*** Òâîåé Ëóíû çåëåíûå öâåòû… Ìîåé Ëóíû áåñïå÷íûå ðóëàäû, Êàê ñâåòëÿ÷êè ãîðÿò èç òåìíîòû,  ëèñòàõ âèøíåâûõ ñóìðà÷íîãî ñàäà. Òâîåé Ëóíû ïå÷àëüíûé êàðàâàí, Áðåäóùèé â äàëü, òðîïîþ íåâåçåíüÿ. Ìîåé Ëóíû áåçäîííûé îêåàí, È Áðèãàíòèíà – âåðà è ñïàñåíüå. Òâîåé Ëóíû – ïå÷àëüíîå «Ïðîñòè» Ìîåé Ëóíû - äîâåð÷èâîå «Çäðàâñòâóé!» È íàøè ïàðàëëåëüíûå ïóòè… È Ç

Naznaczona

Naznaczona Morgan Rice Wampirzych Dziennik?w #11 W NAZNACZONEJ, szesnastoletnia Scarlet Paine usilnie stara si? zrozumie?, co jej dolega, kiedy budzi si? ze snu i u?wiadamia sobie, ?e staje si? wampirem. Zra?ona do swych rodzic?w i przyjaci??, mo?e zwr?ci? si? jedynie do Sage’a, tajemniczego ch?opaka, kt?ry szybko sta? si? mi?o?ci? jej ?ycia. Jednak?e Sage’a, kt?rego dom Scarlet zastaje zamkni?ty na cztery spusty, nigdzie nie ma. Scarlet, osamotniona, nie maj?c do kogo si? zwr?ci?, odszukuje przyjaci??ki i pr?buje pogodzi? si? z nimi. Kiedy wydaje si?, ?e zapanowa?a zgoda i proponuj? Scarlet, by do??czy?a do ich wypadu na opuszczon? wysp? na rzece Hudson – wszystko wymyka si? spod kontroli, ujawniaj? si? prawdziwe moce Scarlet, a to, kim s? jej przyjaciele, a kim wrogowie staje si? bardziej skomplikowane, ni? kiedykolwiek wcze?niej. Blake, kt?ry wci?? jest ni? zainteresowany, pr?buje wynagrodzi? jej swoje b??dy. Wydaje si? szczery. Scarlet ma m?tlik w g?owie, jako ?e musi boryka? si? z decyzj?, czy by? z Blakiem, czy te? poczeka? na Sage’a, kt?rego nigdzie nie mo?e znale??. Kiedy Scarlet znajduje w ko?cu Sage’a, sp?dzaj? wsp?lnie najbardziej romantyczne chwile w jej ?yciu; cho? cieniem k?adzie si? po nich tragedia, jako ?e Sage umiera i zosta?o mu ju? tylko kilka dni ?ycia. W mi?dzyczasie, Kyle, przemieniony w wampira, jednego z dw?ch istniej?cych na ?wiecie, wpada w morderczy sza? i poszukuje Scarlet; Caitlin i Caleb konsultuj? si? z Aidenem i ka?de z nich wyrusza z odr?bn? misj? – Caleb z zadaniem odnalezienia i zabicia Kyle’a, a Caitlin do os?awionej biblioteki uniwersytetu Yale, by przebada? staro?ytny relikt, o kt?rym chodz? s?uchy, ?e zar?wno leczy, jak i zabija wampiry. Rozpoczyna si? wy?cig z czasem. Scarlet przemienia si? gwa?townie, nie mog?c zapanowa? nad tym, czym si? staje, a Sage umiera z ka?d? mijaj?c? godzin?. Kiedy wydarzenia osi?gaj? kulminacyjny i zaskakuj?cy, pe?en wartkiej akcji zwrot, Scarlet pozostaje dokona? dziejowego wyboru – kt?ry odmieni ?wiat na zawsze. Czy Scarlet wybierze ostateczne po?wi?cenie, by ocali? ?ycie Sage’a? Czy zaryzykuje wszystko, co ma, dla mi?o?ci? Morgan Rice Naznaczona (cz??? 11 Wampirzych Dziennik?w) Przek?ad: Micha? G?uszak Morgan Rice Powie?ci Morgan Rice zajmuj? pierwsze miejsce na li?cie najlepiej sprzedaj?cych si? ksi??ek w rankingu USA Today. Jest autork? bestselerowej serii fantasy KR?G CZARNOKSI??NIKA, obejmuj?cej siedemna?cie cz??ci; bestselerowej serii WAMPIRZE DZIENNIKI, obejmuj?cej jedena?cie cz??ci (kolejne w przygotowaniu); bestselerowego cyklu TRYLOGIA O PRZETRWANIU, post-apokaliptycznego thrillera obejmuj?cego dwie cz??ci (kolejna w przygotowaniu); oraz najnowszej serii fantasy KR?LOWIE I CZARNOKSI??NICY, sk?adaj?cej si? z sze?ciu cz??ci. Powie?ci Morgan dost?pne s? w wersjach audio i drukowanej, w ponad dwudziestu pi?ciu j?zykach. Pisarka ch?tnie czyta wszelkie wiadomo?ci od was. Zach?camy zatem do kontaktu z ni? za po?rednictwem strony www.morganricebooks.com (http://www.morganricebooks.com/), gdzie mo?na dopisa? sw?j adres do listy mailingowej, otrzyma? bezp?atn? ksi??k? i darmowe materia?y reklamowe, pobra? bezp?atn? aplikacj?, otrzyma? najnowsze, niedost?pne gdzie indziej informacje, po??czy? si? poprzez Facebook i Twitter i po prostu pozosta? w kontakcie. Wybrane komentarze Rywal ZMIERZCHU oraz PAMI?TNIK?W WAMPIR?W. Nie b?dziesz m?g? oprze? si? ch?ci czytania do ostatniej strony. Je?li jeste? mi?o?nikiem przygody, romansu i wampir?w to ta ksi??ka jest w?a?nie dla ciebie!     – Vampirebooksite.com (komentarz dotycz?cy Przemienionej) Rice udaje si? wci?gn?? czytelnika w akcj? ju? od pierwszych stron, wykorzystuj?c genialn? narracj? wykraczaj?c? daleko poza zwyk?e opisy sytuacji… PRZEMIENIONA to dobrze napisana ksi??ka, kt?r? bardzo szybko si? czyta.     – Black Lagoon Reviews (komentarz dotycz?cyPrzemienionej) Idealna opowie?? dla m?odych czytelnik?w. Morgan Rice zrobi?a ?wietn? robot?, buduj?c niezwyk?y ci?g zdarze?. Orze?wiaj?ca i niepowtarzalna. Skupia si? wok?? jednej dziewczyny, jednej niezwyk?ej dziewczyny! Wydarzenia zmieniaj? si? w wyj?tkowo szybkim tempie. ?atwo si? czyta. Zalecany nadz?r rodzicielski.     – The Romance Reviews (komentarz dotycz?cy Przemienionej) Zaw?adn??a moj? uwag? od samego pocz?tku i do ko?ca to si? nie zmieni?o… To historia o zadziwiaj?cej przygodzie, wartkiej i pe?nej akcji od samego pocz?tku. Nie ma tu miejsca na nud?.     – Paranormal Romance Guild (komentarz dotycz?cy Przemienionej) Kipi akcj?, romansem, przygod? i suspensem. Si?gnij po ni? i zakochaj si? na nowo.     – vampirebooksite.com (komentarz dotycz?cy Przemienionej) Wspania?a fabu?a. To ten rodzaj ksi??ki, kt?r? ci??ko od?o?y? w nocy. Zako?czona tak nieoczekiwanym i spektakularnym akcentem, i? b?dziesz natychmiast chcia? kupi? drug? cz???, tylko po to, aby zobaczy?, co b?dzie dalej.     – The Dallas Examiner (komentarz dotycz?cy Kochany) Morgan Rice udowadnia kolejny ju? raz, ?e jest szalenie utalentowan? autork? opowiada?… Jej ksi??ki podobaj? si? szerokiemu gronu odbiorc?w ??cznie z m?odszymi fanami gatunku fantasy i opowie?ci o wampirach. Ko?czy si? niespodziewanym akcentem, kt?ry pozostawia czytelnika w szoku.     – The Romance Reviews (komentarz dotycz?cy Kochany) Ksi??ki Morgan Rice KORON I CHWA?A NIEWOLNIK, WOJOWNIK, KR?LOWA (CZ??? 1) KR?LOWIE I CZARNOKSI??NICY POWR?T SMOK?W (Cz??? 1) POWR?T WALECZNYCH (Cz??? 2) POT?GA HONORU (Cz??? 3) KU?NIA M?STWA (Cz??? 4) KR?LESTWO CIENI (Cz??? 5) NOC ?MIA?K?W (Cz??? 6) KR?G CZARNOKSI??NIKA WYPRAWA BOHATER?W (Cz??? 1) MARSZ W?ADC?W (Cz??? 2) LOS SMOK?W (Cz??? 3) ZEW HONORU (Cz??? 4) BLASK CHWA?Y (Cz??? 5) SZAR?A WALECZNYCH (Cz??? 6) RYTUA? MIECZY (Cz??? 7) OFIARA BRONI (Cz??? 8) NIEBO ZAKL?? (Cz??? 9) MORZE TARCZ (Cz??? 10) ?ELAZNE RZ?DY (Cz??? 11) KRAINA OGNIA (Cz??? 12) RZ?DY KR?LOWYCH (Cz??? 13) PRZYSI?GA BRACI (Cz??? 14) SEN ?MIERTELNIK?W (Cz??? 15) POTYCZKA RYCERZY (Cz??? 16) ?MIERTELNA BITWA (Cz??? 17) TRYLOGIA O PRZETRWANIU ARENA JEDEN: ?OWCY NIEWOLNIK?W (Cz??? 1) ARENA DWA (Cz??? 2) WAMPIRZE DZIENNIKI PRZEMIENIONA (Cz??? 1) KOCHANY (Cz??? 2) ZDRADZONA (Cz??? 3) PRZEZNACZONA (Cz??? 4) PO??DANA (Cz??? 5) ZAR?CZONA (Cz??? 6) ZA?LUBIONA (Cz??? 7) ODNALEZIONA (Cz??? 8) WSKRZESZONA (Cz??? 9) UPRAGNIONA (Cz??? 10) NAZNACZONA (Cz??? 11) OP?TANA (Cz??? 12) Pos?uchaj (listen) cyklu Wampirze Dzienniki w formacie audio! Copyright © 2014 Morgan Rice Wszelkie prawa zastrze?one. Poza wyj?tkami dopuszczonymi na mocy ameryka?skiej ustawy o prawie autorskim z 1976 roku, ?adna cz??? tej publikacji nie mo?e by? powielana, rozpowszechniana, ani przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek spos?b, ani przechowywana w bazie danych lub systemie wyszukiwania informacji bez wcze?niejszej zgody autora. Niniejsza publikacja elektroniczna zosta?a dopuszczona do wykorzystania wy??cznie na u?ytek w?asny. Nie podlega odsprzeda?y ani nie mo?e stanowi? przedmiotu darowizny, w kt?rym to przypadku nale?y zakupi? osobny egzemplarz dla ka?dej kolejnej osoby. Je?li publikacja zosta?a zakupiona na u?ytek osoby trzeciej, nale?y zwr?ci? j? i zakupi? w?asn? kopi?. Dzi?kujemy za okazanie szacunku dla ci??kiej pracy autorki publikacji. Niniejsza praca jest dzie?em fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia s? wytworem wyobra?ni autorki. Wszelkie podobie?stwo do os?b prawdziwych jest ca?kowicie przypadkowe i niezamierzone. Ilustracja na obwolucie Copyright Subbotina Anna, na licencji Shutterstock.com – Ch?? i moc nasza tak s? odr?bnym ?ywio?em, ?e najcz??ciej upada to, co cz?ek zamierzy, My?l nasza do nas, cel jej nie do nas nale?y –     --William Shakespeare, Hamlet ROZDZIA? PIERWSZY Caitlin Paine sta?a w pokoju na zapleczu knajpy u Pete’a, wraz z Calebem, Samem, Polly i tuzinem policjant?w, i wpatrywa?a si? w rozbite okno, w mrok roz?wietlany policyjnymi latarkami. Zastanawia?a si?, co u diab?a sta?o si? z jej c?rk?. Scarlet, mi?o?? jej ?ycia, by?a gdzie? tam, na zewn?trz, biegaj?c po nocy, sama, prawdopodobnie pe?na l?ku, a my?l o tym rozdziera?a jej serce. Lecz tym, co przynosi?o Caitlin jeszcze wi?kszy b?l ni? ?wiadomo??, i? Scarlet gdzie? zagin??a, by?a my?l, kim Scarlet si? sta?a, by? zapami?tany przez ni? obraz Scarlet, jej ostatnie spojrzenie na ni?, zanim rzuci?a si? przez okno. Nie by?a jej c?rk?. By?a czym? innym. Caitlin zadr?a?a na my?l o tym i cho? bardzo stara?a si? z tego otrz?sn??, wiedzia?a, ?e to prawda. Walczy?a z t? my?l? przez ca?y czas, walczy?a, nie chc?c uwierzy?, ?e Scarlet nie jest ju? cz?owiekiem, ?e jest tak naprawd? wampirem. Walczy?a z Aidenem, z ksi?dzem, z Calebem, a przede wszystkim z sam? sob?, ?ywi?c nadziej?, pragn?c, by by?o to cokolwiek innego. Jednak?e, nie mia?a ju? si?y, by walczy? ze sob?. Nie mia?a ?adnego wyt?umaczenia. Serce wali?o jej mocno, kiedy utkwi?a wzrok w mroku. Tym razem by?a tego ?wiadkiem, widzia?a to na w?asne oczy. Jej dziewczynka przesz?a przemian?, nakarmi?a si? tym m??czyzn?, zyska?a nadludzk? si??. Cisn??a tym ogromnym cz?owiekiem o ?cian? jakby by? wyka?aczk? – i wyskoczy?a w mrok tak szybko, w mgnieniu oka, ?e nie by?o mowy, i? mog?a by? nadal cz?owiekiem. Nie by?o r?wnie? mowy i Caitlin dobrze to wiedzia?a, ?e mog? j? z?apa?. Wiedzia?a, ?e policja marnuje tylko czas. Tym razem by?o r?wnie? inaczej, poniewa? nie by?a jedyn? osob? b?d?c? ?wiadkiem tego wydarzenia. Caitlin zauwa?y?a wyraz twarzy Caleba, Sama i Polly, widzia?a to w ich oczach: wyraz zszokowania, strachu przed tym, co nadprzyrodzone. Scarlet, ta, kt?r? kochali najbardziej na ?wiecie, nie by?a ju? Scarlet. Takie rzeczy zdarza?y si? w koszmarach, bajkach i legendach. Caitlin nie wyobra?a?a sobie nawet, ?e kiedykolwiek zobaczy co? takiego. Ten widok wstrz?sn?? nie tylko tym, jak postrzega?a Scarlet, ale r?wnie? wp?yn?? na jej stosunek do ca?ego ?wiata. Jak co? takiego mog?o w og?le istnie?? Dlaczego ta planeta sta?a si? domem kogo? jeszcze opr?cz ludzi? – Pani Paine? Caitlin odwr?ci?a si? i zauwa?y?a stoj?cego obok niej policjanta z d?ugopisem i notatnikiem w d?oniach, kt?ry cierpliwie przygl?da? si? jej. – S?ysza?a pani moje pytanie? Caitlin, dr??c, oszo?omiona, potrz?sn??a powoli g?ow?. – Przepraszam – odpar?a zachrypni?tym g?osem. – Nie s?ysza?am. – Pyta?em, czy wie pani mo?e, dok?d uda?a si? pani c?rka? Caitlin westchn??a, kiedy o tym pomy?la?a. Gdyby chodzi?o o dawn? Scarlet, z ?atwo?ci? mog?aby im powiedzie?. Do domu przyjaci??ki, na si?owni?; na randk?, boisko… Lecz co do nowej Scarlet, nie mia?a poj?cia. – Sama chcia?abym to wiedzie? – odpar?a w ko?cu. Podszed? inny policjant. – Mo?e ma jakich? przyjaci??, kt?rych mog?aby odwiedzi?? – ponagli?. – Albo ch?opaka? Us?yszawszy ostatni wyraz, Caitlin odwr?ci?a si? i przeszuka?a wzrokiem pomieszczenie, wypatruj?c jakichkolwiek oznak tego tajemniczego ch?opaka, kt?ry zjawi? si? nagle w knajpie. Sage’a, tak si? przedstawi?. Ot tak, po prostu, tylko jedno s?owo, jakby powinna wiedzie?, kim jest. Caitlin musia?a przyzna?, ?e nigdy nie widzia?a nikogo podobnego. Emanowa? moc? o wiele pot??niejsz?, ni? ktokolwiek, kogo zna?a, i przypomina? bardziej doros?ego m??czyzn? ni? nastolatka. By? ubrany na czarno, a jego b?yszcz?ce oczy i wyraziste ko?ci policzkowe sprawia?y, ?e wygl?da? jak kto?, kto przyby? tu z innego stulecia. Najdziwniejsze ze wszystkiego by?o za? to, co zrobi? z tymi miejscowymi szumowinami w knajpie. Wiedzia?a, ?e Caleb i Sam potrafi? z ?atwo?ci? zadba? o siebie – a jednak ten ch?opak odni?s? szybkie zwyci?stwo tam, gdzie oni polegli, spuszczaj?c im wszystkim manto w zawrotnym tempie. Kim by?? Dlaczego pojawi? si? tutaj? I dlaczego szuka? Scarlet? Mimo to, kiedy rozejrza?a si? wok??, Caitlin nie zauwa?y?a ?adnych jego ?lad?w. Sage r?wnie? znikn?? w jaki? spos?b. Zastanawia?a si?, co wi??e go ze Scarlet? Jej matczyny instynkt podpowiada? jej, ?e tych dwoje s? par?. Ale kim on by?? Tajemnica jedynie si? pog??bia?a. Caitlin nie czu?a si? na si?ach, by wspomina? o tym policjantom; zbyt dziwne by?o to wszystko. – Nie – sk?ama?a dr??cym g?osem Caitlin. – O ?adnym mi nie wiadomo. – Powiedzia?a pani, ?e by? tu jaki? ch?opak, razem z wami, zamieszany w t? sprzeczk?. – Zna pani jego nazwisko? ? spyta? inny funkcjonariusz Caitlin potrz?sn??a g?ow?. – Sage – wtr?ci?a Polly, podchodz?c o krok. – Powiedzia?, ?e nazywa si? Sage. Z jakiego? powodu Caitlin nie chcia?a im tego powiedzie?; ogarn?? j? wobec niego instynkt opieku?czy. Czu?a r?wnie?, cho? nie potrafi?a tego wyja?ni?, ?e Sage r?wnie? nie jest cz?owiekiem – a nie by?a gotowa powiedzie? o tym policji, nie chcia?a, by kolejny raz wszyscy pomy?leli, ?e oszala?a. Policjanci stali dalej, notuj?c skrz?tnie jego imi?, a ona zastanawia?a si?, co zrobi?. – A co z tymi wszystkimi mendami? – napomnia?a ich Polly, rozgl?daj?c si? wko?o z niepokojem. – Tymi wszystkimi kretynami, kt?rzy wszcz?li b?jk?? Nie aresztujecie ich? Policjanci spojrzeli po sobie z za?enowaniem. Jeden z nich odchrz?kn??. – Aresztowali?my ju? Kyle’a, tego m??czyzn?, kt?ry zaatakowa? pani c?rk? – powiedzia? funkcjonariusz. – A co do innych, c??, szczerze m?wi?c, to mamy ich s?owo przeciwko waszemu – a oni twierdz?, ?e to wy zacz?li?cie t? scysj?. – Nie zrobili?my tego! – powiedzia? Caleb, podchodz?c ze z?o?ci?, okazuj?c guz na g?owie. – Przyszli?my tu, szukaj?c c?rki – a oni pr?bowali nas powstrzyma?. – Jak ju? powiedzia?em – stwierdzi? policjant – mamy tu wasze s?owo przeciwko ich. Oni twierdz?, ?e to wy zadali?cie pierwszy cios – i szczerze, s? w o wiele gorszym stanie od was. Je?li ich zaaresztuj?, to was r?wnie? b?d? musia?. Caitlin spogl?da?a na nich, kipi?c ze z?o?ci. – A co z moj? c?rk?? – spyta?a. Jak zamierzacie j? znale??? – Psze pani, mog? pani? zapewni?, w tej chwili szukaj? jej wszystkie nasze patrole – powiedzia? funkcjonariusz. – Ale strasznie trudno szuka? kogo? w sytuacji, kiedy nie wiemy, dok?d si? uda?a i dlaczego. Potrzebny nam motyw. – Powiedzia?a pani, ?e uciek?a – powiedzia? inny policjant, podchodz?c bli?ej. – Czego? tu nie rozumiemy. Dlaczego uciek?a? Przyjechali?cie tu. By?a z wami. By?a bezpieczna. To dlaczego uciek?a? Caitlin spojrza?a na Caleba i pozosta?ych, a oni wszyscy odwr?cili wzrok z konsternacj?. – Nie wiem – powiedzia?a szczerze. – To dlaczego nie pr?bowa?a pani jej zatrzyma?? – spyta? kolejny policjant. – Albo pobiec za ni?? – Pan nie rozumie – powiedzia?a Caitlin, staraj?c si? nada? temu jaki? sens. – Nie uciek?a tak po prostu; ona wyskoczy?a. To wygl?da?o tak samo… jakbym widzia?a jelenia. Nie byliby?my w stanie jej z?apa?, nawet gdyby?my spr?bowali. Policjant spojrza? sceptycznie na swoich koleg?w. – Twierdzi pani, ?e z tych wszystkich doros?ych ludzi ani jeden nie m?g? cho? spr?bowa? jej z?apa?? Kim ona jest? Jak?? olimpijsk? sprinterk?? – zadrwi? ze sceptycyzmem. – Pi?a dzi? pani? – spyta? inny policjant. – Pos?uchajcie – warkn?? Caleb, podchodz?c bli?ej. – Moja ?ona nie zmy?la tego. Ja r?wnie? to widzia?em. Wszyscy to widzieli?my: jej brat i jego ?ona r?wnie?. Ca?a nasza czw?rka. S?dzi pan, ?e wszyscy mieli?my zwidy? Policjant podni?s? d?o?. – Nie trzeba od razu si? denerwowa?. Jeste?my w tej samej dru?ynie. Ale prosz? spojrze? na to z naszej strony: m?wicie, ?e wasz dzieciak biega szybciej od jelenia. Oczywi?cie, to nie ma sensu. Mo?e wszyscy odczuwacie wstrz?s po b?jce. Czasami nie wszystko jest takie, na jakie wygl?da. M?wi? tylko, ?e to wszystko nie trzyma si? kupy. Policjant wymieni? sceptyczne spojrzenie ze swoim koleg?, kt?ry podszed? do nich. – Jak ju? m?wi?em, nasze patrole wyruszy?y na poszukiwania waszej c?rki. W dziewi?ciu przypadkach na dziesi??, m?odociani uciekinierzy pojawiaj? si? z powrotem w domu. Lub u jednego z przyjaci??. Najlepsz? rad?, jakiej mog? pa?stwu udzieli?, jest powr?t do domu i nieruszanie si? z niego ani na chwil?. Za?o?? si?, ?e to wszystko, co tu zasz?o, wynik?o z jej ch?ci nagi?cia zasad, wej?cia do knajpy dla doros?ych i napicia si?, ale potem sytuacja wymkn??a si? spod kontroli. Mo?e spotka?a w knajpie jakiego? faceta. Kiedy pa?stwo przyszli, prawdopodobnie ulotni?a si?, bo by?a za?enowana. Wracajcie do domu. Za?o?? si?, ?e tam na was czeka. – konkludowa? funkcjonariusz, niejako zapinaj?c wszystko elegancko na guzik. Caitlin potrz?sn??a g?ow? ogarni?ta frustracj?. – Nie rozumiecie – powiedzia?a. – Nie znacie mojej c?rki. Scarlet nie chodzi do knajp. I nie zagaduje obcych m??czyzn. Przysz?a tu, poniewa? cierpia?a. Przysz?a tu, poniewa? nie mia?a gdzie p?j??. Poniewa? czego? jej brakowa?o. Przysz?a tu, bo si? przeistacza. Nie rozumiecie? Przechodzi przemian?. Policjanci spojrzeli na ni? jak na wariatk?; Caitlin nie cierpia?a tego spojrzenia. – Przemian?? – powt?rzyli, jakby straci?a rozum. Caitlin westchn??a, ulegaj?c rozpaczy. – Je?li jej nie znajdziecie, ludziom mo?e sta? si? krzywda. Funkcjonariusz zmarszczy? brwi. – Krzywda? Co pani m?wi? Czy pani c?rka krzywdzi ludzi? Jest uzbrojona? Caitlin potrz?sn??a g?ow?, nie posiadaj?c si? z irytacji. Ci miejscowi gliniarze nigdy tego nie pojm?; tylko marnowa?a powietrze. – Nie jest uzbrojona. Nigdy nie skrzywdzi?a nawet jednej muchy. Ale je?li wasi ludzie j? znajd?, nie b?d? w stanie nad ni? zapanowa?. Policjanci spojrzeli po sobie, jakby wychodz?c z za?o?enia, ?e Caitlin jest szalona, po czym odwr?cili si? i wr?cili do swych czynno?ci w drugim pomieszczeniu. Obserwuj?c, jak odchodz?, Caitlin odwr?ci?a si? i wyjrza?a na zewn?trz przez zbite okno, w mrok. Scarlet, pomy?la?a. Gdzie jeste?? Wr?? do domu, dziecko. Kocham ci?. Przepraszam. Cokolwiek zrobi?am, czym ci? rozgniewa?am, przepraszam. Prosz?, wr?? do domu. Caitlin u?wiadomi?a sobie, ?e najdziwniejsze w tym wszystkim by?o to, i? my?l?c o Scarlet wa??saj?cej si? gdzie? tam, samotnie w nocy, nie czu?a strachu o ni?. Obawia?a si? za to o los innych, kt?rych jej c?rka spotka na swej drodze ROZDZIA? DRUGI Kyle siedzia? w tyle policyjnego auta, z r?koma spi?tymi kajdankami za plecami, spogl?daj?c na kratownic? ciasnego radiowozu i czu? si?, jak jeszcze nigdy dot?d. Co? w nim ulega?o zmianie, nie wiedzia?, co, ale wyczuwa?, jak wrze. Przypomina?o mu czasy, kiedy za?ywa? heroin?, ten pocz?tkowy kop, kiedy ig?a dotyka?a sk?ry. To nowe odczucie by?o podobne do pal?cego ?aru, kt?ry rozpiera? ?y?y – i towarzyszy?o mu uczucie nieposkromionej si?y. Czu?, jak go ogarnia, czu?, jakby krew rozsadza?a mu ?y?y. Czu? si? o wiele silniejszy, ni? kiedykolwiek dot?d. Ciarki przebieg?y mu po sk?rze twarzy, czole i karku. Nag?y przyp?yw wewn?trznej mocy by? czym?, czego nie m?g? zrozumie?. Jednak nie obchodzi?o go to; jak d?ugo ta moc tkwi?a w jego wn?trzu, przyjmowa? j? z ch?ci?. Spogl?da? zamglonym wzrokiem na ?wiat, kt?ry wkr?tce zabarwi? si? na czerwono, powoli z powrotem nabieraj?c ostro?ci. Za krat? dostrzeg? dw?ch policjant?w. Kiedy dzwonienie w uszach zacz??o zanika?, us?ysza? ich rozmow?, niewyra?n? z pocz?tku. – Tego delikwenta czeka d?uga odsiadka – powiedzia? jeden do drugiego. – Pono? dopiero co wyszed?. Jego strata. Policjanci roze?miali si? i ich zgrzytliwy odg?os przeszy? g?ow? Kyle’a. Radiow?z p?dzi? po autostradzie z w??czonym kogutem, a Kyle stawa? si? coraz bardziej ?wiadomy swego otoczenia i uzmys?owi? sobie, gdzie si? znajduje. By? na tej samej Drodze 9-tej, zmierzaj?c z powrotem w kierunku wi?zienia, miejsca, w kt?rym sp?dzi? ostatnie pi?tna?cie lat ?ycia. Sk?ada? w ca?o?? wydarzenia z minionej nocy: knajp?… dziewczyn?… mia? ju? zabawi? si? ni?, kiedy… co? si? wydarzy?o. Ta ma?a suka ugryz?a go. U?wiadomienie sobie tego uderzy?o go niczym nap?ywaj?ca fala. Ugryz?a go. Spr?bowa? si?gn?? r?koma w g?r? i dotkn?? szyi – dw?ch ?lad?w, kt?re pulsowa?y b?lem – ale co? go powstrzyma?o; zda? sobie spraw?, ?e jego r?ce by?y skr?powane kajdankami za plecami. Poruszy? r?koma i ze zdumieniem zauwa?y?, ?e rozdzieli? kajdanki bez jakiegokolwiek wysi?ku. Podni?s? nadgarstki ze zdziwieniem i spojrza? na nie, zszokowany w?asn? si??: czy?by kajdanki dzia?a?y wadliwie? Spojrza? na nie, dyndaj?ce przed nim, i pomy?la?: Jak m?g? tego dokona?? Podni?s? d?o? i dotkn?? dw?ch guz?w na szyi, kt?re zapiek?y, jakby ugryzienie wnikn??o w jego ?y?y. Siedzia? tak, patrz?c na kajdanki, i zastanawia? si?: czy wampiry istniej?? Czy to mo?liwe? Wyszczerzy? z?by. Nadszed? czas, by si? przekona?. Podni?s? kajdanki i zastuka? nimi o znajduj?c? si? przed nim kratownic?. Obydwaj policjanci odwr?cili si? i spojrzeli na niego; tym razem ju? nie by?o im do ?miechu; teraz wyraz ich twarzy nosi? znamiona szoku. R?ce Kyle’a by?y wolne, zwisa?y z nich p?kni?te kajdanki, kt?rymi stuka? w krat?, szczerz?c si? do nich. – Jasna cholera – powiedzia? jeden funkcjonariusz do drugiego. – Nie sku?e? go, Bill? – Sku?em. Jestem pewien. Sku?em go mocno jak diabli. – Nie wystarczaj?co – warkn?? Kyle. Jeden z gliniarzy si?gn?? po bro?, a drugi wcisn?? hamulce. Ale niedostatecznie szybko. Z niewiarygodn? pr?dko?ci? d?onie Kyle’a wyskoczy?y do przodu, rozerwa?y krat?, jakby by?a wyka?aczk?, i Kyle wsun?? si? na przednie siedzenie. Skoczy? na policjanta siedz?cego na miejscu pasa?era, wybi? mu bro? z d?oni, wzi?? zamach i przywali? ?okciem z tak? si??, ?e z?ama? mu kark. Pozosta?y gliniarz skr?ci? gwa?townie i radiow?z zatoczy? si? na autostradzie, podczas gdy Kyle si?gn??, chwyci? go za ty? g?owy i przy?o?y? mu z czo?a. Powietrze wype?ni? odg?os p?kania i z g?owy policjanta trysn??a krew, pokrywaj?c Kyle’a w ca?o?ci. Kyle si?gn?? do kierownicy, chc?c powstrzyma? skr?t samochodu – ale by?o ju? za p??no. Radiow?z wpad? na drug? stron? autostrady i powietrze przeci?? odg?os klakson?w. Uderzyli w nadje?d?aj?cy samoch?d. Kyle przelecia? g?ow? w prz?d przez szyb? i wyl?dowa? na autostradzie, tocz?c si? raz po raz, podczas gdy radiow?z odbi? i r?wnie? przewr?ci? si? na bok. Nadje?d?aj?cy w kierunku Kyle’a samoch?d zahamowa? z piskiem opon, ale zbyt p??no – Kyle poczu?, jak mia?d?y mu klatk? piersiow?, przeje?d?aj?c po nim. Auto zatrzyma?o si? z piskiem. Kyle le?a? na plecach, oddychaj?c z trudem, kiedy z samochodu wyskoczy?a kobieta po trzydziestce; wydzieraj?c si? i p?acz?c, podbieg?a do niego. – M?j Bo?e, wszystko w porz?dku? – powiedzia?a pospiesznie. – Pr?bowa?am si? zatrzyma?. M?j Bo?e. Zabi?am cz?owieka! O m?j Bo?e! Kobieta wpad?a w histeri?, kl?cz?c nad nim i p?acz?c. Nagle Kyle otworzy? oczy, usiad? i spojrza? na kobiet?. Jej p?acz usta?. Gapi?a si? na niego wielkimi, b?yszcz?cymi od drogowych ?wiate? oczami w szoku. Kyle wyszczerzy? z?by, nachyli? si? i zatopi? swe pi?kne, zachwycaj?ce, wyd?u?aj?ce si? wci?? k?y w jej gardle. Ogarn??o go najwspanialsze uczucie w ?yciu. Kobieta wrzeszcza?a, kiedy pi? jej krew, syc?c si? do chwili, a? jej cia?o opad?o bezw?adnie w jego ramiona. Wsta? na nogi zadowolony, obr?ci? si? i zlustrowa? opustosza?? autostrad?. Wyprostowa? ko?nierz, wyg?adzi? koszul? i zrobi? pierwszy krok. Miasto czeka?a wielka zap?ata – a wszystko mia?o zacz?? si? od Scarlet ROZDZIA? TRZECI Sage szybowa? w powietrzu, lec?c w porannym przed?wicie, a na jego policzku b?ysn??a o?wietlona s?onecznym blaskiem ?za, kt?r? szybko star?. By? wycie?czony, mia? zapuchni?te oczy od ca?onocnych poszukiwa? Scarlet. By? pewien, ?e wielokrotnie dostrzeg? j? w tym czasie, opadaj?c z nieba na jak?? obc? dziewczyn?, kt?ra w szoku patrzy?a, jak l?duje i za chwil? odlatuje. Zaczyna? zastanawia? si?, czy w og?le kiedy? j? znajdzie. Scarlet nie by?o nigdzie i Sage nie m?g? tego zrozumie?. Ich wi?? by?a tak silna, i? by? pewien, ?e jest w stanie j? wyczu?, ?e zaprowadzi go do niej. Nie m?g? poj??, co si? sta?o. Czy?by umar?a? Jedyne, co mu przychodzi?o do g?owy, to, ?e by?a w takim stanie emocjonalnym, ?e wszystkie jej zmys?y zosta?y zablokowane i Sage nie by? w stanie wychwyci? miejsca jej pobytu; a mo?e zapad?a w g??boki sen, co, jak wiadomo, przydarza?o si? wampirom po pierwszym zaspokojeniu g?odu cz?owiekiem. Dla niekt?rych mog?o to sko?czy? si? ?mierci? i serce ?ciska?o mu si? z b?lu na my?l, ?e przebywa gdzie? tam, sam B?g wie gdzie, sama i samotna. Czy kiedykolwiek si? obudzi? Lecia? nisko nad ziemi?, mkn?c tak szybko, ?e mija? niezauwa?ony wszystkie znane miejsca, w kt?rych by? razem z ni? – szko??, jej dom, ka?de miejsce, kt?re przychodzi?o mu na my?l – wykorzystuj?c sw?j przenikliwy wzrok, przeczesuj?c drzewa i ulice w poszukiwaniu dziewczyny. Kiedy s?o?ce sta?o ju? wysoko i mija?y kolejne godziny, Sage w ko?cu zrozumia?, ?e nie ma sensu dalej szuka?. Musia? poczeka?, a? pojawi si? sama, lub ponownie wykryj? j? jego zmys?y. Sage by? wyczerpany, jak jeszcze nigdy przedtem. Czu?, ?e opuszczaj? go si?y. Wiedzia?, ?e pozosta?o mu tylko kilka dni do chwili, gdy umrze, a kiedy odczu? kolejny b?l w klatce piersiowej, ramionach i barkach, zrozumia?, ?e ten proces si? zaczyna. Wiedzia?, ?e wkr?tce opu?ci ziemi? – i pogodzi? si? ju? z tym. Pragn?? jedynie sp?dzi? swe ostatnie dni razem ze Scarlet. Nie maj?c ju? gdzie jej szuka?, zatoczy? ko?o i polecia? do rozleg?ej posiad?o?ci rodziny, le??cej nad rzek? Hudson. Spojrza? na ni?, ko?uj?c wysoko, niczym orze?, zastanawiaj?c si?: czy powinien spotka? si? z nimi ostatni raz? Nie widzia? powodu. Wszyscy nienawidzili go teraz za to, ?e nie przyprowadzi? do nich Scarlet; musia? przyzna?, ?e on r?wnie? ich nienawidzi?. Ostatnim razem, kiedy odchodzi?, jego siostra umiera?a na jego r?kach, a Lore by? w drodze, by odnale?? i zabi? Scarlet. Nie chcia? stan?? z nimi ponownie twarz? w twarz. Ale nie mia? dok?d p?j??. Lec?c, us?ysza? huk, spu?ci? wzrok i dostrzeg? kilkoro swoich kuzyn?w, kt?rzy podnosili do okien deski i przybijali je gwo?dziami. Jedno po drugim, zabijali deskami okna swej rodowej rezydencji. Sage zauwa?y? te?, ?e kilka tuzin?w kuzyn?w wzbi?o si? w powietrze. By? zaintrygowany. Najwyra?niej, co? tam w dole si? dzia?o. Musia? dowiedzie? si?, co. W jakiej? mierze pragn?? pozna? cel wznosz?cych si? w powietrzu kuzyn?w, co stanie si? z jego rodzin? – cho? z drugiej strony, tej dominuj?cej, chcia? wiedzie?, czy maj? jakie? poj?cie, gdzie mo?e znajdowa? si? Scarlet. Mo?e kt?ry? z nich co? widzia? lub s?ysza?. Mo?e schwyta? j? Lore. Musia? wiedzie?; by? to jego jedyny trop. Zanurkowa? w powietrzu, w kierunku rodzinnej rezydencji i wyl?dowa? na tylnym, marmurowym dziedzi?cu, tu? przed okaza?ymi schodami prowadz?cymi do tylnego wej?cia, kt?rym by?y wysokie, balkonowe drzwi. Kiedy zbli?y? si? do nich, otworzy?y si? nagle i Sage ujrza? wychodz?cych przez nie matk? i ojca, ze srogimi, pe?nymi dezaprobaty minami. – Co ty tu znowu robisz? – spyta?a matka, jakby by? niemile widzianym intruzem. – Ju? raz nas zabi?e? – powiedzia? ojciec. Nasz lud m?g?by przetrwa?, gdyby nie ty. Przyszed?e? zabi? nas powt?rnie? Sage zmarszczy? brwi; mia? ju? tak bardzo do?? rodzicielskiej dezaprobaty. – Dok?d wybieracie si? wszyscy? – zapyta? . – A jak my?lisz? – zaripostowa? ojciec. – Po raz pierwszy od tysi?ca lat zwo?ano posiedzenie Wielkiej Rady. Sage spojrza? na niego w szoku. – Na zamku Boldt? – spyta?. – Lecicie na Tysi?c Wysp? Rodzice skarcili go spojrzeniem. – A ciebie co to obchodzi? – powiedzia?a matka. Sage nie m?g? uwierzy? w to, co us?ysza?. Wielka Rada nie zbiera?a si? chyba od zarania dziej?w, a zebranie si? ich wszystkich w jednym miejscu nie wr??y?o niczego dobrego. – Ale dlaczego? – spyta?. – Po co si? zwo?ywa?, skoro i tak wszyscy umrzemy? Ojciec podszed? do niego, podni?s? palec i dziabn?? go nim w klatk? piersiow?. – Nie jeste?my tacy, jak ty – warkn??. – Nie odejdziemy bez walki. Nasza armia b?dzie najliczniejsz? ze wszystkich znanych dot?d ka?demu. Po raz pierwszy zgromadzimy si? w jednym miejscu. Rodzaj ludzki zap?aci. Zem?cimy si?. – Zem?cicie? Za co? – spyta? Sage. – Ludzie nic wam nie zrobili. Dlaczego chcecie skrzywdzi? niewinnych? Ojciec u?miechn?? si? do niego. – G?upi do samego ko?ca – powiedzia?. – A dlaczego nie? Co mamy do stracenia? I co zrobi?, zabij? nas? Ojciec roze?mia? si?, a matka do??czy?a do niego. Obydwoje chwycili si? za r?ce i przeszli obok niego, tr?caj?c go brutalnie i gotuj?c si? do odlotu. Sage wrzasn?? za nimi: – Pami?tam czasy, kiedy post?powali?cie szlachetnie – powiedzia?. – Teraz jednak jeste?cie zerem. Jeszcze gorzej. Czy to z powodu rozpaczy? Odwr?cili si? i skrzywili si?. – Sage, tw?j problem polega na tym, ?e cho? jeste? jednym z nas, nigdy nie rozumia?e? naszego rodzaju. Zag?ada ?wiata jest jedyn? rzecz?, kt?rej pragniemy od zawsze. I tylko ty, ty jeden, r??ni?e? si? od nas pod tym wzgl?dem. – Jeste? dzieckiem, kt?rego nigdy nie mogli?my zrozumie? – powiedzia?a matka. – I nigdy nie przesta?e? sprawia? nam zawodu. Sage poczu? przeszywaj?cy b?l. By? zbyt os?abiony, by odpowiedzie?. Kiedy odwr?cili si?, by odej??, Sage, ci??ko dysz?c, zebra? resztki si? i wrzasn??: – Scarlet! Gdzie ona jest? Powiedzcie mi! Matka odwr?ci?a si? i u?miechn??a szeroko. – Ach, nie martw si? o ni? – powiedzia?a. – Lore znajdzie j? i uratuje nas. Albo zginie, pr?buj?c. A je?li prze?yjemy, nawet niech ci nie przyjdzie do g?owy, ?e jest w?r?d nas miejsce dla ciebie. Sage poczerwienia? na twarzy. – Nienawidz? ci?. Nienawidz? was oboje! Rodzice odwr?cili si? jedynie, u?miechaj?c si? do siebie, weszli na marmurowe blanki i wznie?li si? w niebo. Sage sta? i patrzy?, jak odlatuj?, znikaj? na niebie wraz z pozosta?ymi jego kuzynami. Sta? sam, przed zabit? deskami rodow? rezydencj?, nie maj?c tu ju? nic do roboty. Jego rodzina nienawidzi?a go – a on nienawidzi? ich. Lore. Na my?l o nim Sage poczu? przyp?yw determinacji. Nie m?g? pozwoli? mu znale?? Scarlet. Pomimo ca?ego b?lu, kt?ry odczuwa? wewn?trz, wiedzia?, ?e musi zebra? si?y po raz ostatni. Musia? znale?? Scarlet. Lub umrze?, pr?buj?c tego dokona? ROZDZIA? CZWARTY Caitlin siedzia?a na miejscu pasa?era ich pickupa, wyko?czona i za?amana, podczas gdy Caleb je?dzi? w t? i z powrotem Drog? 9-t? od wielu godzin, przeczesuj?c okolic?. Wstawa? ?wit. Caitlin wyjrza?a przez przedni? szyb? na niezwyk?e niebo. Dziwi?a si?, ?e wstawa? ju? nast?pny dzie?. Je?dzili przez ca?? noc, ich dw?jka na przednich siedzeniach, a za nimi Sam i Polly, z oczami utkwionymi w poboczu, szukaj?c Scarlet wsz?dzie doko?a. Raz, kiedy zatrzymali si? z piskiem, gdy? Caitlin s?dzi?a, ?e j? zobaczy?a – przekonali si?, i? by? to jedynie strach na wr?ble. Caitlin zamkn??a na chwil? oczy. Powieki sprawia?y wra?enie ci??kich, spuchni?tych. Zamkn?wszy je, zobaczy?a miganie reflektor?w samochodowych, mijaj?cych ich w bezustannie nap?ywaj?cym ruchu ulicznym, dok?adnie takie samo jak przez ca?? mijaj?c? noc. Mia?a ochot? si? rozp?aka?. Czu?a wewn?trzn? pustk?, niczym z?a matka, kt?rej zabrak?o, gdy potrzebowa?a jej Scarlet – kt?ra nie uwierzy?a jej, nie rozumia?a, nie mia?a wystarczaj?co czasu. W jaki? spos?b Caitlin czu?a si? za to odpowiedzialna. I mia?a ochot? umrze?, kiedy przysz?o jej na my?l, ?e mo?e ju? nigdy nie ujrze? c?rki ponownie. Zacz??a p?aka?, wi?c otworzy?a oczy i szybko star?a ?zy. Caleb si?gn?? r?k? i chwyci? jej d?o?, ale strz?sn??a j?. Odwr?ci?a si?, by wyjrze? przez okno, pragn?c chwili prywatno?ci, odosobnienia – pragn?c umrze?. Zda?a sobie spraw?, ?e bez jej ma?ej dziewczynki nie pozosta?o jej ju? nic w ?yciu. Poczu?a dodaj?c? otuchy d?o? na ramieniu. Odwr?ci?a si? i zobaczy?a pochylonego Sama. – Je?dzili?my ca?? noc – powiedzia?. – Nigdzie nie ma po niej ?ladu. Sprawdzili?my cal po calu ca?? Drog? 9-t?. Gliny te? jej szukaj?, o wiele wi?ksz? liczb? samochod?w. Jeste?my wszyscy wyczerpani i nie mamy poj?cia, gdzie ona mo?e by?. Mo?e nawet jest w domu i czeka tam na nas. – Zgadzam si? – powiedzia?a Polly. – Jed?my do domu. Musimy troch? odpocz??. Nagle rozleg? si? g?o?ny d?wi?k klaksonu i Caitlin podnios?a wzrok. Zobaczy?a jad?c? na nich ci??ar?wk?, jako ?e byli po niew?a?ciwej stronie drogi. – CALEB! – krzykn??a Caitlin. Caleb nagle skr?ci? gwa?townie i w ostatniej sekundzie zjecha? z drogi z powrotem na sw?j pas, mijaj?c tr?bi?c? ci??ar?wk? ledwie o stop?. Caitlin spojrza?a na niego zatrwo?ona i zobaczy?a twarz wyko?czonego m??a i jego nabieg?e krwi? oczy. – Co to by?o? – spyta?a. – Przepraszam – powiedzia?. – Musia?em przysn??. – To nikomu nie wyjdzie na dobre – powiedzia?a Polly. – Potrzebny jest nam odpoczynek. Musimy wr?ci? do domu. Wszyscy jeste?my wycie?czeni. Caitlin zastanowi?a si? i w ko?cu, po d?u?szej chwili, skin??a g?ow?. – W porz?dku. Zabierz nas do domu. * Caitlin siedzia?a na kanapie w s?o?cu i kartkowa?a album ze zdj?ciami Scarlet. Zalewa?y j? fale nap?ywaj?cych licznie wspomnie? o Scarlet w r??nym wieku. Pociera?a fotografie kciukiem, pragn?c ponad wszystko mie? Scarlet teraz przy sobie. Odda?aby wszystko, nawet serce i dusz?. Podnios?a wyrwan? stron? z ksi??ki, kt?r? wynios?a z biblioteki, t? z opisem pradawnego rytua?u, t?, kt?ra ocali?aby Scarlet gdyby tylko Caitlin wr?ci?a w por?, t?, kt?ra mia?a wyleczy? j? z wampiryzmu. Caitlin podar?a j? na malutkie kawa?eczki i rzuci?a na pod?og?. Wyl?dowa?y obok Ruth, jej wielkiej suki rasy husky, kt?ra zaskomla?a i zwin??a si? w k??bek przy jej boku. Ta strona, ten rytua?, kt?re kiedy? znaczy?y dla Caitlin tak wiele, by?y teraz bezu?yteczne. Scarlet zd??y?a ju? zaspokoi? g??d i ?aden rytua? nie m?g? przynie?? jej ocalenia. Caleb, Sam i Polly, kt?rzy siedzieli wraz z ni? w pokoju, byli pogr??eni we w?asnym ?wiecie, le??c rozparci na kanapie i fotelach, pogr??eni we ?nie lub p???nie. Le?eli w niezno?nej ciszy, czekaj?c, kiedy Scarlet przekroczy drzwi – podejrzewaj?c jednak?e, ?e to nigdy nie nast?pi. Nagle zadzwoni? telefon. Caitlin podskoczy?a i porwa?a go trz?s?c? si? d?oni?. Kilka razy upu?ci?a s?uchawk?, zanim w ko?cu podnios?a j? i przy?o?y?a do ucha. – Halo, halo, halo? – powiedzia?a. – Scarlet, czy to ty? Scarlet!? – Prosz? pani, tutaj posterunkowy Stinton – odezwa? si? nagle m?ski g?os. – Dzwoni?, by powiadomi? pani?, ?e jak dot?d nie natrafili?my na ?aden ?lad pani c?rki. Caitlin poczu?a, ?e pozbawiono jej ostatniej nadziei. Obj??a s?uchawk?, ?ciskaj?c j? mocno z rozpaczy. – Nie przyk?adacie si? wystarczaj?co – fukn??a. – Prosz? pani, robimy wszystko, co w naszej mocy— Caitlin nie czeka?a na reszt? jego zdania. Rzuci?a s?uchawk? na wide?ki, po czym chwyci?a telefon, wielki, po??czony lini? naziemn?, pochodz?cy jeszcze z lat osiemdziesi?tych i wyrwa?a kabel ze ?ciany, podnios?a go nad g?ow? i cisn??a na pod?og?. Caleb, Sam i Polly podskoczyli naraz, wybudzeni nagle ze snu i spojrzeli na ni? jak na wariatk?. Caitlin spu?ci?a wzrok na telefon i uzmys?owi?a sobie, ?e mo?e rzeczywi?cie ni? jest. Wypad?a z pokoju, otworzy?a drzwi wychodz?ce na wielk? werand?, wysz?a na zewn?trz i usiad?a na bujanym fotelu. Panowa? poranny ch??d, ale nie przej??a si? tym. Popad?a w ca?kowite ot?pienie. Obj??a si? szczelnie r?koma i zacz??a ko?ysa? w ch?odnym, listopadowym powietrzu. Obejrza?a si? na opustosza?? ulic?, kt?ra rozci?ga?a si? w ?wietle nowego dnia, nie widz?c ani ?ywej duszy, ani jednego poruszaj?cego si? auta, wszystkie domy wci?? spowite by?y mrokiem. Absolutny spok?j. Idealnie cicha, podmiejska uliczka, ka?dy jeden li?? na swoim miejscu, wszystko czyste i takie, jakie mia?o by?. Ca?kowicie normalne. Jednak?e Caitlin wiedzia?a, ?e nic nie jest normalne. Nagle znienawidzi?a to miejsce, kt?re uwielbia?a od lat. Nienawidzi?a tej ciszy; nienawidzi?a tego spokoju; nienawidzi?a tego porz?dku. Wiele da?aby teraz za chaos, za to, aby ten spok?j zosta? zak??cony, za jakie? d?wi?ki, za ruch, za to, by pojawi?a si? jej c?rka. Scarlet, modli?a si?, zamkn?wszy oczy i rozp?akawszy si?, wr?? do mnie, dziecino. Prosz?, wr?? do mnie. ROZDZIA? PI?TY Scarlet Paine czu?a, ?e p?ynie w powietrzu, s?ysz?c trzepot miliona niewielkich skrzyde?ek tu? przy uszach, czu?a, ?e wznosi si? coraz wy?ej i wy?ej. Obejrza?a si? i zobaczy?a, ?e d?wiga j? gromada nietoperzy, milion gack?w otaczaj?cych j? zewsz?d, uczepionych jej koszuli, nios?cych j? w przestworza. Ulatywa?a ponad chmury, przez najpi?kniejszy ?wit, jaki kiedykolwiek widzia?a, chmury rozst?puj?ce si? i pierzchaj?ce, ciemnopomara?czowe niebo, kt?re zdawa?o si? ca?e p?on??. Nie rozumia?a, co si? dzieje, ale z jakiego? powodu nie odczuwa?a strachu. Wyczuwa?a, ?e dok?d? j? zabieraj?, i kiedy tak piszcza?y i trzepota?y dooko?a, unosi?y j? pod niebo, czu?a, jakby by?a jedn? z nich. Zanim zdo?a?a poj??, co si? dzieje, nietoperze posadzi?y j? delikatnie przed najwi?kszym zamkiem, jaki kiedykolwiek widzia?a. Mia? wiekowe, kamienne mury, a ona sta?a przed ogromnymi, strzelistymi wrotami. Nietoperze odlecia?y w dal, znikaj?c, i ?opot ich skrzyde? wkr?tce ucich?. Sta?a przed drzwiami, kt?re powoli otworzy?y si?. Ze ?rodka wyla?o si? z?ocisto???te ?wiat?o i Scarlet poczu?a, ?e przyci?ga j? do siebie, zach?ca, by wesz?a. Przekroczy?a pr?g, min??a ?wiat?o i wesz?a do najwi?kszej komnaty, jak? w ?yciu widzia?a. Wewn?trz, stoj?c idealnie na baczno??, zwr?cone twarzami do niej, sta?y wampiry, armia wampir?w ubranych na czarno. Zawis?a nad nimi, spogl?daj?c w d??, jakby by?a ich przyw?dczyni?. Jak jeden m??, wznie?li otwarte d?onie i uderzyli si? w pier?. – Powi?a? nasz lud – rozbrzmia?y jednym g?osem, kt?ry odbi? si? echem od mur?w. – Powi?a? nasz lud! Wampiry wyda?y z siebie pot??ny okrzyk i w jednej chwili Scarlet wszystko zrozumia?a, poczu?a, jakby w ko?cu odnalaz?a sw?j dom. Powieki Scarlet podskoczy?y, kiedy obudzi? j? d?wi?k t?uczonego szk?a. Zda?a sobie spraw?, ?e le?y twarz? do ziemi na betonie, z przyci?ni?tymi do niego policzkami, zzi?bni?ta i przemokni?ta. Zauwa?y?a pe?zaj?ce w jej kierunku mr?wki, po?o?y?a d?onie na szorstkim cemencie, usiad?a i odgarn??a je od siebie. By?a zzi?bni?ta, obola?a, jej szyja i plecy by?y zesztywnia?e od spania w niewygodnej pozycji. Przede wszystkim, by?a zdezorientowana, wystraszona tym, i? nie poznawa?a swego otoczenia. Znajdowa?a si? pod niewielkim, miejscowym mostem, le??c na pokrytym cementem zboczu, otoczona blaskiem wstaj?cego ?witu. Cuchn??o tu moczem i zwietrza?ym piwem. Scarlet zobaczy?a r?wnie?, ?e ca?? powierzchni? pokrywa?o graffiti, a kiedy przyjrza?a si? uwa?niej, zauwa?y?a puszki po piwie, r??ne odpadki, zu?yte ig?y. U?wiadomi?a sobie, ?e znalaz?a si? w z?ym miejscu. Rozejrza?a si? wok??, mrugaj?c oczyma, i nie mog?a poj??, gdzie jest, ani jak tu trafi?a. Dobieg? j? ponowny odg?os t?uczonego szk?a, kt?remu towarzyszy? d?wi?k szuraj?cych st?p i Scarlet odwr?ci?a si? szybko, maj?c si? na baczno?ci. Oko?o dziesi?? st?p dalej sta?o czterech meneli w ?achmanach, wygl?daj?cych b?d? to na pijanych, b?d? te? na prochach – albo po prostu szukaj?cych zaczepki. Nieogoleni, starsi m??czy?ni spogl?dali na ni?, jakby by?a ich maskotk?. Na ich ustach widnia? lubie?ny u?miech ukazuj?cy ich pr?chniej?ce, ???te z?by. Byli jednak silni. Widzia?a to po ich szerokich ramionach i wysokim wzro?cie oraz po sposobie, w jaki zbli?ali si? do niej. Jeden z nich rzuci? butelk? po piwie i rozbi? j? pod mostem. Wiedzia?a, ?e nie maj? dobrych zamiar?w. Spr?bowa?a przypomnie? sobie, jak dotar?a w to miejsce. Nigdy dobrowolnie nie schroni?aby si? tu. Czy?by zosta?a tu przyniesiona? Pierwsze, co przysz?o jej na my?l, to, ?e by? mo?e zosta?a zgwa?cona; jednak spojrza?a w d?? i zobaczy?a, ?e jest w pe?ni ubrana. Wiedzia?a, ?e to nie to. Cofn??a si? my?lami, staraj?c si? przypomnie? sobie ubieg?? noc. Ale wszystko przys?ania?a bolesna mg?a. Widzia?a jedynie przeb?yski: knajp? po?o?on? na poboczu Drogi 9-tej… scysj?… Lecz wszystko by?o takie zamazane. Nie by?a po prostu w stanie przypomnie? sobie ?adnych szczeg???w. – Wiesz, ?e jeste? pod naszym mostem? – powiedzia? jeden z oprych?w, kiedy ju? podeszli do niej, zbli?aj?c si? coraz bardziej. Scarlet zerwa?a si? na r?ce i kolana, potem wsta?a, odwr?cona do nich twarz?, dr??c wewn?trz, jednak nie chc?c okazywa? strachu. – Nikt nie przechodzi t?dy bez op?aty – powiedzia? inny. – Przepraszam – powiedzia?a. – Nie wiem, jak tu trafi?am. – Tw?j b??d – powiedzia? jeszcze inny g??bokim, gard?owym g?osem, u?miechaj?c si? do niej. – Prosz? – powiedzia?a Scarlet, staraj?c si? zabrzmie? twardo, lecz jej g?os zadr?a? i cofn??a si? o krok. – Nie chc? ?adnych k?opot?w. Ju? sobie id?. Przepraszam. Z mocno wal?cym sercem odwr?ci?a si?, by odej??, ale nagle us?ysza?a biegn?ce ku niej kroki i poczu?a r?k? zaciskaj?c? si? wok?? jej szyi, przyciskaj?c? n?? do jej gard?a oraz okropny, zalatuj?cy piwem oddech na swej twarzy. – O nie, kochana – powiedzia?. – Nawet nie przedstawili?my si? jeszcze. Scarlet zacz??a walczy?, ale m??czyzna by? zbyt silny, a jego szczecina podrapa?a jej policzek, kiedy otar? si? twarz? o jej twarz. Wkr?tce pojawi?a si? przed ni? pozosta?a tr?jka. Scarlet krzykn??a, walcz?c nadaremnie. Potem poczu?a, jak ich ohydne d?onie przesun??y si? w d?? jej brzucha. Jedna z nich si?gn??a jej do pasa. Scarlet szarpa?a si? i wykr?ca?a, pr?buj?c uciec – ale byli zbyt silni. Jeden z nich si?gn?? do jej pasa i zerwa? go, po czym rzuci? na ziemi?, a ona us?ysza?a szcz?k metalowej klamry uderzaj?cej o cement. – Prosz?, pu??cie mnie! – krzykn??a, wij?c si? w ich u?cisku. Czwarty menel si?gn?? i chwyci? jej jeansy za pas, po czym zacz?? je ?ci?ga?, pr?buj?c zerwa? je z niej. Scarlet wiedzia?a, ?e za chwil?, je?eli nic nie zrobi, to oni wyrz?dz? jej krzywd?. Co? w jej wn?trzu p?k?o. Nie rozumia?a tego, ale ca?kowicie j? to poch?on??o, jakby zala?a j? jaka? energia, wezbra?a od st?p, przez nogi i ca?y tu??w. Odczu?a j?, jako pal?cy ?ar, przeszywaj?cy jej barki, ramiona, a? po czubki palc?w. Jej twarz sp?sowia?a, w?osy stan??y d?ba i poczu?a ogie? trawi?cy jej wn?trze. Poczu?a si??, kt?rej nie rozumia?a, czu?a, ?e jest silniejsza ni? oni wszyscy, silniejsza ni? cokolwiek innego na ?wiecie. Potem poczu?a co? jeszcze: pierwotny gniew. By? ca?kiem nowym odczuciem. Nie pragn??a ju? uciec – chcia?a zosta? tu, na miejscu, i sprawi?, aby ci m??czy?ni zap?acili jej za wszystko. Chcia?a rozedrze? ich na strz?py, ko?czyna po ko?czynie. I w ko?cu poczu?a jeszcze co?: g??d. G??boki, n?kaj?cy g??d, kt?ry sprawi?, ?e zapragn??a zaspokoi? to pragnienie. Odchyli?a si? i zawarcza?a, wyda?a z siebie d?wi?k, kt?ry j? sam? przerazi?; z jej z?b?w wyros?y k?y, a ona odchyli?a si? i kopn??a m??czyzn? si?gaj?cego do jej jeans?w. Jej kop by? na tyle energiczny, ?e m??czyzna polecia? w powietrzu dobre dwadzie?cia st?p, zanim waln?? g?ow? o betonow? ?cian?. Pozbawiony przytomno?ci, osun?? si? na ziemi?. Pozostali cofn?li si?, wypuszczaj?c j? z u?cisku, z ustami otwartymi z szoku i przera?enia, gapi?c si? na Scarlet. Wygl?dali tak, jakby w?a?nie zdali sobie spraw?, ?e pope?nili wielki b??d. Zanim zd??yli zareagowa?, Scarlet obr?ci?a si? na pi?cie i uderzy?a ?okciem trzymaj?cego j? m??czyzn?, wal?c w jego szcz?k? tak mocno, ?e obr?ci? si? dwukrotnie dooko?a swej osi i upad?, straciwszy przytomno??. Scarlet odwr?ci?a si?, warcz?c, i stan??a twarz? w twarz z pozosta?? dw?jk?, spogl?daj?c na nich niczym bestia na swe ofiary. Obaj ?achmaniarze stali przed ni? z oczyma otwartymi szeroko ze strachu. Scarlet us?ysza?a jaki? d?wi?k i kiedy spu?ci?a wzrok, zauwa?y?a, ?e jeden z nich w?a?nie si? posika?. Si?gn??a do ziemi, podnios?a sw?j pasek i ruszy?a przed siebie beztrosko. M??czyzna zachwia? si? w ty?, skamienia?y ze strachu. – Nie! – zaj?cza?. – Prosz?! Ja nie chcia?em! Scarlet rzuci?a si? w prz?d i owin??a pas wok?? jego szyi. Potem unios?a go jedn? r?k?, a? nogi mu zadynda?y nad ziemi?, a m??czyzna zacz?? sapa?, szarpi?c za pasek. Przytrzyma?a go w ten spos?b wysoko nad g?ow?, a? w ko?cu przesta? si? rusza? i zawis? bez ?ycia. Scarlet odwr?ci?a si? i zmierzy?a wzrokiem ostatniego lumpa, kt?ry p?aka? zbyt przestraszony, by ucieka?. Z wyd?u?onymi k?ami Scarlet podesz?a bli?ej i zatopi?a je w jego gardle. Zadygota? w jej ramionach, po czym po chwili zwis? w ka?u?y krwi bezw?adnie. Scarlet us?ysza?a odg?os kogo? uciekaj?cego w oddali, a kiedy obejrza?a si? zobaczy?a, jak pierwszy menel wstaje z j?kiem, powoli podnosi si? na nogi. Spojrza? na ni? oczyma szeroko otwartymi ze strachu i pad? na r?ce i kolana, pr?buj?c wymkn?? si? w ten spos?b. Rzuci?a si? na niego. – Prosz?, nie r?b mi nic z?ego – wyj?ka?, p?acz?c. – Ja nie chcia?em. Nie wiem, czym jeste?, ale nie chcia?em. – Jestem pewna, ?e nie – odpowiedzia?a mrocznym, nieludzkim g?osem. – Dok?adnie tak samo jak ja nie chc? zrobi? tego, co za chwil? ci? spotka. Podnios?a go za ty? koszuli, okr?ci?a i rzuci?a ze wszystkich si? – prosto w g?r?. Menel pomkn?? niczym pocisk w g?r? pod mostem, uderzaj?c g?ow? i barkami w cement i przebijaj?c si? na drug? stron? przy d?wi?kach opadaj?cego wsz?dzie gruzu. Utkn?? do po?owy w mo?cie z nogami dyndaj?cymi poni?ej. Scarlet wbieg?a na g?r?, na most, jednym susem i zobaczy?a jego tu??w tkwi?cy w betonie, g?ow? i barki wystaj?ce nad jezdni?. M??czyzna wrzeszcza?, nie mog?c poruszy? si?, wykr?ca? i wi?, staraj?c si? uwolni?. Lecz nie m?g?. By? nieruchomym celem dla ka?dego pojazdu, kt?ry akurat t?dy przeje?d?a?. – Wyci?gnij mnie st?d! – za??da?. Scarlet u?miechn??a si?. – Mo?e nast?pnym razem – powiedzia?a. – Mi?ej zabawy. Odwr?ci?a si?, skoczy?a i odlecia?a pod niebo, a odg?os krzyk?w m??czyzny stawa? si? coraz s?abszy i niewyra?ny, kiedy tak wznosi?a si? coraz wy?ej, z dala od tego miejsca, nie maj?c poj?cia, gdzie jest i nie dbaj?c ju? o to. Tylko jedna osoba majaczy?a w jej umy?le: Sage. Oczyma swej duszy wci?? widzia?a jego twarz, jego idealnie rze?biony podbr?dek i wargi, jego sm?tny wzrok. Wyczuwa?a mi?o??, jak? j? darzy?. I czu?a to samo do niego. Nie wiedzia?a ju?, gdzie na tym bo?ym ?wiecie znajduje si? jej dom, ale by?o jej wszystko jedno tak d?ugo, jak by?a blisko niego. Sage, pomy?la?a. Zaczekaj na mnie. Ju? id? ROZDZIA? SZ?STY Maria siedzia?a wraz z przyjaci??kami w zagonie z dyniami, nienawidz?c ?ycia, pa?aj?c zazdro?ci? o nie wszystkie. Ka?da zdawa?a si? mie? ch?opaka opr?cz niej. A te, kt?re nie mia?y, zdawa?y si? cieszy? naprawd? silnym wsparciem przyjaci??, kt?rzy zawsze trzymali si? razem. Siedzia?a na stosie dy?, razem z Becc? i Jasmine przy boku i nie wiedzia?a, gdzie jest jej miejsce. Zawsze cieszy?a si? zgran? klik?, trwa?? i wieczn?, tylko one cztery: ona, Becca, Jasmine oraz, oczywi?cie, jej najlepsza psiapsi??ka, Scarlet. By?y nieroz??czne. Je?li jedna z nich nie mia?a ch?opaka, zawsze mog?a liczy? na pozosta?e. Razem ze Scarlet poprzysi?g?y nigdy ze sob? nie walczy?, i?? do tego samego college’u, pe?ni? obowi?zki druhny na swoich ?lubach i zawsze ju? mieszka? w odleg?o?ci nie wi?kszej ni? dziesi?? przecznic od siebie. Maria by?a taka pewna swoich przyjaci??ek, Scarlet, wszystkiego. Potem, w przeci?gu kilku ostatnich tygodni, wszystko nagle rozpad?o si?, bez ostrze?enia. Scarlet wykrad?a Sage’a wprost spod jej nosa, jedynego faceta od bardzo d?ugiego czasu, na punkcie kt?rego Maria mia?a obsesj?. Maria sp?sowia?a na wspomnienie tego upokorzenia; dzi?ki Scarlet wysz?a na idiotk?. Wci?? jeszcze by?a na ni? w?ciek?a i nie s?dzi?a, ?e wybaczy jej kiedykolwiek. Wr?ci?a my?lami do ich ostatniej sprzeczki, do tego, jak Scarlet broni?a si?, twierdz?c, ?e podoba si? Sage’owi, ?e wcale go nie ukrad?a. G??boko w sercu, w?a?ciwie wiedzia?a, ?e Scarlet prawdopodobnie ma racj?. Mimo to, musia?a kogo? obwini? i o wiele ?atwiej przysz?o jej oskar?y? Scarlet ni? sam? siebie. Kto? zderzy? si? z ni? i Maria ze?lizn??a si? ze stosu dy?, l?duj?c na ziemi i brudz?c jeansy. – Uwa?aj! – wrzasn??a wkurzona. Obejrza?a si? i zauwa?y?a, ?e by? to jeden z pijanych ch?opak?w. Setki uczni?w z jej rocznika zgromadzi?y si? tu, jak zwykle w ramach tradycji, w dzie? po wielkiej imprezie, na te g?upie szkolne „dyniobranie.” Ka?dy wiedzia?, ?e nikt ich tak naprawd? nie zbiera. Wszyscy siedzieli po prostu na polu dyniowym, opychaj?c si? p?czkami i pij?c gor?cy nap?j z jab?ek, podczas gdy szkolna ho?ota zaprawia?a nap?j ginem. I w?a?nie jeden z tych ch?opak?w wpad? na ni? przed chwil?. Nawet nie zauwa?y?, ?e to zrobi?, serwuj?c dodatkowo obelg?, kiedy przetoczy? si? dalej. Maria zna?a go i wiedzia?a, ?e wszyscy oni, ci ch?opcy, kt?rzy pili ju? w tym wieku, niczego w ?yciu ostatecznie nie osi?gn? i w?a?nie w tym znalaz?a pociech?. Musia?a oczy?ci? my?li. Nie mog?a ju? d?u?ej znie?? tego wszystkiego. Pragn??a po prostu uciec. Wci?? by?a w?ciek?a, a do tego nie wiedzia?a ju?, z jakiego powodu. Utrata najlepszej przyjaci??ki, nawet mimo obecno?ci Jasmine i Becci, sprawi?a, ?e nie wiedzia?a, co ze sob? pocz??. I wci?? odczuwa?a, ?e pragnie Sage’a, co tylko pogarsza?o wszystko jeszcze bardziej. My?li o nim doprowadza?y j? do ob??du. Podnios?a si? na nogi i ruszy?a przed siebie. – Gdzie idziesz? – spyta?a Jasmine. Maria wzruszy?a ramionami. – Musz? zaczerpn?? tchu. Przepchn??a si? przez t?um, id?c coraz dalej i dalej do ko?ca uprawnego pola, le??cego na peryferiach ich miasta, patrz?c na te wszystkie dzieciaki z kubkami w d?oniach siedz?ce i ?miej?ce si?, wydawa?oby si? takie szcz??liwe. Wszyscy opr?cz niej. W tej chwili nienawidzi?a ich wszystkich. Dotar?a na skraj t?umu i sz?a dalej, a? znalaz?a pojedynczy st?g siana na skraju kukurydzianego labiryntu. Z?o?y?a g?ow? w d?oniach i powstrzyma?a ?zy. Czu?a przygn?bienie i nie wiedzia?a dlaczego. S?dzi?a, ?e g??wnie z powodu tego, ?e z jej ?ycia znik?a Scarlet. Zwyk?a przesy?a? jej setki wiadomo?ci ka?dego dnia. Nie rozumia?a te?, dlaczego to wszystko tak si? potoczy?o. I nie mog?a przesta? my?le? o Sage’u, chocia? wiedzia?a, ?e nie podoba si? mu. Zamkn??a oczy i si?? woli nak?ania?a go raz po raz, by pojawi? si? przed ni?. Sage, oddam wszystko, pomy?la?a. Przyb?d? tu. Pragn? ci?. Potrzebuj?. – Co taka ?licznotka jak ty robi tu, siedz?c ca?kiem sama? – odezwa? si? czyj? mroczny, uwodzicielski g?os. Maria wzdrygn??a si?, a kiedy otworzy?a oczy, wpad?a w zupe?ne os?upienie na widok tego, co mia?a przed sob?. Nie by? to Sage. Ale facet, cudowniejszy nawet od Sage’a, je?li w og?le to mo?liwe. Mia? na sobie czarne, sk?rzane buty, czarne, sk?rzane jeansy, czarn? koszulk?, niewielki, czarny naszyjnik z z?b?w rekina oraz dopasowan?, czarn?, sk?rzan? kurtk?. Mia? szare oczy, faliste, br?zowe w?osy i nieznaczny, idealny u?miech. Mia? w sobie wi?cej seksapilu ni? jakikolwiek znany jej dot?d ch?opak: wygl?da? jak gwiazdor rocka, kt?ry zszed? ze sceny tylko dla niej. Maria zamruga?a kilkakrotnie powiekami i rozejrza?a si? woko?o, zastanawiaj?c si?, czy to jaki? ?art. Ale by? tam jedyn? osob? i to on do niej w?a?nie przemawia?, nie kto inny. Chcia?a co? odpowiedzie?, lecz s?owa uwi?z?y jej w gardle. – ?licznotka? – zdo?a?a jedynie odpowiedzie? z sercem t?uk?cym si? jak oszala?e. Za?mia? si? i by? to najpi?kniejszy d?wi?k, jaki kiedykolwiek s?ysza?a. – Hej?e, wszyscy ?wietnie si? bawi?. Dlaczego ty jedna nie? Nie czekaj?c ani chwili, podszed? z wdzi?kiem, wyci?gn?? d?o?, a ona, nie zdaj?c sobie z tego sprawy, wzi??a j?, zeskoczy?a ze stogu siana i posz?a razem z nim, trzymaj?c si? za d?onie, prosto w kukurydziany labirynt. By?a nim tak bardzo zachwycona, ?e nie przysz?o jej nawet do g?owy, by zastanowi? si?, pomy?le?, ?e to nie jest do ko?ca normalne. Zmaterializowa? si? przed ni? obiekt jej fantazji i ca?kowicie straci?a dla niego g?ow?. Ale nie zamierza?a tak zupe?nie o nic nie zapyta?. – Yy… kim jeste?? – spyta?a nie?mia?o dr??cym g?osem, obezw?adniona jego dotykiem na swej d?oni. – Szuka?em dziewczyny do labiryntu – powiedzia? z u?miechem, kiedy weszli do ?rodka. ? To m?j szcz??liwy dzie?. Jeste? Maria, prawda? Spojrza?a na niego ze zdziwieniem. – Sk?d znasz moje imi?? U?miechn?? si?, a potem roze?mia?. – Wkr?tce dowiesz si?, ?e wiem po prostu wszystko. A co do mojego imienia: mo?esz nazywa? mnie Lore. * Lore szed? pod r?k? z przyjaci??k? Scarlet, zadowolony z siebie, z tego, jak ?atwo przysz?o mu j? uwie??. Ludzie byli zbyt delikatni, zbyt naiwni – to nawet nie by?o w porz?dku. Nie musia? praktycznie u?ywa? swych mocy, by w jednej chwili, mie? j? w gar?ci. Po cz??ci, pragn?? ucztowa? na niej, wys?czy? energi? z jej cia?a i porzuci? j?, jak to robi? z pozosta?ymi lud?mi. Jednocze?nie co? podpowiada?o mu, by zachowa? cierpliwo??. Jakby nie by?o, spenetrowa? ca?? okolic? i wyl?dowa? tu tylko ze wzgl?du na ni?. Szuka? sposobu by dotrze? do Scarlet i kiedy szybowa?, wyczu? silne uczucie Marii, kt?re przenikn??o ?wiat; wyczu? jej po??danie do Sage’a, jej rozpacz. Przyci?gn??y go niczym magnes. Wypatrzy? j? z nieba swym sokolim wzrokiem, a kiedy zanurkowa? w powietrzu, zda? sobie spraw?, ?e Maria b?dzie przecie? stanowi? idealn? pu?apk?, kto? taki samotny, tak podatny – i tak bliski Scarlet. Je?li ktokolwiek mia? wiedzie?, jak znale?? Scarlet, to musia?a by? ona. Zdecydowa?, ?e zaprzyja?ni si? z ni?, wykorzysta, by odnale?? Scarlet, a kiedy ju? to osi?gnie, zabije j?. W mi?dzyczasie, r?wnie dobrze mo?e si? ni? zabawi?. Ta ?a?osna ludzka kobieta uwierzy we wszystkie fantazje. – Yy… nie rozumiem… ? powiedzia?a Maria dr??cym, podenerwowanym g?osem. – Wyja?nij mi to jeszcze raz. M?wi?e?, ?e jeste?… nowy, czy co?. Lore roze?mia? si?. – Tak jakby – powiedzia?. – To znaczy, b?dziesz chodzi? do naszej szko?y? – spyta?a. – My?l?, ?e nie mam czasu na szko?? – odpar?. – Co to znaczy? Nie jeste? w moim wieku? – spyta?a. – Jestem. Ale uko?czy?em szko?? dawno temu. Lore niemal powiedzia? wieki temu, lecz w ostatniej sekundzie powstrzyma? si? na szcz??cie. – Dawno temu? Co masz na my?li? Jeste? jaki? super uzdolniony, czy co? Spojrza?a na niego szerokimi, pe?nymi uwielbienia oczyma, a on u?miechn?? si? do niej. – Co? w tym stylu – powiedzia?. – Wi?c twoi przyjaciele zostali tam, na przyj?ciu? – doda?. Maria skin??a g?ow?. – Taa, wszyscy opr?cz… C??, ju? i tak nie przyja?ni? si? z ni?, wi?c tak, wszyscy s? tam. – Opr?cz kogo? – spyta? zaintrygowany Lore. Maria zarumieni?a si?. – No, mojej by?ej najlepszej przyjaci??ki. Nie ma jej tam. Ale jak ju? m?wi?am, ju? nie przyja?nimy si?. Lore zawaha? si? tym razem, zastanawiaj?c si? na g?os. – Co si? sta?o mi?dzy wami dwiema? – spyta? ostro?nie. Maria wzruszy?a ramionami i poszli dalej w milczeniu, rozgniataj?c butami siano z chrz?stem. – Nie musisz mi m?wi? – powiedzia? w ko?cu Lore. – I tak wiem, jak to jest zrazi? si? do przyjaciela. M?j kuzyn. Kiedy? byli?my sobie bliscy, jak bracia. Teraz nawet ze sob? nie rozmawiamy. Maria podnios?a na niego wzrok i spojrza?a ze wsp??czuciem. – To okropne – powiedzia?a. – Co si? sta?o? Lore wzruszy? ramionami. – D?uga historia. Licz?ca ca?e wieki, chcia? doda?, ale powstrzyma? si?. Maria skin??a g?ow?, najwyra?niej solidaryzuj?c si? z nim. – C??, skoro wydajesz si? mnie rozumie? – powiedzia?a – w takim razie powiem ci. Nie wiem, dlaczego, nawet ciebie nie znam, ale czuj?, ?e wszystko zrozumiesz. Lore u?miechn?? si? do niej uspokajaj?co. – Zdaje si?, ?e w ten spos?b oddzia?uj? na ludzi – powiedzia?. – W ka?dym razie – kontynuowa?a Maria – Scarlet, moja przyjaci??ka, ona tak jakby podkrad?a faceta, kt?ry mi si? podoba?. Nie, ?eby mnie jeszcze obchodzi?. Maria zamilk?a i Lore wyczu?, ?e chcia?a powiedzie? co? jeszcze i odczyta? jej my?li: C??, przynajmniej od chwili, kiedy pozna?am ciebie. Lore u?miechn?? si?. – Kradzie? czyjego? ch?opaka – powiedzia?, potrz?saj?c g?ow?. – Nie ma nic gorszego. ?cisn?? jej d?o? jeszcze bardziej, a Maria skwitowa?a go p??u?miechem. – Wi?c ju? nie przyja?nicie si? ze sob?? Maria potrz?sn??a g?ow?. – Naprawd? nie chc? o tym rozmawia? – powiedzia?a. Lore wyczu?, ?e wywiera zbyt du?y nacisk. Mia? sporo czasu, by j? uwie??, by dowiedzie? si? o Scarlet wszystkiego, co trzeba. W mi?dzyczasie musia? sprawi?, by mu zaufa?a – uwierzy?a bezgranicznie. Dotarli do ?rodka kukurydzianego labiryntu, zatrzymali si? i stali. Maria odwr?ci?a wzrok, a Lore wyczu? jej ogromne podenerwowanie. – No wi?c, co teraz? – spyta?a z dr??cymi d?o?mi. ? Mo?e wr?cimy? – doda?a. Odczyta? jej my?li. Mam nadziej?, ?e nie chce wraca?. Mam nadziej?, ?e mnie poca?uje. Prosz?, poca?uj mnie. Lore si?gn?? d?o?mi, obj?? jej policzki, nachyli? si? i poca?owa? j?. Na pocz?tku Maria opiera?a si?, odpychaj?c go. Lecz potem stopnia?a pod wp?ywem jego poca?unku. Wyczu?, ?e rozp?ywa si? w jego obj?ciach i ju? wiedzia?, ?e od tej chwili Maria nale?y ca?kowicie do niego ROZDZIA? SI?DMY Scarlet lecia?a po porannym niebie, ocieraj?c ?zy, wci?? wstrz??ni?ta po incydencie pod mostem, staraj?c si? zrozumie? wszystko to, co si? jej przytrafia. Frun??a. Ledwie potrafi?a w to uwierzy?. Nie wiedzia?a, w jaki spos?b, lecz wyros?y jej skrzyd?a i po prostu wystartowa?a, wzbi?a si? w powietrze, jakby to by?a najnormalniejsza rzecz pod s?o?cem. Nie mog?a zrozumie?, dlaczego ?wiat?o rani jej oczy, dlaczego sk?ra zaczyna j? sw?dzi? na s?o?cu. Na szcz??cie zachmurzy?o si? tego dnia, co przynios?o jej odrobin? ulgi; ale mimo to, nie czu?a si? sob?. By?a taka zagubiona, taka samotna i nie wiedzia?a, dok?d si? uda?. Czu?a, ?e nie mo?e wr?ci? do domu, nie po tym wszystkim, co si? sta?o, nie po tym, jak odkry?a, ?e mama pragnie jej ?mierci, ?e wszyscy j? nienawidz?. Nie mog?a r?wnie? i?? do przyjaci??ek. Maria przecie? r?wnie? jej nienawidzi?a i wydawa?o si?, ?e nastawi?a przeciwko niej pozosta?ych. Nie mog?a wr?ci? do szko?y, nie mog?a tak po prostu z powrotem wkroczy? w swe normalne ?ycie, zw?aszcza po tej wielkiej awanturze z Vivian na zabawie. W jakiej? mierze pragn??a zwin?? si? w k??bek i umrze?. Czu?a, ?e nie ma ju? na ?wiecie miejsca, kt?re mog?aby traktowa? jak dom. Przefrun??a nad swym rodzinnym miastem i kiedy mija?a w?asny dom odnios?a przedziwne odczucie, spogl?daj?c na niego z g?ry. Frun??a wystarczaj?co wysoko, by nikt jej nie zauwa?y?, a ona widzia?a miasto z lotu ptaka, jak nigdy dot?d. Widzia?a idealnie rozplanowane przecznice, siatk? krzy?uj?cych si? linii, czyste ulice, wysok? iglic? ko?cio?a; wsz?dzie widzia?a przewody, telefoniczne s?upy, wszystkie te pochy?e dachy, niekt?re pokryte gontami, inne dach?wkami, wi?kszo?? licz?ce wiele lat. Widzia?a ptaki usadowione na dachach i pojedynczy, purpurowy balon unosz?cy si? w jej stron?. Listopadowy wiatr by? na tej wysoko?ci do?? ch?odny i smaga? jej twarz, przyprawiaj?c Scarlet o dreszcze. Chcia?a zni?y? lot, ogrza? si? gdzie?. Kiedy tak frun??a, zastanawiaj?c si?, jedyn? osob?, kt?r? widzia?a, jedyn? twarz?, kt?ra ustawicznie pojawia?a si? w jej umy?le, by?a ta nale??ca do Sage’a. Nie pojawi? si? z powrotem w domu zgodnie z tym, co przyrzek?; wystawi? j? do wiatru i wci?? by?a za to na niego w?ciek?a. Scarlet za?o?y?a, ?e nie chce jej ju? wi?cej widzie?. Z drugiej strony jednak, naprawd? nie by?a pewna, co si? wydarzy?o. Mo?e, ale tylko mo?e, by? jaki? pow?d, dla kt?rego Sage nie pojawi? si?. Mo?e mimo wszystko kocha? j? nadal. Im wi?cej o tym my?la?a, tym wi?ksz? odczuwa?a potrzeb? zobaczenia si? z nim. Musia?a ujrze? znajom? twarz, kogo?, komu wci?? na niej zale?a?o, kto j? kocha?. Lub przynajmniej kto kocha? j? kiedy?. Podj??a decyzj?. Skr?ci?a i skierowa?a si? na zach?d, w kierunku rzeki, w stron? miejsca, gdzie jak wiedzia?a, mieszka Sage. Frun??a dalej obrze?ami miasta, spogl?daj?c w d?? na g??wne drogi, u?ywaj?c ich jako drogowskazu. Jej serce zabi?o szybciej, kiedy uzmys?owi?a sobie, ?e dotrze do niego za kilka chwil. Kiedy zostawi?a miasto za sob?, krajobraz zmieni? si?: zamiast idealnie rozplanowanych dzielnic i dom?w, zobaczy?a mniej liczne domostwa, wi?ksze dzia?ki ziemi, wi?cej drzew… Parcele przeistoczy?y si? z dwuakrowych w czteroakrowe, sze?cio-, potem dziesi?cio-, dwudziesto- …Wkracza?a na tereny wielkich posesji. Dotar?a do brzeg?w rzeki i kiedy skr?ci?a i polecia?a wzd?u? nich, pod sob? zobaczy?a te wszystkie posiad?o?ci wraz z ich d?ugimi, rozleg?ymi podjazdami, otoczonymi wiekowymi d?bami i robi?cymi wra?enie bramami. Wszystko to zalatywa?o bogactwem, histori?, pieni?dzmi i w?adz?. Min??a najwi?ksz? i najelegantsz? z nich, oddalon? od g??wnej drogi o kilka akr?w, po?o?on? pi?knie tu? nad brzegiem rzeki, stary dom z wiekowego kamienia, z najwspanialszymi wykuszami i wie?ami, z wygl?du przypominaj?cy bardziej zamek ni? dom. Jego pi?tna?cie komin?w stercza?o pionowo niczym latarnie morskie przestworzy. Scarlet nigdy nie zdawa?a sobie sprawy, jak pi?kny jest dom Sage’a, dop?ki nie ujrza?a go z g?ry. Zni?y?a lot, nurkuj?c w powietrzu z wal?cym z podenerwowania sercem. Czy Sage w og?le b?dzie chcia? si? z ni? jeszcze zobaczy?? A je?li nie? W przeciwnym razie nie wiedzia?a, gdzie mog?aby si? uda?. Wyl?dowa?a przed g??wnymi drzwiami, opadaj?c ?agodnie na ziemi?, sk?adaj?c skrzyd?a i podnios?a wzrok na kamienn? fasad? – i w tej samej chwili jej serce ogarn?? ch??d. Nie mog?a poj?? tego, co widzi: ca?y dom, calusie?ki, by? zabity deskami. W miejscu pi?knych ozdobnych okien widnia?a sklejka, przybita po?piesznie; w miejsce ca?ej wrzawy, kt?r? zasta?a tu ostatnio, teraz nie by?o nic. Dom by? opuszczony. Scarlet us?ysza?a skrzypni?cie. Obejrza?a si? na bok i zauwa?y?a zardzewia?? bram? ko?ysz?c? si? niedbale, skrzypi?c? na wietrze. Odnios?a wra?enie, jakby nikt nie mieszka? tu od lat. Okr??y?a dom, podfruwaj?c na jego ty?y i wyl?dowa?a na bia?ym, marmurowym placu, po czym podnios?a wzrok na fasad?; nie r??ni?a si? bardzo. Dom by? ca?kowicie opustosza?y, zabity deskami. Jakby wszystko, co si? wydarzy?o, nigdy nie zaistnia?o. Odwr?ci?a si? i spojrza?a na rozleg?e ziemie wiod?ce do rzeki, wpatruj?c si? w zasnuty chmurami horyzont, ciemne niebo zwiastuj?ce nadej?cie burzy, rozgl?daj?c si? wsz?dzie w poszukiwaniu Sage’a. Nie wyczuwa?a tu jego obecno?ci. Ani w tym domu. Ani nigdzie indziej. Odszed?. Nie mog?a w to uwierzy?. Naprawd? odszed?. Usiad?a, k?ad?c d?onie na kolanach, i rozp?aka?a si?. Czy naprawd? a? tak bardzo jej nienawidzi?? Czy nie kocha? jej nigdy tak naprawd?? Siedzia?a tak i p?aka?a dop?ki nie poczu?a si? pusta, odr?twia?a. Gapi?a si? w pustk?, zastanawiaj?c si?, co dalej. W?a?ciwie pragn??a w?ama? si? do domu, cho?by po to, by si? ogrza? i ukry?. Lecz wiedzia?a, ?e nie mo?e tego zrobi?. Nie by?a przest?pc?. Siedzia?a z g?ow? w d?oniach przez zdawa?oby si? ca?? wieczno??, czuj?c intensywny b?l mi?dzy oczyma, wiedz?c, ?e musi gdzie? i??, co? zrobi?. Ale gdzie? Z jakiego? powodu ponownie pomy?la?a o swoich przyjaci??kach. Maria nienawidzi?a jej, ale nie by?o powodu, ?eby jej pozosta?e psiapsi??ki r?wnie?. By?y kiedy? tak bliskie sobie. Nawet je?li nie mog?a porozmawia? z Mari?, mo?e spr?buje porozmawia? z Becc? lub Jasmine. Scarlet nic im przecie? nie zrobi?a. I od czego ma si? przyjaci??ki, je?li nie mo?na liczy? na nie w takich chwilach? Wsta?a, obtar?a ?zy, zrobi?a trzy kroki i skoczy?a w powietrze. Zamierza?a znale?? przyjaci??ki, poprosi?, by j? przenocowa?y, tylko tej nocy, a potem pomy?le?, co zrobi? ze swoim ?yciem ROZDZIA? ?SMY Ojciec McMullen kl?cza? przed o?tarzem, obejmuj?c r??aniec dr??cymi d?o?mi i modl?c si? o jasno?? my?li. Oraz, musia? to te? przyzna?, modl?c si? o ochron?. Jego umys? wci?? podsuwa? mu obrazy Scarlet, tej dziewczyny, kt?r? wiele dni temu przyprowadzi?a do niego jej matka, tej chwili, kiedy nawet w tym ?wi?tym przybytku ka?de okno roztrzaska?o si? na kawa?ki. Duchowny zerkn?? do g?ry i rozejrza? si? woko?o, jakby zastanawia? si? czy to wszystko rzeczywi?cie wydarzy?o si? – i poczu? ucisk w ?o??dku, jako ?e mia? przed sob? jaskrawy dow?d, zabite deskami otwory po oknach. Prosz?, Ojcze. Miej nas w swej pieczy. Miej j? w swej pieczy. Ocal nas przed ni?. I ocal j? przed ni? sam?. Prosz? o jaki? znak. Nie wiedzia?, co robi?. By? ksi?dzem z ma?ej mie?ciny, z ma?omiasteczkow? parafi? i nie posiada? umiej?tno?ci radzenia sobie z tak ogromnymi mocami nadprzyrodzonymi. Czyta? o nich w legendach, jednak?e nigdy nie s?dzi?, ?e s? prawdziwe, a ju? na pewno nie do?wiadczy? ich tak realnie. I teraz, sp?dziwszy ca?e ?ycie na modlitwie do Boga, na m?wieniu innym o si?ach dobra i z?a, sam sta? si? ich ?wiadkiem. Prawdziwie duchowe moce toczy?y ze sob? b?j, tu na ziemi, na widoku. Teraz ich do?wiadczy? – wszystkiego, o czym kiedykolwiek czyta? i rozmawia? z innymi – na w?asnej sk?rze. I wystraszy?o go to ?miertelnie. Zastanawia? si?, czy takie z?o mo?e rzeczywi?cie kroczy? po ziemi? Sk?d przyby?o? Czego chcia?o? I dlaczego wszystko to trafi?o na niego, spad?o na jego barki? Ojciec McMullen natychmiast skontaktowa? si? z Watykanem, informuj?c, co si? wydarzy?o i prosz?c o pomoc, o porad?. Przede wszystkim, pragn?? wiedzie?, jak pom?c tej biednej dziewczynie. Czy istnia?y jakie? prastare modlitwy, ceremonia?y, kt?rych nie zna? Lecz, ku jego przera?eniu, nigdy nie otrzyma? odpowiedzi. Kl?cza?, modl?c si?, jak ka?dego popo?udnia, tym razem jednak wznosz?c swe modlitwy d?u?ej i ?arliwiej. Nagle wzdrygn?? si?, kiedy ogromne, strzeliste, drewniane drzwi ko?cielne otworzy?y si? z hukiem, zalewaj?c wn?trze ?wiat?em i wpuszczaj?c zimne podmuchy wiatru, kt?re smagn??y mu plecy. Natychmiast jego cia?o ogarn??y dreszcze – i to nie tylko z powodu pogody. Wyczu?, ?e co? mrocznego nawiedzi?o ko?ci??. Z mocno bij?cym sercem wsta? na nogi i odwr?ci? si?, staj?c twarz? do wej?cia, zastanawiaj?c si?, co to mo?e by?. Spojrza? przez przymru?one przed s?o?cem oczy. Zobaczy? sylwetki trzech m??czyzn po sze??dziesi?tce, z bia?ymi w?osami, ubranych na czarno, z czarnymi st?jkami i w sutannach. Przyjrza? si? im z podziwem; mieli w sobie co? dziwnego, co? z?owieszczego. Nie przypominali ?adnych ksi??y, jakich kiedykolwiek widzia?. – Ojciec McMullen? – spyta? jeden z nich. Duchowny nie cofn?? si?, kiedy podeszli bli?ej, a jedynie skin?? g?ow? niepewnie. – Kim jeste?cie? – spyta?. – Czy mog? jako? pom?c? – Wezwa?e? nas – powiedzia? jeden. Ojciec spojrza? na niego zaintrygowany. – Tak? Dotarli do niego i w tej samej chwili jeden z nich wyci?gn?? w jego kierunku jakie? pismo. Ojciec wzi?? je. By?o z Watykanu. – Przys?ali nas, by?my przeprowadzili dochodzenie – powiedzia? kt?ry?. Ojciec odczu? ulg?, cho? jednocze?nie zlustrowa? ich z obaw?, ch?on?c szczeg??y ich surowego wygl?du. – Jestem zaszczycony, ?e chcieli?cie przyby? tu a? z Watykanu – powiedzia?. Dzi?kuj? wam za to. Mo?ecie pom?c? M??czy?ni zignorowali go jednak, odwr?cili si? i przyjrzeli sklejce na oknach, patrz?c wymownie na siebie nawzajem, jakby dok?adnie wiedzieli, co tu zasz?o. – Ta dziewczyna, kt?r? opisa?e? – powiedzia? jeden pos?pnym, niskim g?osem. – Jak si? nazywa? – Ma na imi? Scarlet – odpar? ojciec McMullen. – Nazwisko? – spyta? ten sam m??czyzna. Ojciec spojrza? na niego niepewnie. Nie wiedzia?, czy powinien chroni? swoj? parafiank?, broni? jej prywatno?ci. Lecz wiedzia?, ?e to g?upie; ci ludzie nale?eli do Ko?cio?a. – Paine – odpowiedzia?, odczuwaj?c rosn?ce niezdecydowanie. Jeden z nich odnotowa? to i przem?wi? ponownie. – Gdzie mieszka? – ponagli?. Tym razem duchowny odczu? jeszcze wi?ksz? w?tpliwo??. Odchrz?kn??. – Z ca?ym szacunkiem, mog? spyta?, dlaczego zadajecie te wszystkie pytania? M??czy?ni spojrzeli po sobie z dezaprobat?, po czym jeden z nich wyst?pi? do przodu. Podszed? za blisko i ojciec cofn?? si? o p?? kroku. – Je?li mamy jej pom?c – powiedzia? powoli ponurym g?osem – musimy wiedzie? o wszystkim. – Nachyli? si?. – O wszystkim. Ojciec odchrz?kn?? i odwr?ci? wzrok. – C??… powiedzia?, po czym zamilk?. – Chcia?bym wiedzie?, w jaki spos?b planujecie jej pom?c. By? mo?e uda mi si? sprowadzi? j? tu do ko?cio?a, by udzieli? jej pos?ugi? Pragn??, by ci m??czy?ni, co do kt?rych odczuwa? tak? niepewno??, pozostali na neutralnym gruncie. – Ojcze – powiedzia? jeden z nich, robi?c krok do przodu i chwytaj?c go za rami? zdecydowanie. – S?dz?, ?e nas nie zrozumia?e?. Nie przybyli?my pom?c twej parafiance. Jeste?my tu, by j? powstrzyma?. – Powstrzyma?? – powiedzia? duchowny ze zgroz?. – Co tak dok?adnie to oznacza? Ona jest dopiero nastolatk?. M??czyzna potrz?sn?? g?ow?. – Jest czym? o wiele wi?cej. Jest pradawn?, demoniczn? dusz?, kt?ra dokona zniszcze? niepodobnych do niczego na ziemi. Naszym zadaniem, jako cz?onk?w Ko?cio?a, jest powstrzymanie jej – za wszelk? cen?. Êîíåö îçíàêîìèòåëüíîãî ôðàãìåíòà. Òåêñò ïðåäîñòàâëåí ÎÎÎ «ËèòÐåñ». Ïðî÷èòàéòå ýòó êíèãó öåëèêîì, êóïèâ ïîëíóþ ëåãàëüíóþ âåðñèþ (https://www.litres.ru/pages/biblio_book/?art=43691911&lfrom=688855901) íà ËèòÐåñ. Áåçîïàñíî îïëàòèòü êíèãó ìîæíî áàíêîâñêîé êàðòîé Visa, MasterCard, Maestro, ñî ñ÷åòà ìîáèëüíîãî òåëåôîíà, ñ ïëàòåæíîãî òåðìèíàëà, â ñàëîíå ÌÒÑ èëè Ñâÿçíîé, ÷åðåç PayPal, WebMoney, ßíäåêñ.Äåíüãè, QIWI Êîøåëåê, áîíóñíûìè êàðòàìè èëè äðóãèì óäîáíûì Âàì ñïîñîáîì.
Íàø ëèòåðàòóðíûé æóðíàë Ëó÷øåå ìåñòî äëÿ ðàçìåùåíèÿ ñâîèõ ïðîèçâåäåíèé ìîëîäûìè àâòîðàìè, ïîýòàìè; äëÿ ðåàëèçàöèè ñâîèõ òâîð÷åñêèõ èäåé è äëÿ òîãî, ÷òîáû âàøè ïðîèçâåäåíèÿ ñòàëè ïîïóëÿðíûìè è ÷èòàåìûìè. Åñëè âû, íåèçâåñòíûé ñîâðåìåííûé ïîýò èëè çàèíòåðåñîâàííûé ÷èòàòåëü - Âàñ æä¸ò íàø ëèòåðàòóðíûé æóðíàë.