaskakuj?co g?adka. Leo i Andor zbli?yli si? do niego, lecz ku zaskoczeniu Kyry, wcale nie zacz?li warcze? jak zwykle. Zamiast tego podeszli bli?ej i polizali jego r?k?, jakby znali go od zawsze. Potem, ku jej zdumieniu, obydwaj stan?li w szeregu, jakby wype?niaj?c niemy rozkaz. Kyra nigdy dot?d nie widzia?a czego? podobnego. Jakie zdolno?ci posiada? ten cz?owiek? Nie musia?a nawet pyta?, czy by? jej wujkiem – czu?a to w ka?dej kom?rce swego cia?a. By? silny i dumny, dok?adnie taki, jaki wyobra?a?a sobie, ?e b?dzie. By?o w nim co? jeszcze, co? czego nie mog?a do ko?ca nazwa?. Promieniowa?a od niego wyj?tkowa energia, aura spokoju, ale i niewiarygodnej si?y. – Wujku – powiedzia?a. Lubi?a d?wi?k tego s?owa. – Mo?esz nazywa? mnie Kolva – odpowiedzia?. Kolva. To imi? brzmia?o znajomo. – Przeby?am Escalon by si? z tob? spotka? – powiedzia?a przej?ta, nie wiedz?c, co jeszcze doda?. Jej s?owa przerwa?y absolutn? cisz?, kt?ra dot?d spowija?a ja?owe r?wniny – Ojciec mnie przys?a?. U?miechn?? si? serdecznie, a na twarzy pojawi?y mu si? zmarszczki cz?owieka, kt?ry ?y? jakby tysi?c lat. – To nie ojciec ci? przys?a? – odpowiedzia? – lecz co? znacznie wi?kszego. Nagle, bez ?adnego ostrze?enia, odwr?ci? si? i ruszy? przed siebie, podpieraj?c si? z?otym kijem. Kyra patrzy?a za nim, zdziwiona; czy czym? go obrazi?a? Pobieg?a do niego, Leo i Andor przy jej boku. – A wie?a? – powiedzia?a zdezorientowana – nie wejdziemy do ?rodka? U?miechn?? si?. – Mo?e kiedy? – odpar? tajemniczo. – My?la?am, ?e mia?am dotrze? do wie?y. – I zrobi?a? to – zauwa?y? – cho? do niej nie wesz?a?. Szli w stron? lasu. Kyra z trudem dotrzymywa?a mu kroku, zachodz?c w g?ow?, co mia? na my?li. – To gdzie b?dziemy trenowa?? – spyta?a. – B?dziesz trenowa?a tam, gdzie trenuj? wszyscy wielcy wojownicy – odpar? i spojrza? przed siebie – W lesie przy wie?y. Wszed? do lasu i cho? wydawa? si? i?? spokojnym, r?wnym krokiem, porusza? si? tak szybko, ?e Kyra prawie musia?a biec, by za nim nad??y?. Tajemnica spowijaj?ca go pog??bia?a si? z ka?d? chwil?; w jej umy?le pojawia?o si? coraz wi?cej pyta?. – Czy moja matka ?yje? – zapyta?a ?piesznie, nie mog?c ju? d?u?ej powstrzyma? ciekawo?ci – Jest tutaj? Spotkam j?? M??czyzna u?miechn?? si? tylko i pokr?ci? g?ow?, nie zwalniaj?c kroku. – Tak wiele pyta? – odpowiedzia?. W?drowali przez d?ugi czas, ws?uchuj?c si? w odg?osy dzikich stworze?. W ko?cu doda? – Sama si? przekonasz, ?e pytania maj? tu niewielkie znaczenie. A odpowiedzi jeszcze mniejsze. Musisz nauczy? si? szuka? w?asnych odpowiedzi. Ich ?r?d?a. A co wa?niejsze – ?r?d?a pyta?. Kyra zamy?li?a si? nad jego s?owami. Wkr?tce weszli tak g??boko w las, ?e straci?a z oczu wie?? i przesta?a s?ysze? szum obijaj?cych si? o brzeg fal. W g?owie pojawia?y jej si? kolejne pytania i wkr?tce nie mog?a ju? d?u?ej wytrwa? w milczeniu. – Dok?d mnie zabierasz? – spyta?a – Czy idziemy tam, gdzie b?dziesz mnie trenowa?? M??czyzna kontynuowa? marsz wzd?u? kr?tego potoku, wij?cego si? pomi?dzy starymi drzewami, kt?rych zielona kora mieni?a si? w ?wietle. – Nie ja b?d? ci? szkoli? – powiedzia? – tylko tw?j wujek. Kyra z zaskoczenia a? przystan??a. – M?j wujek? – spyta?a i znowu podbieg?a do niego – My?la?am, ?e to ty jeste? moim wujkiem. – Jestem – odpar? – ale masz jeszcze jednego. – Jeszcze jednego? – spyta?a z niedowierzaniem. Wreszcie dotarli do kraw?dzi lasu i gdy wylegli na le?n? polan?, Kyra a? zaniem?wi?a z wra?enia. Po przeciwnej stronie polany ros?o ogromne drzewo, najwi?ksze, jakie kiedykolwiek widzia?a. Wygl?da?o, jakby sta?o tu od tysi?cy lat. Jego pie? musia? mie? ponad dziesi?? metr?w szeroko?ci, a roz?o?yste ga??zie obsypane by?y po?yskuj?cymi w s?o?cu fioletowymi li??mi. Jakie? trzy metry nad ziemi? jego poskr?cane konary tworzy?y co? na kszta?t ma?ego domku, w kt?rym pali?o si? pojedyncze ?wiat?o. Na jednej z ga??zi Kyra dostrzeg?a zwr?con? w ich stron? posta?, kt?ra wygl?da?a, jakby by?a w stanie g??bokiej medytacji. – On tak?e jest twym wujkiem – powiedzia? Kolva. Kyry serce zabi?o mocniej. Nic z tego nie rozumia?a. Patrzy?a na cz?owieka, kt?ry rzekomo mia? by? jej wujkiem i zastanawia?a si?, czy aby nie robi? sobie z niej ?art?w. Ten drugi wujek wygl?da? jej na oko?o dziesi?cioletniego ch?opca. Siedzia? idealnie wyprostowany i patrzy? przed siebie, ale nie na ni?. Mia? b?yszcz?ce niebieskie oczy. Jego ch?opi?ca twarz by?a pomarszczona, jakby mia? tysi?c lat, jego sk?ra pokryta by?a starczymi plamami. Mia? troch? ponad metr wzrostu. Wygl?da? jak ch?opiec chory na progeri?. Nie wiedzia?a, co o tym my?le?. – Kyro – powiedzia? – poznaj Alv?. ROZDZIA? PI?TY Merk wszed? do Wie?y Ur przez wysokie, z?ote wrota, o?lepiony bij?cym z jej wn?trza blaskiem. Gdy r?k? os?oni? oczy przed ?wiat?em, ujrza? stoj?cego przed sob? Obserwatora, kt?ry przygl?da? mu si? w milczeniu swoimi ???tymi ?lepiami. Odziany by? w ???t?, lej?c? si? szat?, kt?ra dok?adnie okrywa?a ca?e jego cia?o. Twarz mia? blad?, poci?g??, z zapadni?tymi policzkami i oczami tak przenikliwymi, ?e Merkowi a? zrobi?o si? s?abo, gdy w nie spojrza?. W r?ku trzyma? z?oty kij, z kt?rego bi?o ?wiat?o. Merk poczu? silny powiew wiatru i us?ysza? huk zatrzaskuj?cych si? ze nim drzwi, kt?ry rozni?s? si? echem po pustych murach. Wyczerpany i p??przytomny a? podskoczy? na ten d?wi?k. U?wiadomi? sobie wtedy, ?e od tej chwili nie ma ju? odwrotu. Ta my?l doda?a mu jednak otuchy. Stoj?c tam, czu? dziwne poczucie przynale?no?ci, jak gdyby w ko?cu odnalaz? sw?j od dawna poszukiwany dom. Spodziewa? si? ciep?ego powitania, lecz miast tego Obserwator odwr?ci? si? i odszed? bez s?owa, pozostawiaj?c go samego przy drzwiach. Merk nie mia? poj?cia co powinien zrobi?, zosta? tu i czeka? na jego powr?t, czy za nim pod??y?. Obserwator przeszed? na drug? stron? komnaty i ku zaskoczeniu Merka, zamiast wej?? na g?r?, zacz?? schodzi? w d?? po kr?tych schodach z ko?ci s?oniowej. Po chwili znikn?? mu z oczu pod ziemi?. Merk sta? w milczeniu, zbity z tropu, nie wiedz?c, co czyni?. – Czy mam i?? za tob?? – zawo?a? w ko?cu. Jego g?os odbi? si? echem od kamiennych ?cian, jakby przedrze?niaj?c go. Merk rozejrza? si? po wn?trzu wie?y. Ujrza? l?ni?ce ?ciany, wykonane z litego z?ota; pod?og? z czarnego marmuru podszytego z?otem. Komnata by?a s?abo o?wietlona tajemniczym blaskiem przenikaj?cym przez ?ciany. Spogl?daj?c w g?r?, zobaczy? antyczne schody rze?bione w ko?ci s?oniowej; podszed? do nich i gdy odchyli? g?ow?, na samym ich szczycie dojrza? z?ot? kopu??, przez kt?r? prze?wieca?o s?oneczne ?wiat?o. Zastanawia? si?, jakie tajemnice skrywaj? te wszystkie pi?tra i komnaty, kt?re widzia? z do?u. Z tym wi?ksz? ciekawo?ci? spojrza? w d?? na stopnie, po kt?rych przed chwil? zszed? Obserwator, jakby do podziemnego ?wiata. Zachwycaj?ce swym pi?knem kr?te schody z ko?ci s?oniowej by?y niczym dzie?o sztuki si?gaj?ce zar?wno samego nieba, jak i najg??bszych otch?ani piekie?. My?l o tym, ?e gdzie? w tej wie?y mo?e znajdowa? si? legendarny Ognisty Miecz, kt?ry chroni ca?e Escalon, przyprawia?a go o dreszcze. Gdzie m?g? by? ukryty? Na g?rze czy na dole? Jakie inne relikwie i skarby s? tu przechowywane? Nagle, przez ukryte w bocznej ?cianie drzwi wszed? pot??ny wojownik o surowej twarzy i bladej sk?rze. Na sobie mia? kolczug?, a przy pasie miecz z wyra?nymi insygniami, symbolem, kt?ry Merk widzia? ju? wcze?niej na murach wie?y: kr?te schody, wznosz?ce si? ku niebu. – Tylko Obserwatorzy mog? zej?? po tych schodach – przem?wi? do Merka niskim, szorstkim g?osem – A ty, m?j przyjacielu, nie jeste? jednym z nich. Przynajmniej na razie. M??czyzna zatrzyma? si? tu? przed nim, podpar? r?ce na biodrach, po czym zmierzy? go wzrokiem z g?ry na d??. – C?? – kontynuowa? – skoro ci? tu wpu?cili, pewnie mieli ku temu jaki? pow?d. Westchn??. – Chod? za mn?. M?wi?c to, wojownik odwr?ci? si? i wszed? na schody. Merkowi serce zabi?o mocniej, gdy z g?ow? pe?n? pyta? ruszy? w ?lad za nim. – R?b swoje i r?b to dobrze – niski g?os m??czyzny odbija? si? echem od ?cian – a by? mo?e dost?pisz zaszczytu s?u?enia tutaj. Ochranianie wie?y jest ?wi?tym powo?aniem. Do tego trzeba by? kim? wi?cej, ni? tylko wojownikiem. Gdy weszli na wy?szy poziom, m??czyzna zatrzyma? si? i spojrza? Merkowi w oczy tak g??boko, jakby chcia? prze?wietli? jego dusz?. Merkowi a? dreszcze przesz?y po plecach. – Wszyscy mamy mroczn? przesz?o?? – powiedzia? – To ona nas tutaj przywiod?a. A jaka cnota le?y u podstaw twojej przesz?o?ci? Czy jeste? gotowy, by narodzi? si? na nowo? Przerwa?, a Merk sta? tam jak wryty, staraj?c si? zrozumie? jego s?owa, nie wiedz?c, co odpowiedzie?. – Na szacunek trzeba tu ci??ko pracowa? – kontynuowa? – Jeste?my najznakomitszymi m??ami Escalonu. Zdob?d? nasz szacunek, a pewnego dnia mo?e zostaniesz jednym z nas. Je?li ci si? to nie uda, zostaniesz poproszony o opuszczenie tego miejsca. Pami?taj: przez te same drzwi, przez kt?re wszed?e?, mo?esz r?wnie ?atwo wyj??. Serce Merka zamar?o na t? my?l. – Jak mog? s?u?y?? – zapyta?, czuj?c jak rodzi si? w nim poczucie celu, do kt?rego t?skni? ca?e swoje ?ycie. Wojownik sta? tam przez d?u?szy czas, po czym odwr?ci? si? i zacz?? wchodzi? na nast?pny poziom. Merk zastanawia? si?, ile sekret?w kryje ta wie?a, sekret?w, kt?rych on by? mo?e nigdy nie pozna. Ruszy? w ?lad za nim, ale gdy tylko wszed? na pierwszy stopie?, jaka? silna r?ka uderzy?a go w pier?, zagradzaj?c dalsz? drog?. Merk nie rozumia?, co si? dzieje. Patrzy? przez chwil? bezradnie, jak wojownik znika na kolejnym pi?trze. Spojrza? w bok i zobaczy? innego wojownika w z?otej kolczudze, kt?ry patrzy? na niego z g?ry surowym wzrokiem. – Ty b?dziesz s?u?y? z innymi na tym poziomie – powiedzia? szorstko – Jestem twoim dow?dc?. Vicor. Jego nowy dow?dca, szczup?y m??czyzna o twarzy tak surowej, jak gdyby wyciosanej z kamienia, sprawia? wra?enie osoby nieznosz?cej sprzeciwu. Odwr?ci? si? i zdecydowanym ruchem wskaza? na otwarte w ?cianie drzwi. Merk przeszed? przez nie, zastanawiaj?c si? dok?d go prowadzi tymi w?skimi kamiennymi korytarzami. Szli w milczeniu, a? wreszcie dotarli do ogromnej sali z wysokim, strzelistym sufitem, kt?rej kamienne ?ciany i pod?og? o?wietla?y promienie s?o?ca wpadaj?ce do ?rodka przez w?skie okna. Merk by? zaskoczony, widz?c dziesi?tki wpatruj?cych si? w niego twarzy, twarzy wojownik?w, w oczach kt?rych mo?na by?o wyczyta? determinacj? oraz poczucie obowi?zku i celu. Przyodziani w z?ote kolczugi stali wzd?u? ?cian, ka?dy przy innym oknie, wpatruj?c si? teraz beznami?tnym wzrokiem w nowoprzyby?ego. Merk czu? si? skr?powany, patrzy? na tych m??czyzn w niezr?cznej ciszy. Obok niego Vicor odchrz?kn??. – Bracia ci nie ufaj? – powiedzia? do Merka – Mo?liwe, ?e nigdy ci nie zaufaj?. I ?e ty nigdy nie zaufasz im. Tutaj na szacunek trzeba sobie zapracowa?. I nie licz na drug? szans?. – Co mam robi?? – zapyta? Merk, zagubiony. – Tak samo jak ca?a reszta – odpar? szorstko Vicor – obserwowa?. Merk rozejrza? si? po kamiennym pokoju, by na samym jego ko?cu, jakie? 30 metr?w dalej, dostrzec otwarte okno, przy kt?rym nie siedzia? ?aden wojownik. Gdy Vicor post?pi? w jego kierunku, Merk ruszy? za nim, mijaj?c kolejnych wojownik?w, kt?rzy odprowadzali go wzrokiem, po czym znowu odwracali si? do swoich okien. To by?o dziwne uczucie, by? w?r?d tych ludzi, ale nie by? jednym z nich. Jeszcze nie. Merk zawsze walczy? samotnie, nie wiedzia?, jak to jest przynale?e? do grupy. Merk pod?wiadomie wiedzia?, ?e wszyscy ci m??czy?ni, tak jak i on, mieli mroczn? przesz?o?? i ?adnego innego celu w ?yciu. Dla ka?dego z nich ta wie?a sta?a si? domem. Gdy zbli?y? si? do swojego okna, zauwa?y?, ?e ostatni cz?owiek, kt?rego mija?, wygl?da inaczej ni? reszta. By? m?odym ch?opakiem, mo?e osiemnastoletnim, o delikatnej sk?rze i d?ugich blond w?osach si?gaj?cych do pasa. By? o wiele szczuplejszy od innych i wygl?da? jakby nigdy dot?d nie bra? udzia?u w ?adnej bitwie. A mimo to sta? dumnie i, ku zaskoczeniu Merka, patrzy? na niego takimi samymi ???tymi oczami pe?nymi zaciek?o?ci, jakimi patrzy? na niego Obserwator. Z jednej strony ch?opak wygl?da? na zbyt kruchego, zbyt wra?liwego by tu by?, z drugiej za? strony jego spojrzenie wywo?ywa?o ciarki na karku Merka. – Nie lekcewa? Kyla – powiedzia? Vicor, patrz?c jak ch?opak zwraca si? w kierunku okna – On jest najsilniejszym z nas i jedynym prawdziwym Obserwatorem. Przys?ali go tutaj, by nas chroni?. Merkowi trudno by?o w to uwierzy?. Gdy dotar? do swojego posterunku, usiad? przy wysokim oknie i wyjrza? na zewn?trz. Widok, kt?ry si? przed nim roztoczy?, zapar? mu dech w piersiach. Z tego miejsca wida? by?o ca?y p??wysep Ur, ja?owe ziemie, korony drzew w odleg?ym lesie, ocean i niebo. Czu? si? tak, jakby obserwowa? st?d ca?y Escalon. – Czy to wszystko? – zapyta? Merk, wci?? nie do ko?ca rozumiej?c powierzone mu zadanie – Mam tu po prostu siedzie? i patrze?? Vicor u?miechn?? si?. – To jeden z twoich obowi?zk?w. Merk zmarszczy? czo?o, rozczarowany. – Nie przeszed?em ca?ej tej drogi, by siedzie? w wie?y – powiedzia? Merk, ?ci?gaj?c na siebie spojrzenia innych – Jak mam st?d broni? wie?y? Nie lepiej by by?o, gdybym patrolowa? okolic? z ziemi? Vicor znowu si? u?miechn??. – St?d wida? znacznie wi?cej ni? z do?u – odpowiedzia?. – A je?li co? zobacz?? – dopytywa? Merk. – Wtedy zabijesz w dzwon. Ruchem g?owy wskaza? na dzwon wisz?cy przy oknie. – Na przestrzeni wiek?w by?o wiele atak?w na nasz? wie?? – kontynuowa? Vicor – Dzi?ki nam, ?aden nie by? udany – Jeste?my Obserwatorami, ostatni? lini? obrony. Ca?e Escalon nas potrzebuje – a sposob?w obrony wie?y jest wiele. Przygl?daj?c si?, jak dow?dca odwraca si? i odchodzi, zastanawia? si? po cichu, w co on w?a?ciwie si? wpl?ta?? ROZDZIA? SZ?STY Duncan prowadzi? swoich ludzi galopem pod ksi??ycowym niebem, przez o?nie?one r?wniny Escalonu, godzina za godzin? mija?a, gdy jechali w stron? Andros, tam, za horyzontem. Nocna jazda przywo?ywa?a wspomnienia dawnych bitew, czasu, gdy mieszka? w stolicy, s?u??c u starego Kr?la; zupe?nie zagubi? si? we w?asnych my?lach, wspomnienia pomiesza?y mu si? z tera?niejszo?ci?, a? nie by? pewien, co z tego jest prawd?. Jak zwykle, wybieg? my?lami ku c?rce. Kyra. Gdzie jeste?, dziecko? – zastanawia? si?. Duncan mia? nadziej?, ?e jest bezpieczna, ?e dobrze idzie jej nauka, i ?e wkr?tce zn?w b?d? razem, ju? na zawsze. Czy b?dzie w stanie zn?w wezwa? Theosa? – my?la?. Je?li nie, nie by? pewien, czy uda si? im wygra? wojn?, kt?r? rozpocz??a. Nocne powietrze wype?nia? nieustanny rumor galopuj?cych koni i brz?k zbroi. Zimno ledwie dociera?o do Duncana, jego serce rozgrzane by?o zwyci?stwem, tempem, jakie nabra?y sprawy, ?wiadomo?ci?, ?e za jego plecami pod??a?a coraz wi?ksza armia, wreszcie niepewnym oczekiwaniem. Wreszcie, po tylu latach, czu? ?e szcz??cie zaczyna mu sprzyja?. Wiedzia?, ?e Andros b?dzie dobrze strze?one, ?e pilnuje go sta?y garnizon zawodowej armii, ?e b?d? mieli nad nimi znaczn? przewag? liczebn?, ?e stolica b?dzie mocno ufortyfikowana, i ?e nie maj? wystarczaj?co ludzi, by rozpocz?? obl??enie. Wiedzia?, ?e czeka go najwa?niejsza bitwa ?ycia, kt?ra zdecyduje o dalszym losie Escalonu. C??, taki by? ci??ar honoru. Duncan wiedzia? tak?e, ?e walczyli w dobrej sprawie, ?e nap?dza ich prawdziwa potrzeba, cel – i, co najwa?niejsze, dzia?aj? szybko i z zaskoczenia. Pandezjanie nigdy nie b?d? spodziewa? si? ataku na stolic?, nie ze strony podbitego narodu, a ju? na pewno nie w nocy. Wreszcie, gdy pierwsze promienie s?o?ca pocz??y pokazywa? si? na horyzoncie, chod? niebo nadal by?o ciemne, Duncan ujrza? rysuj?c? si? w oddali znajom? panoram? stolicy. Tego widoku nie spodziewa? si? ju? ujrze? na w?asne oczy – sprawi? on, ?e jego serce zabi?o szybciej. Wspomnienia zn?w go zala?y, te wszystkie lata, kt?re tu sp?dzi?, kt?re po?wi?ci? w lojalnej s?u?bie Kr?lowi i tej ziemi. Wspomnia? Escalon u szczytu chwa?y, dumny, wolny nar?d, kt?ry zdawa? si? by? niepokonany. Lecz towarzyszy?y mu te? gorzkie wspomnienia: lud zdradzony przez s?abego Kr?la, to jak podda? stolic?, i ca?y Escalon. Wspomnia? jak on i reszta wielkich dow?dc?w rozpierzchli si? po kraju, jak zmuszono ich, by uciekali z podkulonymi ogonami, wygnani do w?asnych warowni rozsianych po ca?ym kraju. Widok tej majestatycznej panoramy miejskiej sprawi?o, ?e jednocze?nie zala?a go t?sknota i nostalgia, jak i strach pomieszany z nadziej?. Ta panorama ukszta?towa?a jego ?ycie, rysuj?ca si? na horyzoncie linia najwspanialszego miasta Escalonu, gdzie od wiek?w zasiadali kr?lowie, rozci?gaj?ca si? tak daleko, ?e ledwie mo?na by?o pozna? gdzie si? ko?czy. Duncan westchn?? g??boko, ujrzawszy znajome blanki, kopu?y i wie?e, kt?re wszystkie nosi? g??boko w swej duszy. W pewnym sensie czu? tak, jakby powraca? do domu – poza tym, ?e nie by? ju? przegranym, lojalnym dow?dc? z dawnych lat. Teraz by? silniejszy, nie mia? zamiaru k?ania? si? nikomu, za plecami za? prowadzi? armi?. Dopiero szarza? ?wit, a miasto wci?? o?wietlone by?o pochodniami, nocna warta dopiero zaczyna?a otrz?sa? si? z d?ugiej nocy w porannej mgle. Duncan by? coraz bli?ej, zauwa?y? kolejny szczeg??, kt?ry sprawi?, ?e a? skr?ci?o go w trzewiach: niebiesko-???te proporce Pandezji powiewaj?ce dumnie nad murami Andros. Szarpn??o nim obrzydzenie, kt?re zmieni?o si? w ?wie?e ?r?d?o determinacji. Natychmiast przyjrza? si? bramom, serce skoczy?o mu rado?nie, gdy zorientowa? si?, ?e pilnuje ich minimalna za?oga. Odetchn?? z ulg?. Je?li Pandezjanie wiedzieliby wcze?niej, ?e nadchodz?, wr?t strzeg?yby tysi?ce ?o?nierzy – a Duncan i jego ludzie nie mieliby ?adnych szans. To jednak by?o dowodem, ?e nie mieli o nich poj?cia. Tysi?ce skoszarowanych tu pandezyjskich ?o?nierzy musia?o jeszcze spa?. Jego armia, szcz??liwie, posuwa?a si? wystarczaj?co szybko, by da? sobie szans? zwyci?stwa. Element zaskoczenia, Duncan wiedzia? doskonale, by? ich jedyn? przewag?, jedyn? szans? na to, by zaj?? ogromn? stolic?, ufortyfikowan? szeregami mur?w pomy?lanymi, by wytrzyma?y nap?r wielkiej armii. To – i oczywi?cie wiedza, kt?r? posiada? o tych umocnieniach i ich s?abych punktach. Zna? bitwy, kt?re wygrywano mniejszymi si?ami. Intensywnie przygl?da? si? miejskim wrotom, wiedzia? gdzie musi zaatakowa?, by da? sobie jak?kolwiek szans? na zwyci?stwo. – Ktokolwiek kontroluje te bramy, ma w gar?ci stolic?! – wykrzykn?? do Kavosa i reszty swoich przybocznych – Nie mog? si? zamkn??, nie mo?emy pozwoli?, by je zatrzasn?li, za wszelk? cen?. Je?li tak si? stanie, nie mamy szans dosta? si? do ?rodka. Wezm? ze sob? niewielki oddzia? i tak szybko, jak si? da, rusz? do wr?t. Wy – powiedzia? wskazuj?c na Kavosa, Bramthosa i Seaviga – poprowadzicie reszt? armii w stron? koszar i os?onicie nasze flanki przed nadchodz?cym przeciwnikiem. Kavos potrz?sn?? g?ow?. – Szturm na te bramy z niewielkim oddzia?em to szale?stwo – odkrzykn?? – B?dziesz otoczony, a gdy my b?dziemy walczy? przy koszarach, trudno nam b?dzie chroni? twoje plecy. To samob?jstwo. Duncan u?miechn?? si?. – W?a?nie dlatego to zadanie wybra?em dla siebie. Pop?dzi? konia kopniakiem i wysforowa? si? przed reszt?, kieruj?c si? w stron? bram, Anvin i Arthfael pospieszyli za nim wraz z tuzinem najbli?szych mu ?o?nierzy, m??czyzn, kt?rzy znali Andros r?wnie dobrze jak on, m??czyzn, kt?rzy walczyli u jego boku przez ca?e ?ycie, nie musia? nawet wydawa? rozkaz?w. W pe?nym galopie skr?cili ku miejskim bramom, za sob? za? ujrza? k?tem oka, jak Kavos, Bramthos i Seavig z trzonem ich armii skr?caj? w stron? pandezyjskich garnizon?w. Serce szala?o Duncanowi w piersiach, wiedzia?, ?e musi dotrze? do bram zanim b?dzie za p??no, pochyli? wi?c g?ow? i jeszcze bardziej spi?? konia. Galopowali ?rodkiem traktu, przez Most Kr?lewski, wybijaj?c na nim szalone staccato ko?skimi kopytami. Czu? podniecenie na my?l o zbli?aj?cej si? bitwie. W ja?niej?cym brzasku dostrzeg? zdumion? twarz pierwszego Pandezyjczyka, kt?ry dostrzeg? ich atak, m?odego ?o?nierza, kt?ry zaspany strzeg? mostu. Teraz mruga? zaskoczony i spogl?da? ku nim zdj?ty przera?eniem. Duncan chwil? p??niej by? ju? przy nim i jednym pr?dkim ci?ciem miecza zdj?? mu g?ow? z ramion, zanim ten zdo?a? podnie?? tarcz?. Rozpocz??a si? bitwa. Anvin, Arthfael i reszta cisn?li w??czniami, zabijaj?c p?? tuzina pandezyjskich ?o?nierzy, kt?rzy zwr?cili si? w ich stron?. Nie przerwali galopu, ?aden z nich nie zatrzyma? si?, wiedzieli doskonale, ?e ich ?ycie wisi na w?osku. Pomkn?li szybko przez most, jad?c wprost na szeroko otwarte wrota Andros. Zosta?o im dobre sto metr?w, Duncan spojrza? w g?r? na legendarne bramy Andros, wysokie na trzydzie?ci metr?w, zdobione z?otem, z murami grubymi na trzy metry, wiedzia? doskonale, ?e je?li ta droga zamknie si? przed nimi, miasta nie uda si? zdoby?. By skruszy? te mury, b?dzie potrzeba porz?dnego sprz?tu obl??niczego, kt?rego nie mieli, oraz wielu miesi?cy i wielu ?o?nierzy bij?cych w te bramy – kt?rych te? im brakowa?o. Nie zdarzy?o si? jeszcze, by zdobyto te bramy, cho? przez wieki podejmowano wiele pr?b. Je?li nie dotr? do nich na czas, wszystko stracone. Duncan przyjrza? si? garstce pandezyjskich ?o?nierzy stoj?cej na stra?y, z nocnymi latarniami w r?kach, zaspanych o ?wicie, nie spodziewaj?cych si? ataku, i zn?w pop?dzi? konia, wiedz?c, ?e czas im nie sprzyja. Musia? dotrze? do nich, zanim cokolwiek zauwa??; potrzebowa? ledwie minuty wi?cej, by zi?ci? swoje plany. Nagle jednak rozbrzmia? d?wi?k rogu, a serce Duncana stan??o na chwil?, gdy spojrzawszy w g?r? zorientowa? si?, tam, wysoko na blankach, spogl?dali na nich pandezyjscy stra?nicy, dm?c w rogi raz za razem, podnosz?c alarm. D?wi?k odbi? si? echem po miejskich murach. Duncanem wstrz?sn?? dreszcz przera?enia, gdy zorientowa? si?, ?e ich jedyna przewaga, kt?r? dysponowali, w?a?nie znikn??a. Nie doceni? przeciwnika. Pandezyjscy ?o?nierze u bram ruszyli do akcji. Skoczyli do przodu i naparli ramionami na wrota, po sze?ciu z ka?dej strony, pchaj?c z ca?ej si?y, by je zamkn??. W tej samej chwili dalszych czterech ?o?nierzy zacz??o kr?ci? wielkimi korbami po obu stronach, nast?pnych czterech ci?gn??o ?a?cuchy, po dw?ch z ka?dej strony. Z g?o?nym skrzypieniem kratownica zacz??a si? zamyka?. Duncan obserwowa? ich z przera?eniem, czu? jakby powoli zamykali wieko trumny nad jego sercem. – SZYBCIEJ! – krzykn?? na swego konia. Przyspieszyli jeszcze bardziej, w ostatnim szale?czym cwale. Byli coraz bli?ej, kilku z jego ludzi cisn??o ku bramom swoje w??cznie w desperackiej pr?bie – byli jednak za daleko, bro? nie dosi?g?a celu. Duncan spi?? swego konia jak nigdy wcze?niej, p?dz?c jak na z?amanie karku przed wszystkimi, i gdy zbli?a? si? do zamykanych bram, poczu? nagle, ?e co? ?mign??o mu ko?o ucha. Zorientowa? si?, ?e to oszczep, zerkn?? w g?r?, by zobaczy?, ?e ?o?nierze na blankach ciskaj? je w d??. Us?ysza? wrzask b?lu, gdy zerkn?? przez rami? ujrza? jednego ze swych ludzi, m??nego wojownika, kt?ry towarzyszy? mu w boju od lat, przebitego przez pier?; spad? martwy z konia. Duncan gna? dalej, zupe?nie porzuciwszy w?asne bezpiecze?stwo, jedyne co mia? przed oczami, to zamykaj?ce si? wrota. Do bram brakowa?o mu dwudziestu metr?w, a by?y ju? prawie ca?kiem zamkni?te. Nie m?g? do tego dopu?ci?, za wszelk? cen?, nawet je?li musia?by po?wi?ci? ?ycie. W ostatnim zrywie samob?jczej szar?y skoczy? z rumaka, mierz?c w kurcz?c? si? przerw? mi?dzy skrzyd?ami wr?t. W ostatniej sekundzie wyci?gn?? przed siebie miecz, i celnym pchni?ciem zablokowa? szczelin?, cho? by?a o w?os bliska zamkni?cia. Jego ostrze wygi??o si? – lecz wytrzyma?o. Tylko ten kawa?ek stali powstrzyma? wrota przed zatrza?ni?ciem si? na dobre, tylko to sprawi?o, ?e stolica nie by?a jeszcze zaryglowana na cztery spusty, ?e Escalon nie by? jeszcze stracony. Zaskoczeni ?o?nierze Pandezji, zorientowawszy si?, ?e brama wci?? jest otwarta, spojrzeli jak zaczarowani na miecz Duncana. Po czym nagle wszyscy rzucili si? ku niemu. Duncan wiedzia?, ?e musi ich powstrzyma?, nawet za cen? ?ycia. Wci?? oszo?omiony upadkiem z konia, z obola?ymi ?ebrami, stara? si? przetoczy? w bok, by unikn?? ataku pierwszego ?o?nierza, kt?ry w?a?nie na niego skoczy?, jednak nie uda?o mu si? wystarczaj?co szybko. Ujrza? tylko unosz?cy si? nad jego plecami miecz i spi?? si? w oczekiwaniu ?miertelnego ciosu – gdy nagle wojak wykrzykn??. Duncan obejrza? si?, zdumiony, us?ysza? r?enie i zobaczy?, jak jego rumak pochyla si?, by wierzgni?ciem kopyta kopn?? wroga w pier?, chwil? przed tym, jak mia? uderzy? jego pana. Zerkn?? na swojego konia z wdzi?czno?ci? – wygl?da?o na to, ?e po raz kolejny uratowa? mu ?ycie. Ta chwila wystarczy?a, by Duncan odtoczy? si? w bok i stan?? na nogi, wyci?gaj?c zapasowe miecz, gotuj?c si? na spotkanie grupki ?o?nierzy, kt?ra w?a?nie go opada?a. Pierwszy ?o?nierz ci?? go z g?ry, Duncan jednak zablokowa? cios, unosz?c w?asne ostrze nad g?ow? i zatoczywszy nim wok??, ci?? przeciwnika w bark, obalaj?c go na ziemi?. Do nast?pnego podskoczy? sam i d?gn?? go w brzuch, zanim ten by? w stanie zareagowa?. Przeskoczy? upadaj?ce cia?o i obiema nogami kopn?? nast?pnego w pier?, zwalaj?c go do ty?u. Uskoczy? w uniku, gdy nast?pny wojak zamachn?? si? na niego, obr?ci? si? i ci?? go przez plecy. Ten atak odwr?ci? jego uwag?, jednak k?tem oka uda?o mu si? dostrzec ruch – jeden z Pandezjan z?apa? miecz, kt?ry blokowa? odrzwia i szarpa? nim, uczepiony r?koje?ci. Nie ma czasu, pomy?la?, po czym zwr?ci? si? w jego stron?, przymierzy? i rzuci? w niego mieczem. Ostrze obraca?o si? w powietrzu chwil?, po czym utkwi?o m??czy?nie prosto w gardle, chwil? przed tym, jak uda?o mu si? wyci?gn?? zakleszczon? bro?. Uratowa? sytuacj? – jednak teraz pozosta? z pustymi r?koma. Rzuci? si? w kierunku bramy, chc?c poszerzy? szczelin?, jednak wrogi ?o?nierz natar? na niego z ty?u i pchn?? na ziemi?. Jego plecy by?y teraz doskona?ym celem – Pandezjanin podnosi? ju? w??czni?, by przebi? go na wylot. Us?ysza? tylko okrzyk i k?tem oka zobaczy? skacz?cego ku nim Anvina, kt?ry celnym ciosem bu?awy wytr?ci? przeciwnikowi w??czni? z r?ki, zanim ta zatopi?a si? w ciele Duncana. Zeskakuj?c z konia, Anvin obali? wrogiego ?o?nierza na ziemi?, chwil? przed tym jak Arthfael i reszta pojawili si? u jego boku, by zaatakowa? drug? grup? ?o?nierzy zmierzaj?cych w kierunku Duncana. Wci?? ?ywy, rozejrza? si? wok?? i ujrza?, jak stra?nicy bramy le?? martwi, wrota za? nadal zakleszczone s? jego mieczem. W oddali zobaczy?, ?e setki pandezyjskich ?o?nierzy zaczynaj? wy?ania? si? z koszar?w i ruszaj?, by walczy? z Kavosem, Bramthosem, Seavigiem i ich lud?mi. Wiedzia?, ?e nie ma chwili do stracenia. Mimo pomocy Kavosa i ca?ej armii, wystarczaj?co zbrojnych b?dzie w stanie od??czy? si? od g??wnych si? i skierowa? ku bramie. Je?li Duncan pr?dko nie opanuje sytuacji, b?d? sko?czeni. Uskoczy? w bok, gdy kolejna w??cznia polecia?a w jego stron? z mur?w. Rzuci? si? do najbli?szego trupa, chwyci? ?uk ze strza??, odchyli? do ty?u, wymierzy? i strzeli? w Pandezjanina, gdy ten nachyli? si? z kolejn? w??czni?. Ch?opak wrzasn?? i spad? z blank?w, nie spodziewaj?c si? kontrataku. Uderzy? z hukiem w ziemi? zaraz obok Duncana, kt?ry musia? uchyli? si?, by cia?o nie spad?o mu na g?ow?. Z prawdziw? satysfakcj? zorientowa? si?, ?e w?a?nie zabi? ch?opaka, kt?ry zad?? w r?g i podni?s? alarm. – DO BRAM! – rozkaza? Duncan swoim ?o?nierzom. Jego ludzie zebrali si? w szyk, zsiedli z koni i ruszyli do niego, by pom?c w rozwarciu masywnych wr?t. Szarpali z ca?ych si? – jednak te ledwie drgn??y. Do wysi?ku do??cza?o coraz wi?cej ludzi, i gdy wszyscy poci?gn?li razem, jedno ze skrzyde? zacz??o si? otwiera?. Uchyla?o si? powoli, centymetr po centymetrze. Wkr?tce mi?dzy wrotami by?o wystarczaj?co miejsca, by Duncan m?g? wepchn?? stop? do ?rodka. Uda?o mu si? wcisn?? rami? przez szpar?, zapar? si? wi?c mocno i pchn?? z ca?ej si?y, sapi?c pot??nie i trz?s?c si? ca?y. Pot la? mu si? po twarzy mimo porannego ch?odu. Z garnizonu wci?? wysypywali si? nowi ?o?nierze. Wi?kszo?? zajmowali walk? Kavos, Bramthos i ich ludzie, jednak cz??? omija?a ich bokiem, kieruj?c si? w stron? bram. Nag?y krzyk rozdar? poranne powietrze i Duncan zobaczy?, jak jeden z jego ludzi, dobry cz?owiek i lojalny oficer, upad?a na ziemi?. W jego plecach tkwi?a w??cznia. Obejrzawszy si? zauwa?y? z trwog?, ?e Pandezjanie s? ju? coraz bli?ej. Kilku kolejnych wznios?o swoje w??cznie do rzutu. Duncan a? spi?? si? ca?y, wiedzia? bowiem, ?e nie b?d? w stanie na czas przedosta? si? przez wrota. Nagle, ku jego zaskoczeniu, wrogowie zatrzymali si? i upadli twarzami w ziemi?. Plecy mieli naszpikowane strza?ami i mieczami. Duncan z ulg? zorientowa? si?, ?e Bramthos i Seavig od??czyli si? od Kavosa, kt?ry trzyma? w szachu garnizon, i poprowadzili setk? ludzi im na pomoc. Duncan podwoi? wysi?ki, pchaj?c z ca?ej si?y, a? Anvin i Arthfael byli w stanie wcisn?? si? obok niego, trzeba im by?o rozchyli? szczelin? na tyle szeroko, by reszta ludzi mog?a si? w niej zmie?ci?. Wreszcie, gdy coraz wi?cej i wi?cej z nich wpycha?o si? w przerw? mi?dzy wrotami, zdo?ali zaprze? si? na tyle mocno w o?nie?on? ziemi?, by pcha? wrota wolnym krokiem. Duncan stawia? stop? za stop?, a? wreszcie, z g?o?nym skrzypieniem, brama otworzy?a si? do po?owy. Z ty?u dobieg? ich zwyci?ski okrzyk, wi?c Duncan obr?ci? si?, by ujrze? Bramthosa i Seaviga na czele stu wojownik?w, spiesz?cych ku nim konno, w kierunku otwartej bramy. Duncan odzyska? sw?j miecz, wzni?s? go wysoko i ruszy? do ataku, prowadz?c swych zbrojnych przez bram?, przest?piwszy granic? stolicy, zapominaj?c o w?asnym bezpiecze?stwie. Z g?ry wci?? spada? na nich deszcz w??czni i strza?. Duncan szybko zorientowa? si?, ?e musz? zdoby? blanki, na kt?rych na domiar z?ego sta?y katapulty, zdolne zada? ogromne straty walcz?cym poni?ej. Zerkn?? na mury, pr?buj?c obmy?li? najlepszy spos?b podej?cia, gdy nagle us?ysza? kolejny krzyk i zobaczy?, ?e przed nimi zbiera si? kolejny oddzia? pandezyjskich ?o?nierzy. Duncan zwr?ci? si? ku nim odwa?nie. – M??OWIE ESCALONU, SP?JRZCIE NA SZCZURY, KT?RE ZAL?G?Y SI? W NASZEJ WSPANIA?EJ STOLICY! – zakrzykn??. Jego ludzie odpowiedzieli mu okrzykiem i rzucili si? za nim do walki, gdy Duncan skoczy? z powrotem na konia i poprowadzi? ich na powitanie wroga. Chwil? p??niej powietrze wype?ni?o si? szcz?kiem or??a, gdy ?o?nierz star? si? z ?o?nierzem, a ko? napotka? konia. Duncan i setka jego ludzi zaatakowa?a setk? pandezyjskich zbrojnych. Mimo ?e Pandezjanie zostali zaskoczeni o ?wicie, teraz poczuli zapach ?atwego zwyci?stwa, gdy zobaczyli Duncana i jego garstk? – jednak nie spodziewali si? tak wielkiej odsieczy za ich plecami. By? w stanie dojrze? migaj?ce w ich oczach przera?enie na widok Bramthosa, Seaviga i reszty wlewaj?cej si? przez miejskie bramy. Duncan uni?s? miecz wysoko, by zablokowa? ci?cie mieczem, po czym wbi? sztych w brzuch wrogiego ?o?nierza, obr?ci? si? i grzmotn?? kolejnego tarcz?, po czym z?apa? w??czni? przytroczon? do siod?a i rzuci? ni? w nast?pnego. M??nie wycina? w t?umie krwaw? ?cie?k?, na lewo i prawo zabijaj?c wrog?w, dok?adnie tak samo jak Anvin, Arthfael, Bramthos, Seavig i ich ludzie wsz?dzie wok??. Wspaniale by?o by? znowu w stolicy, po?r?d tych ulic, kt?re kiedy? zna? tak dobrze – a jeszcze lepiej broni? jej przed Pandezjanami. Wkr?tce dziesi?tki cia? le?a?o u jego st?p, nie byli w stanie powstrzyma? naporu Duncana i jego grupy, kt?rzy niczym spieniona fala przelewali si? przez stolic? o ?wicie. Mieli zbyt du?o do stracenia, przebyli zbyt d?ug? drog?, a ci tutaj byli daleko od domu, s?ab? w nich duch walki, nie pcha? ich sprawiedliwy cel, ich przyw?dcy byli gdzie? daleko. Byli zupe?nie nieprzygotowani. W ko?cu nigdy jeszcze nie spotkali w walce prawdziwych wojownik?w Escalonu. Gdy fala zwyci?stwa przechyli?a si? na ich korzy??, resztka Pandezjan zwr?ci?a si? do ucieczki, poddaj?c plecy – jednak Duncan i jego ludzie byli szybsi. Dopadali ich jednego po drugim i obalali celnymi strza?ami i w??czniami, a? nikt nie zosta? ?ywy. Drog? w g??b stolicy mieli ju? czyst?, nadal jednak opada?y ich strza?y i w??cznie ze wszystkich stron. Duncan odwr?ci? si? wi?c i zn?w skoncentrowa? na blankach. Us?ysza?, jak kolejny z jego ludzi spada z konia, ?miertelnie ugodzony strza??. Musieli dotrze? na mury, wysoko, nie tylko by powstrzyma? nap?r ostrza?u, ale r?wnie? by wspom?c Kavosa; w ko?cu Kavos nadal walczy? pod murami z przewa?aj?cymi si?ami wroga. Potrzebowa? pomocy Duncana z g?ry, potrzebowa? katapult, je?li mia? mie? jakiekolwiek szanse na prze?ycie. – NA MURY! – wrzasn?? Duncan. Jego ludzie wykrzykn?li na wiwat i jak jeden m?? ruszyli we wskazanym kierunku. Gdy da? im znak, rozdzielili si? na dwie grupy, po?owa posz?a za nim, po?owa za? za Bramthosem i Seavigiem na drug? stron? dziedzi?ca, by zaatakowa? inne wej?cie. Duncan ruszy? ku kamiennym schodom, kt?re sz?y wzd?u? muru, prowadz?c na blanki. Strzeg? ich tuzin ?o?nierzy, kt?rzy z przera?eniem czekali na nadchodz?cy szturm. Duncan zaatakowa? ich w?ciekle, wraz ze swymi lud?mi rzucaj?c w??czniami, by tamci nie mieli nawet czasu podnie?? tarcz. Nie by?o chwili do stracenia. Spojrza? w g?r? i zobaczy?, jak pandezyjscy ?o?nierze zbiegaj? w d?? z wysoko podniesionymi w??czniami, gotowymi do rzutu. Wiedzia?, ?e maj? przewag?. Nie chc?c marnowa? czasu na walk? wr?cz, postanowi? przyj?? inn? taktyk?. – DO ?UK?W! – wyda? rozkaz ?o?nierzom za swymi plecami. Wypowiedziawszy te s?owa, pad? na ziemi?, by w chwil? p??niej us?ysze? nad swoj? g?ow? ?wist przelatuj?cych strza?. Zerkn?? w g?r? i z satysfakcj? zobaczy?, jak ludzie zbiegaj?cy do nich w?skimi, kamiennymi schodami potykaj? si? i lec? w bok, z krzykiem spadaj?c na bruk dziedzi?ca daleko w dole. Duncan zn?w ruszy? po schodach, star? si? z ?o?nierzem, jako ?e coraz wi?cej schodzi?o po stopniach, i zrzuci? go przez kraw?d?. Okr?ci? si? wok?? i uderzy? kolejnego tarcz?, tak?e posy?aj?c go w d??, po czym skoczy? z mieczem przed siebie i d?gn?? nast?pnego pod brod?. To jednak postawi?o go w ods?oni?tej pozycji na w?skich schodach, jednemu z Pandezjan uda?o si? zaskoczy? go od ty?u i poci?gn?? w stron? kraw?dzi. Duncan z ca?ej si?y z?apa? si?, drapi?c nagi kamie?, nie mog?c znale?? oparcia, prawie ju? spad? w d?? – gdy nagle m??czyzna si?uj?cy si? z nim zwiotcza? i spad? mu przez ramie, martwy. Duncan dojrza?, ?e w plecach tkwi? mu miecz, gdy za? odwr?ci? si?, zobaczy? Arthfaela, kt?ry podni?s? go na nogi. Naciera? dalej, dzi?kuj?c, ?e mia? takich ludzi u swego boku, wbiega? coraz wy?ej i wy?ej, unikaj?c w??czni i strza?, blokuj?c cz??? tarcz?, a? wreszcie wbieg? na same blanki. Na g?rze znajdowa? si? szeroki, kamienny dach barbakanu, kr?g jakich? dziesi?ciu metr?w ?rednicy, zaraz ponad bram?, wype?niony po brzegi pandezyjskimi ?o?nierzami, kt?rzy stali rami? przy ramieniu, wszyscy uzbrojeni w ?uki, w??cznie i oszczepy, ostrzeliwuj?c zaciekle dru?yn? Kavosa poni?ej. Gdy Duncan wszed? na g?r? ze swoj? grup?, zaprzestali ataku na Kavosa, swoj? uwag? zwr?cili na nowo przyby?ych. W tym samym czasie Seavig i reszta dostali si? na szczyt schod?w po drugiej stronie dziedzi?ca i atakowali ?o?nierzy od drugiej flanki. Z?apali ich w kleszcze, nie by?o im gdzie ucieka?. Starcie by?o ci??kie, w bliskim zwarciu, m??czy?ni po obu stronach walczyli o ka?dy centymetr mur?w. Duncan uni?s? sw? tarcz? i miecz, gdy szcz?k or??a i zapach krwi wype?ni? powietrze, zacz?? przecina? si? do przodu, obalaj?c jednego wroga po drugim. Uskoczy?, by uchyli? si? przed ciosem, po czym uderzy? barkiem, spychaj?c wi?cej jak jednego wroga z g?ry. Z wrzaskiem spadli na spotkanie ?mierci poni?ej, wiedzia? doskonale, ?e czasem najlepsz? broni? wcale nie jest stal. Krzykn?? z b?lu, otrzymawszy ci?cie w brzuch, szcz??liwie skr?ci? cia?o odpowiednio, ostrze tylko go drasn??o. Gdy ?o?nierz zbli?y? si?, by zada? ?miertelny cios, Duncan, nie maj?c miejsca na manewry, wyr?n?? go g?ow?, sprawiaj?c, ?e ten upu?ci? miecz. Nast?pnie uderzy? go kolanem, si?gn?? do niego r?koma, z?apa? mocno i przerzuci? przez kraw?d?. Walczy? bez wytchnienia, ka?dy metr okupi? ci??kim wysi?kiem, jako ?e s?o?ce sta?o ju? wy?ej i pot zalewa? mu oczy. Jego ludzie st?kali i wznosili okrzyki b?lu ze wszystkich stron, za? jego ramiona bola?y ju? od zabijania. Zaczerpn?? kolejny oddech, ca?y klei? si? od krwi przeciwnika, da? jeszcze jeden krok przed siebie i uni?s? miecz – by z zaskoczeniem stwierdzi?, ?e przed sob? ma tylko Bramthosa, Seaviga i ich ludzi. Rozejrza? si? wok??, zobaczy? okolic? zas?an? trupami i w zadziwieniu stwierdzi?, ?e dokonali celu – oczy?cili blanki. Chwil? p??niej podni?s? si? okrzyk zwyci?stwa, gdy ich ludzie spotkali si? po?rodku. Jednak Duncan wiedzia?, ?e sytuacja wci?? nagli. – STRZA?Y! – wykrzykn??. Natychmiast spojrza? w d??, na ludzi Kavosa, zobaczy?, ?e pod nimi rozgrywa si? ogromna bitwa, na dziedzi?cu poni?ej, jako ?e kolejne tysi?ce pandezyjskich ?o?nierzy wyleg?o z koszar?w na ich spotkanie. Okr??enie powoli zamyka?o si? wok?? Kavosa. Ludzie Duncana porwali ?uki z cia? zabitych, przycelowali nad murami i zacz?li strzela? w d??, w Pandezjan, on sam tak?e z?apa? za ?uk. Wrogowie nie spodziewali si?, ?e b?d? ostrzeliwa? ich ze stolicy, padali wi?c jak muchy, w skrwawion? ziemi?, cho? jeszcze chwil? temu zyskiwali przewag? nad armi? Kavosa. Wsz?dzie wok?? Pandezjanie zacz?li gin??, wkr?tce za? podnios?a si? panika, gdy zorientowali si?, ?e Duncan kontroluje mury. Zamkni?ci mi?dzy nim i Kavosem – nie mieli gdzie ucieka?. A Duncan nie mia? zamiaru da? im okazji, by si? przegrupowa?. – W??CZNIE! – rozkaza?. Sam z?apa? za jedn? i cisn?? j? w d??, i kolejn?, kolejn?, korzystaj?c z ogromnej rezerwy broni zebranej na murach, pomy?lanej dla odparcia atakuj?cych Andros. Szyki Pandezjan zacz??y si? chwia?, jednak Duncan wiedzia?, ?e potrzebuj? czego? spektakularnego, by wyko?czy? ich szybko. – KATAPULTY! – krzykn??. Jego ludzie rzucili si? do katapult ustawionych na murach i chwycili za grube liny, zacz?li kr?ci? korbami i celowa?. Umie?cili g?azy w koszach i zatrzymali si?, czekaj?c na rozkaz. Duncan przeszed? wzd?u? szeregu i poprawi? pozycj? katapult, by kamienie omin??y dru?yn? Kavosa i trafi?y celnie we wroga. – OGNIA! – krzykn?? wreszcie. Dziesi?tki g?az?w poszybowa?o w g?r?, Duncan spogl?da? z satysfakcj?, jak spada?y w d?? i roztrzaskiwa?y kamienne koszary, zabijaj?c dziesi?tki Pandezjan na raz, gdy ci wci?? wylewali si? na zewn?trz, jak mr?wki, by walczy? z lud?mi Kavosa. Grzmot odbi? si? echem po dziedzi?cu, og?uszaj?c Pandezjan i pot?guj?c ich panik?. Podnios?a si? chmura py?u i gruzu, oni za? kr?cili si? w niej w k??ko, nie wiedz?c z kt?rej strony znajduje si? wr?g. Kavos, jako ?e by? do?wiadczonym wojownikiem, szybko wykorzysta? ich wahanie. Zebra? swoich ludzi i ruszy? do przodu z now? moc?, wi?c gdy Pandezjanie rozproszyli si?, przeci?? krwaw? drog? przez ich szeregi. Cia?a pada?y na lewo i prawo, pandezyjski ob?z poszed? w rozsypk?, wkr?tce odwr?cili si? i pocz?li ucieka? we wszystkich kierunkach. Kavos dopada? ka?dego z osobna. Rozpocz??a si? rze?. Do czasu, gdy s?o?ce podnios?o si? w pe?ni, wszyscy Pandezjanie le?eli pokotem, bez ?ycia. W ko?cu zapad?a cisza, Duncan za? spogl?da? w d??, oszo?omiony, wype?niony rosn?cym poczuciem zwyci?stwa; zorientowa? si?, ?e dokonali niemo?liwego. Zdobyli stolic?. Wszyscy jego ludzie wznosili wok?? okrzyki, poklepuj?c go po ramionach, ciesz?c si? i ?ciskaj?c nawzajem, Duncan tylko otar? pot z oczu, wci?? dysz?c ci??ko, powoli dochodzi?o do niego, co si? zdarzy?o: Andros by?o wolne. Stolica nale?a?a do nich. ROZDZIA? SI?DMY Zadar?szy g?ow?, Alec spojrza? oszo?omiony na bram? Ur, przez kt?r? przechodzi? w?a?nie razem z tysi?cem innych przejezdnych. Szed? przy Marco, podziwiaj?c marmurowy ?uk, wznosz?cy si? jakie? trzydzie?ci metr?w ponad ich g?owami. Pot??ne ?ciany staro?ytnej ?wi?tyni stanowi?y jednocze?nie wej?cie do miasta. Wielu wiernych kl?cza?o przed tymi murami, ludzie ze wszystkich stron ?wiata, kt?rych modlitwom towarzyszy?y odg?osy codziennego ?ycia miasta. Niegdy? i on modli? si? do bog?w Escalonu. Teraz zastanawia? si? ju? tylko nad tym, jaki b?g pozwoli?by umrze? jego rodzinie? Jedynym bogiem, kt?remu teraz m?g? s?u?y?, by? b?g zemsty – i by? mu oddany ca?ym sercem. Alec by? oszo?omiony dochodz?cymi go zewsz?d nowymi zapachami, obrazami i d?wi?kami. To miasto niczym nie przypomina?o jego rodzinnej wioski ani ?adnego innego miejsca, w kt?rym dot?d by?. Przygl?da? si? ze zdumieniem tej mieszaninie ludzi pochodz?cych z r??nych zak?tk?w ?wiata, odzianych w egzotyczne stroje, m?wi?cych niezrozumia?ymi j?zykami. To by?o prawdziwie kosmopolityczne miasto. Po raz pierwszy od ?mierci swojej rodziny poczu?, ?e ?yje. Jego serce nape?ni?o si? rado?ci?, gdy u?wiadomi? sobie, ?e te mury kryj? wielu jemu podobnych, przyjaci?? Marco, kt?rych ?yciem kieruje teraz ??dza zemsty na Pandezjanach. – Pochyl g?ow? – Marco szturchn?? Aleca, kiedy wtopieni w t?um przechodzili przez wschodni? bram? – Tam – ruchem g?owy wskaza? grup? pandezyjskich ?o?nierzy, kt?ry obstawiali wej?cie do miasta – Sprawdzaj? przyjezdnych. Jestem pewien, ?e to w?a?nie nas szukaj?. Alec odruchowo zacisn?? d?o? na swoim sztylecie, lecz Marco natychmiast po?o?y? r?k? na jego nadgarstku. – Nie tutaj, m?j przyjacielu – powstrzyma? go Marco – To nie jest ma?a wioska na peryferiach, a warowne miasto. Zabij dw?ch Pandezjan przy bramie, a ?ci?gniesz na siebie ca?? armi?. Marco spojrza? na niego wymownie. – Chcesz zabi? dw?ch Pandezjan? – przekonywa? – czy dwa tysi?ce? Alec wiedzia?, ?e Marco ma racj?, a mimo to nie ?atwo mu przysz?o zwolni? u?cisk na r?koje?ci sztyletu. Tak bardzo pragn?? zem?ci? si? na tych ?ajdakach. – B?dzie jeszcze wiele okazji, przyjacielu – powiedzia? Marco, gdy przeciskali si? przez t?um ze schylonymi g?owami – Moi towarzysze s? tutaj, mamy silne wsparcie. Staraj?c si? jak najmniej rzuca? w oczy, ch?opcy spu?cili wzrok i wpatruj?c si? w czubki swoich but?w, ruszyli przed siebie. – Hej, ty! – warkn?? pandezyjski ?o?nierz, gdy przechodzili obok niego. Alec czu? jak serce podchodzi mu do gard?a. Stra?nicy rzucili si? w jego stron?, a on zacisn?? d?o? na sztylecie w oczekiwaniu na atak. Odetchn?? z ulg?, gdy z?apali za ramiona m?odego ch?opaka stoj?cego zaraz przy nim i chwyciwszy go za w?osy, odchylili g?ow?, by przyjrze? si? dok?adnie jego twarzy. Korzystaj?c z okazji Alec przemkn?? przez bram? niezauwa?ony. W ko?cu wkroczyli na miejski rynek i gdy Alec zsun?? z g?owy kaptur i uni?s? wzrok, a? oniemia? z wra?enia. Przed nim roztacza? si? spektakularny widok na cuda architektury, jakich dot?d nie widzia?. Miasto pulsowa?o ?yciem, ca?e l?ni?o w promieniach s?o?ca. Najbardziej niesamowite by?y wszechobecne kana?y, kt?rymi niczym krew w ?y?ach, p?yn??a b??kitna woda, przez co czu?o si?, jakby miasto stanowi?o jedno?? z morzem. Po kana?ach p?ywa?y statki ka?dego typu, wios?owe i ?aglowe, a nawet czarne jak smo?a okr?ty wojenne pod niebieskimi i ???tymi banderami Pandezji. Wzd?u? kana??w ci?gn??y si? brukowane ulice, kt?rymi przechadzali si? przejezdni ze wszystkich stron ?wiata. Byli w?r?d nich rycerze i ?o?nierze, mieszczanie, handlarze, ch?opi i ?ebracy, ?onglerzy, kupcy i rolnicy, miejscowi i ludzie przybyli zza morza, kt?rzy odwiedzali ten najwi?kszy port Escalonu tylko przejazdem. Bandery wszystkich kraj?w powiewa?y na masztach przycumowanych do brzegu statk?w, jakby ca?y ?wiat spotka? si? w tym jednym miejscu. – To dzi?ki wysokim klifom otaczaj?cym Escalon nasz kraj jest tak trudny do zdobycia – Marco wyja?nia? nie zwalniaj?c kroku – Ur ma jedyn? pla?? dost?pn? dla statk?w. Escalon ma inne porty, ale nie tak ?atwo dost?pne. Wi?c ktokolwiek chce do nas zawita?, zawsze przyp?ywa tutaj – doda? i szerokim ruchem d?oni wskaza? na gromadz?cych si? tu ludzi i statki. – Ma to zar?wno dobre, jak i swoje z?e strony – kontynuowa? –Przynosi ogromne zyski z handlu i rzemios?a. Kupcy przybywaj? z najdalszych nawet zak?tk?w kr?lestwa. – A z?e? – zapyta? Alec, gdy przeciskali si? przez k??bi?cy si? na targowisku t?um. – Sprawia, ?e Ur jest podatne na ataki z morza – odpar? – To najlepsze miejsce na przeprowadzenie inwazji. Alec studiowa? panoram? miasta w zachwycie, podziwiaj?c imponuj?ce dzwonnice i nieko?cz?ce si? szeregi wysokich budynk?w. Nigdy wcze?niej nie widzia? czego? podobnego. – A wie?e? – zapyta?, patrz?c na szereg wysokich, kwadratowych wie? zwie?czonych blankami, kt?re kr?lowa?y nad miastem zwr?cone ku morzu. – Zosta?y zbudowane, by m?c z nich obserwowa? morze – odpowiedzia? Marco – Na wypadek inwazji. Chocia? po kapitulacji kr?la na niewiele nam si? ju? zda?y. Alec zastanawia? si? przez chwil?. – A je?li by si? nie podda?? – zapyta? wreszcie – Czy Ur mog?oby odeprze? atak z morza? Marco wzruszy? ramionami. – Nie jestem dow?dc? – powiedzia? – ale wiem, ?e mamy swoje sposoby. Z pewno?ci? mo?emy odeprze? atak pirat?w i bandyt?w. Flota to ju? co innego. Ale w swojej tysi?cletniej historii, Ur nigdy nie upad?o – a to o czym? ?wiadczy. Z oddali dochodzi? ich d?wi?k dzwon?w, kt?ry miesza? si? z krzykiem kr???cych nad ich g?owami mew. Gdy przedzierali si? przez ludzki g?szcz, otoczeni osza?amiaj?cymi zapachami aromatycznych przypraw i ?wie?o przyrz?dzonych potraw, Alecowi zacz??o niemo?liwie burcze? w brzuchu. Z szeroko otwartymi oczami przygl?da? si? bogato zastawionym straganom, kt?re mijali po drodze. Egzotyczne przysmaki i nieznane dot?d przedmioty przykuwa?y jego uwag?. Wszystko dzia?o si? tutaj tak szybko, ludzie zdawali si? by? w ci?g?ym po?piechu, jakby nie istnia?o jutro. Alec podszed? do stoiska, na kt?rym wy?o?one by?y najwi?ksze czerwone owoce jakie kiedykolwiek dot?d widzia?, i ju? si?ga? do kieszeni, by kupi? jeden, gdy nagle poczu?, jak kto? z boku tr?ca go mocno w rami?. Obr?ciwszy si?, zobaczy? pot??nego m??czyzn? w ?rednim wieku, kt?ry sta? nad nim z gro?n? min? i wykrzykiwa? co? w j?zyku, kt?rego Alec nie rozumia?. Nagle pchn?? go tak mocno, ?e Alec polecia? do ty?u i z ca?ym impetem wyl?dowa? na brukowanej ulicy. – Po co te nerwy? – Marco zagrodzi? m??czy?nie drog?, staraj?c si? go uspokoi?. Alec, normalnie spokojny i opanowany, czu?, jak ze z?o?ci puszczaj? mu nerwy. To by?o nieznane mu dot?d uczucie, tl?ca si? w nim od ?mierci rodziny w?ciek?o??, musia?a wreszcie znale?? swoje uj?cie. Ta sytuacja przela?a czar? goryczy i w jednej chwili straci? nad sob? panowanie. Zerwa? si? na r?wne nogi i z zaskakuj?c? nawet jego samego si??, uderzy? m??czyzn? prosto w twarz, przewracaj?c go na stoisko po drugiej stronie ulicy. Zaskoczony tym, ?e zdo?a? jednym ciosem powali? na ziemi? znacznie wi?kszego od siebie cz?owieka, Alec sta? tam jak wryty, nie wiedz?c co robi?. Marco przygl?da? si? ca?ej sytuacji z niedowierzaniem. Na rynku wybuch?o ogromne zamieszanie, gdy z jednej uliczki zacz?li nadbiega? towarzysze podnosz?cego si? teraz z ziemi bambra, z drugiej za? wy?oni? si? oddzia? uzbrojonych po z?by Pandezjan. Alec i Marco spojrzeli po sobie w panice. – Spadamy st?d! – wrzasn?? Marco, szarpi?c Aleca za rami?. Alec natychmiast ruszy? za swoim przyjacielem, kt?ry lawiruj?c zwinnie pomi?dzy straganami, znikn?? w labiryncie w?skich uliczek. Marco porusza? si? po tym mie?cie z niebywa?? gracj?. Zdawa?o si?, ?e zna tu ka?dy zau?ek, ka?d? dziur? w bruku. Alec ledwo za nim nad??a?, a mimo to, gdy obejrza? si? przez rami?, za plecami zobaczy? zbli?aj?cych si? coraz bardziej przeciwnik?w. Wiedzia?, ?e je?li dojdzie do konfrontacji, nie b?d? mieli najmniejszych nawet szans na wygran?. – Tutaj! – wrzasn?? Marco. Alec zobaczy?, jak Marco zeskakuje do kana?u i nie my?l?c wiele, ruszy? w jego ?lady, szykuj?c si? na k?piel. Ku swemu zaskoczeniu, zamiast w wodzie, wyl?dowa? na kamiennej p??ce, kt?rej nie spos?b by?o zobaczy? w g?ry. Marco, dysz?c ci??ko, zapuka? cztery razy w tajemnicze drewniane drzwi, wbudowane w kamienn? ?cian? poni?ej ulicy. Po chwili drzwi otworzy?y si? i obaj ch?opcy znikn?li w ciemno?ci. Zanim to si? jednak sta?o, k?tem oka Alec zd??y? jeszcze dostrzec nadbiegaj?cych m??czyzn, kt?rzy nie mog?c nigdzie dojrze? uciekinier?w, zatrzymali si? nad kraw?dzi? kana?u ze zdezorientowanym wyrazem twarzy. Brocz?c w wodzie po kostki, Alec bieg? teraz podziemnym korytarzem, zastanawiaj?c si?, gdzie w?a?ciwie s?. Ju? wkr?tce, po tym jak kolejny raz wzi?li ostry zakr?t, ponownie ujrza? ?wiat?o s?oneczne. Wbiegli do du?ego kamiennego pomieszczenia, kt?re o?wietla?y przenikaj?ce przez kratk? kanalizacyjn? promienie. Rozejrza? si? wok??, by ze zdumieniem stwierdzi?, ?e otacza go grupka ch?opc?w mniej wi?cej w jego wieku, o umorusanych b?otem twarzach i weso?ych, przyjaznych u?miechach. Marco, wci?? z trudem ?api?c oddech, powita? swoich przyjaci?? serdecznym u?miechem. – Marco! – wykrzykn?li wszyscy i rzucili mu si? w ramiona. – Jun, Saro, Bagi – Marco ?ciska? wszystkich ze ?zami w oczach. By?o jasne, ?e traktuje tych ch?opc?w, jak swoich braci. Wszyscy byli w podobnym wieku, wysocy, barczy?ci, o twarzach zdradzaj?cych nie?atwe ?ycie ludzi, kt?rzy codziennie musieli walczy? o przetrwanie. Marco przyci?gn?? Aleca do siebie. – A to – o?wiadczy? – to jest Alec. Od teraz jest jednym z nas. Jednym z nas – pomy?la? Alec – jak to pi?knie brzmi. Dobrze by?o by? cz??ci? grupy. Ka?demu z nich u?cisn?? rami? na znak wsp?lnoty. – Wi?c to ty rozp?ta?e? t? burz?? – zapyta? z u?miechem Bagi, najwy?szy z nich. Alec u?miechn?? si?, lekko zmieszany. – Facet mnie pchn?? – pr?bowa? si? usprawiedliwi?. Pozostali wybuchli ?miechem. – Pow?d dobry jak ka?dy inny by ryzykowa? ?ycie w tak pi?knym dniu – Saro odpowiedzia? weso?o. – Teraz jeste? w mie?cie, ch?opaku – powiedzia? Jun surowo, w przeciwie?stwie do innych nie u?miechaj?c si? wcale – Narazi?e? nas wszystkich na niebezpiecze?stwo. To by?o bardzo g?upie. Tutaj ludzi nic nie obchodzi, b?d? ci? popycha? a nawet gorzej. Uwa?aj gdzie leziesz, a je?li kto? na ciebie wpadnie, nie odwracaj si?, bo mo?esz sko?czy? ze sztyletem w plecach. Tym razem mia?e? szcz??cie. To Ur. Nigdy nie wiesz, kogo spotkasz na ulicy. Ludzie gotowi s? tutaj podci?? ci gard?o z byle powodu – a niekt?rzy nawet i bez powodu. Jego nowi towarzysze odwr?cili si? nagle i ruszyli przed siebie w g??b przepastnych korytarzy. Nie my?l?c wiele, Alec pospieszy? za nimi. Wszyscy zdawali si? zna? te korytarze lepiej ni? w?asn? kiesze?. Mimo panuj?cych tam prawie zupe?nych ciemno?ci, z ?atwo?ci? przemierzali podziemne tunele, jakby sp?dzili w nich p?? ?ycia. Alec by? pe?en podziwu dla ich poczucia orientacji i znajomo?ci topografii miasta. Wida? by?o ju? na pierwszy rzut oka, ?e ci ch?opcy niejedno wycierpieli. Przez ca?e ?ycie mogli polega? wy??cznie na sobie. Byli prawdziwymi twardzielami, do?wiadczonymi przez los. Ch?opcy kluczyli przez jaki? czas mrocznymi alejkami, po czym wdrapali si? po metalowej drabinie z powrotem na powierzchni? ziemi w zupe?nie innej, cho? r?wnie zat?oczonej, cz??ci Ur. Alec odwr?ci? si? i rozejrza? po du?ym rynku z miedzian? fontann? po ?rodku. Nie mia? bladego poj?cia, gdzie si? obecnie znajduj?. Ch?opcy zatrzymali si? przed niskim, niewyr??niaj?cym si? niczym kamiennym budynkiem z czerwonym dachem. Bagi zapuka? dwa razy i po chwili zardzewia?e drzwi otworzy?y si? ze skrzypieniem. Ca?a grupa szybko wemkn??a si? do ?rodka, zatrzaskuj?c za sob? drzwi. Alec znalaz? si? w mrocznym pokoju, o?wietlonym wy??cznie s?abym ?wiat?em s?onecznym. Natychmiast rozpozna? d?wi?k m?ot?w, uderzaj?cych w kowad?a i z zainteresowaniem rozejrza? si? po pokoju. W g??bi zobaczy? znajome tumany pary i od razu poczu? si? jak w domu. By? w ku?ni pe?nej kowali wyrabiaj?cych bro?. Jego serce zabi?o mocniej z podniecenia. Wysoki, szczup?y m??czyzna ko?o czterdziestki, z kr?tk? brod? i poczernia?? od sadzy twarz?, wytar? r?ce o fartuch i zbli?y? si? do nich. Skin?? g?ow? na znak szacunku, a oni odpowiedzieli u?miechem. – Fervil – powiedzia? Marco. Fervil odwr?ci? si? i gdy zobaczy? Marco, jego twarz poja?nia?a. Podszed? i obj?? go serdecznie ramieniem. – My?la?am, ?e s?u?ysz w P?omieniach – powiedzia?. Marco u?miechn?? si?. – Ju? nie – odpowiedzia?. – Ch?opcy, gotowi do pracy? – zapyta?, a potem spojrza?a na Aleca – A kogo my tu mamy? – To m?j przyjaciel – wyja?ni? Marco – Alec. Wprawny kowal, ch?tny s?u?y? sprawie. – Czy?by? – zapyta? sceptycznie Fervil i rzuci? Alecowi pogardliwe spojrzenie – W?tpi? w to – ci?gn?? – Mi wygl?da na chuderlawego m?odzika. Ale mo?e si? przyda? do porz?dkowania z?omu. We? to – powiedzia?, wr?czaj?c mu wiadro pe?ne odpadk?w z produkcji – Dam ci zna?, je?li b?dziesz do czego? jeszcze potrzebny. Alec poczerwienia?, oburzony. Nie rozumia?, dlaczego ten cz?owiek pa?a do niego tak? niech?ci? – by? mo?e czu? si? zagro?ony. W ku?ni zapad?a cisza i Alec wiedzia?, ?e inni czekaj? na jego reakcj?. Pod wieloma wzgl?dami ten cz?owiek przypomina? mu jego ojca, a to tylko zwi?kszy?o jego gniew. W ?rodku ca?y si? gotowa?. Po ?mierci rodzic?w poprzysi?g? sobie, ?e ju? nigdy nie b?dzie tolerowa? takiego zachowania w stosunku do siebie. Gdy inni zacz?li rozchodzi? si? ju? do swoich zaj??, Alec cisn?? na kamienn? pod?og? wiadro pe?ne metalu. Og?uszeni hukiem, odwr?cili si? natychmiast, w napi?ciu obserwuj?c sytuacj?. – Wyno? si? z mojego warsztatu! – wrzasn?? Fervil. Alec zignorowa? go i podszed? do najbli?szego sto?u, z kt?rego wzi?? d?ugi miecz. Wyci?gn?? go przed siebie i obejrza? uwa?nie. – To twoje dzie?o? – zapyta? Alec. – Za kogo ty si? uwa?asz, by mnie wypytywa?? – Odpowiedz mu – Marco naciska?, bior?c stron? przyjaciela. – Owszem, to moja robota – odburkn?? Fervil. Alec skin?? g?ow?. – To ?mie?. Na sali podni?s? si? g?o?ny szmer. Fervil poczerwienia? na twarzy i pi??ci? waln?? w st??. – Wynocha z mojego warsztatu! – hukn?? – Wszyscy! Mam tutaj do?? kowali. Alec nawet nie drgn??. – A ?aden z nich nie wart z?amanego grosza – zauwa?y? hardo. Fervil gro?nie post?pi? do przodu. Marco stan?? mu na drodze. – Wyjdziemy – powiedzia?. Alec opar? nagle czubek miecza o pod?og?, uni?s? stop? i jednym silnym ruchem z?ama? go z trzaskiem na p??. – Czy tak si? zachowuje porz?dny miecz? – zapyta? Alec z krzywym u?miechem. Fervil rykn?? w?ciekle i niczym rozjuszony byk, ruszy? na Aleca, lecz gdy tylko si? zbli?y?, ch?opak przystawi? mu z?aman? ko?c?wk? ostrza do piersi. Kowal stan?? jak wryty. Widz?c to, pozostali ch?opcy wyci?gn?li miecze i rzucili si? Fervilowi na pomoc. – Co ty wyprawiasz? – Marco zwr?ci? si? do Aleca, zdezorientowany – Przecie? wszyscy walczymy za t? sam? spraw?. To szale?stwo. – I dlatego nie mog? pozwoli?, by?my walczyli takim z?omem – odpar? Alec, po czym rzuci? z?amane ostrze na ziemi?, by powoli wysun?? sw?j w?asny miecz zza pasa. – Oto moje dzie?o – powiedzia? dumnie – Sam je wyku?em w ku?ni mego ojca. Lepszej broni nigdzie nie znajdziesz. Z tymi s?owami Alec chwyci? miecz na ostrze i r?koje?ci? poda? Fervilowi. Kowal spojrza? niepewnie, wyra?nie zaskoczony zachowaniem ch?opaka. Chwyci? za r?koje??, pozostawiaj?c Aleca bezbronnym, i przez chwil? wydawa?o si?, jakby rozwa?a? przeszycie go na wylot jego w?asn? broni?. Alec jednak sta? dumnie, nie l?kaj?c si?. Powoli twarz Fervila z?agodnia?a, gdy wzrok jego spocz?? na mieczu. Wa?y? go w r?ku i unosi? do ?wiat?a, by wreszcie, po d?ugim czasie, spojrze? na Aleca z nieskrywanym podziwem. – To naprawd? twoja robota? – zapyta? z lekkim niedowierzaniem w g?osie. Alec skin?? g?ow?. – I mog? zrobi? ich wiele wi?cej – odpowiedzia?. Zrobi? krok do przodu i spojrza? na Fervil z determinacj?. – Chc? zabija? Pandezjan – kontynuowa? – A to tego potrzebuj? prawdziwej broni. D?uga, g?sta cisza zaw?adn??a pomieszczeniem, a? w ko?cu Fervil powoli pokr?ci? g?ow? i u?miechn?? si?. Opu?ci? miecz i wyci?gn?? r?k?, a Alec u?cisn?? j? na znak pojednania. Powoli wszyscy ch?opcy opu?cili bro?. – Przypuszczam – Fervil zacz?? z u?miechem – ?e znajdzie si? tu dla ciebie miejsce. ROZDZIA? ?SMY Aidan pod??a? samotn? le?n? drog?, w najbardziej odludnym miejscu, w jakim kiedykolwiek dot?d by?. Gdyby nie Le?ny Pies przy jego boku, by?by zgubiony bez nadziei; ale Bia?y dawa? mu si??, wystarczy?o tylko, by Aidan przesun?? d?oni? po jego kr?tkiej, bia?ej sier?ci i od razu czu? si? lepiej. Obydwaj kuleli, ranni po spotkaniu z tamtym szalonym wo?nic?, ka?dy krok pod ciemniej?cym niebem powodowa? dreszcz b?lu. Ku?tykaj?c krok za krokiem, Aidan przysi?ga? sobie, ?e je?li kiedykolwiek spotka tego m??czyzn?, zabije go go?ymi r?kami. Bia?y zaskomla? cicho, wi?c Aidan si?gn?? ku niemu i pog?aska? po ?bie, pies by? prawie tak wysoki jak on sam, bardziej dzika bestia ni? domowy pupil. Aidan by? wdzi?czny nie tylko za jego towarzystwo, lecz tak?e za to, ?e uratowa? mu ?ycie. Sam stan?? w obronie Bia?ego, poniewa? co? w ?rodku nie pozwoli?o mu pozostawi? go w?asnemu losowi – a w podzi?ce i on zosta? przez niego ocalony. Je?li mia?by wybiera? jeszcze raz, wybra?by tak samo, nawet dobrze wiedz?c, ?e przyjdzie mu znale?? si? tu, na ?rodku pustkowia, z g?odem i ?mierci? jako jedynymi widokami na przysz?o??. Nadal by?o warto. Bia?y zaskomla? znowu, Aidana tak?e skr?ca?o z g?odu. – Wiem, Bia?y – powiedzia? – Mi te? chce si? je??. Spocz?? oczyma na ranach Bia?ego, wci?? krwawi?cych lekko, i pokr?ci? g?ow?, czu? si? okropnie, zupe?nie bezradny. – Zrobi?bym wszystko, by ci pom?c – powiedzia? – Tylko nie wiem jak. Pochyli? si? nad nim i poca?owa? go w ?eb, poczu? na twarzy mi?kk? sier??, gdy zwierzak przytuli? si? do niego w odpowiedzi. By?o to niczym u?cisk dw?ch skaza?c?w id?cych na ?mier?. D?wi?ki dzikich stworze? podnios?y si?, graj?c osobliw? symfoni? w ciemniej?cym lesie. Aidan czu?, ?e jego nogi p?on?, nie s?dzi?, by by? w stanie i?? dalej. Tu chyba przyjdzie im umrze?. Nadal byli ca?e dnie drogi od czegokolwiek, a wraz z zapadaj?c? noc? robi?o si? niebezpiecznie. Bia?y, mimo swej si?y, nie by? w formie, by odgoni? jakikolwiek atak. Aidan, pozbawiony broni i ranny, nie mia? si? wiele lepiej. Od d?ugich godzin nie widzieli ju? ?adnych woz?w, podejrzewa?, ?e nikt nie b?dzie przeje?d?a? t?dy przez ca?e dnie. Pomy?la? o swym ojcu, kt?ry by? gdzie? tam daleko. Czu?, ?e zupe?nie go zawi?d?. Je?li mia? umrze?, ?yczy?by sobie umiera? u boku ojca, walcz?c za jak?? wielk? spraw?, lub w domu, w zaciszu Volis. Nie tutaj, samotnie, po?rodku pustkowia. Z ka?dym krokiem zdawa? si? ci?gn?? swoje w?asne cia?o ku ?mierci. Aidan zamy?li? si? nad swym kr?tkim ?yciem, przypominaj?c sobie wszystkich ludzi, kt?rych dane by?o mu pozna? i pokocha?, jego ojca i braci, i – co najwa?niejsze – jego siostr?, Kyr?. Zamy?li? si? nad jej losem, by? ciekaw gdzie teraz jest, czy przeby?a ju? Escalon, czy uda?o jej si? dotrze? do Ur. Zastanawia? si?, czy zdarza?o jej si? o nim my?le?, czy by?aby z niego dumna, wiedz?c jak stara si? pod??y? w jej ?lady, ?e on te?, na sw?j spos?b, stara si? przemierzy? Escalon, by pom?c ich ojcu i jego sprawie. By? ciekaw, czy do?yje sposobno?ci zostania wielkim wojownikiem. Czu? ogromny smutek na my?l, ?e ju? nigdy nie zobaczy siostry. Czu? tak?e, ?e z ka?dym kolejnym krokiem s?abnie, i ?e niewiele mo?e na to poradzi?, tylko podda? si? ranom i wyczerpaniu. Szed? coraz wolniej i wolniej, spojrzawszy na Bia?ego zobaczy?, ?e on tak?e pow??czy nogami. Wkr?tce b?d? musieli po?o?y? si? i odpocz?? cho? troch?, tu przy drodze, cokolwiek by si? nie dzia?o. Przera?a? go ten pomys?. Przez chwil? zdawa?o mu si?, ?e co? us?ysza?. Zatrzyma? si? wi?c i wyt??y? s?uch. Bia?y zatrzyma? si? zaraz obok, patrz?c na niego pytaj?co. Aidan zacz?? modli? si? gor?czkowo. Czy?by mia? ju? omamy? Jednak znowu dos?ysza? ten d?wi?k. Tym razem by? pewien, ?e jest prawdziwy. Skrzypienie k??. Drewna. I metalu. S?ysza? jad?cy w?z. Odwr?ci? si? na pi?cie, serce skoczy?o mu w piersi, gdy zmru?y? oczy, pr?buj?c dostrzec co? w gasn?cym ?wietle wieczora. Lecz powoli, bez w?tpliwo?ci, co? pojawia?o si? w oddali. W?z. Kilka woz?w. Serce Aidana skoczy?o mu do gard?a, ledwie by? zdolny powstrzyma? podniecenie, kt?re wybuch?o w nim, gdy us?ysza? turkot, stukot ko?skich kopyt i zobaczy? nadje?d?aj?c? karawan?. Jego entuzjazm os?ab?, gdy zacz?? zastanawia? si?, czy nie b?d? aby wrogo nastawieni. W ko?cu kt?? taki m?g? podr??owa? przez taki szmat bezludnej drogi, tak daleko od ludzkich osad? On nie by? w stanie walczy?, Bia?emu tak?e, cho? powarkiwa? bez przekonania, nie zosta?o wiele si?y. Byli zdani na ?ask? nadje?d?aj?cych, kimkolwiek by nie byli. Ta my?l nap?dzi?a mu strachu. Rumor sta? si? og?uszaj?cy, gdy wozy zbli?a?y si? do nich, Aidan stan?? ?mia?o po?rodku drogi, zorientowawszy si?, ?e ju? si? nie ukryje. Musia? zaryzykowa?. Wydawa?o mu si?, ?e wraz z malej?c? odleg?o?ci?, zaczyna s?ysze? muzyk?, co tylko pog??bi?o jego ciekawo??. Wozy przyspieszy?y jeszcze, przez chwil? zastanawia? si?, czy nie maj? zamiaru go przejecha?. Wtem ca?a karawana zwolni?a i zatrzyma?a si? przed nim, jako ?e blokowa? im drog?. Spojrzeli na niego z woz?w w opadaj?cym wok?? kurzu. Byli du?? grup?, oko?o pi??dziesi?ciu os?b, Aidan a? zamruga? z zaskoczenia, gdy zorientowa? si?, ?e to nie ?o?nierze. I nie wygl?dali na wrogich, co przyj?? z oddechem ulgi. Zauwa?y?, ?e wozy pe?ne by?y najr??niejszych ludzi, m??czyzn i kobiet w r??nym wieku. Na jednym zdawali si? jecha? muzycy, trzymaj?cy r??norakie instrumenty; kolejny pe?en by? m??czyzn, kt?rzy wygl?dali na ?ongler?w czy komediant?w, z twarzami pomalowanymi w jaskrawe kolory, nosz?cych kolorowe trykoty i tuniki; na nast?pnym siedzieli aktorzy, w r?kach trzymali zwoje, zdawali si? ?wiczy? swoje kwestie, ubrani w teatralne kostiumy; ostatni za? pe?ny by? kobiet – sk?po ubranych, o rysach podkre?lonych ostrym makija?em. Aidan zarumieni? si? i odwr?ci? wzrok, wiedz?c, ?e jest za m?ody, by gapi? si? na co? takiego. – Hej, ch?opcze! – zakrzykn?? jaki? g?os. Nale?a? do m??czyzny o bardzo d?ugiej, jasnorudej brodzie si?gaj?cej mu pasa. Wygl?da? bardzo osobliwie, ale u?miech mia? przyjazny. – Czy ta droga nale?y do ciebie? – zapyta? ?artem. ?miech gruchn?? ze wszystkich woz?w, na co Aidan zn?w okry? si? rumie?cem. – Kim jeste?cie? – spyta? Aidan, zdumiony. – S?dz?, ?e lepszym pytaniem jest to – odkrzykn?? m??czyzna w odpowiedzi – kim ty jeste?? – wszyscy spojrzeli z przestrachem na Bia?ego, kt?ry zdecydowa? si? zawarcze? – I co, na Boga, robisz z Le?nym Psem? Nie wiesz, ?e te bestie s? niebezpieczne? – pytali z przestrachem w g?osach. – Ten nie jest – odpowiedzia? Aidan – Czy wy wszyscy jeste?cie… artystami? – spyta?, nadal ciekawy co robi? na tym pustkowiu. – To bardzo ?askawe okre?lenie! – wykrzykn?? kto? w wozu, co przyj?to wybuchem z?o?liwego ?miechu. – Jeste?my aktorami i graczami, ?onglerami i hazardzistami, muzykami i b?aznami! – wykrzykn?? inny z m??czyzn. – I ?garzami, i ?ajdakami, i kurwami! – zakrzykn??a kobieta, po czym zn?w wszyscy wybuchli ?miechem. Kto? szarpn?? struny harfy, jakby akompaniuj?c coraz g?o?niejszym ?miechom, za? Aidan zaczerwieni? si? po raz kolejny. Zala?y go wspomnienia, pami?ta? jak kiedy? spotka? takich ludzi, gdy by? m?odszy i mieszkali w Andros. Pami?ta?, jak ogl?da? artyst?w zje?d?aj?cych si? do stolicy, by zabawi? Kr?la; zapami?ta? ich kolorowe twarze; ?onglowanie no?ami; m??czyzn? po?eraj?cego futro; kobiet? ?piewaj?c? pie?ni; i barda recytuj?cego poematy z pami?ci, kt?re zdawa?y si? ci?gn?? godzinami. Pami?ta?, jak dziwi? si? czemu ktokolwiek mia?by wybra? tak? drog? ?ycia, zamiast zosta? wojownikiem. A? zab?ys?y mu oczy, gdy wreszcie si? zorientowa?. – Andros! – wykrzykn?? – Jedziecie do Andros! Jaki? m??czyzna zeskoczy? do niego z wozu. By? postawny, ko?o czterdziestki, z wydatnym brzuchem, potargan?, br?zow? brod?, rozczochranymi w?osami do kompletu i ciep?ym, przyjacielskim u?miechem na twarzy. Podszed? do Aidana i ojcowskim gestem otoczy? go ramieniem. – Jeste? za m?ody, by pa??ta? si? tu samemu – powiedzia? – Rzek?bym, ?e si? zgubi?e?, jednak patrz?c na twoje rany, i twojego pieska, zgaduj?, ?e zasz?o co? wi?cej. Wydaje mi si?, ?e wpad?e? w k?opoty i tkwisz ju? w nich po szyj?. Co? mi podpowiada – zako?czy?, ogl?daj?c si? na Bia?ego ostro?nie – ?e ma to co? wsp?lnego z ratowaniem tej bestii. Aidan nie odpowiedzia? ani s?owem, nie by? pewien ile mo?e zdradzi?. Bia?y jednak, ku jego zaskoczeniu, podszed? do m??czyzny i poliza? go po r?ku. – Zw? si? Papug – doda? m??czyzna, wyci?gaj?c r?k?. Aidan odpowiedzia? ostro?nym spojrzeniem, nie poda? mu r?ki, ale kiwn?? g?ow? w powitaniu. – Mi na imi? Aidan – odrzek?. – Mo?ecie tu sobie zosta? i zag?odzi? si? na ?mier? – ci?gn?? dalej Papug – jednak to niezbyt pi?kne umieranie. Ja osobi?cie wola?bym przynajmniej podje??, a ze ?wiata zej?? w jaki? inny spos?b. Grupa znowu gruchn??a ?miechem, Papug za? wci?? trzyma? przed sob? wyci?gni?t? d?o?, spogl?daj?c na Aidana dobrotliwie, ze wsp??czuciem. – Wydaje mi si?, ?e wam dw?m, tak pokiereszowanym, przyda si? pomocna d?o? – doda?. Aidan sta? dumnie wyprostowany, nie chc?c okaza? s?abo?ci, jak uczy? go ojciec. – ?wietnie dawali?my sobie rad? – powiedzia?. Papug, a za nim reszta, skwitowa? to kolejnym wybuchem ?miechu. – Pewnie, i to jak – odpowiedzia?. Aidan zerkn?? podejrzliwie na wyci?gni?t? d?o? m??czyzny. – Sam udaj? si? do Andros – powiedzia?. Papug u?miechn?? si? szeroko. – To tak jak my – odpar? – Na szcz??cie miasto jest na tyle du?e, ?e pomie?ci nas wszystkich. Aidan wci?? si? waha?. – Tylko wy?wiadczycie nam przys?ug? – doda? Papug – Niczego tak nam nie potrzeba, jak troch? wi?cej ci??aru na wozach. – I kolejnej g?by do wykarmienia! – wykrzykn?? b?azen z jednej z grupek, zn?w wzbudzaj?c fal? ?miechu. Aidan spojrza? na nich niepewnie, zbyt dumny by przyj?? pomoc, szuka? sposobu, by wyj?? z tego z twarz?. – C??… – powiedzia? – Je?li zrobimy wam przys?ug?… I poda? r?k? Papugowi, kt?ry natychmiast wci?gn?? go na sw?j w?z. By? silniejszy, ni? Aidan spodziewa? si? po nim, zwa?ywszy ?e, ze sposobu w jaki si? nosi?, wygl?da? na kr?lewskiego b?azna; jego r?ka, mocna i ciep?a, by?a dwukrotnie wi?ksza od d?oni Aidana. Papug nast?pnie zabra? si? za Bia?ego, podsadzi? go w g?r?, i po?o?y? delikatnie z ty?u wozu, obok Aidana. Pies zwin?? si? obok w s?omie, z g?ow? na jego kolanach, oczyma p??przymkni?tymi z wyczerpania i b?lu. Aidan czu? si? podobnie. Papug wskoczy? za nimi, wo?nica za? zaci?? batem i karawana ruszy?a, pe?na uciechy, rozbrzmiewaj?ca muzyk?. Grano radosn? piosenk?, panowie i panie szarpali struny harf, grali na fletach i brz?kad?ach, nawet kilka os?b, ku zdumieniu Aidana, zacz??o pl?sa? na jad?cych wozach. Nigdy jeszcze nie widzia? tak weso?ej grupy ludzi. Ca?e swoje ?ycie sp?dzi? w pos?pnym i cichym forcie pe?nym wojownik?w, nie by? wi?c pewien, jak to wszystko ocenia?. Jak mo?na by?o by? tak weso?ym? Jego ojciec uczy? go zawsze, ?e ?ycie to powa?na sprawa. C?? wi?c to za b?ahostki? Gdy jechali tak wyboist? drog?, Bia?y popiskiwa? z b?lu, za? Aidan g?aska? go po ?bie. Papug podszed? do nich, i ku zdziwieniu Aidana kucn?? przy psie i za?o?y? kompres na jego rany, smaruj?c je zielon? ma?ci?. Bia?y powoli uspokoi? si?. Aidan wdzi?czny by? za t? pomoc. – Kim w?a?ciwie jeste?? – spyta?. – C??, nazywano mnie r??nie – odpowiedzia? Papug – Najbardziej podoba mi si? „aktor”. Ale bywa?o te?: „figlarz”, „b?azen”, „komediant”… i tak dalej. Nazywaj mnie jak sobie chcesz. – Wi?c ?aden z ciebie wojownik – stwierdzi? Aidan z rozczarowaniem. Papug a? odchyli? g?ow?, takim ?miechem gruchn??, po jego policzkach pop?yn??y ?zy; Aidan nie by? w stanie poj?? co w tym tak ?miesznego. – Wojownik – powt?rzy? Papug, kr?c?c g?ow? w zadziwieniu – Tak to jeszcze nikt na mnie nie wo?a?. I ca?e szcz??cie. Aidan zmarszczy? brew, nic z tego nie rozumia?. – Ja pochodz? z rodu wojownik?w – powiedzia? dumnie, wypinaj?c pier?, chod? siedzia? i wszystko go bola?o – M?j ojciec jest wielkim wojownikiem. – C??, bardzo ci wsp??czuj? – powiedzia? Papug, wci?? roze?miany. Aidana zbi?o to z tropu. – Wsp??czujesz? Dlaczego? – Bo to jak wyrok – odpowiedzia? Papug. – Wyrok? – powt?rzy? Aidan – Nie ma nic wspanialszego w ?yciu jak by? wojownikiem. Od zawsze o tym marzy?em. – Czy?by? – spyta? Papug z rozbawieniem – Wi?c podw?jnie ci wsp??czuj?. Ja tam s?dz?, ?e uczty i ?miech, i spanie z pi?knymi kobietami to najwspanialsze ze wszystkich rzeczy – znacznie lepsze ni? paradowanie po lasach i polach w nadziei, ?e znajdzie si? kto?, komu mo?na wrazi? miecz w bebechy. Aidan poczerwienia? ze z?o?ci; nigdy wcze?niej nie s?ysza?, by ktokolwiek m?wi? tak o wojowaniu, naprawd? si? obrazi?. Nigdy wcze?niej nie pozna? nikogo podobnego. – Gdzie szuka? honoru w takim ?yciu? – spyta? zmieszany. – Honor? – spyta? Papug, wydaj?c si? autentycznie zaskoczonym – Tego s?owa nie s?ysza?em ju? od lat – poza tym to zbyt wielkie s?owo na tak ma?ego ch?opaka – westchn?? – Nie wydaje mi si?, by istnia?o co? takiego jak honor – ja ze swojej strony nigdy go nie u?wiadczy?em. Te? kiedy? my?la?em, by by? honorowy – i nic mi to nie da?o. Co wi?cej, widzia?em zbyt wielu m??czyzn pe?nych honoru, kt?rzy padli ofiar? kobiet, kt?re cze?? i chwa?? maj? za nic – zako?czy?, reszta jad?cych na wozie u?mia?a si? z tego. Aidan rozejrza? si? wok??, zobaczy? jak ludzie ci ta?cz? i ?piewaj?, i pij? przez ca?y dzie?, mia? mieszane uczucia, by towarzyszy? im w podr??y. Ci m??czy?ni nie byli z tych, kt?rzy starali si? prowadzi? ?ycie wojownika, nisko cenili chwalebne ?ycie. Wiedzia?, ?e powinien by? wdzi?czny za pomoc, i oczywi?cie by?, jednak nie by? pewien, co s?dzi? o tym towarzystwie. Na pewno nie byli lud?mi, z kt?rymi zadawa?by si? jego ojciec. – Pojad? z wami – stwierdzi? wreszcie Aidan – I b?d? wam dobrym kompanem w podr??y. Jednak nie mog? my?le? o was jako towarzyszach broni. Oczy Papuga rozwar?y si? szeroko w zdumieniu, zamilk? na dobrze dziesi?? sekund, nie wiedz?c jak odpowiedzie?. A? wreszcie rykn?? kolejn? salw? ?miechu, kt?ra trwa?a o wiele za d?ugo, do kt?rej do??czyli si? wszyscy wok??. Aidan nie rozumia? tego cz?owieka, nie s?dzi? by kiedykolwiek mia? go zrozumie?. ROZDZIA? DZIEWI?TY Duncan, z dru?yn? przy boku, maszerowa? przez stolic?, przez wielkie miasto Andros, jego krokom towarzyszy? krok tysi?ca wiernych mu ?o?nierzy, zwyci?skich, pe?nych triumfu, pobrz?kuj?cych zbroj?, gdy szli tak parad? przez wyzwolone miasto. Wsz?dzie, gdzie si? skierowali, wita?y ich radosne okrzyki mieszka?c?w, m??czyzn i kobiet, starych i m?odych, ubranych bogato, na wielkomiejsk? mod?? stolicy, wszyscy spieszyli przez brukowane ulice, by obrzuci? ich kwiatami i s?odyczami. Wszyscy dumnie powiewali flagami Escalonu. Duncan czu? si? jak bohater, mog?c zn?w ogl?da? kolory swojej ojczyzny nad miastem, widz?c tych wszystkich ludzi, jeszcze wczoraj tak udr?czonych, teraz za? tak radosnych, swobodnych. Tego widoku nigdy nie zapomni, ten widok sprawi?, ?e wszystko to by?o warte swej ceny. Nad stolic? wschodzi?o poranne s?o?ce, w jego promieniach Duncan czu? si? jak we ?nie. Jeszcze do niedawna by? pewien, ?e jego noga nie postanie ju? w tym miejscu, przynajmniej nie za ?ycia, a na pewno nie w taki spos?b. Andros, stolica. Klejnot w koronie Escalonu, w kt?rym kr?lowie zasiadali od tysi?ca lat, teraz by? pod jego kontrol?. Pandezyjskie garnizony pad?y. Jego ludzie kontrolowali bramy, drogi, ulice. To wi?cej, ni? kiedykolwiek m?g? sobie ?yczy?. Przecie? jeszcze kilka dni temu by? nadal w Volis, a ca?y Escalon le?a? pod okutym butem Pandezji. Dzi? ju? ca?y p??nocno-zachodni Escalon by? wolny, a jego stolica, jego serce i dusza, wolna by?a od pandezyjskich rz?d?w. Jasne by?o, pomy?la? Duncan, ?e osi?gn?li to zwyci?stwo wy??cznie dzi?ki szybko?ci i zaskoczeniu. Zwyci?stwo wspania?e, lecz w gruncie rzeczy przej?ciowe; gdy tylko wie?ci dotr? do Imperium Pandezji, rusz? na niego – tym razem jednak nie w sile kilku garnizon?w, a ca?? pot?g? ?wiata. Ziemia zatrz?sie si? pod t?tentem bojowych s?oni, niebo wype?ni si? strza?ami, morze zaroi si? statkami. Jednak to nie pow?d, by odwraca? si? od czyn?w sprawiedliwych, czyn?w godnych wojownika. Przynajmniej na razie s? zwyci?scy; cho? przez chwil? b?d? wolni. Duncan us?ysza? rumor, odwr?ci? si? by zobaczy? wspania??, marmurow? statu? Jego Wspania?o?ci Ra, najwy?szego w?adcy Pandezji, przewr?con?, ?ci?gni?t? linami z postumentu przez garstk? mieszka?c?w. Roztrzaska?a si? na tysi?c od?amk?w, gdy uderzy?a o bruk, na co ludzie krzykn?li na wiwat i zacz?li tratowa? od?amki pod butami. Kolejni mieszka?cy rzucili si?, by zerwa? wielkie niebiesko-???te sztandary Pandezji z mur?w, z budynk?w, ?wi?tynnych wie?. Duncan nie m?g? nic poradzi?, u?miech sam cisn?? mu si? na usta, gdy zewsz?d obsypywano go wiwatami, gdy m?g? ogl?da? dum?, kt?ra budzi si? w tych ludziach po odzyskaniu wolno?ci, uczucie, kt?re sam rozumia? doskonale. Spojrza? przez rami? na Kavosa i Bramthosa, Anvina, Arthfaela i Seaviga, wraz ze wszystkimi ich lud?mi, spostrzeg?, ?e oni tak?e u?miechaj? si? szeroko, tryumfalnie, sk?pani w chwale dnia, kt?ry wryje si? ju? na sta?e w karty historii. Pami?? o tym zdarzeniu b?d? ju? nosi? w sobie po kres swoich ?ywot?w. Maszerowali razem przez stolic?, przechodz?c przez dziedzi?ce i place, skr?caj?c w ulice, kt?re Duncan pami?ta? doskonale z wielu lat, kt?re tu sp?dzi?. Pokonali kolejny zakr?t, po czym oczom jego ukaza? si? kr?lewski pa?ac w Andros, ze z?ot? kopu?? l?ni?c? w promieniach s?o?ca, o wielkich, okr?g?o sklepionych wrotach, r?wnie imponuj?cych jak dawniej, o l?ni?cej fasadzie z bia?ego marmuru, tak jak j? zapami?ta?, rze?bionej prastarymi cytatami Escalo?skich filozof?w. To jeden z niewielu budynk?w, kt?rych Pandezja nie tkn??a, Duncan za? poczu? si? dumny, mog?c go teraz ogl?da?. Poczu? jednak tak?e ci??ar w sercu; wiedzia?, ?e w ?rodku czeka na niego szlachta i politycy, obecna rada Escalonu, ludzie polityki, knowa?, ludzie, kt?rych nie rozumia?. Nie byli ?o?nierzami, dow?dcami, mierzyli sw? warto?? w pieni?dzu, we w?adzy i wp?ywach, kt?re odziedziczyli po przodkach. Ludzie, kt?rzy nie zas?u?yli na w?adz?, kt?r? posiadali, chocia? nadal trzymali Escalon w stalowym u?cisku. Co najgorsze, by? pewien, ?e pomi?dzy nimi b?dzie r?wnie? Tarnis. Duncan spi?? mi??nie i wzi?? g??boki oddech, po czym skierowa? si? w g?r? setki marmurowych schod?w, ze swymi lud?mi u boku, ku wrotom otwieranym przed nim w?a?nie przez Gwardi? Kr?lewsk?. Jeszcze raz odetchn?? g??boko. Wiedzia?, ?e powinien smakowa? zwyci?stwo, ale by? te? ?wiadom, ?e wchodzi w gniazdo ?mij, w miejsce, w kt?rym honor ust?puje kompromisom i zdradzie. O wiele bardziej wola?by walczy? z ca?? Pandezj? ni? sp?dzi? cho? chwil? spotykaj?c si? z tymi lud?mi, lud?mi niesta?ych kompromis?w, lud?mi, kt?rzy nie mieli ?adnych zasad, kt?rzy tak zamotani byli w k?amstwa, ?e cz?sto nie rozumieli nawet siebie samych. Stra?nicy Gwardii Kr?lewskiej, ubrani w jasnoczerwone zbroje, kt?rych Duncan nie widzia? ju? od lat, ze szpiczastymi he?mami i paradnymi halabardami, otworzyli szeroko wrota, po czym spojrzeli z powrotem na Duncana z szacunkiem. Ci tutaj byli prawdziwymi wojownikami. Gwardia by?a pradawn? formacj?, po?wi?con? wy??cznie s?u?bie kr?lowi Escalonu. Byli jedyn? formacj? wojskow?, kt?ra tu pozosta?a, gotowi wykona? ka?dy kr?lewski rozkaz, pozosta?o?? minionej ?wietno?ci miasta. Duncan wspomnia? przysi?g? z?o?on? Kavosowi, wystarczy?o, ?e pomy?la? o wst?pieniu na tron, a ju? czu? ci??k? gul? w brzuchu. To ostatnia rzecz, kt?rej m?g?by dla siebie chcie?. Poprowadzi? swych ludzi przez wrota, w g??b okrytych czci? korytarzy pa?acu kr?lewskiego, wpatruj?c si?, jak za ka?dym razem, z zapartym tchem w wysoko sklepione sufity pokryte p?askorze?bami insygni?w escalo?skich klan?w, w pod?ogi wy?o?one bia?ym i niebieskim marmurem, w kt?rych wyryty by? symbol ogromnego smoka z lwem w paszczy. Wystarczy?o zn?w to zobaczy?, by wr?ci? do wspomnie?. Niewa?ne ile razy tu wchodzi?, to miejsce sprawia?o, ?e czu? si? zupe?nie nieistotny. Êîíåö îçíàêîìèòåëüíîãî ôðàãìåíòà. Òåêñò ïðåäîñòàâëåí ÎÎÎ «ËèòÐåñ». Ïðî÷èòàéòå ýòó êíèãó öåëèêîì, êóïèâ ïîëíóþ ëåãàëüíóþ âåðñèþ (https://www.litres.ru/pages/biblio_book/?art=43696175&lfrom=688855901) íà ËèòÐåñ. Áåçîïàñíî îïëàòèòü êíèãó ìîæíî áàíêîâñêîé êàðòîé Visa, MasterCard, Maestro, ñî ñ÷åòà ìîáèëüíîãî òåëåôîíà, ñ ïëàòåæíîãî òåðìèíàëà, â ñàëîíå ÌÒÑ èëè Ñâÿçíîé, ÷åðåç PayPal, WebMoney, ßíäåêñ.Äåíüãè, QIWI Êîøåëåê, áîíóñíûìè êàðòàìè èëè äðóãèì óäîáíûì Âàì ñïîñîáîì.
Íàø ëèòåðàòóðíûé æóðíàë Ëó÷øåå ìåñòî äëÿ ðàçìåùåíèÿ ñâîèõ ïðîèçâåäåíèé ìîëîäûìè àâòîðàìè, ïîýòàìè; äëÿ ðåàëèçàöèè ñâîèõ òâîð÷åñêèõ èäåé è äëÿ òîãî, ÷òîáû âàøè ïðîèçâåäåíèÿ ñòàëè ïîïóëÿðíûìè è ÷èòàåìûìè. Åñëè âû, íåèçâåñòíûé ñîâðåìåííûé ïîýò èëè çàèíòåðåñîâàííûé ÷èòàòåëü - Âàñ æä¸ò íàø ëèòåðàòóðíûé æóðíàë.